Читать книгу Ostatni dyżur - Karin Wahlberg - Страница 6
2
ОглавлениеKomisarz policji kryminalnej Claes Claesson dolał sobie kawy do cienkiej filiżanki pomalowanej w róże, będącej pamiątką z rodzinnego domu, i zatopił się w lekturze dodatku sportowego do porannej gazety, gdy nagle zadzwonił telefon.
– Cześć, mówi Lundin. Zgłoszono nam właśnie przypadek śmierci w miejscowym szpitalu.
– Aha, więc w dzisiejszych czasach umiera się w szpitalu – stwierdził Claesson niechętnym tonem i upił trochę kawy.
Poprzedniej nocy zbyt krótko spał. Finał Stanley Cup przeciągnął się do późnych godzin nocnych, był zatem niewyspany i z trudem powstrzymywał irytację, choć wiedział, że jest całkiem nieuzasadniona. Janne Lundin rzadko dzwonił bez potrzeby.
– Ale tam nie umarł żaden pacjent, tylko ktoś z personelu medycznego – wyjaśnił Lundin. – Inaczej bym do ciebie nie dzwonił.
– Personelu medycznego?
– Tak. Ciało znaleziono dziś rano pod prysznicem.
– Cholera jasna. Czy cokolwiek wskazuje na to, że ten lekarz odniósł obrażenia spowodowane przez inne osoby?
– Odniosła.
– Co?
– Ofiara jest kobietą. Nazywa się Maria Kaahn... przeliteruję ci: K-A-A-H-N. Ma trzydzieści dwa lata. Wszystko wskazuje na to, że poślizgnęła się w łazience i uderzyła głową o ścianę albo podłogę. Fatalna sprawa! Niestety, ktoś musi tam pojechać i wszystko obejrzeć.
– Racja – zgodził się Claesson. – Ktoś musi. I tym kimś muszę być ja?
– Tak sobie właśnie pomyślałem. Nikogo innego tu na razie nie ma, więc w drodze do komendy mógłbyś tam przy okazji zajrzeć. Ale sam o tym zdecyduj. Ty jesteś szefem.
– Bardzo ci dziękuję – odparł Claesson. – Co mówią na ten temat w szpitalu?
– Na razie nie mają wyrobionej opinii. Rzadko umiera się w taki sposób w wieku trzydziestu dwóch lat. A nawet jeśli cokolwiek sądzą, to na pewno uważają to za wypadek. Tak przynajmniej powiedziała osoba, która do nas dzwoniła, ale wiesz, jak to bywa...
– Jasne – przyznał Claesson. Wsunął do ust wykałaczkę i próbował wydłubać ziarnko, które utkwiło mu między zębami.
– Masz taki dziwny głos. Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
– Oczywiście. – Wyjął wykałaczkę.
– Ofiarę znalazła kobieta. Ma na imię Veronika, a na nazwisko... hm... takie podwójne... chwileczkę... – Lundin odłożył słuchawkę.
Po chwili wrócił.
– Nazywa się Lundborg-Westman. Jest chirurgiem. Nie bardzo wiem, kogo poza tobą mógłbym tam teraz wysłać.
– Może Benny’ego? Musimy przecież zabezpieczyć ślady, jeśli nie jesteśmy pewni, że mamy do czynienia z wypadkiem.
– Tak, już do niego dzwoniłem. Benny i jego chłopcy są w drodze do szpitala, ale z Kristvalli jest kawałek drogi. Benny miał wczoraj jakąś robotę, więc cały sprzęt ma w wozie. Do wypadku doszło na czwartym piętrze, w klinice chirurgii i ortopedii. Kobieta, która dzwoniła, powiedziała, że mieszczą się tam biura i pokój lekarza dyżurnego. To sekretarka, nazywa się Gunilla Åhman. Rozmawiała ze mną rozhisteryzowanym głosem. Zresztą wcale jej się nie dziwię.
Claesson oderwał naklejkę z bloczku i wsunął ją do kieszeni marynarki wiszącej na wieszaku w przedpokoju. Krótkimi, energicznymi ruchami umył zęby, sprawdził, czy portfel z dokumentami znajduje się na swoim zwykłym miejscu w tylnej kieszeni spodni, włożył marynarkę i kurtkę, zdjął z wieszaka aktówkę, zgasił światło i zamknął drzwi na klucz.
W samochodzie włączył radio i na Jedynce usłyszał, że lampka czerwonego wina wypijana co jakiś czas zmniejsza ryzyko raka żołądka. Zawsze wiedziałem, że nie wszystko, co cieszy w życiu, jest groźne dla zdrowia – pomyślał, odjeżdżając z parkingu przed domem.
Na dworze była jeszcze szarówka. Nie po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że mieszka w ponurej, zabitej dechami dziurze. Odczuwało się to zwłaszcza w takim czasie jak ten, kiedy wiosna się opóźniała. Z radia dowiedział się jeszcze, że penicylina stosowana przeciwko bakteriom żołądkowym jest też skuteczna na raka. Tematyka programu, którego słuchał, świetnie pasowała do celu jego wizyty. Z prognozy wynikało, że tego dnia pogoda nie ulegnie pogorszeniu. Kiedy lektor czytał komunikat „dla tych, co na morzu”, Claesson był już myślami gdzie indziej. W końcu wyłączył radio.
Jak zwykle miał kłopoty ze znalezieniem dobrego miejsca do parkowania. W okolicy szpitala na wszystkich tych, którzy parkowali niewłaściwie, czyhała horda wygłodniałych wilków – strażników miejskich. W końcu Claesson poddał się. Doszedł do wniosku, że chociaż używa swojego prywatnego samochodu, jest jednak na służbie, i wcisnął swoją toyotę w wolne miejsce przed głównym wejściem, tuż za jakąś taksówką. Zabrał aktówkę i zamknął drzwi. W tym samym czasie taksówkarz najpierw pomagał jakiejś grubo ubranej kobiecie wysiąść z tylnego siedzenia, a następnie usadowić się na wózku. Claesson zauważył, że wózek jest nowoczesny, lekki, wykonany z czerwonych rurek, częściowo polerowanych. Tylne oparcie zdobiły naklejki z różnych zakątków świata. Kobieta uśmiechnęła się do kierowcy i pożegnała go w taki sposób, jakby się znali od dawna. Następnie ruszyła w stronę podwójnych, szklanych drzwi wejściowych. Claesson spojrzał na oparcie i dostrzegł na naklejce słowo „Firenze”, Florencja. Jak to dobrze, że w dzisiejszych czasach niepełnosprawni mogą podróżować – pomyślał.
Kiedy wózek skręcił w lewo – nad wejściem znajdowała się tabliczka z napisem „Ratownictwo medyczne” – Claesson ujrzał twarz tej kobiety z półprofilu. I nagle poczuł gorącą falę przepływającą przez jego ciało. Na chwilę zamknął oczy i nabrał powietrza. Wyraźne rysy twarzy, zapadłe, prawie ostro zarysowane policzki naznaczone chorobą. Tego nie da się nie zauważyć. Poczuł przygnębienie. I jeszcze coś, co można by nazwać poczuciem winy albo wyrzutami sumienia.
Nie poszedł za nią, bo nie chciał, żeby go zauważyła, tylko ze wzrokiem wbitym w bliżej nieokreślony punkt skręcił w inną stronę. Wchodząc po schodach, czuł, że zaczyna go przepełniać jakaś niechęć, jakby chciał stamtąd uciec. To nieprzyjemne wrażenie narastało w nim coraz bardziej, aż w końcu go dopadło.
Na domiar złego nigdy nie lubił szpitala. Zresztą czy jakikolwiek rozsądny człowiek lubi to miejsce? Wiele osób twierdzi, że boi się szpitala ze względu na panujący w nim zapach. Bzdura! Szpital nie pachnie w jakiś szczególny sposób i nie różni się pod tym względem od innych pomieszczeń ogólnego użytku, gdzie działa klimatyzacja i gdzie pełno jest rozgrzanych ludzkich ciał w wilgotnych ubraniach.
Po wejściu do windy Claesson wcisnął guzik z czwórką i zaczął myśleć o swoim najlepszym szkolnym koledze. O tym, że zostanie lekarzem, zadecydowano wcześniej. W jego rodzinie zawód ten przechodził z pokolenia na pokolenie. Ciekawe, czy dawny przyjaciel nadal mieszka w Sztokholmie, a jeśli nie, to gdzie? Specjalizuje się w chorobach krwi. Chyba jego siostra o tym wspominała. No tak, tyle że rozmawiał z nią przed wielu laty, kiedy wpadli na siebie w Sparbanken. Wieści, jakie mu wtedy przekazała, nie były zbyt dokładne, a przecież czas płynie.
Jego rodzice też mieli cichą nadzieję, że ich syn „zarazi się” od kolegi powołaniem do zawodu i kiedyś zostanie lekarzem. Nigdy mu jednak niczego nie sugerowali. Miał dobre oceny, ale nie ciągnęło go do pracy, w której spotykałby się z ludzkimi ułomnościami, śmiercią i cierpieniem. Krótko mówiąc – z negatywnymi składnikami ludzkiego życia. Może uciekał przed poczuciem pewnego rodzaju izolacji. Doszedł do wniosku, że zapach tego szpitala nie działa na niego odpychająco, ale za to wywołuje w nim silne poczucie ograniczenia. Kiedy człowiek wie, że napędzająca go maszyneria zaczyna zawodzić, zakłada państwową piżamę i trafia do jednoosobowej klitki, niewiele różniącej się od tych, w których przebywają więźniowie. Dwa tygodnie spędzone w szpitalu po operacji wyrostka robaczkowego najzupełniej mu wystarczyły. Dwa tygodnie całkowitej nudy i wyobcowania.
Szukał tego, co uważał za prawdziwe życie, w którym ciągle coś się dzieje, w którym ciągle można coś na nowo odkrywać. Jednak na początku nie myślał o pracy w policji. Nie został też pilotem myśliwca, bo poległ na ostatnim teście. Cóż, szczęście nie zawsze nam sprzyja. Dość szybko postanowił zmienić plany życiowe.
W końcu pogodził się z tym, co się stało. Jednak nigdy by nie przypuszczał, że w swojej przyszłej pracy będzie się zajmował najciemniejszymi stronami ludzkiego życia. Rzadko czuł się samotny. Ciągle się coś działo, z kolegami łączyły go bliskie więzi. Nie bez znaczenia było też to, że wykazywał się sporym talentem śledczym i podobno posiadał nawet zdolności przywódcze. Dlatego też informacja o tym, że trafi na zastępstwo do sekcji przestępstw, nie była dla niego zaskoczeniem. Nie uznał tej decyzji za przypadek.
*
Gunilla Åhman miała na policzkach czerwone plamy, które współgrały z kolorem garsonki noszonej do jasnoniebieskiej bluzki. Wyraz twarzy sekretarki był przyjemny, choć zważywszy na sytuację, dość rozkojarzony. Claesson pomyślał sobie, że w normalnych okolicznościach z pewnością zrobiłaby na nim wrażenie osoby, która twardo stąpa po ziemi. Sądząc po wyglądzie biurka, uosabiała porządek. W biurze było jasno. Duże okno z firankami w niebieskie figury geometryczne zajmowało całą ścianę. Obok biurka wisiał piękny obraz olejny z pejzażem wybrzeża morskiego, utrzymany w brązowych, różowych i fioletowych odcieniach. Całkiem przyjemny. Fotel, na którym siedziała sekretarka, miał fioletowe obicie. Claesson doszedł do wniosku, że Gunilla Åhman jest kobietą, która dba o atmosferę w pracy. Odruchowo porównał wystrój jej pokoju z wystrojem pokojów w komendzie. Swój gabinet udekorował reprodukcją obrazu Rembrandta zakupioną przed wielu laty w Amsterdamie.
– No niech pan patrzy... co za nieszczęście! To przecież taka młoda dziewczyna... – powiedziała Gunilla, robiąc smętną minę.
Kiedy Claesson się z nią witał, trzymał jej dłoń w swojej dłoni nieco dłużej niż zwykle. Miał nadzieję, że może choć trochę ją w ten sposób uspokoi. Jej ręka okazała się miła w dotyku, sucha i miękka.
Na piętrze było zadziwiająco pusto. Oprócz policjantów dojrzał tylko jakąś młodą kobietę. Stała przy kserokopiarce naprzeciwko miejsca, gdzie rano doszło do tragedii.
– Tam dalej są dwaj policjanci. Trafi pan sam?
– Z pewnością. Później wrócę i zadam pani kilka pytań. Gdzie znajdę lekarkę, która odkryła zwłoki?
– Chyba robi obchód na rentgenie. Są tam wszyscy lekarze. Potem będzie miała obchód na swoim oddziale – odparła Gunilla.
No ładnie – pomyślał Claesson. Obowiązek przede wszystkim.
– Czy byłaby pani uprzejma dopilnować, żebym mógł z nią porozmawiać? – spytał i ruszył korytarzem w stronę funkcjonariuszy, których od razu rozpoznał.
Peter Berg i Katarina Fritjofsson naklejali taśmę policyjną na drzwiach łazienki.
– Widzę, że byliście tu pierwsi.
Oboje skinęli w milczeniu głową.
– Ofiara leży w izbie przyjęć, w jakimś pomieszczeniu, gdzie rodziny zmarłych mogą ich obejrzeć...
Katarina nie miała ochoty dokończyć zdania. Usunęła taśmę.
– Tu już nic nie ma – wyjaśniła, otworzyła drzwi i wskazała ręką do środka.
Rzeczywiście. Wewnątrz było pusto i zimno. Podłogę pokrywała wykładzina z granatowego winylu, ściany były pomalowane na żółto. Po lewej stronie wisiały dwie umywalki z lusterkami, a obok nich stał pojemnik na ręczniki i na kubki jednorazowego użytku. Na jednej z umywalek leżał czarny pager z naklejką przedstawiającą Myszkę Miki. Claesson niczego nie dotykał. Przy krótkiej ścianie stała drewniana ławka, a w rogu, obok drzwi na korytarz, worek na rzeczy do prania. W ścianie po prawej znajdowało się dwoje drzwi: jedne do toalety, drugie do pomieszczenia z prysznicem, gdzie tego ranka znaleziono martwą Marię Kaahn. Były lekko uchylone.
Claesson zajrzał do środka i stwierdził, że to miejsce nie różni się wyglądem od innych. Ściany były wyłożone białymi kafelkami o szarych fugach. Szare kafle pokrywały podłogę. Po lewej stronie znajdowała się wąska, poprzeczna, szarobrązowa ścianka oddzielająca prysznic. Po obu jej stronach przymocowane były drewniane ławki. Na jednej z nich leżał damski zegarek z czerwonym skórzanym paskiem. Jego też Claesson nie ruszał, czekając na przybycie techników laboratoryjnych. Na wieszaku wisiał ręcznik kąpielowy z herbem województwa. Zasłonka nieokreślonego koloru wyglądała jak brudna szmata. Pod prysznicem, na niewielkiej metalowej półeczce, stała otwarta plastikowa butelka. Podłoga była mokra, chyba od wody.
Czysta śmierć, żadnej krwi. Żadnych płynów ustrojowych. Zbyt wielu śladów też się chyba nie znajdzie.
Claesson nie wchodził do środka, tylko dokładnie przyglądał się drzwiom. Zamek wydawał się nienaruszony. Może ofiara w ogóle się nie zamknęła? Może ktoś miał klucz?
Wyszedł na korytarz, gdzie czekał na niego Berg.
– Pokój lekarza dyżurnego jest obok – powiedział. – Są tam jej ubrania, walizeczka i plecak. Nie sprawdzałem ich zbyt dokładnie...
– W porządku, zrobię to później – przerwał mu Claesson i zawrócił do pomieszczenia z prysznicem. Chciał się upewnić, że czegoś nie przeoczył. Nadal jednak widział tylko nagie ściany i pustą podłogę.
Zauważył oczywiście pager, ale na razie uznał, że ofiara sama go tam położyła. Jeśli brała prysznic przy uchylonych drzwiach, usłyszałaby, gdyby ktoś ją wzywał. O tak wczesnej godzinie mogła być raczej pewna, że nikt inny nie będzie chciał skorzystać z prysznicu. Nie musiała zatem zamykać drzwi.
A jednak ktoś zakłócił jej spokój.
Niestety, szanse na znalezienie odcisków palców są znikome. Ale to już robota dla techników.
Claesson zdecydował, że zanim zejdzie na dół, żeby obejrzeć zwłoki, wstąpi do pokoju lekarza dyżurnego. Łokciem otworzył drzwi i zobaczył, że żaluzje są zaciągnięte, łóżko niepościelone, a kołdra odsunięta, jakby Kaahn przed chwilą z niego wyszła. Na poduszce nadal było widać wgłębienie od jej głowy, a na poszewce dwa kosmyki włosów. Na łóżku leżały białe spodnie, biała bluza i fartuch lekarski. Claesson wziął go za kołnierz i podniósł. Poczuł ciężar i domyślił się, że w kieszeniach coś jest. Za pomocą długopisu uniósł nakładki i zajrzał do środka. Dostrzegł sfatygowany niewielki notatnik, pęk kluczy, błyszczyk do ust, kilka kartek papieru z jakimś tekstem, stetoskop z czerwonymi gumowymi przewodami, grzebień i banknot o wartości dwudziestu koron.
Na nocnej szafce stało czarne radio z budzikiem i telefon, obok leżał spis numerów wewnętrznych szpitala i notes. Na pierwszej stronie Claesson zobaczył liczbę 744 napisaną w poprzek czerwonym długopisem, który leżał obok. Pozostałe kartki były niezapisane. Na dolnej półce szafki leżał stos tygodników: dla kobiet, dla miłośników łodzi, kilka niedzielnych dodatków sportowych z „Expressen”, a także parę roczników specjalistycznego czasopisma medycznego.
Po prawej stronie od drzwi wisiała umywalka, a nad nią lusterko. Na krześle obok leżał niewielki plecak, jeden z tych, jakimi posługuje się dziś wiele osób, używając ich zamiast saszetek. Plecak był niebiesko-żółty, miał czarne paski i logo Low Alpin. Widać było, że swoje najlepsze dni ma już za sobą. W środku znajdowały się białe majtki, para zielonych skarpetek, kosmetyczka z zestawem do makijażu, a także niewielka skórzana torba na ramię z portmonetką, grzebieniem, błyszczykiem i kilkoma wizytówkami: fryzjera, butiku z ubraniami i niejakiego Mr. Stephena Johnsona z Pensylwanii. Na oparciu krzesła wisiał biustonosz i T-shirt z obrazkiem przedstawiającym Empire State Building. Na umywalce stała trochę większa torebka w szkocką kratę. Na samej górze leżała suszarka do włosów. Wyglądała tak, jakby za chwilę miała wypaść na zewnątrz.
Pokój wydawał się bezosobowy, podobnie jak pokoje w hotelach. Byle jaki dywanik, telewizor, smutne zasłony w szarozielonym kolorze. Pokój dla wszystkich i dla nikogo.
Claesson wyszedł na korytarz. Berg i Fritjofsson nadal tam stali.
– Poczekajcie na Benny’ego, ja zejdę na dół – powiedział i poszedł w kierunku windy.
Idąc do izby przyjęć, zdał sobie sprawę, że nieprzyjemne uczucie, które mu doskwierało, odkąd wszedł do szpitala, znacznie zelżało. Jest przecież na służbie. A to kolejna sprawa, która da mu mocnego kopa.
Razem z nim do drzwi pokoju, gdzie leżały zwłoki, podeszła miła pielęgniarka i włożyła klucz do zamka.
– Nie chcemy, żeby ktoś wszedł tu przez pomyłkę – wyjaśniła usprawiedliwiającym tonem, zanim przekręciła klucz. – Chce pan zostać sam? – spytała uprzejmie, choć zabrzmiało to tak, jakby wolała tu z nim zostać.
Claesson poczuł się lepiej.
– Tak – odparł równie uprzejmie.
– Proszę mi dać znać, kiedy pan skończy.
– Obiecuję.
Kiedyś już tu był. Zarówno wtedy, jak i teraz był wdzięczny architektowi, który zaplanował ten cichy, prosty pokój. Tyle się w prasie pisze o konieczności umierania w godny sposób. Piszący mają na myśli głównie chwilę śmierci, ale godne musi być też to, co dzieje się później. Ofiary, z którymi się stykał, nigdy nie miały godnego końca. Taka jest natura rzeczy. Śmierć to zdarzenie tragiczne i smutne, zwykle nieprzyjemne, napawające strachem.
Claesson uniósł białe prześcieradło i spojrzał na denatkę. Spokojna twarz. Gładka skóra. Łagodna linia ciała. Wąska, blada szyja. Kobieta wyglądała na bardzo młodą. Na pierwszy rzut oka można było odnieść wrażenie, że nic się jej nie stało. Po chwili jednak Claesson zauważył kilka niewielkich siniaków w górnej części prawego ramienia. Na łydce było ich więcej. Nie wiadomo, czy to świeże ślady, czy powstały wcześniej. Oceni to lekarz podczas obdukcji.
Komisarz nie dotykał zwłok. Zanim zaciągnął prześcieradło, jeszcze raz dokładnie obejrzał ofiarę. Wspaniała figura. Niewielki, okrągły mostek, wcięta w talii. Kości bioder wystające jak grzbiety Alp. Niewielkie, pełne piersi. Ładnie ukształtowane kończyny.
Doktor Maria Kaahn miała pecha. Zbyt wcześnie straciła życie.
Wyglądała tak, jakby zasnęła w spokoju. Zdziwiłby się, gdyby tak było.
*
Kiedy Gunilla Åhman przygotowywała Claessonowi dość słabą kawę w kubku jednorazowym, zjawił się ordynator kliniki chirurgii i ortopedii, docent Greger Petrén.
– Przykro mi, że musiał pan czekać – powiedział, witając się z Claessonem mocnym uściskiem dłoni. – Wracam ze spotkania z dyrekcją szpitala. Kolejne oszczędności. Pieniędzy ledwo nam starcza.
Był rosłym mężczyzną i wyglądał na wysportowanego. Miał na sobie czerwony golf, a na nim biały fartuch. Mógł się też pochwalić świeżą opalenizną, która zdołała ukryć na jakiś czas sieć zmarszczek w kącikach oczu. Pewnie wyjazd na konferencję do ciepłych krajów – pomyślał Claesson z odrobiną zazdrości. Przystojny mężczyzna, który z pewnością złamał serca wielu kobiet. Taki, do którego można się przytulić, jeśli coś się w życiu nie układa. Śmierć była dla niego czymś powszednim, ale martwa koleżanka z pracy nie należy do szpitalnej codzienności.
– Przykra sprawa – powiedział ordynator, wprowadzając Claessona do swojego gabinetu, w którym panowała zupełnie inna atmosfera niż w pokoju Gunilli.
Na biurku leżały plastikowe modele ludzkich organów – wątroby, worka żołądkowego, jelit i kilka innych, których Claesson nie potrafił rozpoznać. Obok stała fotografia żony ordynatora. Nie zauważył nigdzie zdjęć dzieci. Na ścianie wisiała jedna z figur niemożliwych Reutersvärda, a obok niej plakat reklamowy z okrągłą kolorową fotografią na czarnym tle. Zdjęcia przedstawiały prawdopodobnie wnętrze jakiegoś ludzkiego organu, do którego można się dostać, rozcinając brzuch. Na półce za biurkiem stały grube książki medyczne w języku angielskim, trochę cieńsze druki i kilka metrów bieżących pękatych segregatorów.
– To naprawdę przykra sprawa – powtórzył Petrén, siadając przy biurku i wskazując miejsce Claessonowi. – Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci. Maria... to znaczy doktor Kaahn, była taka młoda. To nie mógł być zawał. Jednak bez sekcji zwłok nie da się stwierdzić, że do niego nie doszło.
Górna warga ordynatora była lekko wilgotna.
– Chyba że po prostu poślizgnęła się i upadła na wilgotnej podłodze, co moim zdaniem jest najbardziej prawdopodobną przyczyną – kontynuował.
Claesson nie komentował jego słów.
Maria Kaahn zdążyła przepracować w klinice niecały rok. Wcześniej była zatrudniona na terenie tego samego województwa, ale w innym szpitalu, w sąsiedniej miejscowości. Niestety, umowa się skończyła i zabrakło dla niej miejsca – wyjaśniał Petrén. Podkreślił, że przeniesienie nie miało nic wspólnego z jej kwalifikacjami. Po prostu nie było etatu. I wtedy on zaoferował jej pracę, bo z kliniki odeszło kilka osób.
– Byliśmy z niej zadowoleni – dodał. – Rzadko się zdarzało, że nie przychodziła do pracy.
Claesson pytająco uniósł brwi.
– Tak. Wspomniałem o tym dlatego, że samotnie wychowywała bliźniaczki – wyjaśnił Petrén.
Na dodatek to jeszcze – pomyślał Claesson. Los sierot zawsze dodatkowo go przygnębiał.
– Ile mają lat? – spytał.
– Hm, dokładnie nie wiem. Chyba są jeszcze małe. Jakieś dwa–trzy lata – odparł z wahaniem Petrén. – Wiem tylko, że chodzą do żłobka, a tam są tylko małe dzieci.
– A co z ojcem?
– Próbowałem się z nim skontaktować, ale jest chyba w drodze do pracy. Z danych w komputerze wynika, że mieszka w Högdal, kilkadziesiąt kilometrów od Marii. Dowiedziałem się, że utrzymuje kontakt z dziewczynkami. Chyba wspólnie sprawują nad nimi opiekę. Zdaje mi się, że Maria tak mówiła. Poza tym niewiele opowiadała o swoim prywatnym życiu ani się nie skarżyła.
– A powinna?
– Wiele osób uważa, że nasza praca jest bardzo uciążliwa i że nie każdy się do niej nadaje.
Petrén zorientował się, co powiedział, i szybko się poprawił.
– Albo nie każda. Niełatwo jest połączyć tak ciężką i odpowiedzialną pracę z wychowaniem małych dzieci, zwłaszcza jeśli wychowuje się je samotnie. W zasadzie to prawie niemożliwe. Uważam, że w takiej sytuacji szkoda jest dzieci. Potrzebują matki. Ale cóż, żyjemy w nowych czasach.
Docent Petrén rozsiadł się w fotelu, spojrzał w zamyśleniu na ścianę i złożył palce w geście, jakby chciał się pomodlić. Claesson domyślał się, że zdaniem ordynatora te nowe porządki wcale nie oznaczają poprawy w porównaniu z latami, gdy on sam był młodym, ambitnym lekarzem, który związał się ze wspaniałą kobietą. Claesson ze zwykłej ciekawości próbował zerknąć na zdjęcie żony docenta stojące na biurku, żeby sprawdzić, czy pani Petrén jest symbolem i ucieleśnieniem najwierniejszej gospodyni z wyższych sfer społecznych. Trudno jednak mu było wyrobić sobie pogląd na temat dość pospolicie wyglądającej istoty uwidocznionej na fotografii.
Docenta Petréna wyrwał z rozmyślań dzwonek telefonu. Ordynator podniósł słuchawkę i powiedział, że w tej chwili nie może rozmawiać.
– Hm... – chrząknął, zmieniając pozycję na fotelu. – To bez wątpienia straszna historia. Jestem oczywiście do dyspozycji w takim zakresie, jak to konieczne – dodał, jakby chciał w ten sposób zasugerować, że rozmowa dobiegła końca.
Claessonowi nie chciało się pokazywać, kto tu ustala zasady. W każdym razie docent Petrén wyraził chęć współpracy i na dzisiaj to wystarczy. Komisarz był na sto procent przekonany, że dla ordynatora nie była to przyjemna rozmowa.
Wstał już z krzesła, ale zanim wyszedł, zatrzymał się i z kieszeni marynarki wyjął kartkę papieru.
– Mam jeszcze jedno pytanie, natury praktycznej. Liczba siedemset czterdzieści cztery. Co ona może oznaczać?
Petrén wyglądał na niezorientowanego.
– Znalazłem ten numer w notatniku w pokoju lekarza dyżurnego – wyjaśnił Claesson.
– To chyba jakiś numer wewnętrzny w naszym szpitalu. Niech pomyślę... Na pewno żaden z tych, które mamy w klinice chirurgii. Tego akurat jestem pewien, bo nasze zaczynają się od szóstki. Wydaje mi się, że to numer na internę.
Sięgnął po leżący na biurku spis telefonów wewnętrznych i szybko przerzucił kilka kartek.
– Zobaczmy... tutaj... interna numer cztery – powiedział i zamknął spis.
– Dziękuję – odparł Claesson, zapisując informację. – Jeszcze jedno. W łazience znaleźliśmy jej pager. Prawdopodobnie są na nim odciski palców wszystkich lekarzy dyżurnych z kliniki chirurgii. Rozumiem, że lekarze, którzy pełnią dyżur pod telefonem w domu, mają swoje pagery. Czy można w jakiś sposób sprawdzić, kogo szukano na tym pagerze?
– Niech pomyślę... Najlepiej odpowiedzą panu na to pytanie sami lekarze dyżurni – odparł z przepraszającym gestem Petrén. – Tak, chyba tak. Jeśli sobie oczywiście przypomną. Można uruchomić odpowiednią funkcję i sprawdzić na wyświetlaczu określoną liczbę ostatnich wywołań. A także poprosić, żeby ktoś przyniósł inny pager, i wtedy...
Przerwało mu pukanie. Petrén wstał i otworzył drzwi. W progu stała Veronika Lundborg-Westman. Takie nazwisko widniało przynajmniej na białym kołnierzyku fartucha.