Читать книгу Dziewczynka z majowymi kwiatkami - Karin Wahlberg - Страница 4

1

Оглавление

Piątek, 5 kwietnia

Dwie dziesięciolatki: Viktoria i Lina. Niedługo skończą jedenaście lat. Są najlepszymi przyjaciółkami. Drżą teraz w przeciągu, stojąc na zewnątrz automatycznie zamykanych drzwi do supermarketu Kvantum. Przyszły tu po szkole i tkwiły w tym samym miejscu już od niemal dwóch godzin. Na szyjach zawiesiły pudełka z niebieskiej tektury. Tulą je do siebie niespokojnie, bojąc się upuścić ich zawartość. Sprzedają majowe kwiatki[2], które w tym roku noszą różne odcienie różu; zewnętrzne płatki kwiatu mają ciemny kolor czerwonego wina, wewnętrzne jasnoróżowy, pośrodku zaś tkwi biała kropka, pod którą umocowana jest szpilka, służąca do przypięcia kwiatu. Większe, samochodowe kwiaty są pośrodku żółte. Viktoria i Lina uważają, że to jednak wieńce są najpiękniejsze. I najdroższe. Lina sprzedała ich cztery, po jednym każdej z sióstr ojca. Viktorii, która nie miała krewnych, nie udało się jednak sprzedać żadnego.

Viktoria ma na sobie nową wiosenną kurteczkę z jasnobrązowego dżinsu. Kurtka jest zbyt cienka na zmienną pogodę początku kwietnia. Typowa kwietniowa pogoda – stwierdziła mama. W zeszły weekend wyszło słońce i zrobiło się nagle ciepło, tak że Viktoria zrzuciła zimową kurtkę i chodziła z krótkim rękawem. Mama zabrała ją wtedy do H&M.

W sklepie Viktoria podeszła wprost do stoiska z kurtkami, które były tak nowe, że wciąż nosiły ślady po zgięciach, wzdłuż których leżały złożone w kartonie. Dziewczynka nie szukała ani nie przymierzała; zrobiła to już poprzedniego dnia, gdy z Liną odwiedziła sklep, kiedy pozwolono im pojechać autobusem do miasta. Chwyciła więc teraz od razu za wieszak z upragnioną kurtką, unosząc ją przed sobą. Nie miała odwagi spojrzeć na matkę, tak bardzo nastawiła się, że ją dostanie. Co prawda wiedziała, że kolor może nie przypaść matce do gustu. Mogłaby stwierdzić, że jest zbyt mdły w zestawieniu z jasnymi włosami i bladą twarzą dziewczynki. Viktoria jednak chciała ją mieć. Naprawdę jej pragnęła! Dlatego przygotowała już wszelkie argumenty, którymi planowała przekonać matkę.

Matka jednak od razu się zgodziła. Viktoria poczuła się wręcz oszukana, że tak łatwo to poszło. Cały opór matki zupełnie nietypowo ograniczył się jedynie do zmęczonego spojrzenia, jakim obrzuciła dziewczynkę. Viktorię zbiło to z tropu.

To pewnie z powodu rozstania. Mama nie miała na nic siły. Całymi dniami tylko płakała.

– Jestem skończona jako człowiek – wzdychała, rozmawiając przez telefon z Evą.

Ciągle rozmawiała z Evą, podczas gdy Viktoria, zachowując ciszę i koncentrując uwagę, nie opuszczała swojego pokoju. Nic jednak nie mogła poradzić na to, że słyszała każde słowo matki. Oczywiście, mogła zatkać uszy albo wyjść z domu, lecz tego nie robiła. Nie przymykała też oczu. Tliła się w niej cicha nadzieja, że może nagle znów wszystko się zmieni i – czary-mary – będzie jak kiedyś. Co prawda Viktoria nie była ani dziecinnie naiwna, ani głupia – niedługo skończy jedenaście lat – i rozumiała, że powrót do poprzedniego stanu rzeczy prawdopodobnie jest niemożliwy. Nie mogła jednak nic na to poradzić, że pragnęła, aby wszystko wróciło do normy, nawet jeśli nie zawsze było wtedy fajnie.

Mama, skończona jako człowiek – co można na to poradzić?

– Dam sobie radę, naprawdę – zapewniła potem matka. Wypowiedziała to jednak piskliwym, wysokim głosem, który teraz rzadko kiedy brzmiał normalnie. Viktoria uważała jednak, że matka wmawiała sobie zmianę, bo jej stosunek do niej w ogóle się nie zmienił. – Naprawdę wezmę się w garść – obiecała przez telefon Evie. Powtórzyła to wielokrotnie, niemal ze złością.

Viktoria miała nadzieję, że to branie się w garść nie zajmie mamie zbyt dużo czasu. Nie wiedziała tylko, czy potrwa to kilka dni, tygodni, czy – jeszcze gorzej – miesięcy. Dziewczynka nie potrafiła wybiec dalej w przyszłość. Nie miała kogo się poradzić. Lina popatrzyłaby tylko na nią niepewnie i podstawiła jej pod nos jedzenie – paczkę chipsów albo słodyczy czy czegokolwiek innego, co mogłoby odegnać zmartwienie. Nie należało też mieszać w to obcych matek. Spojrzałyby wtedy na dziewczynkę przepełnionymi współczuciem oczami i na pewno miałyby swoje opinie na ten temat. Jakiekolwiek by one były, Viktorii z góry się nie podobały. Okropne, że matki wyrażają swoje sądy na głos i biadolą, rozmawiając o kimś za czyimiś plecami.

Jednak teraz stojąc przed Kvantumem, Viktoria nie poświęca zbyt wiele uwagi przemianie matki i podobnym sprawom. Marznie i tęskni za zimową kurtką. Ale tylko siebie mogła winić za dzisiejszy wybór cienkiej kurteczki, więc stara się odegnać myśli o starej, ciepłej, ale dość brzydkiej i zniszczonej puchowej kurtce. W nowej przynajmniej ładnie wygląda.

Nie brakowało jej Gunnara. Natomiast matce tak. Wiedziała, że tak było, nawet jeśli matka narzekała, jaki to kawał drania, i używała w stosunku do niego różnych innych niepochlebnych określeń. Były one prawdziwe.

Po jego wyprowadzce zrobiło się w domu trochę pusto. Do tego zabrał samochód, przez co przestali tworzyć normalną rodzinę. W razie potrzeby nie miał już jej kto podwozić autem, jak robili to ojcowie, a w każdym razie tata Liny. Przyjeżdżał po dzieci fordem. Dlatego są takie grube, przydałoby im się trochę ruchu dla ich własnego dobra – skwitowała kwaśno matka, kiedy Viktoria jej o tym opowiedziała. Nie było więc co się uskarżać, a w każdym razie nie wtedy, kiedy i tak nie można było nic zrobić w związku z brakiem samochodu.

Nagle zawiał lodowaty wiatr; wciskał się pod krótką kurteczkę Viktorii, zataczał koło wokół jej gołego pępka i dostał się głęboko pod sweter. Dziewczynka zastanawiała się już od dobrej chwili, jakby tu przekonać Linę, aby przeniosły sprzedaż majowych kwiatków w cieplejsze i mniej wietrzne miejsce albo nawet żeby wróciły do domu, sprzedaż kontynuowały jutro, chociaż istniało wtedy ryzyko, że koledzy i koleżanki z klasy je wyprzedzą. Obu dziewczynkom zostało jeszcze sporo niesprzedanych kwiatków, choć miejsce pod Kvantum jest dobre. Chodziły już po sąsiadach, a dzielnice obok obeszli inni koledzy i koleżanki z klasy. Przyjazd rowerami aż tutaj był pomysłem Liny i Viktoria zdawała sobie sprawę, że koleżanka nie podda się tak łatwo.

Viktoria silnie zaciska na pudełeczku zsiniałe z zimna palce. Unosi duży samochodowy kwiat, pokazując go starszej pani, która zbliża się do nich, ciągnąc za sobą kraciastą torbę na kółkach.

– Może majowego kwiatka? – proponuje Viktoria, z całych sił siląc się na dziarski uśmiech.

Kobieta patrzy nieobecnym wzrokiem i pochylona mija dziewczynki. Viktoria, zła i zrezygnowana, myśli, że nie ma sensu tu dłużej tkwić. Nikogo nie obchodzą ani one, ani ich kwiatki – doprawdy, nawet Lina powinna to zrozumieć!

Viktoria już ma to powiedzieć Linie, gdy starsza pani zatrzymuje się i powoli cofa o kilka kroków, ciągnąc za sobą wózek.

– Czemu nie, chyba zdecyduję się na kwiatek.

Mówi równie wolno, jak idzie. Zagląda miłymi, wodnistymi oczami do pudełka.

– Wystarczy mi jednak taki – dodaje, drżącym palcem wskazując na pojedynczy kwiatek. – Mamy już prawie wiosnę, choć trudno w to dzisiaj uwierzyć. – Mruga do Viktorii.

Viktoria czeka, gdy kobieta długo wyciąga portmonetkę. Na białych włosach starszej pani widnieje krzywo włożony ciemnobrązowy, kosmaty beret. Pani przygląda się dziewczynce, gdy ta pomaga jej przypiąć kwiatek do kołnierzyka. Viktorię zbija to trochę z tropu.

– Maleństwa – odzywa się pani, choć dziewczynki nie są przecież takie małe, a w każdym razie nie Lina. – Nie jest wam tu za zimno?

Starsza pani chwyta Viktorię za cienki materiał kurtki. Dziewczynka przyłapana na gorącym uczynku myśli, że ze wstydu zapadnie się pod ziemię. Zanim jednak zdążyła zapewnić, że nie jest wcale tak źle, automatyczne szklane drzwi już się zamknęły, połykając kobietę.

Mija kolejne pół godziny – może dłużej, może krócej. Wieje nadal przenikliwy wiatr, niebo nabiera szarofioletowej barwy, a ręce sinieją dziewczynkom jak u nieboszczyków. Stoją bez rękawiczek, bo jakby inaczej miały liczyć pieniądze i wydawać resztę? Poza tym w ogóle nie pomyślały, aby wziąć je ze sobą – przecież jest wiosna!

Zaglądają do pudełeczek. Zostało pięć kwiatów samochodowych, cztery wieńce i pojedyncze, szeleszczące kwiatki na dnie pudełka Viktorii. Tak więc większość sprzedały. Pieniądze, które nie pójdą na potrzebujące dzieci, trafią do puli na klasową wycieczkę. Viktoria i Lina rozmawiały, że miło będzie gdzieś razem wyjechać. Większość zysków ze sprzedaży zostanie jednak przeznaczona na potrzebujące dzieci. Dziewczynki nie wiedziały, co to za dzieci, ale czuły, że dobrze, że dostaną pieniądze. Może potrzebujące dzieci nieustannie marzły?

Zaczyna padać deszcz ze śniegiem. Sypie dużymi płatkami, które topią się, na wyasfaltowanym parkingu. Tego piątkowego popołudnia nie powstrzymuje to jednak ludzi od robienia zakupów na weekend. Nie mogły wybrać lepszego miejsca.

– Wybrałyśmy najlepsze miejsce – stwierdza z zadowoleniem Lina, jakby czytała w myślach koleżanki.

Viktoria czuje, że teraz jeszcze trudniej będzie jej zaproponować, aby już sobie poszły.

Po płatkach śniegu przychodzi grad. Gdy przestaje padać, wiatr oziębia się jeszcze bardziej. Parking powoli pokrywa roztapiająca się cienka warstwa białych, twardych ziarenek. Nastaje późne popołudnie i kupującym zaczyna się spieszyć. Raczej nie mają już czasu na majowe kwiatki.

– Może wrócimy do domu? – mamrocze w końcu Lina, choć nie ma na sobie cienkiej, letniej kurteczki, lecz starą, zimową, która opina ją tak, że dziewczynka przypomina w niej pękaty serdelek. Viktoria oczywiście jej tego nie mówi, bo sprawiłaby Linie przykrość, a przyjaciółka jest miła. Trochę krągła. A tak naprawdę – wręcz gruba.

– No! – piszczy Viktoria. – Spadamy!

Zesztywniała z zimna, z trudem wdrapuje się na rower. Palce przypominają sople lodu; ma wrażenie, że mogłyby odpaść. Ledwo jest w stanie chwycić za kierownicę. Mnie też ciężko ją utrzymać – stwierdza Lina.

Na światłach za parkiem Folket rozdzielają się. Wprawdzie Viktoria mogłaby popedałować jeszcze kawałek z Liną, ale miałaby wtedy dłuższą drogę do domu. Wprawdzie są najlepszymi przyjaciółkami, ale Lina rozumie, że Viktoria nie ma na to ochoty – nie w taki dotkliwy ziąb, kiedy obie pragną jak najszybciej powrócić do domu.

Viktoria pedałuje co sił w nogach. Dobrze, że mama na nią nie czeka; ma wrócić dopiero koło dwudziestej drugiej i do tego czasu Viktoria może robić, co jej się żywnie podoba. Mama nawet się nie domyśla, że córka lubi przebywać w domu sama, więc trapią ją z tego powodu okropne wyrzuty sumienia, tak że niemal nie wie, co ze sobą począć. Dziewczynka jest tego świadoma, a jednak sprawia jej to przyjemność. No, w każdym razie troszkę. Oznacza to bowiem, że dla matki nie tylko Gunnar jest najważniejszy na świecie. Viktoria nigdy nie dała matce wyraźnie odczuć, że nie jest dla niej problemem samotne rysowanie, siedzenie przed telewizorem czy komputerem. Albo przy telefonie. Cieszy się też, że nie ma Gunnara, który przysiadał się blisko niej na kanapie, klepał ją i robił inne rzeczy, od których trudno się było wykręcić.

Dziewczynka kuli się za kierownicą, zmniejszając w ten sposób opór powietrza. Przyspiesza. Z prawej strony mija opustoszałe korty tenisowe ogrodzone wysokim, stalowym płotem. Jedzie wąską uliczką prowadzącą na boisko do piłki nożnej. Dochodzą ją stamtąd głosy, widzi zaparkowane przy boisku samochody i dostrzega grających piłkarzy. Mają na sobie krótkie spodenki! Biegają jak szaleni, więc domyśla się, że nie marzną.

Powrót do domu jak zawsze wydaje się nieskończenie dłużyć. Dziś jest gorzej niż zwykle, ponieważ pojechały z Liną tak daleko. Viktoria zamyka szczelnie przykrywkę jasnoniebieskiego pudełka, aby nie wypadły stamtąd kwiatki czy pieniądze. Przyciska pudełko do brzucha lewą ręką, a prawą trzyma kierownicę. Oczywiście, nie jest to za wygodne. Rower byłby stabilniejszy, gdyby kierowała go obiema rękoma – wtedy mogłaby pojechać jeszcze szybciej, choć potrafi jeździć bez trzymanki. Teraz jednak jedzie ostrożniej, ponieważ spieszy się do domu, a wokół niej panuje większy ruch niż na uliczce dojazdowej.

Nagle stało się coś okropnego. Obok niej huknęło – nie zdążyła się nawet obejrzeć czy zareagować. Grzmiący, ogromny, czarny motocykl wyskoczył nie wiadomo skąd i wywołał silny podmuch, od którego śmiertelnie przestraszona dziewczynka zachwiała się na rowerze. To koniec – pomyślała. Gdy to sobie uświadomiła, przeraziła się jeszcze bardziej i w panice zahamowała pedałami na tyle, na ile się to dało, gdy jedną ręką trzymała kierownicę. Drugą przyciskała do siebie pudełko, którego zamierzała bronić do samego końca.

Motocykl znika w oddali, a dziewczynka nadal walczy o zachowanie równowagi, rozpaczliwie unikając uderzenia o krawężnik. Przednie koło roweru wije się niczym wąż, by w końcu silnie uderzyć o kamienny kant, wydając z siebie przy tym ostry zgrzyt. Ciałem Viktorii szarpie ostry wstrząs, pudełko wysuwa jej się z ręki i upadek staje się nieuchronny.

Dziewczynka zaciska powieki i przez ułamek sekundy myśli o majowych kwiatkach i pieniądzach, które miała oddać – co się z nimi stanie? Potem czuje ukłucie kierownicą w brzuch, aż ją mdli i kręci się jej w głowie od piekącego bólu. Głowa gwałtownie odskakuje, a kask głucho uderza o asfalt.

Viktoria czuje eksplozję okropnego bólu. Świat wiruje, a jej serce wali jak bęben.

Leży na ulicy, nie mogąc się poruszyć. Ku jej zaskoczeniu pojawia się pozytywna myśl – niczym promyk światła padający na obraz na ołtarzu w kościele podczas zakończenia roku. Nie mogło stać się to najgorsze, nie nadeszła jeszcze jej ostatnia chwila, bo wtedy nie miałaby czucia – nie odczuwałaby ani bólu, ani walenia serca. Martwy człowiek nic nie czuje – powiedziała matka, gdy umarł jej ojciec, dziadek Victorii. Dziwnie wtedy wyglądał, jak odlany z wosku. Leżał na białym prześcieradle z ustami ściągniętymi w czarną kreskę.

A może miała najpierw doświadczyć bólu i cierpienia jak wszystkie dzieci, ofiary wypadków, na skutek których doznają paraliżu lub miesza im się w głowach? Widziała w telewizji i czytała o tym w tygodnikach.

Leży bez ruchu na zimnym, szorstkim asfalcie, czując się jak najbardziej samotne dziecko na świecie. Czemu nie nadchodzi pomoc? Jakiś dorosły. Albo anioł. Choćby dziecko, takie jak ona. Od biedy wystarczyłoby małe dziecko. Ktokolwiek, byleby tylko się pojawił!

Odchrząka na próbę, sprawdzając, czy uda jej się wydobyć z siebie krzyk. Bezskutecznie. W ustach czuje wstrętny posmak krwi i opuchnięty, pulsujący język. Parska i spluwa. Ciepła breja spływa jej po policzku. Dziewczynka krzywi się i potrząsa głową, aby pozbyć się nieprzyjemnego uczucia. Wzbiera w niej płacz.

Mamo, gdzie jesteś?!

A jeśli do końca życia zostanie kaleką? Bez władzy w nogach, przykuta do wózka? Pomoc nie nadchodzi.

Mama pożałuje. Powinna być tu przy niej, a nie w pracy u staruszków. W tej chwili ucieszyłaby się nawet z towarzystwa Gunnara. Tak, nawet z niego, bo zabrałby ją do samochodu, włączyłby ogrzewanie i zawiózł do domu.

Kaleka! Zakręciło jej się w głowie ze strachu. Przerażona, dotyka swojego ciała. Przygniata je rower, zakleszczając się na niej niczym pułapka na myszy. Dziewczynka chwyta za ramę, szarpiąc i potrząsając, usiłując ją zrzucić, lecz bezskutecznie. Powracające na chwilę siły znów ją opuszczają. Zrezygnowana, kładzie głowę, przymyka oczy i próbuje pomyśleć o czymś innym, a nie o zachmurzonym niebie, szorstkiej drodze, bolącym brzuchu i kolanie. I o tym, że jest sama, samiutka jak palec.

A może będzie pięknie? Zagrają wzniosłą muzykę, spotka sympatycznych dorosłych i zyska wielu kolegów i wiele koleżanek w krainie wiecznego słońca, gdzie będzie basen, a ona stanie się właścicielką pony. Śmierć nie może być taka straszna. Ludzie ciągle umierają. Wszystkim zrobi się jej żal. Mamie, Linie, pani w szkole i całej klasie. Może i Gunnarowi, choć nie obchodziło jej to, ponieważ właściwie był niedobry. Możliwe, że i jej tacie zrobi się smutno, kimkolwiek on był. Może spotka go pod palmą, nad zielononiebieską taflą wody basenu? Tata obejmie ją i zapewni, że przeogromnie za nią tęsknił. Będzie o niebo milszy od Gunnara, taki jak ojciec Liny. A nawet lepszy.

Wszyscy będą jej okropnie, strasznie żałować!

Na myśl o tym załkała. Ławki na pogrzebie będą przepełnione, a woźny na dziedzińcu szkolnym wciągnie flagę do połowy masztu, jak wtedy, gdy nauczyciel wuefu zginął w Alpach pod lawiną. Wszystkim zrobiło się bardzo smutno i płakali. Teraz będzie jeszcze smutniej.

Jęknąwszy, pociągnęła nosem, a z oczu wytrysnął strumień łez.

Kiedy starała się je wytrzeć, poczuła, że przygniatający ją ciężar zniknął. Ktoś podniósł rower, uwalniając spod niego dziewczynkę. Na Viktorię padł cień i zamajaczyła jej przed oczami rozmyta twarz dorosłego.

– Kochanie!

Ponad jej głową poszybował niespokojny głos. Czyżby niebiański? Jego dźwięk podejrzanie przypominał jednak głos kobiecy.

– Jak się czujesz? – pyta pani i nie czekając na odpowiedź Viktorii, sprawdza dotykiem, czy dziewczynka jest cała. Potem pomaga jej wstać. – Możesz chodzić?

Głos kobiety nie różni się niczym od głosu pani w szkole tuż przed wybuchem niepohamowanej złości.

– Spróbuj! – zachęca kobieta i Viktoria posłusznie unosi prawą nogę, choć kolana ma jak z waty. – Kierowcy to idioci! – wykrzykuje nieznajoma, przyglądając się chwiejnym próbom dziewczynki utrzymania się na nogach.

Powoli dociera do Viktorii, że to nie anioł ją uratował. Z mamą przeprawa będzie znacznie gorsza – myśli. Wścieknie się, gdy usłyszy, co się stało. Jej niepokój przepełni wszystko – mama będzie nerwowo krążyć w kółko po mieszkaniu i wybuchnie, niepowstrzymanie krzycząc i łając córkę.

– Ech! – wzdycha Viktoria, zaciskając oczy.

– Miałaś anioła stróża – stwierdza łagodniejszym tonem kobieta.

Ma niemal czarne oczy i zielonkawe kręgi pod nimi, jakby była bardzo stara – starucha, wiedźma, o wiele starsza, niż mogłoby wskazywać ciało czy ubiór. Dżinsy i kurtka. Oczywiście nie jest wiedźmą, a Viktoria jest już za duża, żeby rozmyślać o czarownicach i takich tam dziecinnych głupotach.

Kobieta zdecydowanym ruchem wyciera ślady łez na policzkach dziewczynki, jakby czyściła kuchenny stół. Ma szorstką dłoń, ale to miły gest i Viktoria czuje, że pani jest sympatyczna. Co prawda matka wmawiała jej, że należy uważać na obcych. Kobieta nie jest o wiele starsza od mamy – dokładnie w średnim wieku, choć ma siateczkę bruzd wokół oczu.

W tej samej chwili Viktoria przypomina sobie o majowych kwiatkach. Co powie pani w szkole? Dziewczynka dostanie burę przed całą klasą.

– Moje majowe kwiatki! – jęknęła.

Tymczasem kobieta podniosła już jasnoniebieskie pudełko z drogi i wyciera je z brudu. Viktoria zerka ponuro do środka. Pani zapewnia ją, że pudełko również miało szczęście – wszystko ocalało. Zdaniem Viktorii pudełko wygląda brzydko – jest porysowane i brudne. Zmarznięta dziewczynka znów myśli, że dobrze byłoby, gdyby była tu mama, nawet jeśliby się pokłóciły.

– Gdzie mieszkasz? – pyta pani.

Viktoria odpowiada, że mieszka na Solvägen 34, daleko, przy nowej wieży ciśnień.

– Zadzwońmy do twoich rodziców, żeby cię zabrali – proponuje kobieta, spoglądając na zegarek.

Zabrali – nie będzie to takie proste. A pani na pewno się spieszy – myśli nie bez przykrości dziewczynka. Dorosłym zawsze się spieszy – w każdym razie tak twierdzili. Może pojedzie rowerem? Wprawdzie ciało stawiało sprzeciw, ale cóż – siła wyższa. Matka zawsze jej to powtarza, gdy Viktoria nie ma ochoty czegoś zrobić albo gdy matka nie daje sobie z czymś rady. Najczęściej chodzi wtedy o pieniądze. Siła wyższa – trzeba zjeść, choć jedzenie jest niesmaczne. Musisz zapamiętać, że życie nie jest usłane różami – mówiła mama. Dodawała też, że kiedyś dzieci ciągle jadły owsiankę. I były szczęśliwe, gdy ją dostały, bo inaczej nic nie jadły, aż siniały z głodu, ich ciałem wstrząsały dreszcze, i kładły się w jakimś głębokim rowie, żeby umrzeć w samotności. Do tego brnęły boso wiele kilometrów po śniegu, aby dostać się do szkoły. Nie to co współczesne rozpieszczone dzieciaki.

Głos kobiety wyrywa ją z ponurych rozmyślań:

– Masz komórkę? – pyta.

Viktoria potrząsa głową. Mama nie chciała kupić jej telefonu. Dzwonienie jest za drogie – powiedziała. Doprawdy, teraz jednak się dowie, jakie to było głupie. Dziewczynka otarła się o śmierć, a nie ma ze sobą nawet komórki, tak jak wszyscy. Wprawdzie nie jak Lina, ale jak większość klasy.

– To chodź ze mną. Mam niedaleko warsztat. Zadzwonimy stamtąd – mówi kobieta i podnosząc nóżkę roweru, powoli rusza, prowadząc go po chodniku, a Viktoria kuśtyka obok.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

[2] Tradycja sprzedawania co roku w kwietniu przez dzieci w wieku dziewięciu–dwunastu lat majowych kwiatków w celu zwrócenia uwagi na biedę wśród nich i przeciwstawienia się jej w Szwecji i Finlandii sięga 1907 roku, kiedy to w Göteborgu powstało Stowarzyszenie Majowego Kwiatka.

Dziewczynka z majowymi kwiatkami

Подняться наверх