Читать книгу Old Surehand t.1 - Karol May - Страница 2

ROZDZIAŁ I | Old Wabble

Оглавление

W licznych moich podróżach i dalekich wędrówkach spotykałem często, szczególnie wśród dzikich lub na pół cywilizowanych plemion, ludzi, którzy zostawali moimi przyjaciółmi. Wiernie dochowuję im pamięci i z pewnością nie zapomnę ich aż do śmierci. Nikogo jednak nie kochałem tak bardzo, jak słynnego wodza Apaczów Winnetou. Wszyscy moi czytelnicy znają tego szlachetnego Indianina i wiedzą, jak się z nim zapoznałem; wiedzą także, że przywiązanie moje do tego człowieka gnało mnie z dalekiej Afryki i Azji na prerie, w lasy i góry Ameryki Północnej. Nawet wówczas, kiedy nasze spotkanie nie było z góry umówione, umiałem zawsze odszukać przyjaciela. W takich wypadkach jechałem zwykle nad Rio Pecos do Meskalerów, szczepu Apaczów, do którego Winnetou należał, i tam mi mówiono, gdzie się wódz znajduje. Czasami dowiadywałem się o tym od myśliwych z Zachodu lub od Indian, których spotykałem po drodze.

Niekiedy jednak mogłem mu przed rozstaniem wyznaczyć dokładnie miejsce i czas przyszłego spotkania. Stosowałem się wtedy do wyznaczonej daty, on także. I choć posługiwał się indiańską rachubą czasu, która wydawała mi się niezbyt pewna, przybywał zawsze na oznaczoną minutę. Nie zdarzyło się nigdy, żebym czekał na niego.

Tylko raz sądziłem, że nie był punktualny, ale okazało się, że nie miałem racji. Musieliśmy się rozstać daleko na północy, a w cztery miesiące później mieliśmy się spotkać na południu, w Sierra Madre. Winnetou powiedział wówczas:

– Mój brat zna przecież strumień zwany Clear Brook? Polowaliśmy tam razem. Czy przypominasz sobie odwieczny dąb, pod którym rozłożyliśmy się na noc obozem?

– Oczywiście.

– A zatem nie możemy się minąć. Korona tego drzewa już dawno uschła. Gdy w południe cień dębu będzie miał pięciokrotną długość mojego brata, Winnetou nadejdzie. Howgh!

Musiałem, oczywiście, przetłumaczyć to na naszą rachubę czasu i zjawiłem się nad strumieniem w oznaczonym dniu. Nie było tam jednak ani śladu Winnetou, chociaż cień dębu był już odpowiednio długi. Czekałem kilka godzin, ale wódz się nie zjawił. Wiedziałem, że tylko coś bardzo ważnego mogło mu przeszkodzić w dotrzymaniu obietnicy, i zacząłem się niepokoić, kiedy przyszło mi na myśl, że Winnetou już tu był, lecz nie mógł na mnie czekać. W takim razie musiał zostawić jakiś znak. Zbadałem pień dębu i rzeczywiście na wysokości człowieka znalazłem małą gałązkę świerkową. Musiał ją tu ktoś wetknąć umyślnie, i to już dość dawno, gdyż była całkiem zeschnięta. Wyciągnąłem gałązkę. Jej koniec był owinięty kawałkiem papieru. Rozwinąłem kartkę i znalazłem na niej te słowa:

„Niechaj mój brat przybywa czym prędzej do Bloody Foksa [Bloody Fox (ang.) – Krwawy Lis.], na którego chcą napaść Komancze. Winnetou śpieszy, aby go ostrzec”.

Zaniepokoiłem się o przyjaciela, chociaż wiedziałem, że wychodzi zwycięsko z każdego niebezpieczeństwa. Martwiłem się także o Bloody Foksa: będzie prawdopodobnie zgubiony, jeśli Winnetou nie zdoła dotrzeć do niego przed nadejściem Komanczów. Droga, która mnie czekała, również była niebezpieczna. Bloody Fox mieszkał w oazie na pustyni Llano Estacado, a droga do jego siedziby wiodła przez terytorium Komanczów, z którymi ścieraliśmy się niejednokrotnie. Gdybym się dostał w ich ręce, nie uniknąłbym zapewne pala męczarni.

Byłem sam i zdany tylko na siebie, ale miałem dobrą broń i znakomitego konia, któremu mogłem zaufać. Znałem też dokładnie te okolice i wiedziałem, że doświadczonemu westmanowi [Westman (ang.) – człowiek żyjący na Dzikim Zachodzie, potrafiący sobie radzić z trudnymi warunkami i niebezpieczeństwami, jakie tam można było napotkać.] łatwiej podróżować samemu aniżeli w towarzystwie ludzi, na których nie może całkowicie polegać. Gdybym miał prócz tego jeszcze jakieś wątpliwości, to musiałyby się rozwiać wobec świadomości, że Bloody Fox jest w niebezpieczeństwie i że trzeba go ratować. Wsiadłem zatem na konia i ruszyłem, tak jak sobie tego życzył mój przyjaciel i brat.

Dopóki znajdowałem się we właściwej Sierze, nie było specjalnych powodów do obaw; miałem się tutaj gdzie ukryć, czułem się więc dość bezpieczny. Dalej jednak ciągnął się nagi płaskowyż, gdzie jeździec był już z daleka widoczny. Przecinały go strome parowy i głębokie kaniony, porosłe z rzadka aloesami i kaktusami, za którymi nie sposób się ukryć. Gdybym w takim kanionie natknął się na Komanczów, ocalić mnie mogła jedynie natychmiastowa ucieczka oraz rączość i wytrwałość mego konia.

Najniebezpieczniejszym z tych wąwozów był tak zwany Mistake Canyon, ponieważ stanowił uczęszczaną drogę indiańską między górami a równiną. Nazwę swoją zawdzięczał tragicznej pomyłce: opowiadano, że pewien biały myśliwy zastrzelił tutaj swego najlepszego przyjaciela Apacza zamiast wroga Komancza. Kim był ten biały i kim byli ci dwaj Indianie – wówczas jeszcze nie wiedziałem. Ten rzeczywiście niebezpieczny kanion omijano z daleka – zabobonni westmani twierdzili, że rzadko udaje się białemu przejść tędy bez szkody. Duch zabitego Apacza miał każdego przywodzić do zguby.

Zanim dotarłem do miejsca wypadku, zauważyłem ślady większego oddziału konnych, którzy nadjechali z boku, a potem posuwali się w tym samym co ja kierunku. Zsiadłszy z wierzchowca i zbadawszy trop, spostrzegłem ze zdumieniem i radością, że konie były podkute. Jeźdźcy nie należeli zatem do rasy czerwonej. Nieco dalej jeden z nich zsiadł z konia, prawdopodobnie aby poprawić popręg, a reszta pojechała dalej. Zbadałem dokładnie to miejsce i zauważyłem obok śladów lewej nogi kilka krótkich, wąskich wcięć, jakby od grzbietu noża. Czyżby jeździec miał szablę? Czyżby wojsko wyruszyło przeciw Komanczom, by ich ukarać za rozbójnicze wyprawy? Zaciekawiony, ruszyłem cwałem za tropem. Im dalej jechałem, tym więcej znajdowałem śladów zbiegających się z różnych stron i wiodących potem w jednym kierunku. Nie było już wątpliwości, że przede mną przejechali żołnierze, a kiedy po pewnym czasie minąłem odnogę gęstego lasu kaktusowego, ujrzałem przed sobą obóz. Zauważyłem od pierwszego rzutu oka, że nie rozbito go na krótko. Pas kaktusów zabezpieczał oddział przed napadem z tyłu i z boków, a z przodu rozciągała się otwarta przestrzeń, tak że niespodziany napad był niemożliwy. Nie zauważono jednak, że zbliżam się od zachodu. Nawet w biały dzień należało postawić tutaj straż. Zaniechanie tej ostrożności było karygodnym niedbalstwem. Co by się stało, gdyby zamiast mnie nadciągnęła gromada Indian? Po przeciwnej stronie teren opadał ku kanionowi, gdzie musiało być pod dostatkiem wody. Konie leżały lub chodziły puszczone wolno. Dla osłony przed żarem słonecznym rozciągnięto nad kaktusami prześcieradła. Jeden wielki namiot był przeznaczony dla oficerów, a obok niego, w cieniu, przechowywano także zapasy żywności. W pobliżu leżało kilku cywilów, którzy widocznie chcieli przenocować pod opieką wojska, gdyż dzień miał się już ku końcowi. Postanowiłem zrobić to samo. Mogłem wprawdzie jechać dalej, lecz musiałbym potem obozować samotnie i czuwać całą noc ze względu na bezpieczeństwo. Tutaj mogłem znaleźć odpoczynek potrzebny mi do jutrzejszej jazdy.

Skoro tylko mnie spostrzeżono, wyszedł na moje spotkanie podoficer i zaprowadził do komendanta, który widząc ruch w obozie, wyszedł z oficerami z namiotu. Kiedy zsiadłem z konia, przypatrzył się uważnie mnie i mojemu wierzchowcowi, a potem spytał:

– Skąd jedziecie, sir?

– Z Sierry.

– A dokąd?

– Nad Rio Pecos.

– Mielibyście z tym wielkie trudności, gdybyśmy nie przepłoszyli tych łajdaków Komanczów. Czy znaleźliście gdzieś ich ślady?

– Nie.

– Hm! Zawrócili widocznie na południe. Siedzimy tu już prawie od dwu tygodni, a żaden nie pokazał nosa.

Ośle! – miałem ochotę mu powiedzieć. – Chcąc złapać czerwonoskórych, musiałbyś ich poszukać. Ani im się śni wpadać ci dobrowolnie w ręce.

Komendant nie mógł się zorientować, gdzie są Komancze, ale oni wiedzieli dokładnie, że wojsko tu się znajduje. Z całą pewnością podchodzili nocami pod obóz. Jak gdyby odgadłszy moje myśli, oficer dodał:

– Brak nam tęgiego zwiadowcy, któremu mógłbym zaufać i który by ich wytropił. Old Wabble nocował u nas i byłby odpowiedni do tej funkcji, lecz dopiero po jego odejściu dowiedzieliśmy się, że to był właśnie on. Ten szelma zwąchał pewnie pismo nosem i podał się za jakiegoś Cuttera. Przed tygodniem nasz patrol natknął się na Winnetou, który byłby jeszcze lepszy, lecz umknął czym prędzej. Mówią, że gdzie on się pokaże, tam i Old Shatterhand [Shatterhand (ang.) – Grzmocąca Ręka.] jest niedaleko. Chciałbym go mieć tutaj. Jak się nazywacie, sir?

– Charley.

Podałem mu swoje imię, które mogło uchodzić także za nazwisko. Ani mi się śniło informować go, że to ja właśnie jestem Old Shatterhandem. Nie miałem ani czasu, ani ochoty zostawać tutaj i wysługiwać się komendantowi jako szpieg. Jednocześnie przyjrzałem się leżącym na ziemi cywilom i uspokoiłem się, nie znalazłszy ani jednej znajomej twarzy. Mógł mnie tylko zdradzić wierzchowiec i broń. Wiedziano powszechnie, że Old Shatterhand ma rusznicę na niedźwiedzie i sztucer Henry’ego oraz jeździ na czarnym ogierze darowanym mu przez Winnetou. Na szczęście komendant był na tyle ograniczony, że nie wpadł na to. Wrócił do namiotu, nie pytając o nic więcej.

Ale to, czego nie domyślił się oficer, mógł odgadnąć któryś z cywilów będących niewątpliwie myśliwymi z Zachodu. Toteż wsunąłem nieznacznie sztucer do skórzanego futerału, żeby nie było widać jego osobliwego zamka. Rusznica mniej wpadała w oko. Rozsiodłałem ogiera i puściłem go wolno. Trawy tu wprawdzie nie było, ale pomiędzy wielkimi kaktusami rosło mnóstwo melokaktusów, dostatecznie soczystych i pożywnych. Mój karosz [Karosz – koń maści czarnej.] umiał te rośliny obierać z kolców, nie kalecząc się wcale.

Kiedy potem poprosiłem myśliwych, aby mi pozwolili przysiąść się do nich, jeden z nich powiedział:

– Siadajcie, sir, i zjedzcie coś z nami, jeśli łaska. Nazywam się Sam Parker, a gdy mam jeszcze kawałek mięsiwa, każdy uczciwy człowiek może się nim pożywić, dopóki zapasy się nie skończą. Jesteście głodni?

– Zdaje mi się, że tak.

– To ukrójcie sobie, ile chcecie. Jesteście tu wśród samych westmanów, sir. A wy? Co robicie?

– Ja też tułam się czasami po tej stronie Missisipi, ale nie wiem, czy mógłbym się nazywać westmanem. Dużo potrzeba, aby nim zostać.

Parker odchrząknął z zadowoleniem i rzekł:

– Macie słuszność, sir, zupełną słuszność. Cieszy mnie, że spotykam człowieka skromnego, który będąc stróżem nocnym, nie uważa się zaraz za prezydenta Stanów Zjednoczonych. Mało teraz takich ludzi. Co robicie tu na Zachodzie? Myśliwy? Nastawiacz sideł? Zbieracz miodu?

– Poszukiwacz grobów, mister Parker.

– Poszukiwacz grobów?! – zawołał zdumiony. – Czy drwicie z nas, sir?

– Ani mi to przez myśl nie przeszło.

– Więc bądźcie tak dobrzy i wytłumaczcie się, jeśli nie mam wbić wam noża między żebra. Nie pozwolę z siebie wariata strugać.

– Well. Chcę zbadać, skąd pochodzą dzisiejsi Indianie. Słyszeliście już może, że zawartość grobów może w tym bardzo pomóc.

– Hm! Rzeczywiście czytałem o tym, że są ludzie, którzy rozkopują dawne groby, aby w ten sposób studiować historię czy coś podobnego. To wierutne głupstwo! I tym się właśnie zajmujecie? A więc jesteście uczonym?

– Yes.

– Niech was Bóg ma w swojej opiece, sir! Możecie łatwo wpaść nosem w grób i zostać tam na zawsze. Jeśli szukacie zwłok, to czyńcie to w takich okolicach, gdzie jesteście pewni swego życia. Tutaj kule i tomahawki świszczą w powietrzu. Komancze ruszyli ze swoich siedzib. Czy umiecie strzelać?

– Trochę.

– Hm, wyobrażam sobie! Jak widzę, macie starą rusznicę, którą można mury walić. To ma swoje znaczenie. A tam w tym futerale to pewnie taka fuzyjka na niedzielę? Powiadam wam, sir, że tu niebezpiecznie szukać trupów. Zabierajcie się stąd. Albo przyłączcie się do nas, zawsze to bezpieczniej aniżeli samemu.

– W jakim kierunku jedziecie?

– Także nad Pecos, tam gdzie i wy. Słyszeliśmy, żeście o tym mówili przed chwilą.

Obrzucił mnie na poły łaskawym, na poły ironicznym spojrzeniem i mówił dalej:

– Wyglądacie wcale nieźle, jak obłuskane jajo, ale to nie przyda się na nic w tych stronach, sir. Prawdziwy westman wygląda całkiem inaczej. Mimo to podobacie mi się i zapraszam was do naszej kompanii. Obronimy was, gdyż w pojedynkę nie zdołacie się przebić. Macie, zdaje się, coś, co we wschodnich stanach nazwano by z pewnością koniem. Czy ten dyszlowy jest waszą własnością?

– Tak, oczywiście, Mr Parker – odrzekłem, ubawiony szczerze, że mego rasowego indiańskiego ogiera, z którym tylko karosz Winnetou mógł się równać, uważa za konia pociągowego.

– Spodziewałem się tego – mówił dalej Parker. – Koń wygląda tak samo gracko jak wy. Widać po nim, że także szuka zwłok dawno zmarłych ludzi i nie ma nic innego do roboty. A więc jedziecie z nami? Wyruszamy jutro wczesnym rankiem.

– Przyjmuję z wdzięcznością waszą propozycję i proszę was o opiekę.

– Będziecie ją mieli i sądzę, że bardzo wam się przyda. Rad będę, gdy już stąd odjedziemy, bo komendant gotów któregoś z nas zatrzymać jako zwiadowcę. Nieprawdaż, Jozie?

Z pytaniem tym zwrócił się do starszego mężczyzny z sympatyczną twarzą o melancholijnym wyrazie, jak gdyby dręczyło go jakieś ukryte zmartwienie. Joz jest skrótem od Jozue. Jak się później dowiedziałem, człowiek ten nazywał się Jozue Hawley.

– Jestem tego samego zdania – odrzekł zapytany. – Tego jeszcze brakowało, żeby za tych wojaków wyciągać kasztany z ognia i poparzyć sobie przy tym przednie łapy. Gdyby chociaż zatrzymali Old Wabble’a! To był odpowiedni człowiek. Będę szczęśliwy, kiedy się stąd wyniesiemy i przedostaniemy przez Mistake Canyon.

– Czemu? Czy obawiasz się ducha zabitego Indianina?

– Obawiać się? Nie. Ale ten kanion to paskudne miejsce. Przeżyłem tu coś, co nie każdy codziennie przeżywa, i znalazłem przy tym złoto.

– Naprawdę? Czy odkryliście je przypadkiem, Jozie?

– Nie. Drogę pokazał nam Indianin.

– Trudno w to uwierzyć. Czerwonoskóry nigdy takich rzeczy nie wyjawia białemu, jeśli nawet jest jego najlepszym przyjacielem.

– W takim razie był to wyjątkowy wypadek. Indianin był właśnie tym, którego później zastrzelono w kanionie. Opowiem wam może tę historię, gdy jutro pojedziemy tamtędy. Teraz wolę o tym zamilczeć. Daj no mi jeszcze mięsa, jestem głodny. To wprawdzie tylko antylopa, ale musi smakować, kiedy nie ma nic innego. Wolałbym kawał garbu bizona albo polędwicę z łosia.

– Z łosia? Ach, łoś, słusznie! – zawołał Parker, mlaskając językiem. – To najdelikatniejsza i najsoczystsza pieczeń. Ilekroć pomyślę o łosiu, przychodzi mi na myśl westman, który właściwie zrobił ze mnie myśliwego.

– Kto to był?

– Imię jego wymieniono przed chwilą. Mam na myśli Old Wabble’a.

– Co? Old Wabble’a? Więc znałeś go?

– Czy go znałem? Co za pytanie! Pod jego okiem przeżyłem na Zachodzie moją pierwszą przygodę. Opowiem wam o tym, chociaż na pewno uśmiejecie się ze mnie porządnie.

Parker wyprostował się, zrobił wielce obiecującą minę i zaczął opowiadać:

– Old Wabble nazywa się właściwie Fred Cutter, lecz z powodu chwiejnego kroku i wiszącego na chudym ciele ubrania przezwano go Old Wabble’em. Był dawniej w Teksasie kowbojem i tak przywykł do tamtejszego stroju, że później, na północy, nikt nie zdołał go namówić do zmiany ubrania.

Miał bardzo charakterystyczną twarz, pomarszczoną, zawsze gładko wygoloną, z grubymi jak u Murzyna wargami, długim, spiczastym nosem i szarymi oczyma, którym nic ujść nie mogło, chociaż powieki były zawsze na pół przymknięte. Czy twarz ta była spokojna, czy też ożywiało ją jakieś uczucie, miała zawsze wyraz niezachwianej wyższości. Było to zupełnie uzasadnione, gdyż Old Wabble słynął nie tylko jako mistrz w konnej jeździe, strzelaniu i rzucaniu lassem, lecz nie brak mu było także żadnej z cech prawdziwego westmana. „It’s clear – to jasne”, zwykł był mawiać. Nawet najtrudniejsze rzeczy były dla niego zupełnie proste i zrozumiałe.

Ja byłem wtedy w Princeton czymś w rodzaju pisarza na budowach i zarobiłem wreszcie tyle, że mogłem się wybrać do Idaho na poszukiwanie złota.

Byłem greenhornem [Greenhorn (ang.) – żółtodziób, człowiek niedoświadczony.], zupełnym nowicjuszem i aby nie dzielić się z większą liczbą wspólników zdobytymi skarbami, wziąłem ze sobą jednego tylko towarzysza, Bena Needlera, który tak samo znał Dziki Zachód jak ja.

Gdy w Eagle Rock wysiedliśmy z wozu, byliśmy wystrojeni jak eleganci, a obładowani jak juczne osły różnymi pięknymi przedmiotami, które niestety nie nadawały się do użytku. Kiedy zaś po tygodniu przybyliśmy nad Payette River, wyglądaliśmy jak prawdziwe włóczęgi; umieraliśmy z głodu i porzuciliśmy po drodze niepotrzebne rzeczy, to znaczy wszystko z wyjątkiem broni i amunicji. Przyznam się wam jednak otwarcie, że za kawał chleba z masłem byłbym oddał całe swoje uzbrojenie, a Ben Needler myślał pewnie tak samo.

Siedzieliśmy na skraju lasu, trzymaliśmy otarte do krwi stopy w wodzie i rozmawialiśmy o różnych delikatesach, o których nie myślelibyśmy nawet w innych warunkach, a więc o sarniej łopatce, o polędwicy z bizona, o łapach niedźwiedzich, o pieczeni z łosia. W tej okolicy widywano jakoby bizony i łosie.

– Do licha! Gdyby teraz to bydlę podeszło blisko, wpakowałbym mu z rozkoszą dwie kule pomiędzy rogi… – mówił Ben, mlaskając językiem.

– A potem byłoby po was! – zabrzmiał tuż za nami jakiś roześmiany głos. – Łoś zrobiłby z was marmoladę. Temu zwierzęciu nie strzela się między rogi. Wylali was chyba z jakiejś szkoły w Nowym Jorku?

Zerwaliśmy się i spojrzeliśmy za siebie. Z zarośli wyszedł Old Wabble, który podsłuchiwał naszą rozmowę, i stał przed nami taki, jakim go opisałem poprzednio. Jego twarz nie wyrażała nadmiernego szacunku. Mierzył nas pobłażliwym spojrzeniem na pół przymkniętych oczu. Pominę rozmowę, która potem nastąpiła. Przeegzaminował nas jak surowy nauczyciel i polecił pójść za sobą.

Mniej więcej o milę od rzeki stała na prerii otoczonej dookoła lasem chata zbudowana z grubych bali. Było to, jak mówił stary westman, jego ranczo. Za chatą znajdowało się kilka bud bez drzwi, przeznaczonych w razie niepogody dla koni, mułów i bydła, które teraz pasły się na nieogrodzonym polu. Już wtedy bowiem Old Wabble przedzierzgnął się z kowboja w samodzielnego hodowcę. Służba jego składała się z białego dozorcy Willa Littona i z kilku Indian z plemienia Wężów. Gdyśmy przybyli, ludzie ci pakowali na lekki wóz namiot i inne przedmioty.

– To jest coś dla was – rzekł stary westman. – Chcecie polować na łosie, a ja właśnie robię przygotowania do wyprawy myśliwskiej. Pójdziecie ze mną i zobaczę, co potraficie. Jeśli się okażecie zdatni do czegoś, to możecie zostać u mnie. Ale na razie wejdźcie do domu, gdyż głodny strzelec robi tylko dziury w niebie.

Bardzo nam to było na rękę. Zjedliśmy i zaspokoiliśmy pragnienie, po czym ruszyliśmy w drogę, ponieważ Old Wabble’owi ani się śniło odwlekać wyprawy z naszego powodu. Dostaliśmy od niego konie i pojechaliśmy najpierw nad rzekę. Znaleźliśmy bród, przez który należało przejść. Pochód prowadził stary westman; na jego prośbę jechałem obok niego. Za nim szedł luzem prowadzony za uzdę muł. Przeprawiwszy się przez rzekę, zobaczyliśmy resztę orszaku sunącą za nami: Ben Needler jechał na gniadym koniu, Will Litton na siwym, a za nimi toczył się wóz zaprzężony w cztery konie. Powoził nimi jeden z Indian, zwany Pak-muh, czyli Krwawa Ręka. W swoim europejskim ubraniu nie wyglądał co prawda wcale tak krwawo. Jego współplemieńcy, na których stary myśliwy mógł się zdać we wszystkim, pozostali na ranczu.

Przebywszy bród, jechaliśmy przez pewien czas rzadkim lasem. Następnie otwarła się przed nami zielona, bezdrzewna dolina wychodząca na trawiastą sawannę [Sawanna – zbiorowisko roślinne złożone głównie z wysokich traw i rzadko rozrzuconych drzew i krzewów.]. Gdy po kilku godzinach dostaliśmy się na drugi jej koniec, gdzie teren zaczął się wznosić, rozłożyliśmy się obozem. Zdjęto z wozu pakunki, rozbito namiot, przywiązano konie i rozniecono ognisko. Tu mieliśmy się zatrzymać, aby zapolować na widłorogie antylopy albo na bizony, jeśli się na nie natkniemy. Po upływie paru dni my, biali, zamierzaliśmy się udać na wyżej położone bagnisko, gdzie, jak twierdził Old Wabble, było mnóstwo łosi, w obozowisku zaś miał pozostać Krwawa Ręka.

Niestety, ani tego dnia, ani następnego nie pokazało się żadne zwierzę nadające się do ustrzelenia, co starego niezmiernie złościło. Mnie jednak było to na rękę, gdyż spodziewałem się ostrego osądu moich myśliwskich umiejętności. Umiałem na trzydzieści kroków trafić w wieżę kościelną, ale byłem zupełnie pewien, że zrobiłbym tylko wielką dziurę w niebie, gdybym musiał ustrzelić na sześćdziesiąt kroków szybkonogą antylopę.

Old Wabble wpadł tymczasem na niefortunny pomysł wypróbowania naszych zdolności i zażądał, abyśmy strzelali do sępów, które siedziały o jakieś siedemdziesiąt kroków od nas na szkielecie bizona. Ja miałem pierwszy popisać się swoimi umiejętnościami. Sępy musiały być ze mnie zupełnie zadowolone, gdyż stało się tak, jak przewidywałem. Wypaliłem czterokrotnie i nie trafiłem ani razu. Żadnemu ze ścierwożerców nie przyszło nawet na myśl uciekać po strzałach. Ptaki te wiedzą doskonale, że nikomu rozsądnemu nie przyjdzie do głowy, aby je prześladować. Strzał znęca je, zamiast odstraszyć, ponieważ z ubitej zwierzyny zawsze zostają dla nich przynajmniej wnętrzności. Ben chybił dwa razy i dopiero trzecia kula trafiła jednego sępa, a resztę spłoszyła.

– Niezrównane! – śmiał się Old Wabble, potrząsając długimi, niezdarnymi rękami. – Moi panowie, to jasne, że jesteście jakby stworzeni dla Dzikiego Zachodu. Jestem o was zupełnie spokojny! Już teraz osiągnęliście szczyt doskonałości. Wyżej zajść nie możecie.

Ben przyjął ze spokojem ten wyrok, ja jednak wybuchnąłem gniewem, co oczywiście miało tylko ten skutek, że mi Old Wabble powiedział:

– Zamilczcie lepiej! Wasz kolega trafił przynajmniej za trzecim razem, można się więc po nim czegoś spodziewać, wy zaś jesteście dla Zachodu człowiekiem straconym. Nie mogę was zatrudnić i dam wam tylko dobrą radę, żebyście się czym prędzej z tych stron wynieśli.

Nazajutrz rano wyruszyliśmy na bagna w górach nad Salmon River. Żywność, naczynia, koce i inne rzeczy wpakowano na muła, a wóz, którego nie można było użyć na górskich bezdrożach, został w obozie. Nasza droga była bardzo niebezpieczna, szczególnie tam, gdzie Snakes Canyon tworzy kąt ostry i gdzie trzeba zjeżdżać stromą ścianą w głąb, aby się dostać po drugiej stronie na ścieżkę Wihinasht. Na prawo niebotyczna skała, na lewo czarna otchłań, a w środku przesmyk o szerokości zaledwie dwu łokci. Szczęściem nasze konie przywykły do takich dróg, a ja nie cierpiałem nigdy na zawroty głowy. Przedostaliśmy się szczęśliwie, lecz wkrótce pojawiło się nowe niebezpieczeństwo, z którego tylko ja jeden nie zdawałem sobie sprawy.

Gdy wjechaliśmy na ścieżkę Wihinasht, spotkaliśmy się z oddziałem złożonym z ośmiu konnych Indian. Czterech z nich zdobiły pióra wodzów. Najwidoczniej nie przestraszyli się wcale, ujrzawszy nas tak nagle, i przypatrywali się nam, przejeżdżając obok bezszelestnie, owym melancholijnym, obojętnym wzrokiem, właściwym czerwonej rasie. Pierwszy z wojowników, jadący na bułanym koniu, trzymał w lewej ręce jakiś dziwaczny, podłużny przedmiot, ozdobiony frędzlami z piór. To milczące, posępne spotkanie z dawnymi panami tej krainy wzruszyło mnie do głębi. Nie wydali mi się bynajmniej niebezpieczni, zwłaszcza że nie mieli na sobie barw wojennych i nie byli, jak mi się zdawało, uzbrojeni. Zaledwie jednak objechaliśmy najbliższe wzgórze i zniknęliśmy im z oczu, Old Wabble zatrzymał się i rzekł, rzucając za siebie groźne spojrzenie:

– Do licha! Czego tu chcą te łotry? To są Panasztowie, skłóceni z plemieniem Wężów, do którego należą moi pasterze. Dokąd zmierzają? Droga ich musi prowadzić obok mego rancza. Co za pech, że mnie tam nie ma…

– Nie są przecież uzbrojeni – wtrąciłem.

Old Wabble łypnął na mnie pogardliwie spod przymkniętych powiek i rzekł:

– Nic z naszego polowania na łosie, przynajmniej w tej chwili. Musimy wracać do obozu, a może nawet na ranczo, i koniecznie wyprzedzić tych zbójów. Na szczęście znam ścieżkę nieopodal, która nie nadaje się dla jeźdźców, lecz tylko dla ludzi dobrze chodzących po górach. Naprzód, chłopcy! Wiem już, co zrobimy! Musimy wziąć Indian na muszkę – to jasne!

Wjechaliśmy cwałem pomiędzy skały na lewo i po pięciu minutach dostaliśmy się na małe płaskowzgórze pokryte bagnistą łąką. Na kamienistych jej brzegach rosły wysokie jodły, a środkiem płynął strumyczek.

Old Wabble zeskoczył z konia i powiedział:

– Tam, na końcu płaskowzgórza, schodzi w dół droga. Jeśli się pośpieszymy, będziemy w obozie przed Indianami. Jeden z nas musi tu zostać przy koniach, ten mianowicie, bez którego najłatwiej będzie się nam obejść. Jest nim nasz dzielny Sam, który chybił aż cztery razy. Trafiłby prędzej któregoś z nas niż czerwonoskórego.

Tym „dzielnym Samem” byłem oczywiście ja, Sam Parker. Protestowałem gwałtownie, lecz musiałem w końcu ustąpić. Moi trzej towarzysze popędzili przez łąkę, a ja na rozkaz starego miałem nie opuszczać doliny, dopóki nie powrócą.

Byłem wściekły. Tych biednych Indian chciano wystrzelać, chociaż nie wyglądali niebezpiecznie. Czy mogłem do tego dopuścić? Nie! Byli takimi samymi ludźmi jak my, a przy tym… płonąłem żądzą zemsty za obrazę! Nie znałem Dzikiego Zachodu i wykonałem swój nierozsądny plan. Otóż przywiązałem muła i trzy konie do drzew, a sam zawróciłem i pognałem drogą, którą przybyliśmy tutaj. Chciałem wykonać polecone zadanie, lecz pierwej ostrzec Indian. Zjechałem, jak mogłem najszybciej, ścieżką Wihinasht i zapuściłem się w Snakes Canyon. Tu ujrzałem przed sobą czerwonoskórych, którzy usłyszawszy tętent kopyt, przystanęli. Parów był tu jeszcze dostatecznie szeroki. Osadziłem konia i zapytałem, czy któryś z nich umie po angielsku. Indianin jadący na bułanku odpowiedział:

– Jestem To-ok-uh, Szybka Strzała, wódz Panasztów. Czy biały brat powrócił, by przynieść mi wiadomość od starego męża, którego trzód pilnują Węże tam na dole?

– A więc go znasz? – spytałem. – On uważa was za wrogów i wyruszył piechotą, by was pozabijać. Jestem chrześcijaninem i uważam za swój obowiązek ostrzec was.

Spojrzenie ciemnych oczu wodza wpiło się dosłownie w moją twarz. Po chwili zapytał:

– Gdzie wasze konie?

– Stoją tam, po drugiej stronie ścieżki Wihinasht, na bagnistej łące.

Naradzał się przez chwilę po cichu z towarzyszami, po czym zapytał mnie przyjaźnie:

– Czy mój brat od niedawna jest w tym kraju?

– Dopiero od wczoraj.

– Po co blade twarze jechały w góry?

– Chcieliśmy zapolować na łosie.

– Czy mój brat jest słynnym myśliwym?

– Nie, nie trafiam zwykle do celu.

Indianin rozpytywał mnie dalej z uśmiechem, dopóki nie dowiedział się wszystkiego. Musiałem mu nawet powiedzieć swoje nazwisko. Wreszcie powiedział:

– Samuel Parker… to trudno zapamiętać czerwonemu mężowi. Nazwiemy cię At-pui, Dobre Serce. Jeśli tu dłużej zabawisz, zrobisz się ostrożniejszy. Dobroć twoja mogła was zgubić. Ciesz się, że nie idziemy ścieżką wojenną! Przypatrz się temu wampumowi [Wampum (indian.) – różnokolorowe paciorki lub muszelki nanizane na sznurki lub układane w różne wzory; pełniły u Indian między innymi funkcję pisma.] – dodał, pokazując mi tajemniczy, ozdobiony frędzlami przedmiot – zawiera orędzie pokoju do wodzów plemion Szoszonów. Jesteśmy bez broni i wieziemy go do rancza starego męża, a jego Indianie poniosą go dalej. Nie mamy zatem powodu do obaw, lecz wdzięczność nasza jest taka sama, jak gdybyś nas ocalił od śmierci. Jeśli będziesz potrzebował przyjaciół, przybądź do nas. At-pui będzie u nas zawsze mile widziany Howgh!

Podał mi rękę i ruszył dalej ze swoimi ludźmi. Zawołałem jeszcze za nimi, żeby mnie nie zdradzili, i wróciłem zadowolony z siebie.

Przybywszy na płaskowzgórze, zdjąłem z muła pakunki i odwiązałem konie, żeby się popasły. Wolny czas poświęciłem ćwiczeniom w strzelaniu. Miałem pełen rożek prochu, a wśród naszych rzeczy była go jeszcze cała puszka. Wypróżniwszy rożek, mogłem sobie powiedzieć, że trafiłbym teraz w wieżę kościelną nawet z odległości dwustu kroków.

Pod wieczór nadszedł Old Wabble z Benem i Willem. Spotkali się z Indianami koło naszego obozu i opowiedzieli mi jako najświeższą nowinę, że wojownicy mieli całkiem pokojowe zamiary; oddali wampum Krwawej Ręce, aby poniósł go dalej, i zawrócili natychmiast. Oczywiście zataiłem przed towarzyszami to, co uczyniłem.

Przenocowaliśmy na łące, a nazajutrz pojechaliśmy nad pobliskie mokradła. Leżały one w obszernej dolinie. Pośrodku znajdowało się jeziorko o błotnistych brzegach, dalej chaszcze i las rosnący na bagiennym, zwodniczym gruncie. Dolinę otaczały zewsząd wysokie, nagie, rozkruszone masywy skalne. Miała ona ze dwie godziny drogi wzdłuż i wszerz.

Zdjąwszy z muła pakunki, rozbiliśmy obóz i zapaliliśmy ognisko, przy którym miałem pozostać, aby pilnować koni. Moi towarzysze udali się na poszukiwania. Aż do południa panowała cisza. Nagle usłyszałem huk kilku strzałów, a wkrótce potem wrócił Ben Needler. Strzelił za wcześnie do klępy i rozgniewany Old Wabble przepędził go. Stary nadszedł z Littonem dopiero o zmroku, zawiedziony i wściekły.

– Tropów było dość – zrzędził – i to nie tylko łosi, lecz i czerwonoskórych, którzy musieli się tu zjawić przed nami i przepłoszyli zwierzynę. To jasne! Natknęliśmy się tylko na jedną krowę, ale ten głupiec Needler palnął z obu luf równocześnie i uciekła. Oto są skutki zadawania się z greenhornami! Żal mi jednak odbytej drogi i zostanę tu jeszcze dzień, dwa albo i dłużej, dopóki nie położę jakiego tęgiego, starego łosia.

Do mnie i do Bena nie odezwał się ani słowem i tak samo zachowywał się nazajutrz rano. Wyruszając, oświadczył, że będzie polował tylko z Littonem, a greenhorny zostaną w obozie, żeby czego nie sknociły. Mógł robić, co mu się podoba, ale my przyznaliśmy sobie po cichu to samo prawo. Kiedy tamci dwaj odeszli, przystąpiliśmy do wykonania planu omówionego w nocy. Jeśli Indianie przepłoszyli łosie, to zwierząt nie było już w dolinie – musiały się znajdować poza jej obrębem i tam ich należało szukać. Ponieważ polowanie nasze mogło potrwać do wieczora, zabraliśmy ze sobą muła, aby niósł potrzebne nam rzeczy, a ewentualnie i zdobycz.

Powędrowaliśmy do sąsiedniej doliny. Nie było tu ani jeziora, ani bagna, ani łosi, ale gdzieś w pobliżu musieli być jacyś ludzie. Nie widzieliśmy ich wprawdzie, lecz w pewnym oddaleniu dostrzegliśmy wyraźnie ich osła, który bez uzdy i siodła zajadał ze smakiem trawę. Gdzie byli jego właściciele? Postanowiłem ich odszukać i kiedy Ben podchodził ostrożnie do osła, ruszyłem z naszym mułem dalej. Domniemany osioł pasł się spokojnie, dopóki Ben nie zbliżył się do niego na sto kroków. Wtedy, zwietrzywszy człowieka, podniósł głowę, odwrócił się błyskawicznie i pobiegł wielkimi susami ku mnie, jakby wiedziony sympatią dla stojącego obok mnie swego krewniaka. Tyle że nie był to osioł, lecz dzikie zwierzę! Poznałem się na tym, chociaż byłem greenhornem. Ukląkłem czym prędzej za mułem, złożyłem się, wymierzyłem i pociągnąłem za cyngiel. Nieznane mi stworzenie skoczyło raz, drugi, trzeci i padło. Pobiegłem ku niemu, a z drugiej strony nadszedł Ben. Kula trafiła zwierzę pod łopatkę. Doszliśmy do wniosku, że zabiłem łanię. Przywiązaliśmy ją do juków na mule i ruszyliśmy dalej. Dolinę, otoczoną z obu stron niebotycznymi ścianami, zamykało dość strome wzgórze, coś w rodzaju przełęczy, za którą musiała być druga dolina. Ponieważ nasz muł dobrze się wspinał na skały, postanowiliśmy pójść prosto.

Dostaliśmy się z pewnym wysiłkiem na górę i przekonaliśmy się, że nie popełniliśmy omyłki, gdyż przed nami teren znowu opadał w dół. Dochodził stamtąd zgiełk ludzkich głosów. Chcąc się dowiedzieć, co tam się dzieje, poszukaliśmy miejsca, z którego można by spojrzeć w dół. Po obu stronach przełęczy znajdowały się wysokie, ale dosyć dostępne wzniesienia. Wdrapaliśmy się na jedno z nich, po lewej stronie. Needler wychylił się, ponieważ jednak miał bardzo jasne ubranie i z łatwością mógł to ktoś zauważyć, odsunąłem go i sam spojrzałem w dół.

Nie mogłem dojrzeć, co się dzieje tuż pod nami, ponieważ nie stałem dostatecznie wysoko, ale nieco dalej ujrzałem siedmiu indiańskich jeźdźców, którzy pędzili tyralierą, krzycząc na całe gardło. Wrzaski te zbliżały się i wzmagały tak, że stojący na dole muł zaczął niespokojnie strzyc uszami i machać ogonem. Musiałem posłać Bena na dół, żeby go uspokoił.

Nagle, rzuciwszy okiem na przeciwległe wzniesienie, oddalone mniej więcej o pięćset kroków, ujrzałem ze zdumieniem siedzącego tam Indianina. Był to To-ok-uh, Szybka Strzała, który skinął na mnie i położył prawą rękę na ustach, co u Indian jest znakiem nakazującym milczenie. Skąd się tu wziął i dlaczego miałem milczeć? Hałas stale się wzmagał. Nagle usłyszałem pod sobą łoskot spadających kamieni i spojrzałem w dół. O Boże! Cóż to za potwór z głośnym, gniewnym parskaniem wspina się na przełęcz? Do kłębu miał ze dwa metry wysokości, krótkie, niezgrabne cielsko, długie nogi, zwisającą górną wargę i zjeżoną brodę. Wdrapał się z iskrzącymi ślepiami na brzeg przełęczy i ujrzawszy tuż przed sobą muła i Bena Needlera, odrzucił szkaradny łeb z potężnymi, szerokimi łopatami rogów i ruszył przed siebie.

Needler, ujrzawszy potwora, który wyrósł jak spod ziemi, wrzasnął ze strachu, odrzucił strzelbę i pobiegł, a raczej stoczył się na łeb, na szyję w dolinę, z której przyszliśmy przed chwilą. Muł okazał się odważniejszy od swego pana: dał susa i zjechał – szczęściem na wszystkich czterech nogach – z przełęczy.

Nie miałem czasu sprawdzić, czy obydwaj szczęśliwie wylądowali na dole, bo zwierz zwrócił się w moją stronę, nie widząc, że ma już wolną drogę przed sobą. Pędził w górę, potężnymi susami, wprost na mnie. Przeraziłem się nie mniej niż Needler. Strzelba wypadła mi z ręki i zacząłem uciekać. Skakałem z kamienia na kamień po skalistym zboczu, a potwór za mną. Naraz rozwarła się przede mną szczelina w skalnej ścianie, więc wsunąłem się w nią dosłownie w ostatniej chwili, gdyż zwierz włożył do środka głowę, na ile mu tylko rogi pozwalały. Parskał jak diabeł i czułem na twarzy jego gorący oddech. Ale strach ściganego zwierzęcia był większy od jego gniewu – po chwili cofnął się i pobiegł dalej. Przy tym odwrócił się lewym bokiem do wodza siedzącego naprzeciw, czekającego z zimną krwią na odpowiedni moment do strzału. Indianin złożył się i wypalił. Zwierz runął na ziemię.

To-ok-uh wyskoczył ze swej kryjówki, a ja ostrożnie wysunąłem głowę. Wódz obejrzał olbrzymie zwierzę i zawołał do mnie ze śmiechem:

– Niech mój brat tu przyjdzie! Ten peere [Peere – łoś w języku Szoszonów (przyp. autora).] padł od jego kuli, więc jest jego własnością.

– Od mojej kuli? – zapytałem zdumiony, wyłażąc z dziury.

– Tak – rzekł Indianin z chytrym uśmieszkiem, skinąwszy głową. – Jesteś At-pui, Dobre Serce. Za to, że nas chciałeś ocalić, staniesz się teraz sławny wśród swoich. Wojownicy Panasztów oddali wampum i przybyli przed wami do doliny łosi, gdzie ukryli swoją broń. Nie mogliście tam znaleźć innej zwierzyny oprócz dziecka łosia, które widzę na grzbiecie muła. Powiedziałeś mi otwarcie, że nie umiesz trafić do celu, ale teraz nie mów o tym nikomu. Chcę, aby towarzysze szanowali cię tak, jak ja cię miłuję. Niech będzie tak, jak gdybyś ty zabił tego łosia. Ciesz się sławą, dopóki rzeczywiście nie nauczysz się strzelać. Twój brat nie widział mnie i teraz nie zobaczy, gdyż zaraz odejdę. Ale oczy moje chcą jeszcze kiedyś ujrzeć ciebie. Howgh!

Uścisnął mi rękę; pobiegł w dół i zniknął po drugiej stronie przełęczy.

Oto była wdzięczność tak zwanego dzikiego człowieka! Odstąpił mi własną sławę myśliwską. Czy miałem ten dar odtrącić? Nie, byłem na to za słaby, za młody i zbyt mocno bolały mnie drwiny Old Wabble’a. Kłamałem wprawdzie, przypisując sobie cudze zasługi, lecz tak bardzo pragnąłem, aby stary westman pozazdrościł mnie, greenhornowi!

Zszedłem w dolinę, gdzie spotkaliśmy rzekomego osła. Daleko, bardzo daleko stał obok muła Ben Needler, któremu na szczęście nic się nie stało.

Skinąłem na towarzysza i zaprowadziłem go do powalonego łosia. Wcześniej podniosłem, oczywiście, strzelbę, a że Ben nie widział Indianina, był przekonany, że to ja zabiłem olbrzymiego zwierza. Można sobie wyobrazić zdumienie i zazdrość mego kolegi.

Żal mi się go zrobiło. Na pociechę, a także, jak otwarcie przyznaję, dla ulżenia własnemu sumieniu, zaproponowałem mu, aby powiedział Old Wabble’owi, iż to on zabił „dziecko łosia”. Układ ten ucieszył go tak, że mnie uściskał.

Musiałem zostać przy moim łupie, aby strzec go przed drapieżnymi zwierzętami, a Needler ruszył z mułem na mokradła po Old Wabble’a i Littona. Dopiero po południu sprowadził obu myśliwych, którzy nie widzieli na bagnach nawet końca ogona łosia. Stary stał oniemiały nad moim łupem, a wreszcie przyznał, że rzadko się widuje tak wielkie okazy. Zazdrość przebijała spod jego pozornej obojętności. Zmierzył mnie groźnym spojrzeniem przymrużonych oczu i powiedział:

– Well, rozumiem wszystko, sir. Gdy wtedy cztery razy spudłowaliście, żartowaliście sobie po prostu. To jasne! Lecz mam nadzieję, że nie zdarzy się to już nigdy, jeśli mamy być nadal przyjaciółmi.

Jesteśmy nadal przyjaciółmi i niejeden celny strzał padł w czasie naszych wspólnych polowań. Zdawało się, że dar wodza zapewnił mi od razu dobry wzrok i pewną rękę. Z Szybką Strzałą spotykałem się później bardzo często, a jego ludzie nazywają mnie do dziś At-pui. Wiernie strzegł naszej wspólnej tajemnicy i dziś dopiero po raz pierwszy ją zdradzam. Tak, panowie, przyznaję się wam z całą pokorą, na jaką stać myśliwego, że mój pierwszy łoś nie był moim pierwszym łosiem. Ale też nie był ostatnim. Howgh!

Podczas opowiadania Parkera zapadła noc, a ponieważ ze względu na Komanczów nie można było rozniecać ognisk, położyliśmy się spać. Nazajutrz rano, kiedy mieliśmy już wyruszyć, okazało się, że obawy Parkera były uzasadnione: komendant chciał koniecznie zatrzymać jednego z myśliwych jako zwiadowcę. Spotkał się jednak ze zdecydowanym oporem i uznał w końcu, że lepiej się wyrzec tego zamiaru. Zatrzymany siłą zwiadowca przyniósłby mu więcej szkody niż pożytku. Wobec tego pozwoliłem sobie na żart i ofiarowałem mu swoje usługi. Odmówił mi, machnąwszy pogardliwie ręką.

– Jedźcie z Bogiem, Mr Charley! – powiedział. – Człowiek, który zajmuje się poszukiwaniem spróchniałych gnatów, nie potrafi robić tego, czego wymagam od zwiadowcy. Grzebcie sobie dalej w starych grobach; nie mam ochoty obarczać się wami.

Dowiedział się zatem widocznie, co mnie rzekomo przygnało na Zachód. Well, to rozstanie było mi bardzo na rękę. Aby mnie przypadkiem nie poznano, wisiałem na koniu tak nieporadnie, jak tylko mogłem, i przez cały ten dzień zachowywałem się tak, aby towarzysze nie zmienili o mnie zdania.

Od obozu wojskowego do Mistake Canyon mieliśmy konno cztery godziny drogi, które przeszły bez przeszkód. Jozuemu Hawleyowi przypomniano wczorajszą obietnicę, a on przyrzekł solennie, że jej dotrzyma.

Tych kilka słów, które usłyszałem wczoraj z jego ust, wystarczyło mi, aby się domyślić, że to on właśnie był owym białym, który przez pomyłkę zastrzelił przyjaciela. Sprawa ta nurtowała go dotychczas i stąd wyraz melancholii na jego twarzy.

Jechaliśmy początkowo skalistym płaskowzgórzem, opadającym z wolna w dół. Następnie zatrzymaliśmy się nad głęboką czeluścią, do której prowadziła stroma ścieżka. Był to Mistake Canyon, a raczej jego początek. Zjechaliśmy ścieżką i dostaliśmy się na dno wąwozu, gdzie zaczęliśmy wędrować wzdłuż strumienia. Gdy dotarliśmy do wielkiego nadbrzeżnego głazu, na którym załamywał się nurt potoku, Joz zszedł z konia, usiadł na kamieniu i powiedział:

– Otóż i miejsce, na którym chcę dotrzymać obietnicy. Zsiądźcie, panowie, a dowiecie się, w jaki sposób powstała legenda o duchu tego kanionu.

– O duchu? Pshaw! [Pshaw! – okrzyk indiański, który oznacza lekceważenie lub zdziwienie.] – roześmiał się Sam Parker. – Tylko głupiec wierzy w widma i duchy. Po prostu biały myśliwy zastrzelił tu przez pomyłkę przyjaciela Apacza zamiast wroga Komancza. Tyle że nikt nie wie, kto to był i jak to się stało.

– Ja to wiem, ja jeden – rzekł Joz, przesuwając ręką po oczach.

– Ty? A więc wiesz coś o tej nieszczęsnej historii?

– Czy ja coś wiem? Tu, z tego kamienia, na którym teraz siedzę, padł wówczas z mojej strzelby ten fatalny strzał. Miałem oczy o trzydzieści lat młodsze, nie były jednak dość bystre, by odróżnić przyjaciela od wroga. Miałem przyjaciela, wiernego przyjaciela. Był nim Apacz, który nazywał się Tklisz-lipa, to znaczy Grzechotnik. Uratowałem mu kiedyś życie, a on przyrzekł mi pokazać miejsce, gdzie, jak mówił, miało się znajdować mnóstwo nuggetu [Nugget (ang.) – samorodek złota.]. Znalazłem więc czterech dzielnych chłopców, nadających się do takiego przedsięwzięcia. Musieliśmy się zachowywać bardzo ostrożnie, ponieważ miejsce to leżało na terytorium Komanczów. Toteż nie wzięliśmy ze sobą koni. Tylko Apacz nie chciał się rozstać ze swoim mustangiem. Aby uniknąć wstępów, powiem, że po długiej wędrówce przybyliśmy na miejsce, tu, do kanionu. Widzicie te kaktusy na krawędzi skał? Dawniej rósł tam cały las kaktusów, w którym zbudowaliśmy sobie chatę. Tu nad wodą była nasza kopalnia.

Tklisz-lipa nie skłamał – skarb wydawał się naprawdę ogromny. Pracować mogły tylko cztery osoby jednocześnie, bo jeden z nas stał na straży, a drugi polował i starał się o mięso. Musieliśmy postępować z największą rozwagą, gdyż Awat-kuts, Wielki Bizon, wódz tutejszych Komanczów, był nie tylko krwiożerczym wojownikiem, ale i mistrzem w tropieniu. To oczywiste, że każdy z nas oprócz motyki i łopaty miał zawsze broń przy sobie.

Byliśmy tu już ze trzy tygodnie, kiedy pewnego dnia Apacz został na straży przy chacie, a Długi Dinters uganiał się za zwierzyną. My pracowaliśmy raźno na dnie wąwozu, a czerwonoskóry nudził się na górze, siedząc w słonecznej spiekocie. Zdjął ubranie i zwyczajem indiańskim nacierał sobie ciało tłuszczem niedźwiedzim dla ochrony przed robactwem. Wtem usłyszał za sobą szelest, obejrzał się i zobaczył groźnego wodza Komanczów, który z rozmachem zamierzał się na niego kolbą. Zanim Apacz zdołał uskoczyć w bok, kolba spadła na jego głowę z taką siłą, że stracił przytomność. Cios nie roztrzaskał mu czaszki tylko dlatego, że nosił osobliwą czapkę, ozdobioną ogonami lisimi i skórami grzechotników.

Awat-kuts zostawił go na razie w spokoju i wszedł do chaty, by ją splądrować. Znalazłszy worki napełnione nuggetem, zawiesił je sobie u pasa, po czym wyszedł, zrzucił swoją starą opończę z koca i zamienił ją na nową, zdjętą przez Apacza. Wpadła mu w oko także czapka ogłuszonego przeciwnika i włożył ją sobie na głowę. Następnie przywołał gwizdem swego krępego konika, którego zostawił w kaktusach, lecz widząc mustanga Apacza, pasącego się w pobliżu, uznał, że jest o wiele więcej wart. Wreszcie Komancz przystąpił do oskalpowania wroga, i to żywcem. Niezupełnie mu się to jednak udało, ponieważ Grzechotnik pod wpływem okropnego bólu odzyskał przytomność i chwycił Komancza za ręce. Zaczęli się mocować. Wielki Bizon musiał jednak wyjść zwycięsko z tej walki, gdyż przeciwnikowi krew zalewała oczy.

Tymczasem Dintersowi udało się polowanie i objuczony zdobyczą wracał do domu. Znalazłszy trop Komancza, przestraszony, szedł ostrożnie za nim. Wyszedłszy z kaktusowego lasu, zobaczył dwóch walczących Indian i wziął Komancza za Apacza z powodu nowej opończy i czapki, które miał na sobie Wielki Bizon. Złożył się czym prędzej i strzelił do ociekającego krwią przyjaciela, ale nie trafił go z tak dużej odległości. Komancz odwrócił się na odgłos strzału i spostrzegł nowego wroga. Zostawiwszy strzelbę na ziemi, wskoczył na mustanga i uciekł. Grzechotnik oszalały z bólu i wściekłości otarł krew z oczu i widząc umykającego przeciwnika, a także zostawionego przezeń konia, natychmiast dosiadł wierzchowca i popędził za Komanczem, odwijając w biegu lasso, które opasywało mu biodra.

Ponieważ biały zamykał drogę z prawej strony, a na lewo jeżył się pas kaktusów, Komancz popędził w stronę kanionu, wiedząc, że prostopadłą prawie ścianą prowadzi w głąb niebezpieczna co prawda, ale możliwa do przebycia ścieżka. Nie wiedział, że tam na dole znajdują się cztery blade twarze.

Zdziwiliśmy się niemało, kiedy z góry doleciał nas tętent cwałujących koni. Ujrzeliśmy najpierw głowy obu jeźdźców, lecz im niżej się znajdowali, tym dokładniej widzieliśmy ich postacie. Przodem biegł mustang Apacza, a jeźdźca wzięliśmy z powodu opończy i czapki za Grzechotnika. Za nim pędził na nieznanym koniu wojownik, któremu zwisała z głowy skrwawiona czupryna i który usiłował na próżno zarzucić ściganemu lasso na głowę. Słyszeliśmy głos Apacza, który powtarzał: „Zastrzelcie go, zastrzelcie go!”. Porwałem za strzelbę. W tej chwili pierwszy jeździec dotarł na dno parowu, tam za strumieniem, i pędził dalej. Zaraz za nim nadjechał drugi, a mogąc teraz swobodnie władać lassem, zamachnął się do rzutu. Wypaliłem, jeździec krzyknął i spadł na wznak z konia, który pognał dalej sam. W kilka sekund byliśmy przy leżącym Indianinie. Wyobraźcie sobie nasze przerażenie, gdy poznaliśmy czerwonoskórego przyjaciela! Moja kula trafiła aż nadto dobrze. Umierający wskazał przed siebie i rzekł słabym głosem: „Darteh liczane Awat-kuts!” (Ten pies to Wielki Bizon!). W chwilę potem już nie żył.

Hawley przerwał opowiadanie i zapatrzył się ponuro w jeden punkt. Uszanowaliśmy jego uczucia i także milczeliśmy. Dopiero po dłuższej chwili Joz dodał:

– Tak to zapłacono mu kulą za darowane nam złoto. Nazwaliśmy ten wąwóz Mistake Canyon i nazwa ta przetrwała do dziś. Historię owej pomyłki opowiadano często w mojej obecności, ale nigdy nie wyjawiłem, że to ja jestem jej bohaterem. Próbowałem sam się uporać ze swym nieszczęściem. Dziś jednak, kiedy znalazłem się znowu na tym przeklętym miejscu, chciałem zrzucić ciężar z serca. Powiedzcie, czy można mnie nazwać mordercą?

– Nie, nie! – zawołali wszyscy. – Jesteś zupełnie niewinny. Ale co się stało z Komanczem? Czy umknął?

– Nie. Znaleźliśmy go nieopodal w rumowisku skalnym, gdzie koń mu się potknął i zrzucił go na ziemię. Był martwy.

– A złoto? A nugget? Chcemy przecież wiedzieć, jakie to skarby zabraliście z kanionu.

– O wiele mniej, aniżeli można było przypuszczać po świetnym początku. Zdawało się, że anioł zemsty ukrył złoto w głębi ziemi. Złotego kruszcu było z każdym dniem mniej, aż w końcu całkiem go zabrakło. Kopaliśmy jeszcze przez całe tygodnie, ale na próżno. To, co zebraliśmy, nie wystarczyło na długo i wyczerpało się szybko przy grze i winie. Jedno mi tylko zostało i nie opuści mnie nigdy, a mianowicie wspomnienie chwili, kiedy moja kula strąciła z konia Apacza. Ten obraz mam ciągle przed oczami, a uszy rozdziera mi jego śmiertelny okrzyk. Jedźmy – rzekł. – Nie chcę dłużej patrzeć na to miejsce.

Wstał powoli, ociężale i otrząsnął się, jak gdyby chciał się pozbyć ciężkiego brzemienia.

Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy dalej. Kanion był tak długi, że dopiero po upływie godziny dotarliśmy do wylotu. Stało tam kilka olbrzymich kaktusów, obwieszonych owocami. Zaledwie Parker je spostrzegł, zatrzymał konia i wskazując na mnie, rzekł do towarzyszy:

– Przyznacie chyba, moi panowie, że warto wiedzieć, czy można liczyć na człowieka, z którym się podróżuje. Mr Charley przyłączył się do nas i pewnie nie opuści nas tak rychło. Możemy w każdej chwili spotkać się z Komanczami, co nas zmusi do chwycenia za strzelby. Czy nie sądzicie, że trzeba by zażądać od niego kilku strzałów na próbę?

– Tak, tak, niech strzela, niech pokaże, co umie! – wołano, przyznając rację Parkerowi. Tylko Joz Hawley milczał.

– Czy słyszeliście, sir? – rzeki Parker, zwracając się do mnie. – Mam nadzieję, że nie będziecie się wzbraniali dać nam dowodu swojej zręczności.

– Nie – odpowiedziałem. – Ale pod warunkiem, że nie tylko ja będę poddany próbie, ale także wy.

– A niby po co? Prawdopodobnie strzelacie tak jak ja wówczas, kiedy przybyłem do Old Wabble’a. Byłbym chętnie już wczoraj zrobił małą próbę, ale nie chciałem was zawstydzać przy żołnierzach. Teraz jesteśmy sami i nie mamy świadków, którzy by się z was śmieli.

– Well, do czego będziemy strzelać?

– Tam, może o sto pięćdziesiąt kroków, stoją kaktusy, a na nich wiszą owoce. Ciekaw jestem, czy strącicie któryś z nich.

– A wy to potraficie, Mr Parker?

– Do pioruna, co za pytanie! Czy wątpicie o tym? Nie jesteście widać westmanem, bo nie wiecie, że takie powątpiewanie jest obrazą.

Cała sprawa zaczynała mnie bawić. Old Shatterhand miał pokazać, że umie strzelać! Odpowiedziałem z uśmiechem:

– Nie wiem, czy rzeczywiście nimi jesteście. Żądacie ode mnie próby strzelania, bo mnie nie znacie. Ja was także nie znam i mam tak samo prawo sprawdzić, jak umiecie się obchodzić z bronią. Będę strzelał, owszem, lecz tylko pod takim warunkiem, że wy mi pokażecie, czegoście się w życiu nauczyli.

Patrzył mi przez pewien czas prosto w oczy z niesłychanym zdumieniem, po czym wybuchnął śmiechem, a jego towarzysze zawtórowali mu.

– Czego się nauczyliśmy? – zawołał. – To nadzwyczajne! Sam Parker nie potrzebuje zdawać egzaminów jak uczniak. Ale słyszeliście może, że żaden westman nie omija sposobności do dobrego strzału, dlatego zgadzam się na waszą propozycję, chociaż jest ona bardzo dziwaczna. Czy zgadzacie się, panowie?

Ponieważ wszyscy przystali na tę propozycję, zsiedliśmy z koni. Postanowiłem źle strzelać i pozwolić im się naśmiewać ze mnie do woli. Później ja mogłem ich wyśmiać. Nawet jeżeli tak dobrze grałem komedię, że brali mnie rzeczywiście za oryginała szukającego starych grobów, to, jako westmani, powinni mieć na tyle bystre oczy, żeby nie uważać mego karego ogiera za konia pociągowego.

Zaczęło się marnowanie prochu. Parker i Hawley nie strzelali po mistrzowsku, ale jednak dość dobrze, reszta – zaledwie znośnie. Moje trzy kule chybiły i trafiły w skałę tak daleko od celu, że wzbudziło to ogólną wesołość, a Parker powiedział tonem nagany:

– Tak przypuszczałem! Kto miota kulami o dwadzieścia kroków w bok, ten nie powinien być taki pyskaty, aby kazać strzelać Samuelowi Parkerowi! Nie bierzcie mi tych słów za złe, sir, ale okropnie się zblamowaliście. Nie traficie nigdy ani do zwierzyny, ani do Indianina i bądźcie zadowoleni, że spotkaliście nas. Podobacie mi się mimo wszystko i nie mamy nic przeciw temu, żebyście zostali z nami, dopóki nie dojdziecie do okolic, gdzie będziecie mogli jechać bezpiecznie sami.

Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy dalej. Minęliśmy kilka płaskowzgórzy, a potem zjechaliśmy w dół ku Rio Pecos. Kiedy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, dotarliśmy do rzeczki płynącej w dolinie, gdzie rosły już drzewa. Było tam pod dostatkiem paszy dla koni i kilka miejsc nadających się na nocleg.

Parker, odgrywający – choć nie ustaliliśmy tego – rolę dowódcy, wybrał polanę otoczoną krzakami, którą z jednej strony zamykał potok. Wybór był wcale niezły, zwłaszcza że obozowisko okazało się dostatecznie obszerne i mogło pomieścić również konie. Dzięki temu mogliśmy je mieć przez całą noc przy sobie i nie potrzebowaliśmy ich pilnować. Kiedy zsiedliśmy z siodeł i rozłożyliśmy się wygodnie, Parker i Hawley poszli na polowanie. Wrócili późnym wieczorem i przynieśli kilka dzikich indyków, które zaraz upieczono. Chrustu na ogień było pod dostatkiem. Zjadłem swoją porcję mięsa, po czym odszedłem na skraj zarośli, gdzie przywiązałem konia i położyłem się obok niego.

Od chwili próby strzeleckiej trzymałem się stale na uboczu i tylko Joz podjeżdżał do mnie czasem, by chwilę porozmawiać.

Tamci przy ognisku rozmawiali tak głośno, że kiedy indziej nie dopuściłbym do tego, ponieważ jednak nie wiedzieli, kim jestem, nie przyjęliby ode mnie rozkazów ani rad.

Głośna rozmowa była takim samym dowodem nierozwagi jak rozniecenie ogniska. Blask ognia, widoczny przez zarośla, mógł nas zdradzić. A poza tym wprawny nos Indianina potrafił zwietrzyć woń dymu o kilkaset kroków. Postanowiłem więc mieć oczy i uszy otwarte, dopóki się ogień nie wypali.

Leżałem tak, by móc jednym uchem łowić wszelkie szmery, ze wzrokiem utkwionym ciągle w zarośla. Wtem zauważyłem, że mój koń przestał się paść i w znany mi, szczególny sposób przechylił na bok głowę. Wciągał powietrze, parskał z cicha, a potem odwrócił się do mnie. Ktoś zbliżał się z tej strony i tym kimś był na pewno biały. Gdyby kary wyczuł Indianina, nie byłby parskał. To wynikało z jego indiańskiej tresury.

– Isz hosz! – rzekłem półgłosem.

Kary zrozumiał rozkaz i położył się na ziemi. Ostrzegł mnie i nie okazywał już niepokoju. Człowiek, który się zbliżał, nie mógł wiedzieć, że zostałem uprzedzony o jego nadejściu.

Był najprawdopodobniej sam i nadchodził pieszo. Musiał poczuć dym i zostawił konia w ukryciu, aby nas podejść. Nie obawiałem się jednak, przeciwnie, każde spotkanie z białym powinno być dla nas korzystne. Należało przypuszczać, że wybada, kim jesteśmy, a potem wróci po konia i przyłączy się do nas.

Wiedziałem już, skąd się zbliża. Odwróciłem się więc w tym kierunku i przymknąłem oczy, aby spod opuszczonych powiek obserwować zarośla. Przybysz nie powinien spostrzec, że go śledzę.

Blask ognia przezierał przez krzaki, oświetlając jasnym konturem gałęzie. Zauważyłem, że się nieznacznie poruszają. Ktoś pełzał powoli i bardzo ostrożnie. Nic nie było słychać, zwłaszcza że moi towarzysze wciąż rozmawiali głośno. Przybysz dostał się nareszcie na skraj zarośli, lecz że trudno mu było przebić wzrokiem listowie, musiał usunąć przynajmniej jedną gałązkę. Złamać jej nie mógł, gdyż trzask na pewno byśmy usłyszeli. Byłem pewien, że ją utnie. I rzeczywiście w pół minuty później zobaczyłem, że ubyło tam trochę liści.

Kiedy ze zdwojoną czujnością utkwiłem wzrok w tym miejscu, ujrzałem dwa fosforyzujące punkty. Były to oczy, co mógł rozpoznać tylko westman o wzroku zaprawionym przez długie ćwiczenia.

Nad oczyma nieznajomego zwisało jasne pasmo, jak skrawek białego welonu. Musiał to być człowiek stary o śnieżnych włosach. Nagle krzyknął głośno, poderwał się i wyskoczył z krzaków.

– Parker! Tu jest Sam Parker! – wołał. – To stary znajomy i nie mam potrzeby się chować!

Siedzący przy ogniu zerwali się z przestrachem. Joz powstał także, tylko ja nie ruszyłem się z miejsca.

– Old Wabble! Old Wabble! – krzyknął Parker, lecz spostrzegłszy, że wymienił żartobliwe przezwisko, poprawił się natychmiast: – Fred Cutter! Wybaczcie, wymknęło mi się, Mr Cutter! Ale tak nas zaskoczyliście…

Był to zatem Old Wabble, którego od dawna chciałem poznać i o którym mówiliśmy wczoraj. Tak, stał tutaj w blasku ognia, zupełnie taki, jak mi go opisano. Był nadzwyczaj wysoki i chudy. Nosił ostrogi o ogromnych kółkach, a chude nogi tkwiły w legginach [Legginy (ang. leggins) – skórzane nogawki sięgające bioder, przywiązywane rzemieniami do paska.], mających co najmniej sto lat. Bardzo brudna koszula nie osłaniała szyi i piersi, a na niej zwisała w szerokich fałdach bluza o trudnej do określenia barwie. Stary kapelusz o bardzo szerokich kresach leżał mu prawie na karku, a spod niego wyglądała chusta, której końce opadały na plecy. W uszach połyskiwały duże, srebrne kolczyki. Za pasem tkwił stary nóż, a w kościstej ręce – strzelba, której marki nie mogłem na razie rozpoznać. Twarz miał zupełnie taką, jak ją nam Parker wczoraj odmalował. Najbardziej charakterystyczne były włosy króla kowbojów, wymykające się spod kapelusza i chusty jak srebrna grzywa, sięgające ramion.

Potoczył dookoła badawczym wzrokiem, machnął ręką z wyższością i rzeki łaskawie do Parkera:

– Pshaw! Wiem, że mnie tak nazywają, i nic nie mam przeciwko temu, że i wy to czynicie. Jesteście diablo nieostrożni. Palicie ogień, który czuć na dwadzieścia mil, a krzyczycie tak, że słychać was jeszcze o dziesięć mil dalej! Gdyby na moim miejscu było pół tuzina czerwonoskórych, mogliby was w ciągu minuty pogasić. To jasne. Są ludzie, którzy nigdy w życiu nie zmądrzeją. Dokąd wy właściwie zmierzacie, chłopcy?

– Nad Rio Pecos.

– To się dobrze składa. Mogę was tam potrzebować. Czy natknęliście się może na obóz wojskowy o kilka godzin drogi do Mistake Canyon?

– Nocowaliśmy tam.

– Czy żołnierze są tam jeszcze?

– Tak.

– To dobrze, to bardzo dobrze! Muszę do nich pojechać, chociaż już raz tam byłem. Potrzeba mi ich pomocy. Opowiem wam o tym, ale najpierw pójdę po konia. Kiedy poczułem dym, zostawiłem go, aby łatwiej was podejść. Zaraz wrócę.

Przeskoczył przez potok i zniknął, a moi towarzysze stali osłupiali ze zdumienia. Kiedy nieco ochłonęli, zaczęli się rozpływać w zachwytach nad nim, ja zaś milczałem w dalszym ciągu. Koń mój leżał na ziemi, a że w tej pozycji nie mógł się paść, zawołałem: sziszi! Zerwał się natychmiast i zaczął skubać trawę.

Po jakimś czasie wrócił Old Wabble, prowadząc konia za uzdę. Przeskoczył z nim potok i puścił go wolno, a sam usiadł przy ognisku i rzekł:

– Ognisko jest właściwie za duże, ale ponieważ dopiero co przyszedłem i wiem, że okolica jest bezpieczna, może się na razie palić. Jak długo chcecie tu zostać?

– Tylko przez tę noc.

– Zostaniecie tu jeszcze jutro i na następną noc.

– Dlaczego?

– Zaraz wam powiem. Chciałbym jednak dowiedzieć się przedtem, kim wy wszyscy jesteście. Sama Parkera znam, bo zastrzelił ze mną pierwszego łosia.

Parker wymienił nazwiska, a potem wskazał na mnie i rzekł lekceważąco:

– A tamten to Mr Charley, uczony, poszukiwacz grobów indiańskich.

Leżałem nadal spokojnie. Old Wabble spojrzał na mnie i rzekł:

– Grobów indiańskich? To szczególne zajęcie! Ale także westman?

– Nie – ciągnął Parker. – Strzelał dzisiaj trzy razy na próbę i chybił na dwadzieścia kroków.

– Hm, znam to, widziałem takich badaczy, jacy przyjeżdżali na sawanny, by pisać książki o mowie i pochodzeniu tego lub owego plemienia. Bywałem ich przewodnikiem i chorowałem ze złości. Żaden z nich nie umiał wziąć do ręki noża ani strzelby. Na nic im te wszystkie mądrości, to jasne. A teraz zadam wam jedno pytanie, Parker. Czy chcielibyście zdobyć kilka tuzinów skalpów indiańskich?

– Czemu nie? O jaki szczep chodzi?

– O Komanczów.

– I owszem, Mr Cutter. Czy to łatwa sprawa?

– Nie bardzo. Można przy tym porządnie oberwać. Czy się boicie?

– Nie, lecz zwykłem grać w otwarte karty. Uważam, że powinniście nam powiedzieć, o co chodzi.

– Czy słyszeliście nazwisko Old Surehand [Surehand (ang.) – Pewna Ręka.]?

– Oczywiście, wszyscy go znamy ze słyszenia. To najlepszy strzelec na całym Dzikim Zachodzie.

– No, to może przesada. Kula jego wprawdzie nigdy nie chybia, ale Winnetou i Old Shatterhand strzelają co najmniej tak samo pewnie. Poznałem Old Surehanda niedawno i mam dla niego wiele szacunku. Rozstaliśmy się, bo ja musiałem się udać w okolice fortu Santon, on zaś podążył nad Rio Pecos, aby odszukać tam Winnetou i poznać się z nim i z Old Shatterhandem. Wkrótce po naszym rozstaniu dowiedziałem się, że Komancze wykopali topór wojenny. Old Surehand nie wiedział o tym, a że droga jego prowadziła ich szlakiem, znalazł się w wielkim niebezpieczeństwie. Zawróciłem czym prędzej, aby go ostrzec. Bez trudu go odnalazłem, gdyż wiedziałem, którędy zamierzał jechać. Niestety, mieliśmy diabelnego pecha. Rozmawialiśmy ze sobą nie dłużej niż kwadrans, kiedy zaskoczyła nas gromada Komanczów.

– Do stu piorunów! A dużo ich było?

– Przeszło stu.

– A was tylko dwóch? I mimo to zdołaliście umknąć?

– Ja tak, ale on nie zdążył – odrzekł Old Wabble i na jego twarzy pojawił się przebiegły uśmiech. – Tak, wziąłem nogi za pas. Opór by się na nic nie zdał i Old Surehand poddał się dobrowolnie. Widziałem, że nie był ranny. Teraz muszę go odbić.

– To trudne i niebezpieczne zadanie.

– Wiem o tym dobrze, ale czy mam zostawić na łasce losu dzielnego myśliwego? Przyszli mi od razu na myśl dragoni obozujący za Mistake Canyon i jadę, by ich sprowadzić na pomoc.

– Ale czy zdążycie?

– To prawda, że trzeba działać błyskawicznie. Napad nastąpił o brzasku. Koń musi przez noc wypocząć, a więc dotrę do żołnierzy dopiero jutro wieczorem. Gdyby nawet zgodzili się jechać zaraz, potrwa ze dwa dni, zanim przybędziemy na miejsce, gdzie Komanczów pewnie już nie zastaniemy. Będziemy musieli ich ścigać i to znów zabierze nam ze dwa dni. Tymczasem mogą skończyć z Old Surehandem, ale niestety, nie widzę innego sposobu ocalenia go. Liczę przy tym na was, Mr Parker.

– Jak to?

– Komendant da mi pewnie tylko część swoich ludzi, więc proszę was, żebyście tu zostali, dopóki nie przybędę z nimi pojutrze. Potem przyłączycie się do nas. Dziesięciu westmanów i dziesięć dobrych strzelb to znaczna pomoc.

– O ile znam towarzyszy, wszyscy się na to zgodzą. Obawiam się tylko, czy nie przybędziemy za późno. Czy nie moglibyśmy spróbować tej sztuczki sami, bez wojska? Zyskalibyśmy przynajmniej dwa dni. Zastanówcie się nad tym, sir.

Old Wabble potoczył dokoła badawczym wzrokiem. Wynik przeglądu musiał być nieszczególny, gdyż na jego twarzy pojawił się wyraz zwątpienia.

– Mam wiele szacunku dla waszej gotowości, sir – powiedział – ale tu idzie o niebezpieczne przedsięwzięcie. Czy ci ludzie zechcą ryzykować życie dla obcego człowieka, choćby nim był sam Old Surehand?

– Hm. Zapytajcie ich sami, Mr Cutter.

Old Wabble zaczął pytać każdego z osobna, ale tylko Parker i Hawley odpowiedzieli mu z zapałem. Widoczne było, że inni, chociaż mówili „tak”, obawiali się niebezpiecznego przedsięwzięcia.

– Well – rzekł stary, skinąwszy głową. – Wiem teraz, jak sprawa wygląda! – I wskazawszy na mnie, dodał: – Ten starożytnik, pakujący kulę o dwadzieścia kroków od celu, oczywiście na nic nam się nie przyda. Gdybyśmy mieli choćby kilku zdecydowanych i doświadczonych zuchów, wyprawa nie byłaby aż tak ryzykowna. Trzeba mi takich ludzi, jakim mógłbym bezwzględnie zaufać. Przypomnijcie sobie, jak to Old Shatterhand i Winnetou bez żadnej pomocy dokonywali rzeczy o wiele niebezpieczniejszych. Przyszło mi najpierw do głowy odnaleźć Winnetou, ale nie wiem, w którym miejscu nad Rio Pecos należy szukać szczepu Meskalerów i…

Urwał. Mój ogier, lubiący trzymać się osobno i nieznoszący przy sobie obcych koni, rzucił się na wierzchowca Old Wabble’a, który zanadto zbliżył się do niego. Konie w jednej chwili zwarły się ze sobą, gryząc się i wierzgając.

– A to co za bezczelna szkapa rzuca się na mojego konia?! – zawołał stary, zrywając się z miejsca.

Podbiegł i chwycił karego za cugle, by go oderwać od swego konia – ogier jednak stanął dęba, poderwał Old Wabble’a w górę i odrzucił go tak, że stary rozciągnął się na ziemi. Zerwał się czym prędzej i przeklinając, znów próbował pochwycić konia. Wtedy ostrzegłem go:

– Przytrzymajcie swojego konia, bo mój słucha tylko mnie i gotów wam połamać kości.

Ogier stanął istotnie w postawie bojowej, gotów w razie ponownego ataku potraktować napastnika kopytami. Odwrócił przy tym ku niemu swą szlachetną głowę i w świetle ognia wyglądał tak pięknie, że mógł zachwycić każdego znawcę koni. Old Wabble, który przedtem nie przyjrzał się pysznemu zwierzęciu, odskoczył teraz o kilka kroków i zawołał:

– Do pioruna! A cóż to za koń? Trzeba mu się dokładniej przypatrzyć.

Trzymając się z respektem w pewnym oddaleniu, obszedł ogiera dokoła. Jako król kowbojów był wielkim znawcą koni, toteż twarz jego wyrażała rosnący podziw.

– Nie widziałem jeszcze nigdy takiego konia – przyznał. – Jest tylko jeden taki ród koński, a hodują go Meskalerowie. Z niego pochodzą dwa czarne ogiery, których właściciele…

Naraz urwał, podszedł do mnie, przypatrzył mi się dokładnie, podniósł z ziemi rusznicę i sztucer Henry’ego tkwiący w futerale, obejrzał je, położył z powrotem i zapytał:

– Czy to wasz ogier, sir?

– Tak – potwierdziłem.

– Czyście go kupili?

– Nie.

– Otrzymaliście w darze?

– Tak.

Po jego starczej pomarszczonej twarzy przemknął szelmowski uśmiech. Skinął głową i oczy zaświeciły mu radością. Po chwili zapytał jeszcze:

– Czy bluzę myśliwską i legginy, które macie na sobie, także wam darowano?

– Tak.

– I poszukujecie rzeczywiście starych grobów?

– Tak, czasami.

– I nazywacie się Charley?

– Z całą pewnością.

– Well. Znałem pewnego białego, a raczej słyszałem o takim, którego brat po krwi nazywa Charleyem. Życzę wam szczęścia w poszukiwaniu starożytności. Wybaczcie, że źle się odniosłem do waszego konia. To się już nie powtórzy, to jasne.

Powrócił do ogniska i usiadł na ziemi. Przejrzał mnie, ale nie chciał zdradzić, kim jestem. Reszta naszych towarzyszy, nie rozumiejąc ani jego zachowania, ani słów, patrzyła na mnie ze zdziwieniem. Uspokojeni jednak obojętnym wyrazem twarzy starego, przestali się mną zajmować i podjęli na nowo przerwaną rozmowę. Ja natomiast wstałem i minąwszy ich, wyszedłem z obozu z tak obojętną miną, jak gdybym szedł na przechadzkę. Nie chciałem zwracać ich uwagi.

Miałem jednak powód do odejścia, i to bardzo poważny. Old Surehand i Old Wabble dostali się do niewoli, a potem staremu myśliwemu udało się umknąć. Był to jeden z najsprytniejszych i najlepszych westmanów, toteż dziwiłem się jego nieostrożności. Przecież Komancze na pewno puścili się za nim w pogoń. Łatwo się mogli domyślić, że pójdzie szukać pomocy, aby odbić Old Surehanda, za wszelką cenę będą go więc chcieli dopędzić i unieszkodliwić.

Przeskoczyłem przez potok i poszedłem w dół biegu wody. Oczy miałem przywykłe do ciemności, więc bez trudu orientowałem się w terenie. Wybierałem takie miejsca, jakich jeździec musiał unikać, czułem się więc dość bezpiecznie. Mimo to trzymałem ciągle nóż w ręku, gotów w każdej chwili do obrony, gdyż czerwonoskórzy mogli zwęszyć ogień i skradać się pieszo.

Posuwałem się bezszelestnie krok za krokiem, stawiając nogę dopiero wtedy, kiedy byłem pewien, że w pobliżu nie ma nieprzyjaciela. Kiedy odszedłem już tak daleko, że nie było czuć dymu z naszego ogniska, zatrzymałem się. Jeśli ścigający rozłożyli się obozem, to zjawią się dopiero nazajutrz rano, gdyby jednak jechali dalej, to muszą w tym właśnie miejscu zwęszyć dym, zatrzymać się i naradzić. W tym wypadku dobrze by było ich podsłuchać.

Poczekałem z godzinę i myślałem już, że trudzę się daremnie, że spotkanie nastąpi dopiero jutro. Wstałem, aby wrócić do obozu. Wtem wydało mi się, że z dołu dolatuje jakiś szmer. Jąłem nadsłuchiwać. Tak, ktoś się zbliżał. W jednej chwili przykucnąłem za krzakiem.

Po chwili rozpoznałem głuchy tętent kopyt po miękkiej trawie. Jeźdźców mogło być najwyżej trzech. Wreszcie ich ujrzałem – byli to dwaj Indianie. Przejechali obok mnie, więc pomknąłem za nimi, kryjąc się w zaroślach. Niebawem jeden z jeźdźców zatrzymał się nagle, głośno wciągnął nosem powietrze i rzekł w znanym mi języku Komanczów, podobnym do narzecza Szoszonów:

– Uff! Biały pies był na tyle nieostrożny, że rozpalił ogień.

– Skoro to uczynił, nie może być wielkim wojownikiem. Jak mógł popełnić taką nieostrożność! Dobrze się stało, że tylko we dwóch ruszyliśmy za nim. Mój brat chciał rozbić obóz, skoro tylko ciemność nastała. Jak to dobrze, że mnie usłuchał i pojechaliśmy dalej. Zabierzemy skalp i wrócimy zaraz nad Saskuan-kui, do naszych wojowników.

Zeszli z koni i przywiązali je do palików wbitych w ziemię, po czym zaczęli się skradać. Schowałem nóż i wydobyłem rewolwer. Paroma długimi susami dopadłem bliższego i uderzyłem go mocno kolbą w głowę. Indianin padł na ziemię. Ten, który szedł pierwszy, usłyszał hałas, stanął, obejrzał się i zapytał:

– Co to było? Co mój brat…

Nie zdołał dokończyć, gdyż przyskoczyłem do niego, chwyciłem go lewą ręką za szyję, a prawą pięścią palnąłem go tak, że i on rozciągnął się jak długi. Komancze mieli przy sobie lassa, więc położyłem obu nieprzytomnych wojowników plecami do siebie i obwiązałem ich tym niezwykle mocnym rzemieniem od góry do dołu tak, aby po odzyskaniu przytomności nie mogli się poruszyć. Obawiając się jednak, że będą próbowali się potoczyć, zawlokłem ich do najbliższego drzewa i przywiązałem do pnia. Teraz już w żaden sposób nie mogli się uwolnić, powróciłem więc spokojnie do obozu.

Przeskoczyłem przez potok i bez słowa położyłem się na tym samym miejscu co poprzednio. Old Wabble spojrzał na mnie badawczo, ale reszta towarzyszy nie zwróciła uwagi na moją nieobecność.

– Nie było was tutaj, sir, więc nie wiecie, co uradziliśmy tymczasem. Otóż nie pojadę już do wojskowego obozu – rzeki starzec.

– Przyszło wam coś innego do głowy? – zapytałem. – Macie jakiś nowy plan?

– Tak, zapomniałem o czymś, co od razu powinno mi było przyjść na myśl. Old Shatterhand znajduje się w pobliżu Rio Pecos. Postanowiłem odnaleźć go i poprosić o pomoc. Czy sądzicie, że się zgodzi?

– Jestem tego pewien.

– Pshaw! – wtrącił Parker lekceważąco. – Skąd Mr Charley może wiedzieć, jak postąpi taki człowiek! Przecież on nie ma pojęcia o tym, że Old Shatterhand, jeśli zechce, sam jeden potrafi uwolnić jeńca.

– No, nie jest ze mną tak źle, jak sądzicie – broniłem się. – Chociaż nie należę do słynnych westmanów, nie popełniłbym jednak niektórych waszych błędów.

– Naszych błędów? Jakich to?

– Daliście się zaskoczyć Mr Cutterowi i w ogóle nie zauważyliście, że się zbliża.

– A wy zauważyliście to może? Nie gadajcie bzdur!

– Pshaw! Mogę to udowodnić. Powiedzcie, Mr Cutter, czy, leżąc tam w krzakach, nie ucięliście gałązki, aby nas lepiej widzieć?

– Tak, słusznie. A zatem widzieliście to, sir? To wystarczający dowód, bo inaczej nie moglibyście wiedzieć o tym.

– Ale popełniliście drugi, jeszcze większy błąd. Błąd, który można przypłacić życiem. Mr Cutter umknął Komanczom. Czy sądzicie, że nie będą go ścigali?

– Do pioruna! – zawołał Old Wabble, uderzając się w czoło. – To bardzo słuszne, sir. Jak mogłem zapomnieć o tym niebezpieczeństwie? Ścigają mnie z pewnością i spróbują za wszelką cenę pochwycić.

– A wy nie rozstawialiście nawet wart.

– Natychmiast to zrobimy.

– Ale to nie wystarczy.

– A co jeszcze, sir? Mówcie prędzej! Uczynię wszystko, co uznacie za potrzebne.

Bawiłem się doskonale, widząc twarze moich towarzyszy. Spoglądali ze zdumieniem to na mnie, to na Old Wabble’a, a Parker spytał go, wytrzeszczając oczy:

– Co ten master [Master (ang.) – pan.] uzna za potrzebne? Czy sądzicie, że Mr Charley wie, co czynić w takim położeniu jak nasze?

– Tak sądzę – odrzekł zapytany. – Słyszeliście przecież, że bardziej troszczył się o nasze bezpieczeństwo niż my sami. A zatem, Mr Charley, co nam radzicie?

– Skoro ścigający nadejdą – oświadczyłem – poczują od razu nasze ognisko. Może już nas podchodzą. Na waszym miejscu wysłałbym na zwiady kilku ludzi, którzy zbadaliby okolice obozu.

– Well, sir, very well. Nie zwlekajmy ani chwili. Mr Parker, każcie trzem albo czterem ludziom obejść wokoło obóz.

– Yes – przytaknął Parker. – To doprawdy dziwne, że sami nie wpadliśmy na to. Dopiero ten starożytnik musiał nam to powiedzieć, a nie westman. Wezmę ze sobą czterech ludzi i pójdziemy.

– Ale niech dobrze otwierają oczy i uszy! To jasne!

Parker wybrał czterech ludzi i odszedł z nimi natychmiast. Pozostali przy ognisku rozmawiali półgłosem, ja zaś leżałem w milczeniu, czekając na powrót zwiadowców.

Upłynęła przeszło godzina, zanim wrócili. Pierwszy szedł Parker, za nim dwu ludzi prowadziło konie Indian, dwaj pozostali wiedli Komanczów, każdego oddzielnie. Parker zawołał już z daleka:

– Mr Cutter, zobaczcie no, kogośmy znaleźli!

Old Wabble zerwał się, wlepił oczy w czerwonoskórych i zawołał:

– Dwaj Indianie, Komancze, jak widać po barwach wojennych! Skądże ich macie?

– Znaleźliśmy ich związanych razem i przytroczonych do drzewa, a po chwili natknęliśmy się na ich konie. Kto mógł ich powalić i związać? W pobliżu muszą być chyba biali, którzy uczynili to, nie wiedząc, że tu jesteśmy.

Stary spojrzał na mnie i skinął głową.

– Tak, biali, a raczej biały. Uczynił to jeden tylko człowiek.

– Jeden? Dlaczego tak myślicie?

– Czy są zranieni? – odpowiedział pytaniem Old Wabble.

– Nie. Nie mają żadnych ran.

– A więc walki nie było; pokonano ich, nim pomyśleli o obronie. Tylko jeden człowiek mógł tego dokonać. Zgadnijcie, kto.

– Do pioruna! Macie na myśli Old Shatterhanda? A więc mieliście słuszność, mówiąc, że jest w tych stronach! Poszukajmy go.

– To chyba nie będzie potrzebne. Old Shatterhand wie, że oczekujemy od niego pomocy. Możecie być pewni, że zjawi się we właściwym czasie.

– Tak mówicie, jak gdyby był wszechwiedzący!

– O, założyłbym się, że wie, o czym rozmawialiście wczoraj i dzisiaj i co się tu stało.

– Nie sprzeczajmy się, sir. Powiedzcie nam lepiej, co zrobić z jeńcami. Trzeba od razu zdecydować, co zrobimy z tymi hultajami. Nie zabierzemy ich chyba ze sobą? Byłoby to uciążliwe i niebezpieczne. Najlepsza byłaby kula w łeb.

– Tylko nie spieszcie się zbytnio, sir. Musieliście słyszeć o tym, że Old Shatterhand tylko wtedy zabija czerwonoskórego, kiedy nie ma absolutnie innego wyjścia.

– Ależ te łotry nie są jego jeńcami, lecz naszymi! A zresztą naradzimy się nad tym i niech przemówią prawa prerii.

– Róbcie, jak chcecie, ale ja nie wezmę w tym udziału.

Obaj Komancze leżeli skrępowani koło ogniska, przy którym zasiedli biali, aby się naradzić. Czy Indianie rozumieli po angielsku i wiedzieli, o czym mówiono, tego nie można było po nich poznać. Narada trwała kilka minut i w rezultacie postanowiono, żeby jeńców zastrzelić, i to natychmiast. Tylko Joz Hawley głosował przeciwko temu. Parker, nie zwlekając, polecił trzem towarzyszom zabrać jeńców i wykonać wyrok. Wobec tego uznałem za właściwe wtrącić się nareszcie.

– Stać, Mr Parker! Zaczekajcie jeszcze chwileczkę. Tyle i ja wiem o Dzikim Zachodzie, że jeniec i jego życie należą do zwycięzcy, do nikogo innego. Kto z was może twierdzić, że zwyciężył i pojmał tych Komanczów?

– Nie mówcie głupstw. Indianie należą do nas, chyba że nam powiecie, kim jest ten tajemniczy człowiek, który ich powalił i związał.

– Mogę to powiedzieć, Mr Parker, on wcale się nie ukrywa, widzicie go nawet. Leży przed wami, to ja nim jestem.

– Wy? Do stu piorunów! Wy mielibyście pokonać i związać tych dwu czerwonoskórych? To jest wprost śmieszne! W ten sposób nie ocalicie tych opryszków od śmierci. Oho! Do tego trzeba by siły Old Shatterhanda! Czy twierdzicie, że ją posiadacie?

– Nie twierdzę, lecz ją udowodnię. Uważajcie.

Do tej pory leżałem spokojnie na ziemi. Teraz dopiero podniosłem się, pochwyciłem go prawą ręką za pas, zawinąłem nim kilka razy dokoła, aż krzyknął głośno, po czym postawiłem go na nogi i zapytałem:

– Czy to wystarczy, czy też mam wam pokazać, jak to będzie, gdy dostaniecie ode mnie pięścią po czaszce?

Zanim zdołał odpowiedzieć, jeden z jeńców zawołał donośnym głosem.

– Old Shatterhand! To jest Old Shatterhand! Pomyślałem to sobie już przedtem!

Nie mógł mnie dotąd widzieć, gdyż leżałem w cieniu; teraz jednak, gdy się podniosłem, zobaczył mnie w blasku ognia. Podszedłem do niego i zapytałem:

– Czy pojmany wojownik Komanczów zna mnie?

– Tak – odpowiedział.

– Gdzie mnie widziałeś?

– W obozie Komanczów Racurroh, kiedy wystrzeliłeś ku niebu dusze ich wodzów z lufy twojej rusznicy. Najważniejszym z nich był To-kej-chun; życie jego syna było w twoim ręku, lecz ty mu je darowałeś.

– To się zgadza. Mówisz dość dobrze językiem bladych twarzy, a więc rozumiałeś, co tu mówiono.

– Tak.

– Wiesz chyba, iż nie pożądam śmierci czerwonych mężów.

– Jesteśmy odważni i nie obawiamy się śmierci.

– Wiem o tym, ale życie zawsze lepsze od śmierci. I nie byłoby to dla was chwalebne, gdyby się wasz szczep dowiedział, że zwyciężono was bez żadnego oporu z waszej strony, a potem zastrzelono. Od waszych odpowiedzi zależy, czy daruję wam życie. Jak się nazywa wódz, któremu szczep twój podlega?

– Wupa-umugi, Groźny Piorun. Nigdy go jeszcze nie zwyciężono.

– Gdzie stoją wasze namioty?

– Tego nie powiem.

– Czy wasi wojownicy wyruszyli na wojnę?

– Tak.

– Ile głów liczy oddział?

– Nie powiem.

– Gdzie znajdują się teraz?

– Nie wiem.

– Przeciwko komu wyruszyli?

– Wiem, ale tego nie zdradzę.

– Milczysz jak prawdziwy wojownik, który prędzej życie narazi, aniżeli zdradzi swoich. To musi się podobać każdemu dzielnemu mężowi, a więc i mnie. Idźcie do domu i powiedzcie waszym wodzom i wszystkim czerwonym mężom, że Old Shatterhand umie cenić męstwo i milczenie.

Schyliłem się, by ich uwolnić z więzów. Po chwili zerwali się z ziemi, a ten, który mówił ze mną, spytał:

– Old Shatterhand rozwiązuje nas i powiada, żebyśmy sobie poszli. Czy jesteśmy wolni? Czy możemy iść, dokąd chcemy?

– Tak.

– Co się stanie z naszą bronią i końmi?

– Otrzymacie je zaraz z powrotem. Old Shatterhand nie jest złodziejem ani zbójem zabierającym cudze mienie.

– Uff, uff! Czy będziecie nas śledzili, by się dowiedzieć, dokąd jedziemy?

– Nie. Daję wam na to słowo.

– Uff, uff! Old Shatterhand jeszcze nigdy nie złamał danego słowa. Jesteś najszlachetniejszym mężem wśród bladych twarzy. Opowiemy to, przybywszy do naszych namiotów.

– Jest jeszcze wielu, wielu białych, którzy myślą tak samo. Oto leży wasza broń, a tam stoją konie. Jedźcie, ale pamiętajcie, że będziemy strzec tego miejsca. Gdybyście tu zostali i chcieli nas podejść, dosięgną was nasze kule.

– Odejdziemy, nie oglądając się za siebie.

Żaden z białych nie sprzeciwił mi się do tej chwili ani słowem. Dopiero teraz przystąpił do mnie Parker i zapytał:

– Czy mówiliście serio, sir? Chcecie im naprawdę dać wolność?

– Oczywiście.

– Nie bierzcie mi tego za złe, lecz muszę wam powiedzieć, że to błąd, który…

Przerwałem mu krótkim, surowym pytaniem:

– Czy wiecie już teraz, kim jestem?

– Yes.

– A więc milczcie i nie próbujcie mnie pouczać lub krytykować tego, co robię. Możecie być dobrym człowiekiem i dzielnym westmanem, ale nie potrzebowałem waszych rad nawet wtedy, gdy po raz pierwszy stanąłem na Dzikim Zachodzie. Kto słynnego ogiera Old Shatterhanda, Hatatitlę [Hatatitla (indian.) – Błyskawica. Brat jego, ogier wodza Winnetou, nazywał się Ilczi – Wiatr (przyp. autora).], bierze za konia dorożkarskiego, ten niech się nie ośmiela dawać mi nauk.

Po tym napomnieniu odwróciłem się od niego. Komancze dosiedli koni, skinęli mi z wdzięcznością głowami i odjechali, nie zaszczyciwszy nikogo pożegnalnym spojrzeniem. Tego było za wiele nawet dla Old Wabble’a, który przez cały czas milczał, choć niezupełnie zgadzał się ze mną.

– Harde kozły – mruknął teraz. – Jakby nas tu wcale nie było… Czy nie sądzicie, że postąpiliście z nimi zbyt łaskawie, Mr Shatterhand? Nie myślę osądzać waszego postępowania. Zawsze wiecie, co czynicie, chociaż czasem inni tego nie pojmują, ale może nie powinniście przyrzekać, że nie będziemy ich śledzili. Jeśli mamy oswobodzić Old Surehanda, to musimy się dowiedzieć, dokąd go zawleczono.

– Już to wiem. Podsłuchałem, co mówili, zanim ich powaliłem. Zabrali go nad Saskuan-kui, nad Błękitną Wodę.

– Obawiam się jednak, że wypuszczeni przez was Indianie doniosą swoim, iż chcemy odbić Old Surehanda.

– Przeciwnie. Czyż w takim razie byłbym ich wypuścił? To przyniesie nam tylko korzyść. Zresztą nie wspomniałem ani słowem o Old Surehandzie. Przypuszczają, że albo o nim nic nie wiem, albo nie mam powodu troszczyć się o niego. A poza tym musieliśmy pozbyć się Komanczów, zawadzaliby nam tylko, a na ich śmierć nigdy bym się nie zgodził.

– Macie słuszność, sir, to jasne. Ale czy sądzicie, że jesteśmy tu rzeczywiście bezpieczni i że Komancze nie wrócą podstępnie?

– Nie wrócą. Żeby jednak nie zaniedbać żadnego środka ostrożności, porzućmy to miejsce, zgaśmy ognisko i rozłóżmy się obozem gdzie indziej. Zróbmy to natychmiast.

Zadeptaliśmy ognisko i odjechaliśmy kawałek dalej. Tam położyliśmy się spać, zostawiwszy dwu ludzi na czatach.

Nazajutrz rano należało się przede wszystkim dowiedzieć, kto chce jechać nad Saskuan-kui, a kto nie. Gdy o to spytałem, wszyscy prosili usilnie, abym ich wziął ze sobą. Teraz, skoro wiedzieli, kim jestem, znikły wszelkie wątpliwości. Każdy był przekonany, że wyprawa będzie ciekawa i że dobrze się skończy.

Wyruszyliśmy w drogę, trzymając się początkowo rzeczki, nad którą leżał nasz obóz. Po godzinie dolina zaczęła zbaczać ze wschodu ku południowi. Zauważyliśmy, że w jednym miejscu trawa jest pognieciona i stratowana. Old Wabble zsiadł z konia, żeby zbadać ślady.

– Dajcie temu pokój, Mr Cutter – poprosiłem go. – Uważam to za zbyteczne, a poza tym nie wolno nam tego robić.

– Nie wolno? – spytał. – Któż nam może zabronić badać tropy?

– Dałem Komanczom słowo, że nie będziemy ich śledzić.

– Więc sądzicie, że to ich ślady?

– Tak.

– Hm. Wątpię.

– Dlaczego?

– Gdyby tędy jechali, musielibyśmy widzieć ślady kopyt po drodze.

– Nie. Między ich wyruszeniem a naszym upłynęło tyle czasu, że trawa zdążyła się podnieść, jedynie tu, gdzie obozowali i skąd prawdopodobnie niedawno wyruszyli, leży jeszcze na ziemi.

– Może macie słuszność, ale myślę, że nie byłoby rozważnie ze strony Indian spędzać noc o godzinę drogi od naszego obozu.

Parker i reszta ludzi przyznali mu rację. Ale ja oświadczyłem:

– Trzeba wejść w położenie Indian. Jechali wczoraj przez cały dzień, a od Saskuan-kui dzieli ich także cały dzień drogi. Ludzie i konie musieli chociaż raz dłużej wypocząć.

– Tak, ale nie tak blisko od miejsca naszego postoju – wtrącił Old Wabble.

– Czemu nie? Dałem im wolność i obiecałem nie ścigać ich. Komancze wiedzą, że Old Shatterhand nie kłamie, i czuli się tutaj bezpieczni. Należy jeszcze uwzględnić i tę okoliczność, że we dnie jedzie się szybciej aniżeli w nocy. Rozsądny człowiek nie będzie więc odpoczywał za dnia, lecz w nocy. Oddaliwszy się od nas o dwie mile, Indianie mogli się bez obawy zatrzymać, aby doczekać świtu. Potem ruszyli dalej, jak widzicie, po tym tropie, który wiedzie w dół rzeczki i jest tak wyraźny, że nie mógł powstać ubiegłej nocy.

– Zbadajmy go – rzekł Parker.

– Nie, bo chcę dotrzymać obietnicy, a zresztą jestem zupełnie pewien, że się nie mylę. Ślady te zostawiły dwa konie, a więc to byli Komancze.

Old Wabble przybrał minę pełną wyższości i rzekł z uśmiechem:

– Mówicie, że chcecie dotrzymać słowa, ale mnie się zdaje, że to niemożliwe.

– Czemuż to?

– Ponieważ jedziemy tą samą drogą i musimy patrzeć na trop. A może mamy zamknąć oczy?

– Nie, gdyż nie pojedziemy za tropem.

– Z powodu waszego przyrzeczenia?

– To byłby nonsens; jest inny powód, daleko ważniejszy. Czerwonoskórzy, prawdopodobnie ze względu na łatwiejsze pojenie koni, pojechali wzdłuż rzeczki, która wprawdzie prowadzi do Rio Pecos, ale szerokim łukiem. My natomiast ruszymy prosto na zachód. Porzucimy ten trop i dotrzemy do celu, to znaczy przybędziemy do Saskuan-kui przed dwoma zwiadowcami. Chyba nie potrzebuję wyjaśniać, że się nam to opłaca.

Wyniosły uśmiech zniknął z twarzy Old Wabble’a.

– Ha, skoro tak, Mr Shatterhand – rzekł – to oczywiście nic już nie powiem! Myślałem, że jestem Bóg wie jaki mądry, widzę jednak, że mogę uczyć się od was, to jasne! Ale powiedzcie mi, czy droga, którą mamy jechać, jest bardzo uciążliwa?

– Wcale nie. Prowadzi ciągle w dół przez okolice przeważnie równinne; czasem będzie tam trochę skał i piasku. Tylko wody nie spotkamy i musimy się bez niej obejść, dopóki nie dojedziemy do rzeki Pecos.

Wjechaliśmy na zbocze doliny, a wydostawszy się na górę, skręciliśmy pod kątem prostym. Teren był tutaj równy, więc mogliśmy puścić cwałem napojone w rzece konie. Old Wabble jechał ze mną na przedzie i od czasu do czasu spoglądał z podziwem na mego karosza, którego szybka jazda wyraźnie radowała.

Stary był znakomitym jeźdźcem i mimo podeszłego wieku trzymał się w siodle jak młodzieniec. Jego długie, białe włosy powiewały za nim jak srebrna grzywa. Tam, w dole, nad potokiem, nie dał wprawdzie dowodów owej bystrej i niezawodnej orientacji, właściwej pierwszorzędnym myśliwcom. Wytłumaczyłem to sobie w ten sposób, że co innego było jego specjalnością. Jako były król kowbojów działał tylko w otwartym polu, na sawannach, więc mógł nie mieć doświadczenia, jak postępować w gęstych lasach i pełnych wąwozów górach. Poza wszystkim jednak można mu było spokojnie zaufać.

Jechaliśmy obok siebie godzinami, ale Old Wabble nie odzywał się do mnie ani słowem. Kiedy zrobiłem na ten temat uwagę, rzekł:

– Zwykle chętnie rozmawiam z towarzyszem i opowiadam mu różne rzeczy, ale wiem, że z wami tak nie wolno.

– Czemu?

– Ponieważ wolicie czyny niż słowa. Każdy wie, że przebywacie z Winnetou całymi dniami i nie zamieniacie ani jednego słowa, które by nie było konieczne. Nawet w chwilach niebezpieczeństwa, kiedy inni westmani długo się naradzają, wy porozumiewacie się jednym gestem albo spojrzeniem. Milczę zatem, żebyście nie uważali mnie za gadułę, to jasne.

– Winnetou rzeczywiście woli mówić czynami aniżeli słowami, ja również. Rad będę, gdy się okaże, że i z wami tak dobrze się rozumiem jak z nim, Mr Cutter.

– Nie obawiajcie się, sir. Nie brak mi tak zupełnie doświadczenia i postaram się dowieść, że mogę się wam przydać.

Okolice, którymi przejeżdżaliśmy teraz, były takie, jak je opisałem: częściowo skaliste równiny, częściowo piaszczyste pustkowia. Dopiero po południu dotarliśmy do urodzajnych, porosłych trawą terenów. Zbliżaliśmy się do jednego z dopływów Rio Pecos, o brzegach pokrytych zielenią zarośli. Gdyśmy stanęli na brzegu, brakowało jeszcze dwóch godzin do wieczora. Od Saskuan-kui dzieliła nas godzina drogi.

Saskuan-kui, czyli Błękitna Woda, było to małe jeziorko, z bijącymi w głębi źródłami. Nadmiar wody spływał do Rio Pecos. Poniżej miejsca, na którym staliśmy teraz, znajdował się odpływ jeziorka do Rio Pecos. Jeszcze dalej w dole rzeki był bród; nie mogliśmy jednak z niego skorzystać, gdyż obawialiśmy się, że dwaj Komancze, którzy powinni nadjechać z tej strony, odkryją nasze ślady. Trzeba więc było przepłynąć przez dość szeroką w tym miejscu rzekę, co w tak upalny dzień było dla nas raczej przyjemnością.

Kiedyśmy dotarli na drugi brzeg, zbadaliśmy najpierw, czy nie ma na nim śladów, a nie znalazłszy ich, uspokojeni ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy ostrożnie pod szerokimi koronami osik w dół rzeki, aż do ujścia odpływu z jeziorka. Byliśmy zatem na jego stronie północnej. Tu także nie znaleźliśmy żadnych śladów. Zsiadłem z konia i przywiązałem go do krzaka, by mógł sobie obgryzać liście. Old Wabble poszedł za moim przykładem, nie mówiąc ani słowa, bym przypadkiem nie uznał go za gadułę. W dalszym ciągu próbował naśladować Winnetou. Ale reszcie towarzyszy wydało się dziwne, że położyłem się w trawie. Zostali w siodłach, a Parker spytał:

– Mamy zsiadać, sir? To jeszcze dzień.

– Właśnie dlatego zsiadłem z konia – odrzekłem.

– Więc nie pojedziemy teraz nad Błękitną Wodę? Chcecie się tam udać po ciemku?

– Tak.

– Czemu nie za dnia? Moglibyśmy ewentualnie zobaczyć jakieś ślady, Mr Shatterhand.

– Tak, ale i nas by zobaczono.

– Sądzę, że gdybyśmy ostrożnie…

Old Wabble przerwał mu surowo:

– Bądźcie cicho i nie wrzeszczcie jak wielbłąd o piętnastu garbach. Czy ja powiedziałem choć słówko? Mr Shatterhand wie chyba, co czyni. Jeśli wam pilno na targ z waszym skalpem, to jedźcie sobie dalej. Ja tu zostaję.

Wszyscy pozsiadali z koni, chociaż Parker mruczał:

– Oho, oho, tylko nie tak ostro, Old Wabble! Dżentelmen taki jak ja nie jest przyzwyczajony, aby mu wymyślano od wielbłądów.

– Prawdziwy dżentelmen trzyma przede wszystkim język na wodzy, zrozumiano? Trafiliście wprawdzie celnie do waszego pierwszego łosia, lecz strzeliliście później tyle byków, że nie uchodzi wam sprzeciwiać się Old Shatterhandowi.

Old Wabble, przemawiając tak surowo do Parkera, chciał okazać, że jest całkowicie po mojej stronie. Byłem jednak pewien, że nie wytrwa długo w swym milczeniu i zacznie mnie rozpytywać tak samo jak przed chwilą Parker.

Gdy zaczęło się ściemniać i uznałem, że już czas, wstałem z ziemi i rzekłem:

– Teraz idę poszukać Komanczów. Zostawiam wam moje strzelby i proszę, żeby się nikt stąd nie oddalał. Czerwonoskórzy mogą być w pobliżu.

– Well. A więc idziecie na zwiady – powiedział Old Wabble. – Czy mogę pójść z wami?

– Szczerze mówiąc, wolę być sam.

– Ależ jesteście tylko człowiekiem i może wam się przytrafić nieszczęście. Wówczas siedzielibyśmy tutaj, nie wiedząc, gdzie was szukać, by wam dopomóc.

– Macie pewną słuszność i wziąłbym was z sobą, gdyby przedsięwzięcie nie było tak niebezpieczne. Najmniejszy błąd może nas zdradzić i narazić na śmierć.

– Daję wam słowo, że nie popełnię żadnego błędu.

– Słowo? Hm. No, niech i tak będzie. Spodziewam się, że go dotrzymacie.

– Dziękuję wam. Możemy iść.

Oddałem Parkerowi moje strzelby i wyruszyłem w towarzystwie Old Wabble’a.

Zarośla otaczające odpływ jeziora tworzyły wąski pas, za którym ciągnęła się otwarta równina. Trzymaliśmy się ich skraju, a wysunięte krzaki dawały nam taką osłonę, że w razie niepożądanego spotkania mogliśmy się błyskawicznie ukryć. Wkrótce zapadły zupełne ciemności, więc nie musieliśmy się o nic obawiać.

– Jaki kształt ma Błękitna Woda, sir? – spytał szeptem Old Wabble.

– Kształt koła. Jest tak mała, że przypomina raczej staw albo sadzawkę niż jezioro. Potrzebowałbym zaledwie dwudziestu minut, by je przepłynąć.

– W takim razie nie jest wcale takie małe, gdyż słyszałem, że jesteś znakomitym pływakiem.

– A wy jak pływacie, Mr Cutter?

– Jak ryba. Może nie wierzycie?

– Skoro tak mówicie, to musi być prawda. W takim razie pływacie lepiej ode mnie, gdyż ja nie ośmieliłbym się powiedzieć, że pływam jak ryba. Nie jesteście jednak zbyt mocno zbudowani.

– Tak, dużo kości, a na nich sama skóra i zmarszczki, nic więcej. Ale czy sądzicie, że to przeszkadza w pływaniu?

– Tak przynajmniej uważa się zazwyczaj.

– Oho! Kto tak twierdzi, ten się nie zna. Gruby człowiek z trudem porusza się w wodzie, ja zaś jestem chudy i długi, toteż mknę przez wodę jak pocisk. To zupełnie tak jak z grotem strzały. Jeśli jest długi i cienki, to prędzej i głębiej wbije się w ciało, niż gdyby był krótki i gruby. To jasne.

Dla mnie nie było to tak oczywiste jak dla niego – przypuszczałem jednak, że pływa dobrze, choć może nie tak jak ryba. Zresztą miałem niebawem przekonać się dokładnie o jego sprawności. Na razie uwierzyłem mu na słowo, chociaż kowboj lepiej porusza się na lądzie niż w wodzie.

– Czy na Błękitnej Wodzie są wyspy? – spytał Old Wabble po chwili.

– Tylko jedna, położona niedaleko północnego brzegu.

– Jeśli dalej będzie tak ciemno, a czerwonoskórzy nie rozniecą ognisk, trudno będzie ich znaleźć.

– Gwiazdy zaczną wkrótce świecić jaśniej. A poza tym pewien jestem, że Komancze rozniecili ogniska. Nie mają powodu przypuszczać, że nieprzyjaciele są w pobliżu; czują się bezpieczni, więc nie będą siedzieli w ciemności.

– W jaki sposób ich podejdziemy?

– Nad jeziorem, naprzeciwko wyspy, znajduje się miejsce nadające się na obóz jak żadne inne. Ja sam spędziłem tam dwa razy po kilka nocy i spodziewam się, że Indianie także się tam rozłożyli. Zarośla są gęste, a wśród nich wznoszą się wysokie drzewa.

– To niedobrze, trudno się będzie tam przedostać.

– Niestety. W dodatku jest jeszcze jedna rzecz, która nam prawdopodobnie utrudni wykonanie naszego przedsięwzięcia.

– Co takiego?

– Między wodą a zaroślami jest bardzo mało trawy, przypuszczam więc, że konie nie stoją nad jeziorem, lecz po tej stronie pasa leśnego, gdzie trawy jest pod dostatkiem.

– Ho, ho! To będą tam i strażnicy.

– Oczywiście. Będziemy mieli obóz przed sobą, a konie ze strażnikami za sobą. Znajdziemy się w położeniu wymagającym wielkiej ostrożności, zwłaszcza że konie Indian są prawie tak czujne jak ich właściciele. Ale nie mówmy już więcej, musimy skupić uwagę.

Posuwaliśmy się w stronę jeziora, zachowując wielką ostrożność, gdyż mogliśmy się spotkać z krążącymi po okolicy Indianami. Szczęściem nikt nas nie zauważył i bez przeszkód dostaliśmy się tam, gdzie woda odpływała z jeziora.

Pas lasu wrzynał się tu wielkim łukiem w trawiastą równinę. Szliśmy jego skrajem przez pewien czas, gdy nagle tuż przed sobą usłyszeliśmy głosy.

– Pa-gu! – zawołał ktoś. – Hetet-sha enuka?

Co znaczyło: Pa-gu, gdzie jesteś?

– Eiwe (Tu) – odrzekł drugi.

– Bete omi (Chodź tutaj)!

– Szaj katu lel (Nie mam czasu)!

Potem nastała cisza.

– To dialekt podobny do języka Komanczów Racurroh. Mamy zatem przed sobą tych, których szukamy. Czy znacie to narzecze? – zapytałem szeptem Old Wabble’a.

– Tak.

– A więc zrozumieliście?

– Tak, jeden wołał drugiego, a tamten odpowiedział, że nie ma czasu.

– Dobrze. Bardzo się cieszę, że rozumiecie ten język, bo możecie razem ze mną podsłuchiwać Komanczów. Moje przypuszczenie sprawdziło się: mamy przed sobą konie, a nawoływali się strażnicy. Idźcie teraz ze mną, ale tak cicho i ostrożnie, jak tylko możecie.

Pomknęliśmy skrajem zarośli dalej. Kiedy skręciliśmy poza występ lasu, ujrzeliśmy nagle ognisko, płonące jakieś sześćset kroków od nas. Wokół ognia siedziało kilku Indian, pilnując koni pasących się w pobliżu.

– Jest tak, jak myśleliście, sir – rzekł Old Wabble. – Oto są konie, a za krzakami i drzewami obozują nad Błękitną Wodą ich właściciele.

– I właśnie w tym miejscu, o którym mówiłem, tam, gdzie i ja dwa razy obozowałem. Teraz musimy się położyć, bo nas zobaczą.

Poczołgaliśmy się skrajem zarośli, tak daleko, jak to było możliwe. Przed nami znajdowała się przerwa w zaroślach, którędy przechodziła ścieżka łącząca obóz z pastwiskiem. Chętnie byśmy z niej skorzystali, gdyby czerwonoskórzy nie kręcili się po niej tam i z powrotem. Nie mogliśmy się jednak narażać na to, że nas odkryją. Zwróciliśmy się zatem w prawo, aby równolegle do ścieżki przecisnąć się przez zarośla. Ponieważ, jak już wspomniałem, były one bardzo gęste, a musieliśmy unikać wszelkiego szmeru, kosztowało nas to sporo trudu i trwało bardzo długo, zanim dostaliśmy się na drugą stronę, gdzie ujrzeliśmy przed sobą obóz.

Był to obóz wojenny. Indianie nie mieli wprawdzie na twarzach wojennych barw, ale choć zamierzali się tu dłużej zatrzymać, w obozie nie było ani jednego namiotu, co oznaczało, że nie chodzi w tym wypadku o wyprawę myśliwską. Komancze musieli się czuć zupełnie bezpiecznie, gdyż rozniecili aż osiem ognisk. W blasku ognia naliczyliśmy około stu pięćdziesięciu czerwonoskórych. Robili zapasy mięsa, które, pokrajane w długie, cienkie płaty, suszyło się na rozciągniętych rzemieniach. Wybierali się widocznie na daleką wyprawę wojenną, podczas której nie będą mieli czasu polować, albo też udawali się w okolice, gdzie nie było bizonów ani innej zwierzyny. Mogły to być tereny podobne do gorącej i piaszczystej Sahary, Llano Estacado.

W pobliżu leżało kilka zabitych bizonów, a Indianie rozrąbywali zwierzynę na części, oddzielali mięso od kości i krajali je w pasy. Inni siedzieli przy ognisku i piekli mięso. Upieczone kawałki leżały w stosach obok nich, przeznaczone pewnie na wspólną wieczerzę. Przy dwóch małych ogniskach, położonych, niestety, daleko od siebie, siedzieli Indianie, którzy nie pracowali, lecz rozmawiali i palili fajkę. Każdy pociągał z niej kilka razy i podawał ją dalej. Musieli to być dowódcy. Gdyby ogniska znajdowały się blisko siebie, moglibyśmy podsłuchiwać razem, a tak musieliśmy się rozłączyć. Nie mogliśmy odejść, nie wiedząc, o czym rozmawiają Indianie.

Wyspa, o której wspomniałem Old Wabble’owi, ciemniała po drugiej stronie, na jaśniejszej nieco płaszczyźnie wody. Gdyby nie ta jasność, pochodząca prawdopodobnie od ognia, płonącego wśród zarośli na wyspie, byłaby zupełnie niewidoczna. Uderzyło mnie to i zadałem sobie pytanie, na co ten ogień. Powiodłem po obozie wzrokiem i znalazłem odpowiedź. Byli tu tylko Indianie – białego nigdzie nie dojrzałem.

Leżeliśmy tuż obok siebie, pod krzakiem, który nas całkowicie zasłaniał. Nikt nawet nie spojrzał w naszą stronę.

– Do diabła – szepnął stary. – Policzyłem tych drabów, jest ich stu pięćdziesięciu czterech, ale białego wśród nich nie ma. Chyba nie wykończyli jeszcze Old Surehanda?

– Nie. Jest na wyspie.

– Na wyspie? Aha! To ta ciemna plama tam na wodzie, na której leży jakby odblask ognia. Sądzicie więc, że tam jest Old Surehand?

– Na pewno.

– Jeśli tak jest naprawdę, to nie mamy się z czego cieszyć, Mr Shatterhand. Tutaj moglibyśmy się jakoś zakraść do niego, ale w tej sytuacji to niemożliwe.

– Pshaw! Ja wolę, że nie trzymają go tu, w obozie. Przyznacie mi niebawem słuszność. Najpierw chciałbym podsłuchać Indian. Czy widzicie te dwa małe ogniska, przy których rozmawiają wojownicy? Musimy się do nich dostać. Dla was przeznaczam bliższe. Zarośla sięgają tu daleko i pod ich osłoną zbliżycie się do Indian z łatwością. Drugie ognisko, płonące tuż nad wodą, jest o wiele trudniejsze do podejścia. Czy się zgadzacie?

– Tak, chociaż niewielki to dla mnie zaszczyt, że wybieracie dla siebie niebezpieczniejsze zadanie.

– To żaden wstyd. Zapamiętajcie teraz dobrze, co mówię. Po wszystkim wrócimy tutaj; kto przyjdzie pierwszy, da drugiemu znak, który nie może jednak zwrócić uwagi Indian. Słyszycie skrzeczenie ropuch? Taki głos na pewno nie wzbudzi podejrzenia. Czy potraficie go naśladować?

– Oczywiście.

– Więc po powrocie zawołacie cztery razy. Drugi i trzeci okrzyk powinny następować po sobie w krótszych odstępach aniżeli pozostałe. Rozumiecie?

– Yes. Dla odróżnienia od głosów prawdziwych ropuch.

– Słusznie. Ja zrobię tak samo, jeśli tu będę przed wami. Gdyby was odkryto, przedrzecie się, nie zważając na mnie, przez zarośla i wrócicie do naszego obozu. Ja przyjdę później.

– A jeśli was zobaczą?

– To także umknę, a wy ruszycie za mną możliwie najszybciej. Czy chcecie może jeszcze o coś zapytać?

– Nie. Otrzymałem zadanie i spełnię je. To jasne.

– No to powodzenia! A teraz naprzód!

– Tak, naprzód, sir! Będziecie ze mnie zadowoleni. Już mnie nie ma.

Rzeczywiście, szybko poczołgał się na lewo i znikł w krzakach.

Zadanie moje było daleko trudniejsze. Ognisko, do którego chciałem się dostać, płonęło w pobliżu wody; między mną a nim nie było nic, co mogłoby mi posłużyć za osłonę. Jak tam dojść i leżeć niepostrzeżenie przez jakiś czas? A musiałem się dostać do tego ogniska, gdyż jeden z siedzących przy nim Indian miał w czuprynie pióro białego orła, więc, choć nie widziałem jego twarzy, byłem pewien, że jest to wódz, Groźny Piorun.

Wiodła tam tylko jedna droga, mianowicie przez wodę. Chyba jeszcze nigdy nie ryzykowałem tak bardzo przy podchodzeniu. Brzegi zarośnięte były sitowiem i postanowiłem to wykorzystać. Trzeba się było rozebrać, musiałem więc, z powodu jasnej barwy mego ciała, wyszukać jakieś osłonięte miejsce. Po prawej ręce, w pobliżu najdalszego ogniska, krzaki dochodziły aż do wody. Popełzłem tam, rozebrałem się, wziąłem ze sobą nóż i kilka krzemieni, które nosiłem zawsze w kieszeniach, a ubranie schowałem w krzakach. Następnie wyciąłem odpowiednią ilość sitowia, związałem je w snopek wyglądający jak naturalna kępka i włożyłem go sobie na głowę tak, że opierał mi się na barkach. Zrobiwszy w snopku dziurę, przez którą mogłem patrzeć, wszedłem do wody i ruszyłem.

Czy to idąc, czy płynąc, musiałem uważać, aby snopek na głowie był ciągle na tej samej wysokości, co nadbrzeżne sitowie. Posuwając się niezmiernie wolno wzdłuż brzegu ku ognisku, miałem nadzieję, że uda mi się szczęśliwie dotrzeć do celu i wrócić. W razie gdyby odkryto mój podstęp – co nie było wykluczone – postanowiłem przepłynąć jezioro w poprzek, a potem ostrożnie powrócić, aby zabrać ubranie.

Z początku woda była płytka, więc musiałem się położyć i czołgać po mulistym dnie, uważając przy tym, żeby się nie skaleczyć o ostre trzciny Po chwili woda stała się nieco głębsza i mogłem już iść. Wreszcie straciłem grunt pod nogami, zacząłem płynąć. Odległość, jaką miałem w sumie do przebycia, nie przekraczała sześćdziesięciu metrów, ale minęło pół godziny, zanim przebyłem połowę drogi.

W ten sposób mogły upłynąć całe godziny do spotkania z Old Wabble’em.

Przyszedł mi z pomocą szczęśliwy przypadek. Najpierw usłyszałem głośne wołania, a kiedy rozejrzałem się, chcąc poznać ich przyczynę, zobaczyłem dwu Indian, którzy wyszli z zarośli. Byli to właśnie dwaj Komancze wysłani za zbiegłym Old Wabble’em, których powaliłem wczoraj wieczorem. Oczywiście, wszyscy chcieli wiedzieć, jaki był wynik pościgu. Dwaj Komancze zwrócili na siebie powszechną uwagę i nawet wódz, chociaż nie pobiegł na ich spotkanie jak inni wojownicy, powstał i zwrócił się ku nim. Nikt nie patrzył teraz na wodę. Skorzystałem z tego i szybko, w przeciągu minuty podpłynąłem do brzegu, po czym zanurzyłem się w płytkiej, mulistej wodzie. Oparty na łokciach, z twarzą tuż nad powierzchnią, widziałem wszystko, co się dzieje przy ognisku wodza. Pęk sitowia, sterczący mi na barkach, wyglądał, jak gdyby tkwił w wodzie, a ponieważ wszędzie dookoła rosły szuwary, czułem się zupełnie bezpiecznie.

Zdążyłem w ostatniej chwili, gdyż zaraz po tym, jak zająłem opisaną pozycję, obaj Komancze podeszli do ogniska wodza, który przyjął ich słowami:

– Nie widzę u pasa żadnego z was skalpu tego, którego mieliście zabić. Czyście oślepli i stracili jego ślad? A może wasze konie połamały sobie nogi i nie mogliście go doścignąć?

Jeden z wojowników milczał i patrzył z zakłopotaniem w ziemię, ale drugi był śmielszy. Spojrzał wodzowi prosto w twarz i odparł:

– Zachowaliśmy oczy, a konie nasze są zdrowe.

– Ale gdzie skalp?

– Znajduje się jeszcze na głowie naszego wroga.

– A więc ta blada twarz nie zginęła?

– Jeszcze żyje.

– Pozwoliliście mu więc umknąć?

Oczy wodza zabłysły groźnie, kiedy donośnym głosem rzucił ostatnie pytanie.

– Umknął nam – odrzekł Indianin, wytrzymując spokojnie wzrok Groźnego Pioruna.

– A więc jesteście kulawymi psami, których nie można posłać za żabą, bo jest dla nich zbyt szybka! Odeślę was do namiotów starych bab, tam wasze miejsce!

– Jesteś Wupa-umugi, nasz dowódca na wojnie, i mamy być posłuszni twoim rozkazom. Ale skoro wydajesz rozkazy niewykonalne, nie wolno ci lżyć tych, którzy zadali sobie tyle trudu na próżno. Myśmy nie psy kulawe, lecz waleczni i doświadczeni wojownicy, bo nie byłbyś nas wybrał do ścigania bladej twarzy. Nie pójdziemy do starych bab. Czy człowiek ma usta wyżej niż uszy? Dlaczego sądzisz nas, zanim usłyszałeś, z jakiego powodu nie przynieśliśmy skalpu?

Były to śmiałe słowa, człowiek ten z pewnością nie był tchórzem. Opowiadano sobie wiele o okrucieństwach Wupa-umugi. Szanowano go jako wojownika, ale go nie lubiano. Indianie doznali od niego wiele krzywd, a ich rozgoryczenie ujawniało się w takich okolicznościach jak obecne. Zachowanie się dzielnego wojownika było odważne, ale nie zuchwałe. Wódz indiański nie jest bynajmniej absolutnym władcą. Szczep obiera go, a on dzierży tę godność, dopóki doświadczeniem i odwagą góruje nad innymi. W każdej chwili jednak rada starszych może go zdjąć z urzędu. Wupa-umugi wiedział o tym, choć więc zarzut wojownika wprawił go we wściekłość i ręka jego sięgnęła machinalnie po nóż tkwiący u pasa, przemógł się i rzekł niezupełnie jeszcze opanowanym tonem:

– Opowiadaj, a ja będę słuchał. Potem osądzę, czy można was jeszcze zaliczyć do wojowników Komanczów.

Usiadł, a za nim ci, którzy otaczali go przedtem. Komancz zaczął opowiadać o przebiegu pogoni. Przysłuchiwano mu się w milczeniu, ale gdy opisał, jak zostali ugodzeni w głowę, skrępowani i przywiązani do drzewa, wódz wybuchnął z wściekłością:

– Skrępowano was i przywiązano do drzewa?! I nie broniliście się wcale?!

– Czy wódz Racurrohów obroni się przed wrogiem, którego nie widzi?

– Kto to był? Wymień jego imię.

– Old Shatterhand.

– Uff! – zawołał wódz, zrywając się i siadając na powrót.

– Uff, uff, uff! – wykrzykiwali wojownicy.

– Old Shatterhand! – pienił się wódz. – Ten biały pies, którego Komancze już nieraz mieli w ręku, a on im się zawsze wymykał! O, gdybym ja był na waszym miejscu!…

– Poszłoby ci tak samo jak nam.

– Milcz! Jestem Wupa-umugi i nie dałbym się tak podejść.

– Chcieliśmy podejść bladą twarz, ale czy mogliśmy przewidzieć coś takiego? Czy mogliśmy przypuszczać, że niezwyciężony Old Shatterhand znajduje się wśród białych? On wszystko wie. Spodziewał się, że przyjdziemy, i wyszedł naprzeciw nas. Siedział w gąszczu i nadsłuchiwał. Kiedy doszliśmy do niego, wyskoczył i powalił nas na ziemię. Moi czerwoni bracia słyszeli przecież o sile jego pięści?

Zwrócił się z tym pytaniem do wszystkich, którzy stali dokoła.

– Hehe, hehe (tak, tak)! – odpowiedziano mu.

– Czy sądzicie, że poszłoby wam inaczej niż nam? Czy zdołalibyście mu umknąć?

– Aga, aga (nie, nie)!

Wysłannik okazał wiele sprytu, odwołując się do równych sobie wojowników. Ich opinia chroniła go przed gniewem rozwścieczonego wodza. Opowiadał dalej, a Wupa-umugi nie przerywał mu już. Dopiero kiedy skończył, wódz zapytał:

– Czy ktoś się domyśla, kim była blada twarz, którą ścigaliśmy?

– Włosy miał długie i białe jak śnieg na górach. Czy nie widziałeś tego? – zapytał wysłannik.

– Widziałem.

– Na jego twarzy dziewięćdziesiąt zim wyryło zmarszczki. Jest tylko jeden biały liczący tyle lat, mający takie białe włosy i będący tak dobrym jeźdźcem, że mógł się przedrzeć nietknięty przez dziesięć razy po pięćdziesiąt nieprzyjaciół.

– Uff, uff! – zawołał wódz. – Mój czerwony brat ma pewnie na myśli Old Wabble’a.

– Tak, jego właśnie.

– A więc to był on! Opuścił nas widocznie Wielki Duch, jeśli ten człowiek zdołał nam się wymknąć. Nikt nie przelał tyle krwi czerwonych mężów, co ten białowłosy pies. Gdyby wpadł nam w ręce, podniósłby się radosny krzyk, jak daleko sięgają namioty Komanczów. Tym razem udało mu się, ale spotkamy go jeszcze i pochwycimy na pewno, może nawet jutro lub pojutrze.

– Czy chcesz wysłać za nim więcej wojowników?

– Nie ma potrzeby gonić Old Wabble’a, bo on sam do nas przyjdzie. Chciał sprowadzić pomoc, aby wyswobodzić tę bladą twarz, która leży skrępowana na wyspie. Znalazł dziesięciu białych, którymi dowodzi Old Shatterhand. Oni tu przyjdą.

– Byliby chyba szaleni, sądząc, że w jedenastu mogą nas zwyciężyć.

– Old Shatterhand jest z nimi. Blade twarze, którymi dowodzi, odważą się na wszystko.

– Przecież nie wiedzą, gdzie się znajdujemy.

– Zdradzi im to wasz trop, za którym pójdą.

– Old Shatterhand przyrzekł nam nie iść za naszym śladem, a nikt jeszcze nie słyszał, żeby kiedykolwiek złamał słowo.

– Memu młodemu czerwonemu bratu przystałoby raczej milczeć, aniżeli w obecności starych wojowników pouczać wodza.

Była to surowa nagana, ale wodza nikt nie lubił, bawiono się więc skrycie jego gniewem. Młody wojownik zauważył pełne zachęty spojrzenia towarzyszy i rzekł:

– Ja wiem, że nie dorównuję starym i mądrym mężom. Ale ponieważ nie któryś z nich, ale właśnie ja byłem u Old Shatterhanda, mówiłem z nim i otrzymałem od niego słowo, więc niech mi wolno będzie powiedzieć, co od niego usłyszałem.

Na to odezwał się siwowłosy Indianin, który siedział obok wodza i był pewnie najstarszy ze wszystkich wojowników:

– Niech mój młody brat mówi śmiało. Skoro wykopano topór wojenny, wszystko może mieć wielkie znaczenie, nawet takie szczegóły, jakie kiedy indziej byłyby nieważne. Jakich słów użył Old Shatterhand, dając wam przyrzeczenie?

Młody Komancz namyślał się przez chwilę, po czym powiedział:

– Zapytałem go tak: „Czy będziecie nas tropić, aby się dowiedzieć, dokąd pójdziemy?”. A on odrzekł: „Nie. Daję wam na to słowo”.

– Słowa Old Shatterhanda znaczą tyle samo, co gdyby wypalił fajkę przysięgi. On dotrzymuje obietnic i nie śledził was z pewnością. Howgh! Młodzi bracia mogą odejść; wiemy już, co chcieliśmy wiedzieć.

Obaj Komancze oddalili się, a z nimi ci wszyscy, którzy z ciekawością, lecz i z uszanowaniem stali do tej pory skupieni wokół wodza. Także wojownicy, których miał obserwować Old Wabble, opuścili swoje ognisko, ciekawi wieści o pościgu.

Spodziewałem się, że w tej sytuacji stary powrócił na umówione miejsce. Okazało się, że miałem rację, gdyż po chwili ropucha odezwała się cztery razy, jak to ustaliliśmy.

Czy miałem opuścić mój posterunek? Chwila obecna nadawała się do tego doskonale, gdyż podczas powrotu czerwonoskórych do ognisk powstało w obozie zamieszanie i nie było obawy, aby mój pióropusz z sitowia ściągnął na siebie czyjąkolwiek uwagę. Spodziewałem się jednak, że przy ognisku wodza Indianie będą jeszcze mówili o interesujących mnie sprawach. Poza tym miałem nadzieję, że nadarzy mi się inna sposobna chwila do odwrotu. Czerwonoskórzy nic jeszcze nie jedli, czekając prawdopodobnie, aż się upiecze dostateczna ilość mięsa. W czasie posiłku musiało znowu nastąpić zamieszanie i powinienem znaleźć odpowiedni moment, by się niepostrzeżenie oddalić. Leżałem więc dalej w wodzie.

Wódz gniewał się widocznie na starego wojownika za jego interwencję, gdyż powiedział:

– Czy mój czerwony brat nie uważa, że uwłacza to godności wodza, gdy przeciwko niemu bierze się młodego wojownika w obronę?

– Godności wodza uwłacza przede wszystkim jego własne nieodpowiednie postępowanie – odparł stary. – Wszyscy jesteśmy zdania, iż Old Shatterhand dotrzyma obietnicy, i tylko ty jeden twierdzisz coś przeciwnego.

– Bo znam tego białego psa.

– My znamy go także. Na jego języku nie mieszkało nigdy kłamstwo.

– Tak, lecz ten język mówić umie tak sprytnie jak żaden inny. On jest najuczciwszy spośród bladych twarzy, ale jeśli chce się go wywieść w pole, wtedy staje się najchytrzejszym z lisów, a to, co mówi, podobne jest do świtu, po którym może nastąpić słoneczny dzień równie dobrze jak i niepogoda. On nie kłamie, to prawda, i co obieca, tego dotrzymuje, ale tylko tak, jak sam postanowi, a nie tak, jak sobie tego życzą inni. Słowa, które wypowiada do nieprzyjaciela, są jako ziarnka prochu, które należy dobrze odważyć, zanim się je wsypie do lufy.

– Więc Wupa-umugi sądzi, że można jeszcze inaczej rozumieć jego przyrzeczenie dane naszym wojownikom?

– Nie, on nie chciał ich śledzić i na pewno tego nie zrobił. Ale nie byłby złożył swej obietnicy, gdyby nie potrafił w inny sposób dowiedzieć się, gdzie obozujemy. Często opowiadano nam, że Old Shatterhand wie wszystko, o czym chce wiedzieć. Czy sprzymierzył się z dobrym, czy ze złym Manitou [Manitou (indian.) – Wielki Duch.] – tego nie wiem, lecz jestem przekonany, że znalazł już drogę do naszego obozu nad Saskuan-kui.

– To niemożliwe, nikt mu jej nie mógł pokazać. A gdyby nawet tak było, to jeszcze nie dowód, że tutaj przybędzie.

– Na pewno będzie próbował uwolnić naszego jeńca.

Starzec się zamyślił, pokręcił głową i rzekł po chwili:

– Słowa Wupa-umugi nie mogą zmienić moich myśli, ale skoro wykopaliśmy topór wojenny, należy wszystko, co się zwykle raz rozważa, rozważyć dziesięć razy. I musimy być przygotowani na najgorsze. Ja powiadam, że Old Shatterhand nie przyjdzie, a ty – że przyjdzie…

– Przyjdzie. Wiem nawet kiedy. Nasi wojownicy wyjechali od niego nocą, a on wyruszył stamtąd dopiero o świcie. Wyprzedzili go zatem, a ponieważ przybyli dzisiaj wieczorem, on nadejdzie jutro.

– Tutaj?

– Nie, bo nie pozwolę mu zajść tak daleko. Pochwycę go nad Rio Pecos.

– Czy znasz miejsce, w którym się przeprawi przez wodę?

– Tak. Tam jest bród, który prawdopodobnie zna. Jeśli go nie zna, to będzie szukał i znajdzie.

– Old Shatterhandowi nie potrzeba brodu, to niedościgły pływak.

– O tym także pomyślałem. Każę obsadzić na dużej przestrzeni brzegi i nie będzie mógł mi umknąć. Gdyby Nalemasjuw, Czteropalcy, był już tu ze swoją setką wojowników, to moglibyśmy rozciągnąć ich na jeszcze większej przestrzeni, ale on nadejdzie dopiero za trzy dni.

W tej chwili zabrzmiał okrzyk yakha! (jedzenie) i wszyscy pośpieszyli do ognisk, przy których pieczono mięso. Wódz wstał powoli, jak nakazywała mu jego godność, i ruszył wyszukać sobie najlepszą porcję. Była to doskonała sposobność, by się oddalić. Rzuciłem jeszcze jedno badawcze spojrzenie na obozowisko. Nikt nie patrzył na brzeg, w stronę, gdzie leżałem, wszyscy byli zajęci jedzeniem. Podczołgałem się na głębszą wodę i odpłynąłem czym prędzej, nie zachowując już nawet specjalnej ostrożności. Powróciwszy szczęśliwie na miejsce, gdzie się rozebrałem, wyszedłem na brzeg, wdziałem ubranie i poszedłem tam, gdzie czekał na mnie Old Wabble. Pióropusz z sitowia wziąłem ze sobą.

Zbliżyłem się tak cicho, że stary wcale mnie nie usłyszał i zerwał się przerażony, gdy go dotknąłem.

– A do wszystkich piorunów! To wy, sir? Czy zrobiliście dobry interes?

– Jestem zadowolony.

– Ja także.

– Coście podsłuchali?

– Na pozór mało, ale właściwie bardzo wiele. Old Surehanda strzegą tylko dwaj ludzie.

– Na wyspie?

– Domyślaliście się tego już przedtem, ale to był tylko domysł.

– Teraz mam pewność, bo usłyszałem to z ust wodza Wupa-umugi.

– Ale osioł ze mnie! Myślałem, że zrobię wam wielką przyjemność, gdy powiem, że wasze przypuszczenie jest słuszne.

– Nie martwcie się tym, sir. Czego się jeszcze dowiedzieliście?

– Niczego. Zdawało mi się, że moja nowina jest Bóg wie jak ważna, ale skoro podsłuchaliście ją sami, wychodzi na to, żem się niczego nie dowiedział. To mnie złości. Prawdopodobnie byłbym więcej usłyszał, ale nadeszli właśnie nasi dwaj Komancze i wszyscy odbiegli od ogniska, przy którym leżałem. Podsłuchaliście więcej ode mnie?

– Tak. Ale tu nie miejsce na rozmowę. Odejdziemy tą samą drogą, którą przybyliśmy.

Wracając, musieliśmy zachować taką samą ostrożność jak poprzednio i równie szczęśliwie wydostaliśmy się z terenu zajętego przez Indian. Gwiazdy świeciły dość jasno, toteż minąwszy pas zarośli, mogliśmy wstać i spokojnie iść dalej, nie obawiając się Komanczów.

– Zdaje się, że wracamy do naszego obozu – rzekł Old Wabble.

– A dokąd mielibyśmy iść?

– Hm! Wyśmiejecie mnie może, ale myślałem, że od razu przyprowadzimy z sobą Old Surehanda.

– To istotnie śmiały pomysł.

– Gdyby jeńca nie trzymano na wyspie, lecz na brzegu jeziora, uwolnilibyśmy go raz, dwa.

– Nie rozumiem.

– W takim razie wyrażę się jaśniej: podkradamy się – przecinamy więzy – zrywamy się – uciekamy – Indianie za nami – pędzimy do naszego obozu – wskakujemy na konie – puszczamy się cwałem, i po wszystkim…

– To brzmi tak, jakby takie porwanie było czymś niesłychanie łatwym do wykonania. Czy uwolniliście już kiedyś jeńca w taki sposób?

– Nie, ale wy… Macie za sobą trochę takich sztuczek.

– To nie powód, żeby wszystko miało zawsze iść gładko. Należy brać pod uwagę okoliczności, które rzadko kiedy są takie same.

– Szkoda. Przyznam szczerze i uczciwie, że chętnie wróciłbym do naszych towarzyszy, którzy nie są prawdziwymi westmanami, już po dokonaniu tego czynu.

– To znaczy, że chcielibyście pochełpić się trochę przed nimi.

– Nazwijcie to, jak chcecie. To nie wstyd przecież odbić jeńca, we dwóch tylko, stu pięćdziesięciu Indianom, i to jeńca przeznaczonego na śmierć męczeńską. Ale ta przyjemność mi przepadnie, bo prawdopodobnie będą nam pomagali Sam Parker, Joz Hawley i inni.

– Nie można tego nazwać pomocą. Będą jedynie osłaniali nasz odwrót, to wszystko. Old Surehanda uwolnimy tylko my dwaj: ja i wy.

– Bardzo się z tego cieszę!

– Oczywiście, przyjmuję z góry, że jesteście dobrym pływakiem, jak to powiedzieliście.

– A więc trzeba będzie pływać?

– Tak. Popłyniemy na wyspę, unieszkodliwimy obydwu strażników, uwolnimy Old Surehanda z więzów i popłyniemy z powrotem.

– Co? Jak?

Stanął, wziął mnie za ramię i rzekł:

– Według was to pójdzie tak szybko, jak zjedzenie kromki chleba z masłem.

– Według was także porwanie miało się odbyć raz, dwa.

– Tak, ale to zupełnie co innego. Ja mówiłem, jak uwolnić go na lądzie, a nie na wyspie. Tu trzeba przede wszystkim wiedzieć, czy Old Surehand umie także pływać.

– Jestem pewien, że taki westman jak Old Surehand pływa doskonale.

– Ależ on był długo skrępowany, a od tego człowiek drętwieje. Czy będzie tak władał rękami i nogami, żeby zaraz przepłynąć jezioro?

– Z pewnością. Powiadają, że to bardzo silny mężczyzna.

– Tak, to prawda. A więc rzecz załatwiona. Ale gwiazdy, te gwiazdy! Czy nie uważacie, że coraz mocniej świecą? Przecież będą się odbijały w wodzie! To niedobrze! Odbicie gwiazd w wodzie zdradzi nas przed strażnikami na wyspie. Za każdym naszym ruchem powstawać będą fale i gwiazdy zaczną skakać na wszystkie strony, a strażnicy na pewno zwrócą na to uwagę.

– Nie zobaczą nas wcale, bo się zamaskujemy.

– Zamaskujemy? To już czyste szaleństwo! Jak się zamaskujemy? Czy może wy włożycie domino, a ja kostium arlekina? Dziękuję za taki karnawał!

– Pomyślcie trochę, Mr Cutter! Przez zamaskowanie rozumiem ukrycie się. Przed chwilą urządziłem taką właśnie maskaradę, nie mogąc inaczej dotrzeć do celu.

Opowiedziałem mu, jak zamaskowałem się snopkiem sitowia, a kiedy skończyłem, Old Wabble stwierdził:

– Hm, to nie takie głupie, jak myślałem. Tylko że jeden snopek sitowia ujdzie jeszcze – ale dwa? Nie zawsze uda nam się płynąć całkiem równo, więc oba snopki raz będą obok siebie, to znów się rozejdą, co będzie musiało wzbudzić podejrzenia strażników.

– Zapewne, ale my nie weźmiemy dwu snopków, lecz zbudujemy z sitowia wyspę-tratwę, pod którą będziemy płynąć. Początkowo popłyniemy szybko, kiedy jednak dostaniemy się w zasięg wzroku Indian, nasza kępa będzie się posuwała bardzo powoli.

– Pytanie tylko, czy strażnicy, jeśli wszystko szczęśliwie się uda, pozwolą wylądować naszej kępie sitowia na wyspie.

– Tratwa tam nie wyląduje.

– Nie? A przecież musimy się jakoś dostać na wyspę!

– Dostaniemy się tam bardzo łatwo. Czy umiecie nurkować?

– Jak żaba, powiadam wam, jak żaba! To jasne. Tak głęboko, jak tylko chcecie!

– To dobrze, bo trzeba będzie nurkować. Gdy zbliżymy się do brzegu i strażnicy zauważą sitowie, pójdą w naszą stronę. W chwili kiedy nasza osłona będzie zupełnie blisko brzegu, zanurzymy się i popłyniemy pod wodą dookoła wyspy, aby wynurzyć się po drugiej stronie. Gdy strażnicy będą zajęci sitowiem, wyjdziemy za ich plecami na brzeg. Następnie przyskoczę do nich i ogłuszę dwoma silnymi uderzeniami pięści.

– Świetnie, Mr Shatterhand! A ja?

– Wy musicie pospiesznie rozciąć więzy jeńcowi, aby natychmiast był gotów do ucieczki. Jeśli się coś nie uda, choć wątpię w to, będziemy musieli zaraz wracać. Być może nie od razu powalę któregoś z Indian i zdąży zawołać o pomoc.

Towarzysze niepokoili się z powodu naszej długiej nieobecności. Opowiedzieliśmy im, cośmy widzieli, o czym dowiedzieliśmy się, i przedstawiliśmy im nasz plan. Parker i Hawley żałowali, że będą nam tylko pomagać w wyprawie, ale inni byli zadowoleni, że nie żądam od nich narażania życia. Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy na drugą stronę jeziora. Aby z otwartej, porosłej trawą prerii dostać się nad wodę, musieliśmy przedrzeć się przez zarośla. Wreszcie zsiedliśmy z koni i przywiązaliśmy je do drzewa. Po drugiej stronie płonęły obozowe ogniska.

Tutaj także rosło sitowie. Nacięliśmy go, ile nam było potrzeba, a kilka grubych konarów utworzyło podstawę tratwy, która po ukończeniu okazała się małym arcydziełem. Pod spodem miała otwory na głowę i cztery skórzane pętle na ręce. Postaraliśmy się oczywiście o to, aby siedząc pod spodem, można się było swobodnie rozglądać.

Trzeba było rozpocząć wyprawę. Wypróżniliśmy kieszenie i odłożyliśmy to wszystko, co mogło ucierpieć w wodzie, a nie było nam niezbędne. Z broni zabraliśmy tylko noże. Kiedyśmy już byli prawie gotowi, Parker zapytał:

– A więc my nie mamy teraz nic do roboty, Mr Shatterhand?

– Nie, ale może się zdarzyć, że będziemy was bardzo potrzebowali. Jeżeli nas odkryją i zaczną ścigać, nadpłyniemy od strony wyspy w prostej linii. Wówczas waszym zadaniem będzie nie dopuścić do nas Indian. Nie wolno wam strzelać, dopóki nie rozpoznacie dokładnie, kogo macie przed sobą. Zresztą damy wam znać głośnymi okrzykami. Gdyby który z nas zaczął w wodzie walkę z czerwonoskórym, nie będziecie strzelali, chociażby się to działo tak blisko, że rozpoznawalibyście twarze. Każdego z nas stać na pokonanie jednego Indianina.

– Tak jest, stać nas na to, jasne! – potwierdził żywo Old Wabble.

– A więc naprzód i daj Boże szczęście!

– Tak jest. Naprzód! Za pół godziny będziemy tu szczęśliwie i zwycięsko z powrotem.

Z tym śmiałym zapewnieniem na ustach Old Wabble wskoczył do wody, a ja ruszyłem za nim z nieco mniejszym jednak optymizmem.

Nie było potrzeby chować się pod tratwą, dopóki nie byliśmy w zasięgu wzroku strażników. Z początku płynęliśmy wolno i popychaliśmy kępę przed sobą. Obserwowałem Old Wabble’a, by się przekonać, czy rzeczywiście pływa tak dobrze, jak twierdził; szło mu jako tako. Po jakimś czasie dopiero zauważyłem, że tratwa zanurza się po jego stronie głębiej aniżeli po mojej.

– Opieracie się zanadto – rzekłem. – Nie jesteście chyba zmęczeni, Mr Cutter?

– Ja, zmęczony? Co znowu? – odparł. – Tylko te przeklęte szelki mnie cisną.

– A któż oprócz pana nosi jeszcze szelki?

– Pas jest na Zachodzie niezbędny, ale ja prócz niego muszę mieć i szelki, bo nie mam bioder. Szelki trzymają na mnie pas. Gdzie tam taki chudzielec mógłby mieć biodra?

Nie mogłem wprawdzie pojąć, dlaczego szelki miałyby mu przeszkadzać w pływaniu, lecz nic nie powiedziałem. Niebawem jednak stary zaczął do tego stopnia przechylać tratwę, że po mojej stronie wynurzała się z wody. Wobec tego poprosiłem go:

– Wróćcie lepiej, Mr Cutter, jeszcze jest czas, a wam widocznie coraz trudniej płynąć.

– Nonsens! Czyż nie widzicie, że mknę jak ryba?

– Bo ja popycham tratwę, a wy na niej wisicie.

– Tak się tylko zdaje! Ach, te szelki! Zdejmę je, to pójdzie lepiej.

Trzymając się jedną ręką tratwy, drugą odpiął szelki i schował je do kieszeni. Musiały go rzeczywiście uciskać, gdyż teraz szło mu o wiele lepiej. Słyszałem wprawdzie, że sapał z wysiłku, ale kiedy zrobiłem na ten temat uwagę, zapewnił mnie:

– To tylko jedna strona płuc tak głośno się czasem zachowuje; druga jest dobra.

Po pięciu minutach znowu zauważyłem, że zanurza się w wodzie jeszcze głębiej niż przedtem.

– Robicie się coraz cięższy, sir? – zapytałem.

– Czy to takie dziwne? Ubranie nasiąka wodą, a tam w tyle… do stu diabłów, co to?

Zatrzymał tratwę i sięgnął ręką do tyłu.

– Czego tam szukacie?

– Szukam… no… Słuchajcie, Mr Shatterhand, muszę bezwarunkowo przypiąć na powrót szelki.

– Dlaczego?

– Bo gubię spodnie. Już do połowy mi spadły, płyną za mną. Czy mi pomożecie?

Pomogłem mu przypiąć szelki do spodni i popłynęliśmy dalej, lecz z niepokojem stwierdziłem, że nie był takim pływakiem, za jakiego się uważał. Musiałem popychać już nie tylko tratwę, ale i jego.

– Zdaje mi się, że zawrócimy, Mr Cutter – powiedziałem. – Jesteście już naprawdę zmęczeni, a nasze przedsięwzięcie wymaga pełni sił. Pomyślcie o niebezpieczeństwie, na które się narażamy.

– Myślę o tym i dlatego nie wysilam się teraz, aby potem mieć dość sił. Wracać? Co za myśl! To byłaby dla mnie kompromitacja!

Nie chciałem go kompromitować, ale czyż miałem ryzykować? Pomyślałem jednak, że może naprawdę oszczędza się tylko na razie, a potem stanie na wysokości zadania. Zresztą mieliśmy połowę drogi za sobą, powrót nie miał już żadnego sensu. Cokolwiek miałoby się stać, musieliśmy przeć naprzód. Postanowienie to nie zmniejszyło moich obaw i po upływie pięciu minut spytałem znowu:

– Czy nie położylibyście się górną połową ciała na tratwie? Odpoczniecie i odzyskacie siły.

– Słusznie. Ale czy nie będzie wam za ciężko?

– Nie, zróbcie tak.

Poszedł za moją radą i kiedy pchałem dalej nasz wehikuł, powiedział:

– Jedna rzecz mnie niepokoi, sir. Strażnicy będą się zastanawiali, dlaczego kępa sitowia się porusza, i zaczną coś podejrzewać, chociaż nas nie zobaczą. Przecież jezioro jest spokojne.

– Mylicie się. Woda odpływa tędy do Rio Pecos i dlatego w jeziorze istnieje nieznaczny prąd. Oderwane od brzegu sitowie spływałoby tak samo jak nasza tratwa i czerwonoskórzy nie powinni powziąć żadnych podejrzeń. Pod tym względem jestem zupełnie spokojny. Obawiam się raczej o wasze nurkowanie. Jeśli wam się to nie uda, możemy być zgubieni.

– Nie mówcie tak, sir! Mam przecież tylko puścić tratwę w odpowiedniej chwili, zanurzyć się i wynurzyć po drugiej stronie wyspy. To dziecinnie proste, zwłaszcza przy mojej budowie. Kto ma tyle kości, a tak mało ciała, ten nurkuje jak ryba.

Zbliżaliśmy się coraz bardziej do wyspy. Ogniska Komanczów nad jeziorem płonęły jasno, lecz nie oświetlały nas, a przed blaskiem tego, które rozniecono na wyspie, zakrywały nas krzaki. Kilka gwiazd odbijało się w wodzie. Płynąłem równo i spokojnie, aby nie robić fal, które poruszałyby odbiciem. W ten sposób dotarliśmy bez pośpiechu tak blisko do wyspy, że mogliśmy puścić tratwę z prądem.

– Teraz nadszedł czas, Mr Cutter. Musimy wleźć pod sitowie.

– Well, zaraz to zrobię – odrzekł stary.

Wsunęliśmy się pod tratwę i wystawiliśmy głowy przez otwory. Potem włożyliśmy ręce w pętle i wisieliśmy, jak gimnastycy na pierścieniach. Sitowie niosło nas i tylko nieznaczny ruch ręką lub nogą wystarczał, aby kierować tratwą. Szło to bardzo powoli, a nam z napięcia, w jakim trwaliśmy, czas ten dłużył się jeszcze bardziej.

– Patrzcie! – szepnął stary – Strażnik!

– Widzę go.

– I on nas widzi. Co teraz zrobi?

Byliśmy może o sześćdziesiąt kroków od wyspy. Zarośla rozstępowały się w tym miejscu i widać było ognisko. W jego świetle dostrzegliśmy Indianina czerpiącego wodę. Zauważył kępę sitowia, obserwował ją przez chwilę i wrócił do ogniska.

– Doskonale! – szepnął Old Wabble. – Nie chce o nas nic wiedzieć.

– To nam bardzo na rękę, ale zaczekajmy, czy jednak nasza tratwa nie wpadła mu w oko.

Upływała minuta za minutą, zbliżaliśmy się coraz bardziej do wyspy, ale strażnik już się nie pokazał. Brakowało jeszcze czterdziestu, potem trzydziestu, dwudziestu, a wreszcie dziesięciu kroków do brzegu.

– Teraz, Mr Cutter! – szepnąłem do starca. – Wy popłyniecie pod wodą w prawo, a ja w lewo dookoła wyspy, żebyśmy sobie nie przeszkadzali i uniknęli zderzenia. Po tamtej stronie wyjdziemy z wody i znajdziemy się na tyłach straży. Czy macie ręce w pętlach?

– Nie.

– Czyście gotowi?

– Yes. Możemy zaczynać.

Puściłem tratwę, zanurzyłem się głęboko, opłynąłem połowę wyspy i wychyliłem się ostrożnie po drugiej stronie. Dwoma ruchami rąk dopłynąłem do brzegu. Old Wabble’a nie było widać. Musiał wyjść na ląd w innym miejscu.

Nie miałem czasu troszczyć się o niego, musiałem przede wszystkim śpieszyć do strażników. Położywszy się na ziemi, zacząłem się czołgać przez krzaki. Siedzieli przy niewielkim ognisku, gdzie płonęło kilka polan. Jeden z nich zwrócony był do mnie plecami, a drugi lewym bokiem. Opodal, w cieniu zwieszających się gałęzi, leżał pojmany. Nie widziałem jego twarzy, tylko na nogi padał mu blask ognia – był skrępowany. Podniosłem się, jednym skokiem znalazłem się przy ogniu i dwoma błyskawicznymi uderzeniami powaliłem na ziemię czerwonoskórych. Pochyliłem się nad nimi; byli ogłuszeni.

– To biały! – zabrzmiał głos jeńca. – Przychodzicie po mnie?

– Tak – odparłem. – Pomówimy później, nie traćmy czasu!

Ukląkłem nad nim i dobyłem noża, kiedy za sobą usłyszałem szmer.

– Czy to wy, Mr Cutter? – zapytałem, nie oglądając się. Któż inny mógłby to być?

– Uff, uff, uff, uff! – odpowiedziały dwa obce mi głosy.

Zerwałem się błyskawicznie. Dwaj Indianie, ociekający wodą, stali i patrzyli na mnie jak na widmo. Później powiedział mi Old Sure hand, że straż zmieniała się co dwie godziny i wtedy nowi strażnicy przypływali na wyspę. Te ociekające wodą postacie pojawiły się w tak nieodpowiedniej chwili, aby właśnie zastąpić ogłuszonych przeze mnie wartowników. Ale zdumienie moje trwało tylko sekundę. Pochwyciłem jednego z czerwonoskórych lewą ręką za gardło, a prawą powaliłem go na ziemię. Potem chciałem chwycić drugiego, lecz nie zdążyłem – z przeraźliwym krzykiem wskoczył do wody i nie przestając wrzeszczeć, popłynął ku obozowi.

Nie było czasu do stracenia. Podskoczyłem do Old Surehanda i przeciąłem mu więzy na rękach i nogach. Oprócz tego przywiązano go dwoma rzemieniami do wbitych w ziemię palików.

– Czy możecie się ruszyć, sir? – spytałem go, kiedy powstał.

Widziałem tego człowieka po raz pierwszy, ale nie miałem czasu przypatrywać mu się. Wyprostował swą potężną postać, schylił się, by zabrać nóż jednemu z ogłuszonych Indian, i rzekł tak spokojnie, jakby nie miał wcale powodu do obaw:

– Jestem gotów, sir.

– A płynąć możecie?

– Tak. Dokąd?

– Prosto na drugą stronę, czekają tam na nas.

– No to ruszajmy. Za minutę czerwonoskórzy będą tutaj.

Miał słuszność. Zaalarmowani Komancze podnieśli piekielny zgiełk. Nie mogliśmy ich widzieć, ale poznaliśmy po plusku i bryzganiu wody, że rzucili się w jezioro i płynęli ku wyspie. Musieliśmy uciekać. Ale gdzie był Old Wabble?

– Mr Cutter, Mr Cutter! – ryknąłem, przekrzykując wrzaski Indian. – Mr Cutter, czy jesteście tutaj?

Old Surehand skoczył na brzeg, aby spojrzeć ku obozowi. Po chwili wrócił i zapytał, ale już nie tak spokojnie jak poprzednio:

– Mr Cutter? Macie na myśli Old Wabble’a?

– Tak. Przypłynął ze mną na wyspę, by was ratować, ale nigdzie go teraz nie widzę.

– Nie troszczcie się o niego! Ja go znam, na wszystko ma swoje sposoby.

– Ależ on zginie!

– Nic podobnego, sir! Sam diabeł nie da mu rady. Teraz jest zapewne w mniejszym niebezpieczeństwie niż my. Zostawcie go i uciekajmy. Wszyscy czerwonoskórzy już są w wodzie, a pierwsi za moment dotrą do wyspy. Naprzód, ruszajmy!

Pochwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą. Z brzegu zobaczyłem, że nie mamy chwili do stracenia. Woda pomiędzy wyspą a obozowiskiem roiła się od głów czerwonoskórych. Płynący na przedzie miał wykonać zaledwie kilkanaście susów, by się dostać na wyspę.

– Tak, do wody! – odpowiedziałem. – Płyńcie za mną, najszybciej jak możecie!

Wskoczyliśmy do jeziora i zaczęliśmy się posuwać powolnymi, lecz silnymi rzutami ramion, jak przystało na dobrych pływaków, którzy nie chcą rychło się zmęczyć. Ryki Indian wzmogły się i były wprost okropne. Zobaczyli, że odpływamy, i starali się nas koniecznie doścignąć.

Nie obawiałem się o siebie – zapewne żaden z nich nie byłby w stanie mnie doścignąć. Ale Old Surehand! Tak doświadczony westman musiał bez wątpienia doskonale pływać, ale osłabiła go niewola. Sam wiedziałem najlepiej, jak indiańskie więzy odbierają siłę rękom i nogom. Płynąc obok, cały czas go obserwowałem. Posuwał się naprzód bez większego wysiłku, owymi zręcznymi ruchami, które rozkładają pracę równomiernie na ręce i nogi. To mnie uspokoiło. Wkrótce jednak zauważyłem, że ruchy jego straciły pewność.

– Czy jesteście zmęczeni? – spytałem.

– Nie – odrzekł – ale straciłem czucie w rękach i w nogach. Ścierpły mi okropnie.

– To skutek więzów. Czy wytrzymacie do brzegu?

– Mam nadzieję. W zwykłych warunkach nie doścignąłby mnie żaden Indianin, ale tak długo leżałem skrępowany, że krew przestała krążyć normalnie.

Po jakimś czasie Old Surehand poczuł szarpiący ból w rękach. Znałem ten objaw, bardzo groźny w sytuacji, gdy człowiek ratuje swe życie pływaniem. Zawołałem:

– Połóżcie się na plecach i poruszajcie tylko nogami! W ten sposób wypoczną wam ręce!

Posłuchał mojej rady i szybkość nasza znacznie się zmniejszyła, gdyż i ja popłynąłem na plecach. Ścigający sunęli za nami, jedni bliżej, inni dalej. Powierzchnia jeziora była tak gęsto pokryta Indianami, że chyba wszyscy Komancze musieli powskakiwać do wody. W każdym razie na pewno niewielu z nich zostało na brzegu. Jeden z wojowników był już zaledwie o sto kroków od nas. Old Surehand zobaczył go i powiedział:

– Musimy płynąć prędzej! Spróbuję, może się uda.

Niestety, po chwili przyznał się:

– Ręce mi znowu cierpną, sir. Płyńcie dalej, a mnie zostawcie!

– Zostawić Old Surehanda? Ani mi się śni! Połóżcie się na mnie w poprzek, ja was poniosę.

– Będziecie poruszać się wolno i czerwonoskórzy nas dościgną.

– Zobaczymy! Szybko!

Usłuchał mnie dopiero wtedy, gdy kilkakrotnie go przynagliłem. Wkrótce zbliżył się do nas pierwszy Indianin, który dotychczas nie rozwinął szybkości, do jakiej był zdolny, ale teraz posuwał się naprzód z taką siłą, tak zręcznie i wytrwale, że nie miałem wątpliwości, iż nas doścignie. Był jednak sam, gdyż reszta Komanczów zostawała coraz bardziej w tyle. W mroku nocy trudno byłoby go dostrzec, gdyby po drugiej stronie nie paliły się obozowe ogniska. Światło ich nie dosięgało wprawdzie ani nas, ani jego, ale rzucało na wodę jasne plamy, po których od czasu do czasu przemykał cień ścigającego. Musiał mieć doskonałe oczy, skoro nie zgubił nas na szerokiej przestrzeni jeziora.

Kiedy mieliśmy już za sobą ze trzy czwarte drogi, Indianin zbliżył się do nas najwyżej na trzydzieści kroków i wydał przeraźliwy okrzyk wojenny.

– Dopędza nas! – rzekł Old Surehand. – To przeze mnie. Jesteście znakomitym pływakiem, ale z takim ciężarem nie zdołacie mu umknąć.

– Pshaw! Woda także nas przecież unosi, a jednego czerwonoskórego się nie boję.

– Ja także nie. Kiedy dopłynie do nas, będzie zgubiony; mam nóż i wraca mi czucie w rękach.

– Zostawcie go mnie! Ja nie leżałem w więzach.

– Czy chcecie go zakłuć? Nie lubię przelewać krwi bez absolutnej potrzeby.

– Tak samo i ja. Uderzę go po głowie i zabiorę z sobą na brzeg.

– Sir, tylko jeden myśliwy mógłby tego dokonać, a nazywa się Old Shatterhand. Mam także niezłe mięśnie, ale muszę kilka razy uderzyć, zanim ogłuszę przeciwnika.

– Tu nie chodzi o samą siłę, trzeba przy tym użyć fortelu. Czy możecie już płynąć?

– Tak, puśćcie mnie. Chyba popłynę.

– Chyba! I wy chcecie walczyć z Indianinem. Na to może się tylko Old Surehand odważyć.

– Znacie, jak widzę, moje nazwisko. Czy mogę się dowiedzieć waszego?

– Zaraz wam pokażę, jak się nazywam. Spróbujcie teraz, czy możecie płynąć sami.

Udało się, ręce nie odmawiały mu już posłuszeństwa.

Podczas próby sił Old Surehanda nie posuwaliśmy się naprzód. Czerwonoskóry dopłynął do nas szybko i wydał ponownie okrzyk zwycięstwa.

– Pozostawcie go mnie i przypatrujcie się, jeśli chcecie – poprosiłem towarzysza, po czym odwróciłem się.

Nieprzyjaciel poznał, że chcę mu stawić czoło, i zatrzymał się. Podnosząc wysoko rękę z nożem, zawołał:

– Przed wami jest wódz Komanczów, Wupa-umugi! Nóż jego pożre oba białe psy!

Ach, więc to on! – ucieszyłem się. Dotychczas nie mogłem rozpoznać jego rysów.

– A tu jest Old Shatterhand, o którym sądzisz, że ujść ci nie zdoła – odrzekłem. – Zobaczymy, czy masz słuszność.

– Old Shatterhand, Old Shatterhand! – zawołali jednocześnie Old Surehand i czerwonoskóry, po czym ten ostatni dodał:

– Skoro jesteś tym parszywym kojotem, zginiesz natychmiast!

Po tych słowach zanurzył się szybko. Czekała nas walka na śmierć i życie. Wódz chciał się wynurzyć tuż obok mnie i pchnąć mnie nożem, ale ani mi się śniło czekać na to. Zanurzyłem się także i przypuszczalnie głębiej od niego. Nurkując na głębokości może pięciu metrów, spojrzałem w górę. Wódz był nade mną trochę z boku. Wyprostował ręce do ruchu mającego wyrzucić go na powierzchnię. Zrobiłem to samo i wynurzyłem się z wody tuż za nim. Zadałem mu cios w głowę, po czym pochwyciłem go za czuprynę, żeby nie poszedł na dno.

– Old Shatterhand, to naprawdę Old Shatterhand! Mam teraz dowód! – zawołał Old Surehand.

– Tak, sir. Nie przedstawiłem wam się według salonowych obyczajów i musicie mi to wybaczyć!

– Obie strony popełniły ten sam błąd! – zaśmiał się. – Nie uwierzycie, sir, jak mnie to cieszy…

– O tym potem – wpadłem mu w słowo. – Teraz nie ma czasu na grzeczności. Byłbym rad, gdyby wam już przeszedł bezwład rąk.

– Zdaje się, że przeszedł.

– Spróbujcie płynąć sami. Ja muszę nieść czerwonoskórego. Poszło mu dobrze. Wysiłek mięśni przy pływaniu nastąpił zbyt nagle po długim przymusowym bezruchu. Teraz widocznie ręce mu odpoczęły. Popłynęliśmy wolno, żeby oszczędzać siły Old Surehanda, i wreszcie dotarliśmy do brzegu. Tam związaliśmy wodza, który właśnie odzyskał przytomność.

Przedsięwzięcie miało zatem przebieg szczęśliwy i nieszczęśliwy zarazem. Ocaliłem Old Surehanda, a w dodatku wziąłem do niewoli wodza Komanczów, lecz utraciłem Old Wabble’a. Co się z nim stało? Old Surehand nie wierzył w jego śmierć.

– Trzeba dobrze znać tego starego – powiedział. – Założę się, że siedzi gdzieś w bezpiecznym miejscu i śmieje się w kułak. Takiego hultaja trzeba długo obserwować, zanim się go właściwie osądzi. Z największego nieszczęścia potrafi zrobić jeszcze większe szczęście i nie dziwiłoby mnie wcale, gdyby teraz nadszedł i przyprowadził jednego lub więcej jeńców.

– Jeśli sam nie jest w niewoli – wtrąciłem.

– W takim razie można go będzie ocalić. Wymienimy go za wodza.

– Więc nie nastajecie na życie Indianina?

– Broń Boże! Wódz nie zasłużył wprawdzie na to, ale jeśli staremu Wabble’owi nic się nie stało, to puścimy go wolno.

– Zgadzam się z wami, sir. Ale patrzcie! Na wodzie widać Indian!

Wprawdzie większość Komanczów odstąpiła od pogoni, ale niektórzy ścigali nas w dalszym ciągu i nadpłynęli właśnie teraz. Odpędziliśmy ich groźnymi okrzykami i kilkoma strzałami. Następnie musiałem opowiedzieć towarzyszom, w jaki sposób dostaliśmy się na wyspę, a potem jak we dwóch przypłynęliśmy tutaj.

Nie skończyłem jeszcze opowiadania, kiedy doleciał nas z zarośli jakiś szmer. Zaczęliśmy nadsłuchiwać. Gałęzie szeleściły i trzaskały, jak gdyby pod ciężarem kroków jakichś wielkich zwierząt. W końcu zabrzmiał rozkazujący głos:

– Schyl się ładnie na szyję konia, czerwonoskóry, bo nos sobie rozbijesz, to jasne!

– Old Wabble! – zawołał Old Surehand.

Rzeczywiście, z zarośli wynurzył się starzec, prowadząc za sobą konia ze związanym Indianinem na grzbiecie. Z tyłu szły jeszcze dwa inne konie obładowane jukami.

– Otóż jestem z powrotem – rzekł Old Wabble, śmiejąc się. – Przyniosłem coś, co bardzo nam się przyda. Ach, dobry wieczór, Old Surehand! Od razu wiedziałam, że nie będę koniecznie potrzebny. Do uwolnienia jeńca wystarczył jeden taki mąż jak Old Shatterhand.

– Gdzie wyście siedzieli, Mr Cutter? – spytałem. – Niepokoiliśmy się o was.

– Niepokoiliście się? Chciałbym wiedzieć czemu! Co mi się mogło stać? Ja sam troszczę się o siebie, a także o innych, jak to zaraz zobaczycie.

– Nie zjawiliście się na wyspie!

– Ani mi się śniło.

– Czemu to?

– Bo okazałem się zupełnym osłem, to jasne. Zdawało mi się, że umiem Bóg wie jak pływać i nurkować, ale za wami nie mogłem nadążyć. Pływanie poszło jako tako, ale tylko w jedną stronę. Wracać tak samo i znów gubić spodnie ani mi było w głowie! A w dodatku nurkować! A jeśli się już nie wypłynie? Można przecież żywcem utonąć. Zostałem więc pod tratwą i zostawiłem sprawy ich własnemu biegowi. Wtem zerwały się takie ryki, że mój parowiec aż się zatrząsł, i wszyscy czerwonoskórzy powskakiwali do wody. Nawet dozorcy koni puścili się za wami. Tylko jeden z nich musiał zostać i tego postanowiłem sobie zabrać. Pożeglowałem więc ku lądowi, wylazłem spod mego baldachimu, skoczyłem ku czerwonoskóremu i dałem mu takiego klapsa, że siadł, nie spytawszy mnie o pozwolenie. Związałem go jednym z rzemieni, na których wisiało mięso. Przyszło mi na myśl, że potrzeba nam żywności, jeśli… no, nie ma co mówić o tym, dokąd się udamy. Pobiegłem na pastwisko i zabrałem dwa konie: jednego dla czerwonego młodzieńca, a dwa pod mięso. Siodła leżały obok. Musiałem się nieco śpieszyć, żeby się z tym uporać na czas, ale wszystko poszło tak, jak sobie tego życzyłem. Właśnie kiedy pierwsi Indianie nadpływali, nic nie wskórawszy, podyrdałem z powrotem z młodym człowiekiem i z mięsem. Oto mnie macie! Co się stanie z mięsem, to mogę sobie łatwo wyobrazić, ale co zrobimy z czerwonoskórym, nad tym niech sobie inni łamią głowę.

– Puścimy go jutro wolno – rzekł Old Surehand.

– Nie mam nic przeciwko temu. Skoro tutaj przyjechał, to może pójść z powrotem piechotą! Ale wódz! Jakże on się dostał w wasze ręce?

– Mr Shatterhand go pochwycił podczas pogoni na jeziorze.

– A zatem bitwa morska! Musicie mi potem opowiedzieć, jak to się odbyło. Czy wodza także wypuścicie?

– Tak.

– Szkoda! Nadaje się lepiej do wiszenia niż do chodzenia. Ale nie zwalniajcie go, dopóki Indianie nie wydadzą wam broni i wszystkiego, co wam zabrali. Nie byłem nigdy przyjacielem Indian; wszyscy są diabła warci i jeśli się jest dla nich pobłażliwym, uważają to za słabość. Gdyby wódz razem ze swoimi stu pięćdziesięcioma Indianami utonął w jeziorze, to reszta ludzkości nie byłaby na tym nic straciła. To jasne!

Old Surehand t.1

Подняться наверх