Читать книгу Old Surehand t.1 - Karol May - Страница 3

ROZDZIAŁ II | W oazie

Оглавление

Pośrodku pustyni Llano Estacado znajdowała się oaza. Mieszkał tam człowiek, na którego, jak doniósł mi Winnetou, mieli napaść Komancze. Nazywano go Bloody Fox, Krwawy Lis.

Samo imię mówi już o niezwykłych losach tego człowieka. W dzieciństwie wędrował on przez Llano Estacado wraz z karawaną wychodźców, którą napadła i wymordowała banda stakemanów (palikowców). Pewien farmer, nazwiskiem Helmers, znalazł wśród ograbionych trupów małego chłopca, w którym kołatało się jeszcze życie, mimo głębokiej ciętej rany, jaką miał na głowie. Opatrzył go i zabrał na swoją farmę Helmers Home. Dziecko, pielęgnowane troskliwie, przetrzymało niebezpieczne okaleczenie i wyzdrowiało, ale zapomniało o wszystkim, co się działo przed napadem, a zatem i to, jak się nazywa. Ale jakieś imię mieć przecież musiało, a ponieważ znaleziono je zbroczone krwią, a później w gorączce wymawiało często słowo fox, Helmers, przypuszczając, że tak nazywał się jego ojciec, postanowił nazwać malca Bloody Fox.

Chłopak rozwijał się doskonale zarówno fizycznie, jak i duchowo, ale nie mógł nigdy cofnąć się pamięcią poza napad. Wiedział dokładnie, jak wyglądał człowiek, który zadał mu cios w głowę, pamiętał jego twarz, lecz poza tym nie wiedział nic, nawet dlaczego tak często wymawiał słowo fox. Helmers cieszył się niezwykłym rozwojem swego wychowanka i tylko pod jednym względem nie był z niego zadowolony: nie mógł go nigdy utrzymać w domu, w swej posiadłości leżącej na północnym krańcu Llano Estacado. Zaledwie chłopiec nauczył się jeździć konno, zaczął włóczyć się po pustyni, zamiast pomagać w pracy na polach opiekuna. Gdy Helmers rozgniewał się raz z tego powodu, Bloody Fox odrzekł:

– Moich najbliższych wymordowały „sępy” z Llano Estacado, a ja przysiągłem sobie wytępić je do ostatniego. Muszę więc poznać pustynię jak własną kieszeń. Jeśli mi tego zabronicie, wolę umrzeć.

Powiedział to z taką determinacją, że Helmers postanowił ustąpić, a nawet wychować chłopca na człowieka, który byłby zdolny napełnić „sępy” respektem. Toteż Bloody Fox wzrastał w zupełnej swobodzie – mógł wyjeżdżać i wracać, kiedy tylko zechciał. Stał się przy tym tak śmiałym i znakomitym strzelcem, że nawet Winnetou, poznawszy go później, był dlań pełen uznania. Helmers był z pochodzenia Niemcem, a rodzice chłopca musieli być także Niemcami, gdyż, chociaż cała przeszłość wypadła z pamięci Bloody Foksa, nauczył się po niemiecku z taką łatwością, że należało przypuszczać, iż mówił tym językiem w dzieciństwie.

Gdyby się ktoś zapytał, kim są stakemani lub „sępy Llano Estacado”, to odpowiedź będzie następująca. Drogi przez pustynię, tam, gdzie już teren nie dostarczał znaków naturalnych, oznaczano palikami. Obok ludzi uczciwych korzystali z tych dróg inni, bankruci moralni, nienawidzący pracy, indywidua zmuszone uciekać z gęsto zaludnionego Wschodu w obawie przed stryczkiem, łotrzykowie niemający nic do stracenia i nieoszczędzający cudzego życia, ponieważ ich własne nie miało dla nich żadnej wartości. Żyli oni wyłącznie z grabieży, a Llano Estacado było dla nich jeśli nie najbogatszym, to przynajmniej najpewniejszym terenem łowów. Mieli swoje kryjówki na krańcu pustyni i czyhali w pobliżu dróg na wędrowców przemierzających Llano. Przyłączali się do nich jako towarzysze podróży albo przewodnicy, a potem wysyłali naprzód kilku członków bandy, którzy usuwali paliki z właściwych miejsc i wbijali je gdzie indziej, tworząc fałszywe szlaki. Stąd nazwa stakeman. Kto się potem kierował tymi palikami, schodził z drogi na własną zgubę i ginął nędznie z głodu i pragnienia, jeśli go przedtem nie zamordowano.

Mienie jego przypadało w udziale ludzkim albo raczej nieludzkim „sępom Llano”. Dlatego właśnie szkielety setek i tysięcy ludzi bielały tam w żarze słonecznym i nikt z bliskich nie wiedział, co się z tymi nieszczęśliwcami stało.

Bloody Fox z czasem przemierzył Llano wzdłuż i wszerz, poznał każdą piędź piachów i skał, zaznajomił się ze wszystkimi grożącymi tu niebezpieczeństwami i wreszcie, co nadzwyczajnie ułatwiło mu zadanie, znalazł w samym środku pustyni oazę z wodą. Było to warte więcej niż stu sprzymierzeńców.

Odkrycie swoje Bloody Fox zachował w tajemnicy. Nikt, nawet Helmers, któremu zawdzięczał życie, nie dowiedział się o tym. Z czasem zbudował sobie domek nad wodą i obsadził jego ściany pnącymi roślinami. Chwytał mustangi i sprowadzał je tam po kryjomu, aby mieć wypoczętego konia, gdy jeden wierzchowiec znudzi się jazdą. Dzięki temu mógł się zawsze szybko poruszać i błyskawicznie przenosić z jednego krańca Llano na drugi. Sprowadził do domku żywność i amunicję. Potrzebował jednak kogoś pewnego do opieki nad oazą i znajdującymi się tam końmi, kogoś, kto nie zdradziłby jego tajemnicy. Wreszcie pewna stara Murzynka Sanna, która go bardzo kochała, zgodziła się na jego propozycję. Mieszkała przez szereg lat w zupełnej samotności, nie pragnąc opuścić domku. Za tę wierność spotkała ją nagroda, która jej starość oblała jakby blaskiem słońca. Sanna była mianowicie niewolnicą pewnego plantatora z Tennessee, który porwał jedynego jej syna i sprzedał go. Potem przehandlowano i ją także, a rozmaite koleje losu zapędziły ją aż na Staked Plain. Nie mogła nigdy zapomnieć swojego syna Boba – myślała o nim dzień i noc i przysięgała sobie, że nie umrze, dopóki go nie zobaczy.

Wówczas to przybyliśmy na Llano i poznaliśmy Bloody Foksa. Przyjechał także z nami pewien westman, którego nieodłącznym towarzyszem był Murzyn, jego dawny służący, imieniem Bob. Ku naszemu radosnemu zdziwieniu i szczęściu Sanny okazało się, że był on właśnie owym sprzedanym chłopcem z Tennessee. Odtąd matka i syn pozostali razem, nie rozłączając się aż do śmierci.

Od chwili sprowadzenia się Sanny do domku Bloody Fox mógł przystąpić do urzeczywistnienia swoich planów. Pokazywał się coraz rzadziej u swego dawnego opiekuna, a ilekroć doń przyszedł, stary miał zawsze dla niego jakąś nowinę o śmierci tego lub owego stakemana. To tu, to tam znajdowano zwłoki człowieka z dziurą od kuli w samym środku czoła, a po zbadaniu zawartości jego kieszeni znajdowano zawsze przedmioty pochodzące z grabieży i dowodzące, że zabity należał do palikowców. Wypadki takie powtarzały się coraz częściej, a dziura w czole uchodziła za niezbity dowód, że zastrzelony jest ukaranym „sępem”. Ale kto był tym tajemniczym mścicielem? O tym nie wiedział nikt; nawet Helmers nie domyślał się tego.

Nic dziwnego, że niebawem powstały na ten temat legendy. Byli ludzie, którzy widzieli jeźdźca pędzącego w oddali z szybkością strzały, tak że nie można go było dokładnie rozpoznać. Pewnego dnia zauważył go jakiś handlarz na południowym krańcu Llano, a w godzinę potem znalazł człowieka z przestrzelonym czołem. Nazajutrz karawana podróżnych słyszała huk wystrzału na wschodnim krańcu pustyni, a tajemniczy jeździec zniknął szybko na widnokręgu. Kiedy przybyli na to miejsce, leżał tam człowiek z dziurą w czole. Następnego dnia powrócili ludzie Helmersa, którzy obozowali na Llano, i widzieli w świetle księżyca tego samego jeźdźca, który wynurzył się z ciemności, przecwałował obok nich i zaraz zniknął. Wreszcie zaczęto mówić z zabobonną trwogą o tej tajemniczej postaci. Ten jeździec to nie człowiek, lecz jakaś nadziemska istota, mknąca z szybkością błyskawicy z jednego krańca Llano na drugi. Jak zwykły człowiek mógłby posiadać taką szybkość i z taką pewnością odróżniać zbója od uczciwego człowieka? „Przez Llano Estacado przelatuje duch – opowiadano sobie. – Avenging ghost [Avenging ghost (ang.) – duch zemsty.] zabrał znów jednego stakemana”.

W owym to czasie, jak już wyżej wspomniałem, przybyłem z kilku westmanami do Helmersa, aby przejechać przez Estacado i po drugiej stronie spotkać się z Winnetou. Dowiedzieliśmy się na farmie, że niedawno wyruszyła stąd karawana, która także chciała przebyć pustynię. Kilku ludzi, których zastałem u Helmersa, obudziło moją nieufność. Gdy wyszli, ruszyłem ich śladem i nabrałem przekonania, że wędrowcy mają być wyprowadzeni w pole. Przewodnik, któremu zawierzyli, był palikowcem, a towarzysze jego czekali na swoje ofiary. Wyruszyliśmy oczywiście czym prędzej w drogę, aby zagrożonym przyjść z pomocą.

W tym samym czasie czekający na mnie Winnetou natknął się na oddział Komanczów. Nie musiał ich wtedy unikać, gdyż między tym plemieniem a Apaczami panował pokój. Dowiedział się od wojowników, że wyjechali na spotkanie swojego wodza, który miał przebyć pustynię, ale znalazł się w wielkim niebezpieczeństwie: na Llano zebrała się znaczna liczba stakemanów mających zamiar dokonać jakiegoś napadu. Byli to ci sami bandyci, których i ja odkryłem. Ponieważ Winnetou wiedział, że stosownie do umowy znajduję się w pobliżu, postanowił nie czekać na mnie, lecz wyjechać naprzeciw. Zaproponował więc Komanczom swoje towarzystwo, oni zaś przystali na to bardzo chętnie – taki człowiek jak Winnetou mógł się przydać nie tylko im, ale i będącemu w niebezpieczeństwie wodzowi.

Z tego powodu puste zazwyczaj Estacado ożywiły teraz cztery oddziały, z których trzy posuwały się w tym samym kierunku. Wędrowców prowadził zdradziecki przewodnik na południe, w paszczę nieuniknionej śmierci, za nim zdążali na południe stakemani, a na końcu ja z towarzyszami, aby udaremnić napad. Od zachodu zbliżał się Winnetou z Komanczami, którzy, niestety, przybyli za późno – okazało się, że „sępy” zamordowały już ich wodza.

Ponieważ jechaliśmy na południe, a Komancze na wschód, musieliśmy się spotkać, i to niedaleko oazy, o której nie mieliśmy, oczywiście, pojęcia. Bloody Fox wiedział tak samo jak my o zamiarach stakemanów. Pragnął ocalić nieznanych mu podróżnych i jechał naprzeciw nich od strony swojej pustynnej siedziby. Na nieszczęście natknął się na „sępy”, które natychmiast puściły się za nim w pogoń. Dzięki rączemu koniowi umknął im na północ, spotkał nasz oddziałek i przyłączył się do niego. Cwałowaliśmy przez trzy godziny, ale doścignęliśmy wychodźców dopiero wtedy, kiedy zrobiło się ciemno. Wędrowcy utworzyli z wozów czworobok i rozłożyli się w nim obozem. Woły nie mogły już iść dalej, padając z pragnienia, a ludzie byli także ledwie żywi. Przewodnik przedziurawił ich beczki z wodą i uciekł po naszym przybyciu.

Tymczasem Winnetou dotarł niepostrzeżenie do tych samych okolic i dzięki swej niezrównanej bystrości odkrył stakemanów. Podszedł ich, gdy obozowali, nie rozpalając ognisk. W tej chwili przybył tam właśnie zbiegły przewodnik, który opowiedział kompanom, że połączyliśmy się z podróżnymi. Zamiast uważać to za przestrogę, bandyci ucieszyli się, że zdobędą większy łup, i postanowili zaatakować nas o świcie. Winnetou, usłyszawszy to, wrócił do Komanczów i przyjechał z nimi do nas. Jakże się ucieszyłem ze spotkania z nim! Komancze podwoili nasze siły, a on sam znaczył więcej od całego ich oddziału.

O świcie leżeliśmy ukryci za wozami. Stakemani nadeszli w liczbie trzydziestu pięciu. Występowali teraz zawsze tak licznie ze strachu przed „duchem zemsty”. Nie przypuszczali, że spodziewamy się napadu, i byli pewni, iż z łatwością nas pokonają. Pierwsza nasza salwa przywitała ich z odległości pięćdziesięciu kroków i wznieciła po prostu panikę. Zbili się w bezładny kłąb i potwornie wrzeszczeli. Zabici i ciężko ranni padli na ziemię, konie bez jeźdźców wzmogły zamieszanie, po czym kto mógł się utrzymać na siodle, zaczął umykać na południe. W jednej chwili także dosiedliśmy koni i puściliśmy się za nimi. Wszyscy bandyci zginęli. Ostatni z nich dotarł do okrytej dotąd tajemnicą oazy Bloody Foksa. Tam padł razem z koniem i skręcił sobie kark. Był to dowódca bandy, który tylko dlatego zdołał ujść tak daleko, że miał najszybszego konia. Poznaliśmy w nim osławionego zbrodniarza, znanego daleko i szeroko pod nazwą Stealing Fox, Skradający się Lis. Bloody Fox oświadczył nam z najwyższym wzburzeniem, że był to z pewnością ten sam człowiek, który ongiś wymierzył mu cios w głowę. Nie miał żadnych wątpliwości – tę twarz pamiętał doskonale. Wyjaśniło się, czemu chłopak w gorączkowych majaczeniach wymawiał tak często słowo fox.

Długo chroniona tajemnica istnienia oazy została, niestety, odkryta. Bloody Foksowi nie było to widocznie miłe, ale musiał się z tym pogodzić i odebrał tylko od nas przyrzeczenie, że na razie będziemy milczeli. Należało się spodziewać, że przez długi czas Bloody Fox nie będzie miał okazji grać roli „ducha zemsty”. Zrobiliśmy porządek ze stakemanami, a jeżeli znajdowali się jeszcze tu i ówdzie jacyś rabusie, to musieli się dowiedzieć o losie owych trzydziestu pięciu „sępów” i wziąć sobie do serca tę przestrogę. Podróżnych zabrano do oazy, gdzie zabawili kilka dni i skąd potem ruszyli w dalszą drogę. Odprowadziliśmy ich aż nad Pecos. Udali się do Arizony, gdzie mogli wprawdzie opowiadać o oazie, lecz tam albo im nie uwierzono, albo nie miano sposobności tej wiadomości wykorzystać. My, westmani, mieliśmy dużo więcej okazji do odwiedzania Llano. Postanowiliśmy jednak nie mówić nikomu o zielonej wyspie Bloody Foksa na pustyni.

Inaczej było z Komanczami, którzy, niestety, również poznali tajemnicę. Musieli także przyrzec, że jej nie rozgłoszą, ale byliśmy pewni, że nie dotrzymają słowa. To miejsce nie było dla ich szczepu bez wartości.

Gdyby od punktu, w którym się znajdowaliśmy, nakreślić w myśli prostą linię na zachód, natrafiłaby ona po drugiej stronie rzeki na terytorium będące najniebezpieczniejszą okolicą Dzikiego Zachodu, tam bowiem stykały się posiadłości Komanczów i Apaczów. Kto zna stosunki na Zachodzie, ten wie, że dopóki oba te szczepy będą istniały, nie zapanuje między nimi trwały pokój. Częste walki między dwoma szczepami przenosiły się poza Pecos, a pokonanych spędzano zwykle na Llano. Posiadanie punktu na pustyni, gdzie można się było zebrać i przyjść do siebie, gdy tymczasem nieprzyjaciel sądził, że zginęło się z głodu i pragnienia – było nieocenione. Takim punktem mogła być właśnie oaza, którą Komancze teraz poznali.

Byłem później kilkakrotnie w oazie i nigdy nie słyszałem, aby Komancze napastowali Bloody Foksa. Z białych także nikt go nie odwiedził od tego czasu, zdawało się więc, że nasze odkrycie nie naruszyło tajemnicy. Co się tyczy „sępów” z Llano Estacado, to stało się tak, jak przewidywaliśmy. Przez długi czas nie było o nich nic słychać. Później nastąpiło kilka grabieży, których sprawcą był jeden człowiek, ale Bloody Fox wyszukał go i ukarał w znany już sposób. Kto był „duchem zemsty”, tego widocznie nie wiedział nikt prócz świadków wielkiej bitwy z „sępami”, którzy wiernie dochowali tajemnicy. Niejednokrotnie przysłuchiwałem się najfantastyczniejszym opowieściom na ten temat, ale nikt nigdy nie łączył żadnej osoby z legendarnym „duchem zemsty”.

Obozowaliśmy jeszcze nad Saskuan-kui i czekaliśmy nadejścia dnia, aby ułożyć się z Komanczami. Old Surehand miał otrzymać z powrotem wszystko, co mu zabrano – głównie broń – a za to mieliśmy puścić wolno ich wodza, Wupa-umugi.

Byliśmy na tyle przezorni, że nie pozostaliśmy na brzegu, tam, gdzie nieprzyjaciele nas widzieli i gdzie pod osłoną zarośli mogli na nas napaść z łatwością, lecz udaliśmy się trochę dalej na prerię. Rozstawiliśmy straże, a kto chciał, mógł sobie spać. Ani mi przez myśl nie przeszło czuwać do rana, bo wiedziałem, jakie trudy czekają nas nazajutrz.

Noc była chłodna, a moje ubranie mokre, mimo to spałem twardo aż do godziny czwartej, kiedy zbudzono mnie na ostatnią wartę. Gdy miała się już ku końcowi, zaczęło szarzeć, a niebawem zrobiło się na tyle jasno, że mogłem się przypatrzyć memu nowemu znajomemu.

Leżał przede mną i spał spokojnie. Był to prawdziwy olbrzym. Potężne jego ciało odziane było w skóry, odsłaniające tylko ogorzałą od słońca pierś. Jego długie, brunatne, miękkie jak jedwab włosy sięgały mu aż do ramion, a twarz, chociaż we śnie nie odbija się na niej zwykle życie duchowe, miała wyraz owej energii, bez której niepodobna sobie wyobrazić dobrego westmana. Nadszedł czas, by go obudzić. Dopiero gdy się podniósł, mogłem się przekonać, jak harmonijna jest jego budowa i ruchy.

– Dzień dobry, sir! – pozdrowił mnie, obrzucając badawczym spojrzeniem moją postać i twarz. – Nareszcie mogę was zobaczyć! Jeszcze raz dziękuję za to, co wczoraj uczyniliście dla mnie!

– I ja także cieszę się szczerze, że was nareszcie poznaję. Jeśli chcecie, będziemy wiernie trzymać się razem.

– Well, niech tak będzie. Przynajmniej co do mnie, postaram się, aby nie zaszło nic takiego, co by nas rozdzieliło. Przeciągnął się, wyprostował, zbadał swoje stawy w rękach i nogach i mówił dalej:

– Spałem dobrze, a po więzach nie ma już śladu. Co teraz będziemy robili?

– Wezwiemy wodza, by mu powiedzieć, czego od niego żądamy, a potem wyślemy Indianina pojmanego przez Old Wabble’a do obozu.

– A zanim wróci, podjemy sobie tęgo – wtrącił Old Wabble. – Na cóż zwoziłbym tyle mięsa? Kto chce jeść, niech je, to jasne. A może ktoś ma coś przeciwko temu?

Nikomu przez myśl nie przeszło sprzeciwiać się tej propozycji. Old Surehand poprosił mnie, żebym prowadził rokowania z Wupa-umugi. Ponieważ jednak chodziło tutaj o jego sprawy, sądziłem, że powinien sam podyktować wodzowi warunki. Old Surehand zrobił to, a Wupa-umugi natychmiast wyraził zgodę, wiedząc, że w ten sposób może wyjść cało z opresji. Potem zdjęliśmy więzy Komanczowi pochwyconemu wczoraj przez Old Wabble’a. Otrzymawszy od wodza odpowiednie rozkazy, Indianin poszedł je wypełnić. Następnie zabraliśmy się do śniadania.

Mniej więcej w dwie godziny później zobaczyliśmy posła wracającego z kilkoma czerwonoskórymi. Prowadzili konia Old Surehanda, przynieśli jego broń i inne przedmioty, nawet kapelusz z szerokimi kresami [Kresa – płaski brzeg kapelusza; rondo.], który pozostał na wyspie. Gdy Old Surehand oświadczył, że nic nie brakuje, wypuściliśmy wodza na wolność. Gdy zdjęliśmy z niego więzy, oddalił się o kilka kroków, lecz nagle odwrócił się i powiedział do mnie:

– Blade twarze zawarły z nami pokój. Pytam, jak długo ma on trwać?

– Jak długo zechcesz – odrzekłem mu. – To zależy tylko od waszej woli.

– Czemu Old Shatterhand nie mówi wyraźniej? Czemu nie wyznaczy terminu?

– Bo nie mogę tego uczynić. Nie jesteśmy wrogo usposobieni do czerwonych mężów i chcielibyśmy zawsze być z nimi w przyjaźni, lecz wiemy, że oni nie myślą tak samo jak my, i musimy to zostawić do ich uznania. Dopóki dochowają pokoju, i u nas także topór będzie zakopany.

Indianin wykonał dumny gest ręką i odszedł, a jego ludzie za nim. Moi towarzysze zaczęli rozprawiać o jego zachowaniu się i słowach, lecz przerwałem im:

– Moi panowie, nie mówmy o tym na razie. Później to rozważymy, a teraz trzeba ruszać w drogę. Sądzę, że Komancze pragną się zemścić. Nasze nazwiska napełniają ich respektem, ale wiedzą równie dobrze jak my, że w razie napadu będzie ich po dwunastu na każdego z nas. Pochwyciwszy Old Surehanda, zapewnili sobie cenną zdobycz, którą odebraliśmy im teraz. Są wściekli z tego powodu i postarają się, żeby nie tylko jego, lecz i nas dostać w swe ręce. Jeśli napadną na nas tu, na otwartych sawannach, to nie będziemy mieli żadnej osłony. Bronilibyśmy się wprawdzie i wielu z nich położyli trupem, ale w końcu musielibyśmy ulec. Ruszajmy!

Pojechaliśmy więc, zaopatrzeni obficie w zapasy mięsiwa. Ja trzymałem się z Old Surehandem na przedzie. Oczywiście, skierowałem się w stronę brodu, a gdy przybyliśmy tam, wjechałem w wodę, inni zaś ruszyli w ślad za mną. Na drugim brzegu zeskoczyłem z wierzchowca, przywiązałem go do drzewa i usiadłem na ziemi. Old Surehand i Old Wabble poszli natychmiast za moich przykładem, ale Parker i reszta pozostali na koniach.

– Zsiadacie, sir? Wygląda na to, że zamierzacie zabawić tu dłuższy czas – odezwał się Parker.

Nie odpowiedziałem, gdyż Old Wabble podjął się wyjaśnić za mnie całą sprawę.

– Rzeczywiście, Mr Parker, zostajemy tutaj. Czy nie możecie pojąć, dlaczego pojechaliśmy znowu na zachód zamiast na wschód i dokąd właściwie jedziemy?

– Cóż za pytanie? Uważacie mnie widocznie za bardzo głupiego. Czerwonoskórzy nie powinni wiedzieć, że znamy ich plany wojenne i że chcemy udać się na wschód. Musimy zatem jechać w przeciwnym kierunku. Jednakże jest dla mnie zagadką, dlaczego zatrzymaliśmy się tutaj, a nawet rozsiadamy się wygodnie.

– Już niejedno było dla was zagadką i niejedno jeszcze nią będzie! Z początku nie chcieliście odjechać od brzegów Błękitnej Wody, chociaż groziło nam tam największe niebezpieczeństwo. A teraz, tutaj za rzeką, wśród zarośli, gdzie jesteśmy zupełnie bezpieczni, siedzicie przylepieni do siodła jak mucha na lepie. Zsiądźcie no prędzej.

Parker usłuchał wezwania, mrucząc z niechęcią. Old Wabble’a rozgniewało to, bo huknął ze złością:

– Co tam mruczycie pod nosem? Jedźcie sobie dalej, skoro wam się tu nie podoba; nikt nie będzie się starał was zatrzymać, możecie być pewni.

– Czy proszę o to, Mr Cutter?

– A więc nie mruczcie! Czy wiecie, co takie mruczenie znaczy? To obraza dla Mr Shatterhanda, który jest dla was wszystkich przykładem. Tym mruczeniem okazujecie, że nie zgadzacie się z nim, a wiecie, co wam powiedziałem: kto uważa go za głupca, z tym się po prostu rozstaniemy.

Nie rozłożyliśmy się obozem tuż nad wodą, lecz za pasem zarośli rosnących na brzegu, ja zaś usiadłem tak, aby przez lukę pomiędzy krzakami móc objąć okiem całą szerokość rzeki i cały bród. Old Surehand siedział obok mnie.

Old Wabble opowiadał właśnie o pewnym napadzie rabunkowym dokonanym na Llano Estacado, a ponieważ znałem jedną z obecnych przy tym osób, słuchałem z zajęciem opowiadania, nie zwracając uwagi na rzekę. Wtem Old Surehand trącił mnie, wskazał na bród i powiedział:

– Patrzcie tam, sir! Nadchodzą!

Old Wabble przerwał opowiadanie i wyjrzeliśmy przez zarośla. Na przeciwległym brzegu ukazała się gromada konnych Komanczów, złożona z trzydziestu może wojowników, pomalowanych wojennymi barwami. Jeden z nich, prawdopodobnie dowódca, zsiadł z konia i badał wzrokiem ziemię, by się przekonać, czy przebyliśmy bród, czy też pojechaliśmy w bok. Przekonawszy się, jak było, wsiadł znów na konia i wjechał w wodę. Jego ludzie ruszyli za nim, indiańskim zwyczajem jeden za drugim.

– Jacy nieostrożni! – rzekł Old Wabble. – Wszyscy od razu wchodzą w rzekę, nie wysławszy naprzód zwiadowcy, by się upewnić, gdzie jesteśmy. Teraz wyjdą wszyscy przed nasze strzelby, a moje kule są na ich usługi.

Złożył się do strzału, ale powstrzymałem go, mówiąc:

– Nie strzelajcie, sir. Czekałem na nich nie po to, by ich wystrzelać, lecz by ich odwieść od zamiaru ścigania nas. Jeśli zawrócą i dadzą nam spokój, będzie to dla nas o wiele lepsze, niż gdybyśmy ich wystrzelali. Skoro tylko pierwszy z nich będzie dość blisko, pokażemy się im, wymierzycie w nich strzelby, a ja będę z nimi pertraktował. Strzelać macie dopiero wtedy, kiedy przemówi mój sztucer.

– Jak chcecie – mruknął Old Wabble – ale wolałbym, żeby tych czerwonoskórych pogasić jak tuzin świec.

Nie był przyjacielem Indian i nie zgadzał się z moim humanitarnym postępowaniem. Zaczekałem, dopóki dowódca nie zbliżył się na odległość dziesięciu długości konia, po czym wstaliśmy i wyszliśmy spoza zarośli. Wszystkie nasze strzelby zwróciły się ku niemu i ku jego ludziom. Zobaczyli nas natychmiast.

– Uff, uff, uff! – zabrzmiały okrzyki zdziwienia i przestrachu.

– Stać! – zawołałem. – Kto się ruszy albo podniesie broń, zginie!

– Uff! – wykrzyknął dowódca. – Old Shatterhand jeszcze tutaj? Dlaczego ukrył się i nie pojechał dalej, jak sądziliśmy?

– Aha, tak sądziliście? – spytałem. – Więc zdawało wam się, że nie mam rozumu i nie domyślę się, że podążycie za nami?

– My nie jedziemy za Old Shatterhandem. Jedziemy po prostu na polowanie.

– Od kiedy to czerwoni wojownicy mają zwyczaj malować sobie twarze, gdy zamierzają polować?

Dowódca nie znalazł na to odpowiedzi i zawołał z gniewem w głosie:

– A od kiedy wojownicy Komanczów muszą zdawać sprawę każdej bladej twarzy z tego, co czynią lub co chcą czynić?!

– Od chwili kiedy Old Shatterhand tego żąda. Powiedziałem wodzowi Wupa-umugi, że jestem przyjacielem czerwonych mężów, ale nie znam łaski, gdy mnie zaczepiają.

– Nie chcemy was zaczepiać.

– To wracajcie natychmiast.

– Nie zrobimy tego. Przejedziemy obok was na polowanie.

– Spróbujcie. Nikt z was nie przejedzie, a rzeka poniesie w dół wasze trupy i wyrzuci je na brzeg. Widzicie, że wszystkie nasze strzelby są wymierzone w waszą stronę. Gdy zechcę, wypalą, a moja czarodziejska strzelba także do was przemówi. Daję wam czas zwany przez nas, białych, pięcioma minutami, jeśli po ich upływie nie zawrócicie koni, nikt z was w ogóle stąd nie odjedzie. Powiedziałem.

Wziąłem sztucer do ręki, a chociaż nie trzymałem go w pogotowiu do strzału, bo w przeciągu pięciu minut byłoby to dość nużące, zwróciłem go przecież tak, że lufa skierowana była wprost na dowódcę. Odwrócił się na siodle, powiedział kilka słów do stojących za nim wojowników, potem znów patrząc na mnie, zapytał:

– Jak długo pozostanie Old Shatterhand tu nad rzeką?

– Dopóki się nie przekona, że synowie Komanczów nie mają względem niego złych zamiarów.

– Tego może dowiedzieć się już teraz.

– Nie. Rozłączymy się i obsadzimy ten brzeg daleko w górę i w dół rzeki, i w ten sposób będziemy widzieli każdego Komancza, który zechce się przeprawić. Jeden strzał wystarczy, byśmy się połączyli i odpędzili was. Gdy jutro wieczorem okaże się, że wasi wojownicy nie starali się dostać na ten brzeg, uznamy, że chcecie zgody, i opuścimy te strony, gdzie przybyliśmy tylko po to, aby uwolnić Old Surehanda.

Dowódca zamienił znowu kilka słów ze stojącymi za nim towarzyszami i powiedział:

– Zawrócimy, ale biada Old Shatterhandowi i jego bladym twarzom, gdyby do jutra ośmielił się zakraść nad Błękitną Wodę! My również obsadzimy nasz brzeg i zabijemy każdego, kto się tam pokaże. Howgh!

Zawrócili i zniknęli jeden po drugim w zaroślach po drugiej stronie brodu. Zwróciłem się do Old Wabble’a:

– No, Mr Cutter, cóż wy na to? Czy to nie znakomity rezultat?

– Rezultat? I to znakomity? Przecież powrócą. Przepłyną rzekę w innym miejscu.

– Aby się dać wystrzelać?

– Czy zamierzacie rzeczywiście obsadzić brzegi?

– Nie, to była tylko groźba.

– Więc przejdą na tę stronę i będą nas ścigali.

– A ja wam mówię, że zostaną po tamtej stronie, bo wzięli na serio moją groźbę. Można to było poznać po ich odpowiedziach, że również obsadzą swój brzeg. Zresztą upewnili się teraz, że przybyliśmy jedynie ze względu na Old Surehanda i że nie mamy innych planów. Jesteśmy teraz bezpieczni.

– Ale jeśli obsadzą swój brzeg, zauważą, że nasz jest nieobsadzony, i na pewno przeprawią się przez rzekę, to jasne.

– Tak. Zauważą to, lecz nie tak rychło, jak sądzicie. Na razie muszą się mieć dobrze na baczności. Przepłynąć rzeki nie mogą – to zbyt ryzykowne – a cóż z tamtego brzegu zobaczą? To za daleko, a zresztą nasi ludzie, gdybyśmy tu zostali, nie tkwiliby w otwartym polu, lecz obserwowaliby ich z ukrycia. Trzeba pomyśleć o jednej jeszcze ewentualności. Czy wiecie, co mam na myśli?

– Ja? Hm, nie. Ale chciałbym wiedzieć, czy Old Surehand domyśla się, co to za ewentualność.

Olbrzym poklepał Old Wabble’a po ramieniu i rzekł z uśmiechem zadowolenia:

– Chcecie mnie przeegzaminować, staruszku? To zabawne!

– Cieszę się bardzo, że was to nie obraża, lecz bawi. Gdy się słyszy Old Shatterhanda, z jaką pewnością się wypowiada, można by sądzić, że jest wszechwiedzący. Cóż więc dziwnego, że chciałbym się dowiedzieć, czy Old Surehand także coś wie?

– Mogę wam zrobić tę przyjemność. Wiem także coś niecoś.

– Na przykład?

– Trzecia ewentualność, którą Old Shatterhand ma na myśli, jest następująca. Czerwonoskórzy zechcą się przekonać, czy obsadziliśmy rzeczywiście ten brzeg. Nie będą mogli podpatrzyć nas z daleka ani przejść rzeki na przestrzeni, na której według nich będziemy stali. Pójdą więc dużo dalej, przepłyną tam rzekę i zakradną się brzegiem, aby odnaleźć nasze straże.

– A jeśli ich nie znajdą, sir?

– Wtedy się przekonają, żeśmy odeszli, wystrychnąwszy ich na dudków.

– Ale potem przecież nastąpi to, o czym mówiłem. Pojadą za nami i napadną na nas – rzekł Old Wabble.

– Tego musimy się rzeczywiście spodziewać – przyznał Old Surehand.

Dowiódł, że zrozumiał mnie z niezwykłą bystrością, ale nie mogłem się zgodzić z jego ostatnimi słowami. Zaoponowałem więc:

– Nie, tego nie musimy się spodziewać, Mr Surehand. To zupełnie niemożliwe, żeby czerwonoskórzy doścignęli nas do wieczora. Można to obliczyć. Mamy teraz wedle słońca dokładnie godzinę dziewiątą przed południem. Godzina upłynie, zanim Komancze, którzy tu byli, dojdą do Saskuan-kui. Będą musieli zdać sprawę wodzowi, i, oczywiście, wysłuchać jego wyrzutów. Potem nastąpi narada, która nie skończy się tak prędko.

– Tak, sir, macie rację. Powiedzmy, że na sprawozdanie i naradę potrzeba będzie dwu godzin.

– Dobrze. Będzie zatem dwunasta. Zanim tu przybędą, będzie pierwsza. Obsadzą brzeg w górę i w dół – znowu godzina, a zatem druga. Potem pójdą na zwiady, aby w górze lub w dole przepłynąć przez rzekę. Ile czasu zużyją, aby przeprawić się na tę stronę? Przynajmniej godzinę. Będzie więc już trzecia. Następnie będą się skradali wzdłuż brzegu, co muszą robić bardzo powoli. Ile czasu stracą na bezowocne przeszukanie całego brzegu?

– Pewnie ze trzy godziny.

– Powiedzmy, że tylko dwie; będzie więc piąta. Teraz znowu narada i wyznaczenie ludzi, którzy pójdą naszym tropem. Pościg będzie się także odbywał bardzo powoli, gdyż czerwonoskórzy muszą się liczyć z tym, że nie opuściliśmy wcale tych stron, lecz zakreśliliśmy łuk, żeby ich zmylić i zaskoczyć z drugiej strony. Liczę, że znów upłynie godzina, zanim Komancze przekonają się, że odeszliśmy na dobre. Kiedy zatem zacznie się właściwy pościg, będzie już godzina szósta, czyli że jeśli teraz wyruszymy, zyskamy dziewięć godzin. Czy wobec tego zdołają nas doścignąć?

– Pshaw! W żaden sposób!

– Zobaczą najwyżej nasze ślady, które zostawimy w czasie pierwszych dwu godzin. Potem się ściemni, a jutro nie odnajdą już tropu i nie dowiedzą się, dokąd pojechaliśmy. Jeśli więc teraz przez dwie godziny będziemy jechali na zachód, a oni pójdą za nami, będą pewni, że wracamy tam, skąd przybyliśmy. Tym bardziej że wierzą, iż przyjechaliśmy tylko dla uwolnienia was i osiągnąwszy cel, odjechaliśmy z powrotem. To musi ich uspokoić. Czy jesteście innego zdania, Mr Surehand?

– Obliczenie wasze jest bardzo słuszne – zgodził się myśliwy, dodał jednak w zamyśleniu – ale mimo wszystko nieobsadzony brzeg może ich naprowadzić na właściwą myśl, że wypłataliśmy im figla.

– Mogą na to wprawdzie wpaść, ale nie odgadną, w jakim celu zostali wyprowadzeni w pole. Nie przyjdzie im do głowy, że zawróciliśmy – będą pewni, iż opuściliśmy rzekę tak szybko tylko dlatego, aby podczas ich daremnych poszukiwań zyskać sporo na czasie i ujść pogoni. Co innego, gdyby przeczuwali, że wiemy, dokąd zmierzają!

– Tego nie przeczuwają, macie słuszność. Jeśli teraz wyruszymy, będziemy mogli skręcić już za dwie godziny i Komancze tego nie dostrzegą.

– Nie możemy, niestety, napoić teraz koni. Indianie zobaczyliby to i wywnioskowali, że mamy zamiar odjechać. Ale wkrótce dotrzemy nad wodę, gdyż nie pojedziemy drogą, którą przybyliśmy tutaj, lecz skierujemy się do rzeczki. Z jej biegiem jechali dwaj zwiadowcy Komanczów. Nie zwlekajmy dłużej, czas na nas!

Ruszyliśmy wzdłuż brzegu, starając się, aby między nami a rzeką było jak najwięcej zarośli. W ten sposób nie mogli nas dostrzec ewentualni szpiedzy po drugiej stronie.

Dojechawszy po godzinie do ujścia wspomnianej rzeczki, skręciliśmy w jej dolinę i po napojeniu koni ruszyliśmy w górę rzeki.

Podczas jazdy nie mogłem, niestety, rozmawiać wyłącznie z Old Surehandem, ponieważ zaprzątały mnie jeszcze inne sprawy. Opowiadanie Old Wabble’a o okropnościach Llano Estacado wywarły na słuchaczach wielkie wrażenie. Zaledwie opuściliśmy bród, zaczął im dalej opisywać pustynię. Ponieważ wtrąciłem także parę uwag, poproszono mnie, abym i ja coś na ten temat opowiedział. Uczyniłem to z wielką przyjemnością i niebawem zauważyłem z cichym zadowoleniem, że słowa moje odniosły zamierzony skutek. Nasi towarzysze wyraźnie poczuli się nieswojo i wyglądali na zamyślonych. Nie powiedzieli wprawdzie ani słowa, ale na ich twarzach malowała się obawa. Rzucali na siebie spojrzenia, które zdradzały ich myśli.

Chcąc się pozbyć tych ludzi, musiałem działać szybko. Najlepiej nadawała się do tego chwila, kiedy po dwugodzinnej jeździe mieliśmy zboczyć z dotychczasowego kierunku. Przez cały prawie czas jazdy w górę rzeczki opowiadałem dalej, nie przesadzając bynajmniej, po czym opuściłem towarzyszy, by dać im możność porozumienia się bez świadków. Dyplomacja ta doprowadziła do zamierzonego celu. Skupili się i zaczęli szeptać między sobą. Widziałem, jak jeden drugiego namawia i zachęca, i domyślałem się, o co im chodzi.

Wiedziałem, że niebawem dojedziemy do potoku, uchodzącego z lewej strony do rzeczki. To miejsce nadawało się doskonale, aby skręcić w przeciwną stronę, gdyż potok dawał sposobność ukrycia śladów. Zatrzymałem się więc, wyprzedziwszy nieco innych, i rzekłem:

– Moi panowie! Dwie godziny upłynęły. Nie mamy już powodu jechać dalej na zachód. Czy zgadzacie się ze mną?

Old Surehand, Old Wabble, Parker i Hawley przytaknęli, ale reszta milczała w zakłopotaniu. Zaczęli trącać się łokciami, a wreszcie najodważniejszy z nich, niejaki Wren, postanowił odpowiedzieć, lecz bojąc się protestów z naszej strony, rozpoczął układy, zwracając się do mnie z zapytaniem:

– Czy byliście już kiedy w Paso del Norte, sir?

– Kilka razy – odrzekłem.

– Ile czasu potrzeba, aby się tam dostać?

– Kto zna dokładnie drogę i ma dobrego konia, może tam dotrzeć w ciągu pięciu lub sześciu dni. Czemu pytacie mnie o to, Mr Wren?

– Powiedziałbym wam chętnie – odparł – gdybym wiedział, że nie weźmiecie mi tego za złe.

– Mówcie. Potem się pokaże, czy was dobrze, czy fałszywie rozumiem.

– A więc powiem wam. Mianowicie… hm… hm…

Poklepał się po karku, poskrobał za uchem, ale słowa nie chciały mu przejść przez gardło. Omijając sedno sprawy, mówił dalej:

– Wiecie, że właściwie zdążaliśmy w dół, do Teksasu, ale potem postanowiliśmy zrobić inaczej. Rozmawialiśmy o tym, kiedyście wczoraj z Mr Cutterem opuścili obóz. Myślimy, że lepiej będzie, jeśli udamy się do Paso del Norte albo w ogóle w okolice Rio del Norte.

– Jesteście wolnymi ludźmi i możecie czynić, co wam się podoba.

– A więc nie macie nic przeciwko temu, żebyśmy się odłączyli?

– Nic, zupełnie nic. Ale powiedzcie nam, kiedy zamierzacie odjechać?

– Zaraz. Nie chcemy niepotrzebnie nadkładać drogi. Wy macie przecież zawrócić.

– To prawda. A wy, jeśli chcecie się dostać nad Rio Grande del Norte, musicie jechać dalej w tym samym kierunku.

– Tak. I musimy się tu z wami rozstać, chociaż bardzo nad tym ubolewamy. Cieszy nas tylko to, że nie bierzecie nam tego za złe.

– Ani mi to przez myśl nie przeszło! Macie własne dobro na względzie, a to jest prawem i obowiązkiem każdego człowieka.

Old Wabble przysłuchiwał się z obojętną miną, ale twarze Parkera i Hawleya wyrażały gniewne zdumienie. Kiedy wypowiedziałem ostatnie słowa, Parker wtrącił:

– Prawem i obowiązkiem? Mówicie to tak spokojnie, sir? Ci ludzie przyrzekli jechać z wami na Llano Estacado i obowiązkiem ich jest dotrzymać słowa tak samo, jak naszym prawem żądać od nich spełnienia obietnicy.

– Każdy postępuje, jak mu się podoba – powiedziałem. – Jeśli ci dżentelmeni chcą się z nami rozstać, to nie tylko nie mamy prawa im przeszkadzać, lecz powinniśmy im nawet dopomóc.

– Jeszcze im pomagać?! – gniewał się Parker. – Na czym to ma polegać?

– Na tym, że zaopatrzymy ich w żywność.

– Bylibyśmy ostatnimi głupcami! Ani mi się śni na to pozwalać!

Old Wabble musiał się domyślać, dlaczego postępuję w taki właśnie sposób, bo rzekł do Parkera:

– Największym głupcem jest ten, kto nie wie, do kogo należy rozporządzanie żywnością. Powiadam wam, że dam tym ludziom tyle mięsa, ile nam będzie zbywało. Czy odchodzą od nas ze strachu, czy z innego powodu, to mi wszystko jedno. Dostaną mięso, bo muszą jeść po drodze, to jasne. Kto chce odejść, niech powie, abyśmy wiedzieli, jak rzeczy stoją.

Wszyscy chcieli odejść z wyjątkiem Parkera i Hawleya, którzy oświadczyli, że wstydzą się tchórzostwa swych towarzyszy. Skończyło się na tym, że ośmiu ludzi otrzymało zapasy mięsa i odjechało po krótkim czasie i niezbyt serdecznym pożegnaniu. Hawley milczał, lecz Parker długo złorzeczył odjeżdżającym.

– A więc zawracamy, Mr Shatterhand? – spytał Old Wabble.

– Nie tutaj jeszcze. Musimy dostać się nad potok i pójść jego łożyskiem, aby czerwonoskórzy nie odkryli naszych śladów, jeśli nadejdą jeszcze przed wieczorem.

– Sprytnie pomyślane! Pójdą śladami naszych wiarołomnych towarzyszy, myśląc, że jesteśmy jeszcze z nimi, a my tymczasem umkniemy w bok. To pomysł tak dobry, że można by go w książce wydrukować, to jasne.

W dziesięć minut potem znaleźliśmy się nad strumieniem i podążyliśmy jego łożyskiem, brodząc w wodzie.

Koniom przychodziło to z trudem, ponieważ szerokość i głębokość potoku zmieniała się bardzo często. Ale dopiero po godzinie uznaliśmy, że możemy już wyjść na suchy grunt. Uczyniliśmy to w miejscu skalistym, by nie zostawić śladów, które by nas zdradziły. Teraz mogliśmy mieć już pewność, że uczyniliśmy wszystko, by uniemożliwić Komanczom pościg. Wodą szliśmy przez godzinę na południe, a gdy opuściliśmy ją, podążyliśmy na wschód, aby dostać się do Rio Pecos. Wedle moich obliczeń musiało to nastąpić w miejscu odległym o dwie godziny drogi od brodu. Jeśli nie zajdzie jakiś nieszczęśliwy przypadek, należy się spodziewać, że nie natkniemy się na Komanczów.

Obie doliny rzeczne, którymi jechaliśmy dotychczas, miały wiele zakrętów. Teraz mogliśmy jechać prosto przed siebie, toteż zużyliśmy mniej czasu aniżeli na jazdę w tę stronę. Mniej więcej o wpół do drugiej dotarliśmy nad Rio Pecos. Niebawem znaleźliśmy miejsce, gdzie powolny prąd wody umożliwiał przepłynięcie rzeki, a potem ruszyliśmy cwałem przez zieloną prerię, leżącą pomiędzy brzegiem a łańcuchem wzgórz. Ponieważ łańcuch ten nie biegnie równolegle do rzeki, lecz zbliża się do niej lub oddala, sawanna nie ma stale tej samej szerokości. Czasem ścieśnia się tak, że tworzy tylko wąskie pasemko, czasem zaś rozciąga się przed oczyma w bezkresną dal. Pędziliśmy jak burza przez trawiastą dolinę.

Jechałem obok Old Surehanda i postanowiłem go zapytać o coś, co bardzo mnie frapowało:

– Bywaliśmy razem w różnych stronach, więc dziwne właściwie, że ani razu nie spotkaliśmy się z wami.

– Dla mnie to zrozumiałe, a i wy także przestaniecie się dziwić, skoro się kiedyś dowiecie, gdzie i jak żyję.

– Czy to tajemnica?

– I tak, i nie, jak kto uważa. Nie zwykłem o tym mówić, bo nie należę do ludzi, którzy lubią tracić słowa na próżno.

Odwrócił się do mnie, a po jego pogodnej dotąd twarzy przemknął cień. Czyżbym dotknął rzeczywiście jakiejś tajemnicy? Wydało mi się, że moje pytanie zabolało go mocno. Zamilkliśmy obaj. Być może, że ten pod każdym względem niezwykły człowiek miał za sobą także i niezwykłą przeszłość.

Po upływie godziny zostawiliśmy daleko za sobą zielony pas roślinności nad Rio Pecos. Przed nami rozciągała się bezkresna preria. Wystarczyło nam tylko nieco skręcić, aby wkroczyć na właściwy szlak naszej wędrówki.

Po ostatniej naszej rozmowie Old Surehand zagłębił się widocznie we wspomnieniach, gdyż popędzając konia, jechał na przodzie, sam, ze spuszczoną w zadumie głową. Wtem osadził wierzchowca, zsiadł z niego i zaczął badać ziemię. Kiedyśmy podjechali bliżej, okazało się, że odkrył trop. Zsiadłem także. Old Wabble poszedł za naszym przykładem, zbadał podeptaną trawę i rzekł:

– To były konie, sześć koni należących do Indian. Ci hultaje jechali jeden za drugim, ale moje stare oczy mogą mimo to wyraźnie naliczyć sześć tropów. Kierowali się ku wschodowi.

Old Surehand spojrzał na mnie, pełen podziwu dla starego, a ja odpowiedziałem mu takim samym spojrzeniem, gdyż sam nie odczytałbym lepiej tego śladu. Tu, na otwartych sawannach, Old Wabble okazał się tym, czym był dawniej: królem kowbojów, fachowcem, którego zwieść niepodobna. Nie zauważył naszych spojrzeń, a ponieważ nie odzywaliśmy się przez dłuższy czas, zapytał:

– Czy jesteście może innego zdania, panowie?

– Nie – odpowiedziałem. – Rozpoznaliście ślad doskonale.

– Tak, ale tylko sam ślad, sir. Wyciągnięcie wniosków muszę już wam pozostawić, gdyż nie znam ani tych stron, ani uwijających się tutaj czerwonoskórych.

– Tu może chodzić tylko o Apaczów albo o Komanczów.

– Do którego z tych plemion mogli należeć ci ludzie?

– Komancze są w drodze i znajdują się niedaleko za nami. Apacze wiedząc, że tamci wykopali topór wojenny, muszą się mieć na baczności i wysyłać ludzi na zwiady. Ślady biegną na wschód, a więc w stronę Llano Estacado. A który z tych dwu szczepów ma Llano na oku?

Old Surehand t.1

Подняться наверх