Читать книгу Winnetou: tom II - Karol May - Страница 4

ROZDZIAŁ I.

Оглавление

W roli detektywa.

Po bardzo wytężonej jeździe dotarliśmy do ujścia Rio Bosco de Natchitoches, gdzie spodziewaliśmy się zastać czekającego na nas Apacza. Niestety, nie ziściła się ta nadzieja. Znaleźliśmy wprawdzie ślady ludzi, którzy tam byli, ale jakie! Były to trupy obydwu traderów, od których otrzymaliśmy swego czasu ważne wiadomości o wsi Keiowehów. Zastrzelił ich Santer, jak się później od Winnetou dowiedziałem.

Jazdę kanoem odbył Santer tak prędko, że dostał się do ujścia wspomnianej rzeki równocześnie z obu handlarzami, chociaż oni znacznie wcześniej od niego opuścili obóz Tanguy. Santer musiał się wyrzec nuggetów Winnetou, został więc bez środków do życia. Wpadły mu w oko towary traderów, aby zaś przyjść w ich posiadanie, zastrzelił prawdopodobnie z zasadzki właścicieli, a następnie podążył dalej z ich mułami. Winnetou wyczytał to ze śladów, które znalazł, przybywszy na to miejsce.

Morderca podjął się rzeczy niełatwej, gdyż przeprowadzenie tylu zwierząt jucznych przez sawannę przedstawia dla jednego człowieka ogromne trudności. W dodatku musiał się spieszyć, wiedział bowiem, że pościg idzie za nim.

Nieszczęściem padał przez kilka dni deszcz i tak pozacierał wszelkie ślady, że Winnetou nie mógł się już zdać na oczy, lecz na domysły. Przypuszczając więc, że Santer udał się do jednej z najbliższych osad, aby tam łup swój spieniężyć, postanowił przeszukać te osady jedną po drugiej.

Dopiero po całym szeregu straconych dni odnalazł znowu zagubiony ślad w faktoryi Gatera. Santer był tutaj, sprzedał wszystko, kupił sobie dobrego konia i ruszył na Wschód ówczesnym gościńcem Red River. Winnetou rozstał się teraz ze wszystkimi Apaczami, odesłał ich do domu i sam wybrał się w dalszą pogoń. Miał podostatkiem ziarn złota, a więc posiadał środki na dłuższy pobyt na Wschodzie.

Nie wiedząc, gdzie się Winnetou znajdował — nie zostawił bowiem nam żadnej wskazówki nad Natchitoches — zwróciliśmy się do Arkanzas, aby najprostszą drogą lądową dostać się do St. Louis. Żałowałem bardzo, że teraz przyjaciela nie zobaczę, ale zmienić tego nie mogłem.

Nareszcie przybyliśmy pewnego wieczora do St. Louis. Oczywiście udałem się natychmiast do mego zacnego mr. Henryego. Kiedy wszedłem do jego pracowni, zastałem go przy lampie nad warsztatem tak zajętego, że niedosłyszał szmeru, wywołanego otwarciem drzwi.

— Good evening, mr. Henry! — pozdrowiłem go tak, jak gdybym wczoraj dopiero był po raz ostatni w jego domu. — Czy nowy sztuciec będzie już wnet ostatecznie wykończony?

Z temi słowy na ustach usiadłem na rogu ławki, jak to dawniej czyniłem. Rusznikarz zerwał się z miejsca, wypatrzył się na mnie przez chwilę, jak nieobecny duchem i krzyknął prawie z radości:

— Wy... wy... to jesteście wy? Wy tutaj? Ten nauczyciel domowy... surveyor... ten dyabeł Old Shatterhand!

Zarzucił mi ręce na szyję, przycisnął do siebie i ucałował kilkakrotnie w oba policzki, aż odgłos poszedł.

— Old Shatterhand! Skąd znacie to nazwisko? — spytałem, gdy radość swą ciszej już zaczął wyrażać.

— Skąd? Toż wszędzie o was opowiadają, jako o niezwyciężonym! Zostaliście westmanem, jak się patrzy! Mr. White, inżynier z najbliższej sekcyi, pierwszy przyniósł nam tę wiadomość i nie skąpił niezwykłych pochwał dla waszej osoby. Muszę to przyznać. Ale koroną tych wiadomości było to, co Winnetou powiedział.

— Jakto?

— Słyszałem od niego o wszystkiem, o wszystkiem!

— Co? Jak? Czyżby był tutaj?

— Oczywiście.

— Kiedy?

— Przed trzema dniami. Opowiadaliście mu o mnie i o starej rusznicy na niedźwiedzie i nie mógł mnie ominąć. Dowiedziałem się od niego, jaki teraz z was westman, o bawole, szarym niedźwiedziu i tak dalej! Otrzymaliście nawet godność wodza!

W tym tonie potoczyły się jeszcze dalej jego wyrazy podziwu i nic nie pomogły kilkakrotne przerywania z mej strony. Uścisnął mnie ponownie, uradowany nadzwyczajnie tem, że drogę mego żywota skierował na dziki Zachód.

Winnetou nie stracił już tropu Santera i poszedł za nim w pośpiesznem tempie do St. Louis, skąd ślad prowadził dalej do Nowego Orleanu. Ten to pośpiech jego sprawił, że przybyłem do St. Louis dopiero w trzy dni po nim. On zostawił Henry’emu wskazówkę, żebym się za nim udał do Nowego Orleanu, gdybym miał do tego ochotę. Postanowiłem oczywiście natychmiast puścić się w podróż do tego miasta.

Musiałem naturalnie załatwić przedtem urzędowe czynności i dopełniłem tego nazajutrz. Od wczesnego ranka siedziałem już z Hawkensem, Stonem i Parkerem za szklanymi drzwiami, gdzie mnie przed wyjazdem na pomiary bez mojej wiedzy egzaminowano. Co tam było do opowiadania i objaśniania! Pokazało się przytem, że nasza sekcya była narażona na największą liczbę zajmujących i niebezpiecznych zdarzeń. Wiadomo, że ja jeden ze wszystkich surveyorów pozostałem przy życiu.

Sam starał się wszelkiemi siłami wyjednać dla mnie osobne wynagrodzenie, ale napróżno. Otrzymaliśmy natychmiast umówione z góry pieniądze, lecz ani dolara więcej. Przyznaję szczerze, że sporządzone z takim trudem i ocalone rysunki oddawałem z uczuciem gniewu i rozczarowania. Ci panowie przyjęli pięciu surveyorów, ale zapłacili tylko jednemu, a pieniądze, które się tamtym czterem należały, schowali do kieszeni, chociaż dostali do rąk zaokrąglony wynik naszej wspólnej pracy — wynik mego nadmiernego wysiłku.

Sam wygłosił ostrą przemowę, ale nie uzyskał tem nic ponadto, że go razem z Dickiem i Willem za drzwi wyproszono. Ja wyszedłem oczywiście z nimi i strzepnąłem pył z obuwia. Zresztą suma, którą otrzymałem, była na moje stosunki wcale znaczna.

Chciałem wyruszyć w ślad za Winnetou, który zostawił mi u Henry’ego adres hotelu w Nowym Orleanie. Z uprzejmości i z przywiązania zapytałem Sama i jego przyjaciół, czy zechcą mi towarzyszyć, oni jednak postanowili najpierw w St. Louis porządnie wypocząć, czego im za złe wziąć nie mogłem. Kupiłem sobie nieco bielizny i nowe ubranie, które wdziałem zamiast indyańskiego, a tak odnowiony pojechałem koleją na południe. Rzeczy, których nie chciałem brać z sobą, a zwłaszcza ciężką rusznicę dałem do przechowania Henry’emu. Deresza zostawiłem także, gdyż nie potrzebowałem go już teraz. Sądziliśmy wszyscy, że moja nieobecność potrwa niedługo.

Miało się jednak stać zupełnie inaczej. Nie wspomniałem dotychczas o tem, gdyż to nie wpływało na ubiegłe wypadki, że o tym czasie właśnie wrzała w całej pełni wojna domowa. Mississipi była na razie przypadkowo otwarta, ponieważ słynny admirał Farragut opanował był ją znowu na korzyść Stanów północnych. Mimo to opóźniła się znacznie jazda statku, na którym się znajdowałem, a to z powodu rozmaitych, koniecznych zresztą, przepisów. To też gdy, przybywszy do Nowego Orleanu, zapytałem o Winnetou w oznaczonym hotelu, odpowiedziano mi, że wyjechał dnia poprzedniego, zostawiając dla mnie wiadomość, że udał się za Santerem do Viksburga, że jednak ze względu na niepewne stosunki radzi mi zaniechać dalszej podróży w celu widzenia się z nim. Obiecał przytem, że zostawi mr. Henry’emu w St. Louis wiadomość, gdzie go szukać należy.

Co miałem począć? Chciałem koniecznie odwiedzić w ojczyźnie krewnych, którzy potrzebowali wsparcia, do czego mnie środków nie brakło, z drugiej strony pragnąłem spotkać się z Winnetou. Po namyśle przyszedłem do przekonania, że wogóle wątpliwem było, czy on zdoła dostać się do St. Louis. Zapytałem więc, czy nie odchodzi jaki statek. Jeden tylko, korzystając z chwilowego uspokojenia się w wojnie, zamierzał popłynąć do Kuby, gdzie mogłem znaleźć sposobność do wyjazdu do Europy, a przynajmniej do Nowego Jorku. Nie ociągając się długo, wsiadłem na statek.

Dla ostrożności powinienem był zamienić gotówkę na przekaz w jakimś banku, ale czy któremu z bankierów nowoorleańskich można było zaufać! W dodatku czasu na to nie miałem, gdyż ledwie zdołałem kupić bilet przed odjazdem statku, wiozłem więc całą gotówkę z sobą.

Aby się krótko załatwić z nieszczęsnym wypadkiem, któremu w tej podróży uległem, powiem tylko, że w nocy zaskoczył nas niespodzianie huragan. Było wprawdzie ponuro i wietrzno, ale płynęliśmy dość gładko i nic nie zapowiadało niebezpiecznego orkanu. Poszedłem więc spać tak samo jak inni podróżni. Po północy przebudziło mnie nagle wycie i ryk burzy. Ledwie zerwałem się z łóżka, uderzył statek o coś tak silnie, że upadłem na ziemię, a na mnie runęła z trzaskiem kajuta, w której spałem z trzema innymi podróżnymi. Kto w takich razach myśli o pieniądzach! Życie może zależeć od jednej chwili, a w głębokiej ciemności i beznadziejnem zamieszaniu byłbym może musiał długo szukać bluzy z pularesem. Wydobyłem się czemprędzej z pod zwalisk i pośpieszyłem, a raczej potoczyłem się na pokład, gdyż statek trzeszczał i skrzypiał okropnie.

Na dworze nic nie widziałem z powodu nieprzebitej ciemności. Huragan obalił mnie natychmiast, a fala przewaliła się przezemnie. Zdawało mi się, że słyszę wrzaski, ale wycie orkanu przegłuszyło je. Nagle kilka szybko po sobie następujących błyskawic rozjaśniło na parę chwil nocne ciemności. Ujrzałem wzburzone fale i ląd za niemi. Statek wpakował się między skały, a napór wody podnosił go ciągle z tyłu. Był stracony i mógł lada chwila się rozstrzaskać. Łodzie woda zabrała. Gdzie należało szukać ocalenia? Tylko w pływaniu! Nowa błyskawica rzuciła światło na pokład. Tu leżeli ludzie i trzymali się kurczowo rozmaitych przedmiotów, aby ich nie porwały fale! Ja natomiast sądziłem, że trzeba się właśnie takiej fali powierzyć.

Wtem nadpłynęła jedna, jak dom wysoka i widoczna mimo ciemności dzięki swemu fosforycznemu połyskowi i dobiegła do statku, który tak zatrzeszczał, jakby miał już pójść w drzazgi. Chwyciłem się żelaznej poręczy, ale zaraz ją puściłem. — Panie Boże dopomóż, ratuj! Wydało mi się, że mnie fala gdzieś wysoko porwała, zakręciła mną w kółko jak piłką, ściągnęła w głąb, a potem znowu podniosła. Nie poruszałem się wcale, gdyż wszelki wysiłek byłby na razie daremny, ale pomyślałem sobie, że skoro tylko woda dobiegnie do lądu, trzeba będzie wytężyć wszystkie siły, aby mnie nie zabrała z powrotem.

Znajdowałem się zaledwie pół minuty w mocy rozhukanego morza, tymczasem mnie się wydało, że to trwa całe godziny. Wtem pchnęła mnie potężna fala w powietrze i rzuciła potem między skały w spokojną wodę, jakby mnie wypluła. Żeby jej się tylko nie dać pochwycić! Zacząłem pracować rękami i nogami i płynąłem z takim wysiłkiem, na jaki tylko się zdobyć mogłem. W użytem dopiero co wyrażeniu „spokojna woda“ mieści się oczywiście znaczenie względnego spokoju. Fala zaniosła mnie poza obszar wysokiego stanu wody, ogromne fale zostały w tyle, burza jednak rzucała mną po wodzie jak korkiem. Na szczęście zobaczyłem nareszcie ląd, co gdyby się było nie stało, byłbym z pewnością zgubiony. Wiedziałem, w którym kierunku miałem płynąć, a chociaż w rozszalałym żywiole tylko zwolna poruszałem się naprzód, dostałem się przecież do brzegu, ale nie tak, jak chciałem. Morze zarówno jak ląd pogrążone było w ciemności. Odróżnić ich od siebie nie mogłem, ani znaleźć odpowiedniego miejsca do wylądowania. Uderzyłem więc głową o skałę tak silnie, że doznałem wrażenia, jak gdyby mnie kto obuchem dał po głowie. Pozostało mi jeszcze tyle siły, że wdrapałem się po tej skale na górę i tam utraciłem przytomność.

Kiedy przyszedłem do siebie, huragan jeszcze trwał. Głowa mnie bolała, ale na to nie zważałem. Bardziej niepokoiło mnie to, że nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Czy leżałem na stałym lądzie, czy też na sterczącej z wody skale? Bałem się ruszyć z miejsca, gdyż burza była dość silna, żeby mnie zmieść ze skały. Po jakimś czasie zauważyłem, że się zmniejszyła i, jak to zwykle bywa z takimi huraganami, ucichła nagle, deszcz ustał, a na niebie zabłysły gwiazdy.

W ich świetle dopiero rozpatrzyłem swoje położenie. Byłem na brzegu. Za mną szalały fale przybrzeżne, a przedemną stało kilka drzew. Podszedłem ku nim. Te oparły się burzy, ale kilka innych powyrywał huragan z ziemi, a nawet poniósł dalej niektóre. Następnie dostrzegłem poruszające się światła. Był to znak, że są tam ludzie, udałem się więc do nich czemprędzej.

Ci nieszczęśliwi znajdowali się obok kilku domostw, poniszczonych srodze przez burzę, która z jednego nawet cały dach zabrała. Jakże zdziwili się ci ludzie moim widokiem! Wytrzeszczyli na mnie oczy, jak gdyby uważali mnie za widmo. Morze szalało jeszcze tak, że musieliśmy ryczeć, by się nawzajem dosłyszeć. Byli to rybacy. Burza zapędziła nasz statek na jedną z wysp Tortuga, na której znajdował się fort Jefferson. Trzymano tam skonfederowanych jeńców wojennych.

Rybacy zajęli się mną z wielką przychylnością, zaopatrzyli mnie w świeżą bieliznę i odzież niezbędną, gdyż byłem tylko tak ubrany, jak we śnie podczas morskiej podróży. Potem uderzyli na alarm, gdyż należało przeszukać wybrzeże za innymi ocalonymi. Do rana znaleziono szesnaście osób, z tych trzem udało się życie przywrócić, ale reszta nie żyła. Kiedy dzień nadszedł, ujrzałem brzeg, pokryty naniesionymi przez wodę ułamkami okrętu, który się rozbił. Przód tkwił między skałami, gdzie go wpędził orkan.

Byłem zatem rozbitkiem i to w najpełniejszem tego słowa znaczeniu, gdyż ogołocony zostałem ze wszystkiego. Pieniądze, które przeznaczyłem na tak przyjemny cel, leżały na dnie morza. Ubolewałem oczywiście nad tą stratą, ale w tem strapieniu nie brakło pociechy; uratowałem życie ja i jeszcze trzej inni z tylu ludzi, a to przecież można było uważać za szczęście!

Komendant fortu zaopiekował się nami, zaspokajając wszystkie nasze potrzeby, a mnie wyjednał nadto sposobność do wyjazdu statkiem do Nowego Jorku. Przybyłem tam teraz biedniejszym, niż wówczas, kiedy po raz pierwszy stanąłem w tem mieście. Nie miałem nic prócz odwagi do szukania na nowo środków do życia.

Czemu udałem się do Nowego Jorku, a nie do St. Louis, gdzie mieszkali moi znajomi, gdzie mogłem przynajmniej napewno liczyć na pomoc Henry’ego? Ponieważ byłem już winien jemu tyle wdzięczności, a nie chciałem obecnie powiększać tych zobowiązań. Gdybym choć był pewien, że tam się spotkam z Winnetou! Tej pewności jednak nie było. Jego pogoń za Santerem mogła trwać miesiącami, albo i dłużej i gdzież byłbym go przez ten czas szukał? Postanowiłem był wprawdzie zejść się z nim znowu, ale w tym celu trzeba było udać się na Zachód, do puebla nad Rio Pecos, aby zaś tego dokonać, musiałem stanąć o własnych nogach. Sądziłem, że w obecnych stosunkach najłatwiej dojdę do tego w Nowym Jorku.

Przypuszczenie to nie zawiodło mnie. Sprzyjało mi bowiem szczęście. Poznałem bardzo czcigodnego mr. Josh Tailora, kierownika sławnego podówczas korpusu detektywów prywatnych i poprosiłem go o przyjęcie. Usłyszawszy, kim jestem i co robiłem w czasach ostatnich, oświadczył, że weźmie mnie tymczasem na próbę. Niebawem, raczej dzięki przypadkowi niż własnej zręczności, zdobyłem jego zaufanie, które z biegiem czasu tak się wzmogło, że wkońcu darzył mnie szczególnymi względami i powierzał przeważnie zadania takie, które rokowały pewny wynik i dobre wynagrodzenie.

Pewnego razu zawezwał mnie do siebie już po apelu. U niego zastałem jakiegoś starszego, frasobliwie spozierającego, jegomościa. Przedstawiono mi go jako bankiera Ohlerta, który szukał u nas pomocy w sprawie osobistej. Chodziło o wypadek zarówno smutny dla niego, jak niebezpieczny dla jego interesów.

Miał on syna jedynaka, imieniem Wiliama, liczącego lat dwadzieścia pięć, nieżonatego, którego wyposażył w takie pełnomocnictwa, że jego dyspozycye znaczyły tak samo, jak gdyby je ojciec wydał. Syn, z usposobienia więcej marzycielski niż energiczny, zajmował się chętniej książkami naukowemi, estestycznemi i metafizycznemi niż księgą główną i uważał siebie nietylko za uczonego, lecz także za poetę. W tem przekonaniu utwierdziło go przyjęcie kilku jego poezyj przez gazety nowojorskie. Dziwnym sposobem wpadł on na pomysł napisania tragedyi, której bohaterem miał być obłąkany poeta. Aby sobie ułatwić pracę, postanowił gruntownie zaznajomić się z chorobą obłąkania i sprawił sobie mnóstwo dzieł tej treści. Strasznym skutkiem tego było to, że coraz bardziej zaczął identyfikować się z tym poetą, a wkońcu uwierzył, że sam jest obłąkany. Ojciec jego poznał lekarza, który się rzekomo nosił z zamiarem utworzenia zakładu leczniczego dla umysłowo chorych. Miał on też być długi czas asystentem sławnych psychiatrów i tak potrafił obudzić ku sobie zaufanie bankiera, że ten poprosił go o to, by się zaznajomił z synem i spróbował, czy jego obcowanie z chorym nie odniesie dobrego skutku.

Od owego dnia wywiązała się serdeczna przyjaźń między lekarzem a Ohlertem juniorem, zakończona całkiem niespodzianie zniknięciem obydwu. Teraz dopiero zaczął się bankier dokładniej rozpytywać o lekarza i dowiedział się, że to jeden z fałszywych medyków, jakich tysiące uwija się bezkarnie po Stanach Zjednoczonych.

Tailor zapytał, jak się nazywał domniemany lekarz, a gdy wymieniono nazwisko Gibsona i adres jego, pokazało się, że mieliśmy do czynienia z dawnym znajomym, którego już przez pewien czas śledziłem z powodu innej sprawki. Posiadałem nawet jego fotografię w swem biurku, a kiedy ją podałem Ohlertowi, poznał natychmiast rzekomego przyjaciela i lekarza swojego syna.

Ten Gibson był szalbierzem na wielką skalę i grasował przez długi czas w rozmaitych rolach po Stanach i po Meksyku. Poprzedniego wieczora udał się Ohlert do jego gospodarza i dowiedział się, że oszust zapłacił dług swój i odjechał w niewiadomym kierunku. Syn bankiera zabrał z sobą znaczną kwotę w gotówce, a dziś właśnie przyszła telegraficzna wiadomość z Cincinnati, że oprócz tego podjął tam pięć tysięcy dolarów i udał się dalej do Louisville po swoją narzeczoną. To ostatnie było oczywiście kłamstwem.

Nie brakło powodów do przypuszczenia, że lekarz uprowadził swojego pacyenta, aby przyjść w posiadanie znacznych sum. Wiliama znali najwybitniejsi posiadacze pieniędzy i od nich mógł dostać, ile mu się podobało. Chodziło zatem o ujęcie uwodziciela i sprowadzenie chorego do domu. To zadanie polecono mnie. Otrzymałem potrzebne pełnomocnictwa, fotografię Wiliama Ohlerta i odjechałem najpierw do Cincinnati. Ponieważ Gibson mnie znał, przeto zabrałem także odpowiednie rekwizyta na wypadek, gdybym musiał wygląd swój zmienić zapomocą przebrania.

W Cincinnati wstąpiłem do wspomnianego bankiera i od niego dowiedziałem się, że Gibson był rzeczywiście z Ohlertem. Stąd ruszyłem do Louisville, gdzie mi powiedziano, że obydwaj kupili bilety do St. Louis. Pojechałem oczywiście za nimi, ale dopiero po mozolnych poszukiwaniach zdołałem ślad ich odnaleźć. Dopomagał mi w tem mr. Henry, którego oczywiście zaraz odwiedziłem. Zdziwił się niemało, ujrzawszy mnie jako detektywa, ubolewał nad stratą, którą poniosłem przez rozbicie okrętu, a przy pożegnaniu wymógł na mnie przyrzeczenie, że po dokonaniu poleconego mi zadania porzucę to zajęcie i udam się na dziki Zachód. Chciał, żebym tam wypróbował jego nowy sztuciec. Rusznicę obiecał mi także do tego czasu przechować.

Ohlert i Gibson popłynęli parowcem na Mississipi do Nowego Orleanu, musiałem więc za nimi tam podążyć. Ohlert senior dał mi był wykaz tych firm handlowych, z któremi pozostawał w stosunkach. W Louisville i w St. Louis dowiedziałem się, że Wiliam był u tych firm i podjął pieniądze. To samo uczynił również w Nowym Orleanie kilku przyjaciołom po zawodzie. Tych, których to jeszcze nie spotkało, ostrzegłem i poprosiłem, żeby posłali po mnie, jeżeliby Wiliam przyszedł raz jeszcze.

To były wszystkie wiadomości, które zebrałem, teraz utkwiłem bezradnie w mrowisku ludzkiem, zapełniającem ulice Nowego Orleanu. Zgłosiłem się oczywiście ze swoją sprawą na policyi, a potem nie pozostawało mi nic innego, jak zaczekać na wynik starań tej władzy. Nie mogąc bezczynnie tracić czasu, snułem się i ja wśród ludzkiego chaosu i szukałem. Liczyłem bowiem na szczęśliwy przypadek.

Nowy Orlean ma wybitnie południowy charakter, zwłaszcza w starszych dzielnicach, gdzie na brudnych, wązkich uliczkach pełno domów z altankami i werandami. Tam kryje się życie, które unika światła dziennego. Tam można widzieć wszystkie barwy twarzy od chorobliwie żółtawo białej do najgłębszej murzyńskiej czarności. Mężczyźni nawołują, kobiety krzyczą, kataryniarze, wędrowni śpiewacy i gitarzyści popisują się rozdzierającymi uszy kawałkami. Tu wlecze rozgniewany majtek za warkocz łającego Chińczyka, tam biją się dwaj murzyni, otoczeni kołem śmiejących się widzów. Na zbiegu ulic uderzają przypadkiem o siebie dwaj tragarze, zdejmują z pleców natychmiast ciężary i rzucają się wściekle na siebie. Nadchodzi trzeci, chce ich pogodzić i dostaje od obydwu ciosy, które się jemu nie należały.

Lepsze wrażenie robią małe przedmieścia, zabudowane zgrabnemi willami, otoczonemi zawsze czystymi ogrodami, w których rosną róże, palmy, oleandry, grusze, figi, brzoskwinie, pomarańcze i cytryny. Tam znajduje mieszkaniec upragniony spokój dla duszy i ciała, gdy wyjdzie z hałasu miejskiego.

Największe ożywienie panuje oczywiście w porcie. Tam roi się od okrętów i statków różnego rodzaju i rozmaitych rozmiarów. Tam leżą stosy olbrzymich balonów wełny i beczek, a wśród nich krzątają się setki robotników. Zdaje się widzowi, że jest przeniesiony na któryś z indyjskich targów bawełny.

Chodziłem tak po mieście, napróżno się rozglądając. Około południa zrobiło się bardzo gorąco. Na pięknej szerokiej Common-Street wpadł mi w oko napis piwiarni. Łyk pilznera nie mógł mi zaszkodzić w tym skwarze. Wszedłem więc do środka.

Jakiem powodzeniem cieszyło się już wtenczas to piwo, o tem przekonałem się z mnóstwa gości, siedzących w lokalu. Dopiero po długiem poszukiwaniu znalazłem w samym kącie niezajęte jeszcze krzesło. Stał tam niewielki stolik na dwie osoby, przy którym siedział już jakiś gość o powierzchowności, odstaraszającej od zajęcia drugiego miejsca. Poszedłem tam mimoto i poprosiłem, żeby mi pozwolił wypić przy sobie szklankę piwa.

Po jego twarzy przemknął uśmiech niemal politowania. Zmierzył mnie badawczem, pogardliwem prawie, spojrzeniem i zapytał:

— Macie pieniądze, master?

— Oczywiście! — odrzekłem, zdziwiony tem pytaniem.

— Możecie więc zapłacić za piwo i za miejsce, które chcecie zająć?

— Rozumie się.

— Well, pocóż w takim razie pytacie mnie o pozwolenie? Kalkuluję sobie z tego, że jesteście Dutchman, greenhorn w tych stronach. Dyabli porwaliby każdego, ktoby mnie spróbował zabronić usiąść tam, gdzie mi się zechce! Siadajcie zatem, połóżcie nogi, gdzie wam się podoba i dajcie każdemu, ktoby się temu sprzeciwiał, poza ucho!

Przyznaję szczerze, że postępowanie tego człowieka wzbudziło we mnie podziw. Poczułem, że mi pokraśniały policzki. Właściwie słowa jego obrażały mnie, zdawałem sobie, choć nie dość jasno, sprawę z tego, że powinienbym postarać się odeprzeć tę obrazę. Dlatego siadając, odrzekłem:

— Jeśli mnie uważacie za Germana, to macie słuszność, master, ale wypraszam sobie nazwę: Dutchman, bo musiałbym wam dowieść, że nie jestem greenhorn. Można być grzecznym, a mimoto starym wygą.

— Pshaw! — odrzekł ze spokojem. — Nie wyglądacie na niego. Nie starajcie się wywołać w sobie gniewu, bo to nie doprowadziłoby do niczego. Nie pomyślałem o was nic złego, nie wiem tedy istotnie, jak chcielibyście się ze mną zaczepić. Old Death nie da się groźbą wyprowadzić z równowagi!

Old Death! Ach, więc to był Old Death! Słyszałem już o tym znanym, sławnym nawet westmanie. Sławą jego rozbrzmiewały wszystkie obozowe ogniska po drugiej stronie Mississipi, a imię jego nieobce było nawet w miastach Wschodu. Jeśli w opowiadaniach o nim była choć dziesiąta część prawdy, to był to strzelec i poszukiwacz ścieżek, przed którym zdjąć należało kapelusz. Wiek jednego pokolenia spędził na uwijaniu się po Zachodzie i nie odniósł pomimo niebezpieczeństw, na jakie się narażał, ani jednej rany. Dla tego zabobonni uważali go za takiego, którego się kula nie ima.

Nie wiedziano, jak się właściwie nazywał. Old Death, „Stara Śmierć“, było jego nom de guerre, nadanem przez ludzi z powodu jego nadzwyczajnie wychudłej postaci. Widząc go przed sobą, przekonałem się, że ci, co go tak nazwali, niedalecy byli od prawdy.

Niezwykle wysoki, pochylony stale naprzód, wyglądał istotnie, jak gdyby się składał tylko ze skóry i kości. Skórzane spodnie chwiały mu się na nogach. Skórzana również bluza skurczyła się na nim z czasem tak, że rękawy sięgały ledwie po łokcie. Obie kości, składające przedramię, przezierały przez skórę jak u szkieletu.

Z tej bluzy wystawała długa kościotrupia szyja, a w niej wisiała krtań w skórze, jak w woreczku. A cóż dopiero głowa! Zdawało się, że niema na niej pięciu łutów mięsa. Oczy leżały głęboko w oczodołach, a nu głowie nie było ani jednego włosa. Strasznie zapadłe policzki, kańciaste szczęki, występujące mocno kości policzkowe i zapadnięty, perkaty, nos składały się rzeczywiście na trupią głowę, której można się było przestraszyć, zobaczywszy ją nagle. Widok tej głowy wpłynął też na me powonienie. Wydało mi się, że czuję woń siarkowodoru i amoniaku, czyli odór zgnilizny. Można było przytem stracić zupełnie apetyt do jedzenia i picia.

Długie i wychudłe jego nogi tkwiły w podobnych do butów futerałach, skrojonych z jednego kawałka końskiej skóry. Do nich przymocował ostrogi, których kółka sporządzone były ze srebrnych meksykańskich pesetówek.

Obok niego leżało na ziemi siodło z całkowitą uprzężą na wierzchowca, a o ścianę opierała się jedna z owych długich rusznic kentuckich, jakie teraz spotyka się już rzadko, gdyż musiały ustąpić miejsca odtylcówkom. Reszta uzbrojenia składała się z noża bowie i z dwu dużych rewolwerów, których głownie wysterczały z za pasa. Ten pas był kiszką skórzaną, obwieszoną dokoła skalpami. Ponieważ te skalpy nie pochodziły z głów bladych twarzy, przeto należało przypuścić, że je obecny właściciel poodbierał zwyciężonym przez siebie czerwonoskórym.

„Boardkeeper“ przyniósł mi zamówione piwo. Kiedy chciałem szklankę do ust przyłożyć, wyciągnął myśliwiec do mnie swoją i rzekł:

— Stój! Nie tak prędko, boyu! Trąćmy się najpierw! Słyszałem, że tam w waszym kraju taki zwyczaj.

— Tak, lecz tylko między dobrymi znajomymi — odrzekłem, nie spiesząc się pójść za jego wezwaniem.

— Nie róbcie ceremonii! Siedzimy teraz razem i nie potrzebujemy, chociażby w myśli, kręcić sobie karków. Trąćcie więc! Nie jestem szpiegiem, ani oszustem, możecie więc spokojnie zabawić się ze mną przez pół godziny.

To już brzmiało inaczej, niż przedtem. Dotknąłem jego szklanki swoją, mówiąc:

— Wiem, za kogo was uważać, sir! Jeśli rzeczywiście jesteście Old Death, to nie obawiam się, żebym się w złem towarzystwie znajdował.

— A więc znacie mnie? W takim razie nie potrzebuję was zaznajamiać szczegółowo z moją osobą. Pomówmy raczej o was! Po co właściwie przybyliście do Stanów?

— Z tego samego powodu, który innych tu prowadzi: szukam szczęścia.

— Wierzę. Tam w Europie zdaje się ludziom, że tu wystarczy otworzyć kieszenie, a błyszczące dolary zaczną same w nie wpadać. Ilekroć się komuś poszczęści, piszą o tem wszystkie gazety, o tych jednak tysiącach, które toną w walce z nurtami życia i giną bez śladu, nikt nie czyni wzmianki. Czy znaleźliście już szczęście, lub znajdujecie się przynajmniej na jego tropie?

— Sądzę, że mogę powiedzieć: tak.

— Baczcie więc bystro, żeby ślady nie uszły waszej uwagi. Ja wiem najlepiej, jak trudno utrzymać się na takim tropie. Słyszeliście może, że jestem scoutem 1 , który śmiało i bez obawy idzie w zawody z każdym westmanem, a mimoto daremnie goniłem za szczęściem do dzisiaj. Sto razy zdawało mi się, że trzeba tylko po nie sięgnąć, ale ilekroć wyciągnąłem rękę, znikało jak castle in the air 2 , istniejący jedynie w ludzkiej wyobraźni.

Powiedział to posępnie i w milczeniu zaczął patrzeć przed siebie. Gdy na te słowa nic nie zauważyłem, podniósł znów wzrok na chwilę i rzekł:

— Nie możecie wiedzieć, dlaczego wygłaszam takie zdania. Wyjaśnienie jest bardzo proste. Bierze mnie to zawsze trochę za serce, ilekroć widzę Europejczyka, zwłaszcza młodego, i gdy sobie muszę powiedzieć, że on pójdzie niezawodnie na dno. Matka moja, wasza rodaczka, kochała mnie bardzo. Gdy umierała, byłem już dzięki jej zabiegom na stanowisku, z którego widać było szczęście. Ja jednak uważałem siebie za mędrszego i puściłem się w fałszywym kierunku. Master, bądźcie rozsądniejszym odemnie! Poznaję po was, że z wami może się stać tosamo, co ze mną.

— Rzeczywiście? Jakto?

— Jesteście zbyt delikatny, pachniecie perfumami. Gdyby Indyanin zobaczył waszą fryzurę, padłby trupem ze strachu. Na waszem ubraniu niema ani jednej plamki, ani jednego pyłku. W ten sposób nie szuka się szczęścia na Zachodzie.

— Nie zamierzam bynajmniej tutaj właśnie go szukać.

— Tak! Czy będziecie tak dobrzy powiedzieć mi, jaki obraliście sobie zawód?

— Odbyłem studya.

Powiedziałem to z pewną dumą, on zaś spojrzał mi w twarz z lekkim uśmiechem, który na jego trupiej głowie wyglądał jak szyderczy grymas, potrząsnął głową i ciągnął dalej:

— Studya! O biada! Nie budujcie na tem zbyt wiele: Właśnie ludzie tego pokroju, co wy, najmniej posiadają zdolności do zdobycia szczęścia. Doświadczyłem już tego niejednokrotnie. Czy macie jaką posadę?

— Tak, w Nowym Jorku.

— Jaką?

Pytania te zadawał Old Death takim tonem, że prawie niepodobna było odmówić mu odpowiedzi. Ponieważ nie mogłem prawdy wyjawić, przeto oświadczyłem:

— Pracuję u pewnego bankiera i z jego polecenia znajduję się tutaj.

— Bankiera? Aha! W takim razie droga wasza o wiele równiejsza od mojej. Nie opuszczajcie tej posady, sir! Nie każdy, mający studya, otrzymuje stanowisko u amerykańskiego posiadacza pieniędzy. A jeszcze do tego w Nowym Jorku! Cieszycie się widocznie mimo swej młodości wielkiem zaufaniem. Z Nowego Jorku wysyła się na Południe tylko takich, na których można się bezpiecznie zdać. Bardzo jestem rad z tego, że się pomyliłem co do was, sir! Poruczono więc wam załatwić jakiś pieniężny interes?

— Coś podobnego.

— Tak! Hm!

Obrzucił mnie znowu bystrem, badawczem spojrzeniem, zrobił grymas uśmiechu i mówił dalej:

— Ale ja sądzę, że odgaduję właściwy powód waszej obecności tutaj.

— Wątpię.

— Nie chcę was pozbawiać tego przekonania, ale udzielę wam dobrej rady. Jeżeli nie chcecie dać poznać po sobie, że kogoś tutaj szukacie, to uważajcie lepiej na swoje oczy. Obejrzeliście wszystkich tu obecnych z wpadającą w oko dokładnością, a wzrok wasz ustawicznie błądzi po oknach, patrząc za przechodniami. Szukacie zatem kogoś. Czy zgadłem?

— Tak, master. Chciałbym spotkać się z kimś, a nie znam jego adresu.

— Zwróćcie się do hoteli!

— To okazało się daremnem, a tak samo bez skutku pozostały starania policyi.

Na to przemknął mu znów po twarzy ów grymas, który miał być przyjaznym uśmiechem. Potem on parsknął zcicha, strzelił palcami i rzekł:

— Master, jesteście greenhorn, prawdziwy, rzetelny greenhorn! Nie bierzcie mi tego za złe, ale tak jest w istocie.

W tej chwili spostrzegłem się, że powiedziałem za wiele. Old Death potwierdził ten mój pogląd, gdyż tak mówił dalej:

— Przybywacie tu w sprawie, podobnej, jak się sami o tem wyraziliście, do pieniężnego interesu. Tego człowieka szuka z waszego polecenia policya. Wy sami biegacie po ulicach i po piwiarniach, aby go znaleźć. Nie byłbym Old Death, gdybym nie wiedział, kogo mam przed sobą.

— No kogo, sir?

— Detektywa, prywatnego ajenta policyjnego, który podjął się zadania, więcej rodzinnej, niż kryminalnej natury.

Ten człowiek był istotnie wzorem przenikliwości. Czy miałem potwierdzić, że się dobrze domyślił? Nie. Zastrzegłem się przeto temi słowy:

— Mam wielki szacunek dla waszej bystrości, sir, ale tym razem przeliczyliście się przecież.

— Nie przypuszczam!

— Napewno!

— Well! To wasza rzecz, czy mi przyznacie słuszność, czy też nie. Ja nie chcę i nie mogę was do tego zmusić. Jeśli wam jednak na tem zależy, żeby was nie przejrzano, to nie zachowujcie się tak nieostrożnie. Idzie o sprawę pieniężną. Powierzono ją greenhornowi, czyli poszkodowani życzą sobie łagodnego postępowania z winowajcą, który zapewne jest dobrym ich znajomym, a może nawet członkiem rodziny. Coś kryminalnego jest na tem także, bo w przeciwnym razie nie pomagałaby wam policya. Poszukiwany jest w rękach uwodziciela, który go wyzyskuje. Tak, tak, przypatrzcie mi się, sir! Dziwicie się mej wyobraźni? Dobry westman konstruuje sobie z dwu śladów bardzo długą drogę, choćby stąd w głąb Kanady i rzadko kiedy w tem się pomyli.

— Istotnie dajecie dowód nadzwyczajnej siły wyobraźni, master.

— Pshaw! Możecie sobie dalej zaprzeczać! Mnie to nie szkodzi. Jestem tutaj dość znany i mógłbym wam dobrze poradzić, jeśli jednak sądzicie, że własną drogą prędzej dojdziecie do celu, to chwalebne to jest wprawdzie, ale wątpię, czy rozumne.

Wstał, wyjął starą skórzaną sakiewkę, aby zapłacić za piwo. Zdawało mi się, że moją nieufnością wyrządziłem mu przykrość. Żeby to naprawić, odezwałem się w te słowa:

— Są sprawy, w które nie należy wtajemniczać nikogo, a już najmniej obcego. Nie chciałem bynajmniej was dotknąć i sądzę...

— Aj, aj! — przerwał mi, kładąc monetę na stole. — O obrazie mowy niema. Żywiłem względem was najlepsze chęci, gdyż tkwi w was coś, co budzi we mnie życzliwość dla was.

— Może się jeszcze kiedy spotkamy!

— Wątpię bardzo. Ja wyruszam dzisiaj do Teksas, a stamtąd udaję się do Meksyku. Trudno przypuścić, żeby wasza przechadzka miała się odbyć w tym samym kierunku. A zatem fare well, sir! A przypomnijcie sobie czasem, że was nazwałem greenhornem! Od Old Deatha możecie to przyjąć spokojnie, gdyż nie łączy on z tem zamiaru obrazy, a nie zaszkodzi żadnemu nowicyuszowi, gdy o sobie skromnie będzie myślał.

Włożył na głowę sombrero z szerokiemi kresami, który wisiał dotąd na ścianie, zarzucił siodło i uzdzienicę na plecy, pochwycił strzelbę i wyszedł. Ale zrobiwszy ledwie trzy kroki, odwrócił się znowu, przystąpił jeszcze raz do mnie i szepnął:

— Nie bierzcie mi niczego za złe, sir! Ja studyowałem także i wspominam sobie dziś z przyjemnością, jakim to wtenczas byłem głupcem zarozumiałym. Good bye!

Teraz opuścił lokal, nie odwracając się już wcale. Patrzyłem za nim, dopóki jego wpadająca w oko i wyśmiewana zlekka przez przechodniów postać nie zniknęła w tłumie. Chętnie byłbym się właściwie pogniewał na niego. Zadawałem sobie nawet dość trudu w tym celu, ale nie zdołałem tego dokazać. Jego strona zewnętrzna budziła we mnie coś jakby litość, słowa jego były surowe, ale głos brzmiał przy tem łagodnie, przekonywająco i mile. Z całego jego zachowania wyczuwałem, że dobrze jest dla mnie usposobiony. Podobał mi się pomimo swojej brzydoty, ale byłoby nieostrożnością wtajemniczać go dlatego w moje zamiary, chociaż rzeczywiście mógł mi udzielić dobrych wskazówek. Słowo: greenhorn, którem mnie obdarzył, ścierpiałem, gdyż Sam tak mnie do niego przyzwyczaił, że już mnie dotknąć nie mogło. Również nie uważałem za stosowne pochwalić się tem przed nim, że byłem już raz na Zachodzie.

Oparłem łokieć na stole, a głowę na dłoni i patrzyłem w zamyślenia przed siebie. Wtem otworzyły się drzwi i wszedł nie kto inny... jak Gibson.

Stanął u wejścia i objął wzrokiem obecnych. Kiedy mi się wydało, że oczy jego natknęły się na mnie, odwróciłem się do drzwi plecyma. W całej piwiarni nie było ani jednego miejsca oprócz tego, na którem siedział Old Death. Gibson musiał więc przyjść do mego stolika, jeśli chciał co wypić. Cieszyłem się już w duszy przestrachem, jakiego mu napędzi mój widok.

Lecz Gibson nie zbliżał się jakoś. Usłyszawszy szmer drzwi, obracających się w zawiasach, odwróciłem się czemprędzej. Ale Gibsona już nie było: poznał mnie i umknął. Widziałem go, jak wyszedł i szybkim krokiem pośpieszył dalej. W mgnieniu oka miałem kapelusz na głowie, rzuciłem boardkeeperowi zapłatę i wypadłem z lokalu. Gibson biegł na prawo, starając się widocznie zniknąć za gęstą gromadą ludzi. Oglądnąwszy się, zobaczył mnie i podwoił kroku. Gdy minąłem ową grupę ludzi, ujrzałem go znikającego w wązkiej uliczce, do której doleciałem właśnie w chwili, kiedy on skręcał za jej róg. Przedtem jednak odwrócił się jeszcze raz, zdjął kapelusz i zaczął nim ku mnie wymachiwać. To mnie oczywiście zgniewało. Nie zważając na to, że przechodnie będą się ze mnie śmiali, ruszyłem ku niemu jeszcze prędzej. Policyanta nigdzie nie było widać. Prosić prywatne osoby o pomoc byłoby rzeczą daremną; nikt nie byłby stanął po mojej stronie.

Dobiegłszy do rogu ulicy, znalazłem się na niewielkim placyku. Po prawej i lewej ręce stały zwarte szeregi małych domów, a na przeciwko ujrzałem wille we wspaniałych ogrodach. Ludzi dość kręciło się na placu, ale Gibsona już nie zauważyłem. Widocznie gdzieś zniknął.

Jakiś murzyn stał oparty o drzwi przy sklepie fryzyera. Znajdował się tu już zapewne długo i niewątpliwie spostrzegł zbiega. Przystąpiłem więc doń, zdjąłem uprzejmie kapelusz i zapytałem, czy nie widział gentlemana, wybiegającego z ulicy. Zapytany pokazał mi w uśmiechu długie, żółte zęby i odrzekł:

— Yes, sir! Widziałem. Pędził bardzo szybko i wpadł tutaj.

Równocześnie wskazał na małą willę. Podziękowawszy mu, pośpieszyłem w tym kierunku. Żelazna brama ogrodu, który należał do willi, była zamknięta. Musiałem dzwonić z pięć minut, zanim się jakiś murzyn pojawił. Powiedziałem mu, o co idzie, on zaś zatrzasnął mi drzwi przed nosem, mówiąc:

— Najpierw massę zapytać. Bez pozwolenia massy nie otworzyć.

Po tych słowach odszedł. Stałem z dziesięć minut jak na rozżarzonych węglach. Nareszcie powrócił murzyn z odpowiedzią:

— Nie wolno wpuścić. Massa zakazać. Nikt dzisiaj nie wejść. Drzwi zawsze zamknięte. Wy prędko odejść, bo jakby skoczyć przez płot, massa skorzystać z prawa domowego i strzelić z rewolweru.

Teraz nie wiedziałem, co począć. Wcisnąć się przemocą byłoby niebezpiecznie, gdyż w tym wypadku właściciel nie pożałowałby mi kuli rzeczywiście. Amerykanin nie zna żartów, gdy wchodzi w grę prawo domowe. Nie pozostało mi nic innego, jak udać się na policyę.

Kiedy w najwyższym gniewie przez plac przechodziłem, przybiegł do mnie jakiś chłopiec z kartą w ręku.

— Sir, sir! — zawołał. — Zaczekajcie no! Dacie mi dziesięć centów za tę kartkę.

— Od kogoż ona?

— Od gentlemana, który wyszedł z tamtego domu, odrzekł, wskazując przytem nie na willę, lecz w kierunku wprost przeciwnym. — On napisał te słowa i polecił kartkę wam podać. Ale dziesięć centów, to ją dostaniecie.

Wręczyłem mu żądaną kwotę, za co otrzymałem kartkę. Chłopak pobiegł zaraz swoją drogą. Na przeklętym kawałku papieru, wyrwanym z notatki, przeczytałem, co następuje:

Mój Szanowny Master Dutchman!

Czy z powodu mnie przybyliście do Nowego Orleanu? Domyślam się tego, bo mnie ścigacie. Uważałem was za naiwnego, ale nie za tak głupiego, żebyście chcieli mnie schwytać. Kto nie posiada więcej jak pół łuta mózgu, nie powinien zabierać się do czegoś podobnego. Wracajcie do Nowego Jorku i pozdrówcie odemnie master Ohlerta. Postarałem się o to, żeby o mnie pamiętał, i spodziewam się, że wy przypomnicie sobie także od czasu do czasu nasze dzisiejsze spotkanie, które, co prawda, nie miało zbyt zaszczytnego dla was przebiegu.

Gibson.

Można sobie wyobrazić mój zachwyt podczas czytania tego miłego listu. Zmiąłem kartkę, wsunąłem ją do kieszeni i poszedłem dalej. Być mogło, że mnie Gibson obserwował z ukrycia, nie chciałem więc sprawić mu tego zadowolenia, żeby mnie widział w kłopocie.

Patrzyłem przytem badawczo po placu. Gibsona nie było widać. Murzyn zniknął z pod sklepu, a chłopca, który mi kartkę był podał, także nie mogłem dostrzec. Pomyślałem sobie, że otrzymał pewnie polecenie, żeby się czemprędzej ulotnił.

Podczas gdy ja układałem się z murzynem o wpuszczenie do willi, znalazł Gibson czas do napisania do mnie listu o dwudziestu trzech wierszach. Odźwierny mnie na dudka wystrychnął, a Gibson pewnie wyśmiał, chłopiec miał bowiem minę, jak gdyby wiedział, że chodziło o to, by mnie wyprowadzić w pole.

Popadłem oczywiście w gniewny nastrój, jako skompromitowany w najwyższym stopniu i postanowiłem zamilczeć przed policyą, że widziałem Gibsona. Odszedłem zatem spokojnie jeszcze dalej od willi.

Nie wstępując już na wolny plac, przeszukałem wychodzące nań ulice, ale oczywiście bez śladu powodzenia, gdyż rozumiało się samo przez się, że Gibson opuścił tę tak niebezpieczną dla siebie dzielnicę. Należało się spodziewać, że skorzysta z pierwszej sposobności do wyjazdu z Nowego Orleanu.

Wpadłem na tę myśl pomimo swego „pół łuta“ ważącego mózgu i udałem się w tym celu na miejsce gdzie stały okręty, które miały tego dnia odejść. Pomagali mi dwaj policyanci w cywilnem ubraniu, ale także napróżno. Gniew z tego powodu, że pozwoliłem sobie dać takiego szczutka w nos, odebrał mi wszelki spokój, snułem się więc po ulicach dopóźna w noc i zaglądałem do najrozmaitszych restauracyi i szynków. Czując się już zbyt znużonym, poszedłem do swego „lodging house“ i położyłem się spać.

Sen przeniósł mnie do domu obłąkanych. Setki waryatów, którzy uważali się za poetów, wyciągały do mnie pękate rękopisy, żebym je przeczytał. Oczywiście były to same tragedye z obłąkanymi poetami jako bohaterami. Musiałem czytać i czytać, bo Gibson stał obok mnie z rewolwerem i groził natychmiastową śmiercią, gdybym przestał na chwilę. Czytałem i czytałem, że mi pot spływał z czoła. Chcąc się obetrzeć, wydobyłem chustkę z kieszeni, zatrzymałem się na sekundę, a w tej chwili... Gibson mnie zastrzelił!

Huk wystrzału zbudził mnie, gdyż nie był to huk urojony, lecz rzeczywisty. Rzucałem się w rozdrażnieniu po całem łóżku, starając się Gibsonowi wyrwać z ręki rewolwer i strąciłem z małej szafki nocnej lampę kamerdynera. Policzono mi za nią nazajutrz ośm dolarów.

Zbudziłem się oblany zupełnie potem. Ubrawszy się, wypiłem herbatę i pojechałem nad wspaniałe jezioro Pontchartrain, gdzie orzeźwiłem się znacznie kąpielą. Następnie rozpocząłem znów poszukiwania, a podczas tego zaglądnąłem też do piwiarni, w której wczoraj spotkałem Old Deatha. Wszedłem, niespodziewając się bynajmniej znaleźć tu ślad jakikolwiek. Lokal nie był tak pełny, jak dnia poprzedniego. Wczoraj nie można było doprosić się gazety, dzisiaj leżało aż kilka niezajętych na stole. Wziąłem jedną z nich, a mianowicie wychodzącą już wtenczas w Nowym Orleanie „Deutsche Zeitung,“ która może jeszcze dotąd istnieje, chociaż amerykańskim zwyczajem niewątpliwie już nieraz zmieniła wydawcę i redaktora.

Nie mając zamiaru studyować gazety, rozłożyłem ją, a pierwszem, co mnie w niej zastanowiło, był wiersz. Przerzucając gazetę, zwykle wiersze albo na ostatku czytam, albo wcale nie. Tytuł utworu, który mi wpadł w oko, przypominał napisy rozdziałów kryminalnych powieści, bo opiewał tak: „Noc najstraszliwsza.“ Brzmienie tytułu odebrało mi ochotę do czytania. Chciałem już odwrócić kartkę, kiedy zauważyłem pod wierszem dwie litery. „W. O.“ Wszak od tych liter zaczynało się imię i nazwisko: Wiliama Ohlerta. Ponieważ tyle czasu miałem na myśli to imię i nazwisko, przeto nic dziwnego, iż skojarzyłem z niemi te litery. Ohlert junior uważał się za poetę. Czyżby w ten sposób skorzystał z pobytu w Nowym Orleanie, żeby swoje rymy podać publiczności? Może wydrukowano wiersz dlatego tak szybko, że autor zapłacił za to. Jeżeliby się moje przypuszczenie sprawdziło, mógłby mnie ten utwór naprowadzić na ślad tego, którego szukałem. Wiersz brzmiał:

Winnetou: tom II

Подняться наверх