Читать книгу Winnetou: tom II - Karol May - Страница 5
NOC NAJSTRASZLIWSZA.
ОглавлениеZnaszli tę noc, z którą na ziemię leci
Wycie wichury i dżdżu gęsty mrok,
Tę noc, gdy z nieba żadna z gwiazd nie świeci,
A fal deszczowych nie przebije wzrok?
Choć straszna noc ta, będzie po niej dniało,
Więc połóż się i zaśnij sobie śmiało.
Znaszli tę noc, która na życie spada,
Gdy cię przedśmiertne już otoczą sny,
Gdy blizka wieczność znienacka zagada
I przerażeniem tętno w żyłach drży?
Choć ciemna noc ta, będzie po niej dniało,
Więc połóż się i zaśnij sobie śmiało.
Znaszli tę noc, co ducha owija,
Że próżno żądzą wyzwolenia drga,
Co cię obmota jako wściekła żmija,
A tysiąc dyabłów ciągle w mózg ci plwa?
Bądź zdala od niej i czuwaj nieśmiało,
Bo po tej nocy już nie będzie dniało!
Przyznaję, że mnie ta treść głęboko wzruszyła. Mógł utwór nie posiadać literackiej wartości, ale zawierał w sobie krzyk przerażenia uzdolnionego człowieka, walczącego napróżno z potęgami obłąkania, których ofiarą musiał paść bez ratunku. Wkrótce jednak opanowałem wzruszenie, gdyż musiałem działać. Nie wątpiłem ani na chwilę, że Wiliam Ohlert był autorem wiersza, poszukałem w księdze adresowej mieszkania wydawcy tej gazety i udałem się do niego.
Ekspedycya i redakcya znajdowały się w tym samym domu. Kupiłem sobie dotyczący numer i kazałem się oznajmić w redakcyi, gdzie dowiedziałem się, że istotnie domyśliłem się dobrze. Niejaki Wiliam Ohlert przyniósł osobiście poprzedniego dnia ten utwór i prosił o rychłe zamieszczenie. Ponieważ redaktor się ociągał, ofiarował poeta dziesięć dolarów i postawił za warunek, że wiersz pojawi się w dzisiejszym numerze i że mu się pośle rewizyę. Zachowanie się poety było bardzo przyzwoite, tylko wzrok miał jakiś błędny i oświadczył kilkakrotnie, że wiersz pisany jest krwią serdeczną. Frazesem tym posługują się zresztą rozmaici zdolni i niezdolni poeci i pisarze. Aby można było posłać mu rewizyę, zostawił adres mieszkania, który mnie oczywiście także podano. Był to jeden z uchodzących za wytworny i drogi pensyonatów prywatnych w nowej dzielnicy miasta.
Pośpieszyłem więc tam, zmieniwszy się w domu do niepoznania, co mi się też mojem zdaniem doskonale udało. Następnie poszedłem po dwu policyantów, którym kazałem ustawić się przed drzwiami wspomnianego domu, gdy ja miałem się znajdować wewnątrz.
Byłem dość pewien, że potrafię pochwycić łotra i jego ofiarę, przeto w nieco podniosłym nastroju pociągnąłem za rączkę od dzwonka, nad którą przybity był szyld z napisem: „First class pension for Ladies and Gentlemen.“ Byłem zatem w miejscu właściwem. Dom i zakład należały do kobiety. Portyer otworzył, zapytał, czego żądam, a ja w odpowiedzi poprosiłem, by mnie oznajmił pani domu. Równocześnie wręczyłem mu kartę wizytową, opiewającą oczywiście na inne nazwisko. Zaprowadzono mnie do rozmownicy, gdzie niebawem pojawiła się lady.
Była to wykwintnie ubrana, dość okazała kobieta lat około pięćdziesięciu. Kędzierzawe włosy i lekkie zabarwienie paznokci dowodziły resztek czarnej krwi w jej żyłach. Wywarła na mnie wrażenie osoby, wysoce duchowo rozwiniętej i przyjęła mię z wielką uprzejmością.
Przedstawiłem się jej jako redaktor felietonów z „Deutsche Zeitung,“ pokazałem jej kupiony dopiero co numer i powiedziałem, że pragnę pomówić z autorem tego utworu, gdyż wiersz tak się ogólnie podobał, że przynoszę poecie wynagrodzenie i nowe zamówienie.
Gospodyni przysłuchiwała mi się spokojnie, przypatrywała badawczo, a gdy skończyłem, rzekła:
— A więc ten pan dał u pana do druku utwór? Jak to ładnie! Szkoda, że z powodu nieznajomości języka niemieckiego nie mogę pana poprosić o przeczytanie mi go. Czy dobry?
— Znakomity! Miałem już zaszczyt wspomnieć, że wywarł na czytelnikach wielkie wrażenie.
— To mnie bardzo zajmuje. Ten pan wydawał mi się bardzo wykształconym, prawdziwym gentlemanem. Niestety mówił niewiele i nie obcował z nikim. Wyszedł raz tylko, prawdopodobnie wówczas, kiedy zaniósł panom poemat.
— Rzeczywiście? Ja dowiedziałem się w czasie krótkiej rozmowy, którą z nim miałem, że podejmował tutaj pieniądze, musiał zatem więcej razy wychodzić.
— W takim razie działo się to podczas mej nieobecności, a może jego sekretarz załatwiał takie sprawy.
— On ma sekretarza? O tem mi nic nie mówił. Wobec tego to chyba człowiek bardzo zamożny?
— Przypuszczam! Płacił dobrze i jadł potrawy najwytworniejsze. Kasę prowadził jego sekretarz Clinton.
— Clinton? Ach, jeżeli ten sekretarz nazywa się Clinton, to jego pewnie spotkałem w klubie. Pochodzi z Nowego Jorku, a przynajmniej stamtąd przybywa i jest niezrównany w towarzystwie. Widziałem się z nim wczoraj około południa...
— To się zgadza — wtrąciła. — Rzeczywiście wychodził o tej porze.
— I tak — ciągnąłem dalej — podobaliśmy się sobie nawzajem, że on zaszczycił mnie swoją fotografią. Ja nie noszę swojej z sobą, musiałem mu jednak przyrzec, że dam mu ją dzisiaj, gdyż postanowiliśmy się zobaczyć. Oto jego fotografia.
Pokazałem jej wizerunek Gibsona, który zawsze miałem przy sobie.
— Słusznie, to jest sekretarz — rzekła rzuciwszy okiem. — Niestety, zobaczy go pan nierychło, a od master Ohlerta nie otrzyma pan już żadnego wiersza, gdyż obaj już odjechali.
Przestraszyłem się, ale zapanowałem nad sobą rychło i zauważyłem na to:
— Bardzo mi przykro! Pomysł odjazdu przyszedł im chyba bardzo nagle.
— Rzeczywiście! To bardzo a bardzo smutna historya. Master Ohlert wprawdzie o tem nie mówił, bo nikt sam ran swoich nie dotyka, ale jego sekretarz powierzył mi tę tajemnicę pod warunkiem, że będę milczała, Musi pan wiedzieć, że cieszę się zawsze zaufaniem tych, co czasowo u mnie mieszkają.
— Wierzę pani. Jej wytworne maniery, jej delikatne formy towarzyskie stwierdzają, że to całkiem naturalne. — ćmiłem najbezczelniej.
— O proszę bardzo! — rzekła dotknięta mile tem, aczkolwiek niezgrabnem, pochlebstwem. — Ta historya do łez mnie wzruszyła, raduję się, że nieszczęśliwemu młodzieńcowi udało się jeszcze wczas umknąć.
— Umknąć? To brzmi całkiem tak, jak gdyby go ścigano!
— Tak też jest w istocie.
— Ach! Jakież to dziwne! Tak wysoce uzdolniony genialny poeta ścigany! Jako redaktor, a zatem po części kolega tego nieszczęśliwego, pragnę dowiedzieć się czegoś bliższego o nim. Dziennikarstwo przedstawia znaczną potęgę. Może byłoby wskazanem ująć się za nim w artykule. Jaka szkoda, że zaznajomiono panią z tą niezwykłą historyą tylko pod warunkiem milczenia!
Policzki jej pokraśniały. Wydobyła niezbyt czystą chustkę do nosa, aby ją mieć każdej chwili pod ręką i rzekła:
— Co się tyczy tej dyskrecyi, sir, to nie poczuwam się już teraz do obowiązku zachowania jej, gdyż ci panowie odjechali. Wiem, że prasę nazywają mocarstwem, byłabym bardzo szczęśliwa, gdyby pan dopomógł temu młodzieńcowi do uzyskania jego praw.
— Zrobię chętnie wszystko, co tylko w mych siłach. Musiałbym jednak coś wiedzieć o tych stosunkach.
Przyznaję, że z trudem ukrywałem ciekawość.
— Dowie się pan, gdyż serce nakazuje mi wyjawić panu wszystko. Tu wchodzi w grę miłość, zarówno wierna, jak nieszczęśliwa.
— Tak też przypuszczałem, gdyż nieszczęśliwa miłość to cierpienie największe i najbardziej rozdzierające serce ze wszystkich.
Mnie samemu oczywiście ani się jeszcze śniło o miłości.
— Słowa pańskie wzbudziły we mnie przychylność dla pana! Czy i pan doznał już tego cierpienia?
— Jeszcze nie.
— W takim razie jest pan człowiekiem szczęśliwym. Ja niestety nacierpiałam się więcej, niż moje serce wytrzymać mogło. Matka moja była mulatką. Ja zaręczyłam się z synem francuskiego plantatora, a więc z kreolczykiem. Szczęście nasze zniweczono, ponieważ ojciec narzeczonego nie chciał do rodziny przyjąć kolorowej lady. Jakżeż ja współczuję z tym pożałowania godnym poetą, którego ten sam los spotkał!
— Więc on kocha zabarwioną?
— Tak, mulatkę. Ojciec zabronił mu tej miłości i podstępnie przyszedł w posiadanie rewersu, na którym stwierdziła ta dama swoim podpisem, że wyrzeka się szczęścia i połączenia z Wiliamem.
— Cóż za ojciec nieludzki! — zawołałem z goryczą, zaskarbiając sobie znowu życzliwe spojrzenie niewiasty.
Ona wzięła to sobie, co jej Gibson nakłamał, potężnie do serca. Gadatliwa lady niewątpliwie opowiedziała mu o swej miłości, a on zaraz zmyślił bajkę, za pomocą której udało mu się zdobyć jej współczucie i wytłumaczyć nagłość wyjazdu. Wiadomość, że się teraz przezwał Clintonem, miała dla mnie oczywiście ogromne znaczenie.
— Tak, prawdziwie nieludzki ojciec! — potwierdziła. — Wiliam jednak dochował wiary ukochanej i umknął z nią aż tutaj, gdzie ją oddał na pensyę.
— Nie rozumiem więc, dlaczego opuścił Nowy Orlean.
— Ponieważ przybył tu jego prześladowca.
— Więc ojciec każe go ścigać?
— Tak, pewnemu Niemcowi. O ci Niemcy! Ja ich nienawidzę. Nazywają ich narodem myślicieli, ale oni kochać nie umieją. Ten nędznik Niemiec ścigał ich z rewersem w ręku z miasta do miasta aż tutaj. (Śmiałem się w duchu z oburzenia tej jejmości na kogoś, z kim właśnie rozmawiała wcale serdecznie). Jest on funkcyonaryuszem policyi. Polecono mu Wiliama pochwycić i sprowadzić do Nowego Jorku.
— Czy sekretarz opisał pani tego okrutnika? — zapytałem, żądny dalszych wyjawień o sobie.
— Bardzo dokładnie, gdyż możliwe jest, że ten barbarzyńca odnajdzie mieszkanie Wiliama i przyjdzie do mnie. Ale go przyjmę! Obmyśliłam już sobie każde słowo, które do niego powiem. Odemnie on nie usłyszy, dokąd Wiliam się zwrócił. Wyślę go właśnie w zupełnie przeciwnym kierunku.
Gospodyni opisała mi tego „barbarzyńcę“ i wymieniła mi jego, to jest moje, nazwisko, a opis zgadzał się z rzeczywistością, chociaż niezbyt pochlebnie wypadł dla mnie.
— Spodziewam się jego każdej chwili — mówiła dalej. — Kiedy mi oznajmiono pana, myślałam już, że to on. Ale pomyliłam się na szczęście. Pan nie jest tym prześladowcą zakochanych, tym rabusiem najsłodszego szczęścia, tą otchłanią niesprawiedliwości i zdrady. Po pańskich poczciwych oczach widać, że pan umieści w swej gazecie artykuł, który zdruzgocze tego detektywa i weźmie w obronę ściganych przez niego.
— Jeśli mam to uczynić, co zresztą zrobię z przyjemnością, to potrzebuję koniecznie wiedzieć, gdzie się Wiliam Ohlert znajduje. Muszę do niego napisać. Prawdopodobnie pani zna miejsce jego obecnego pobytu?
— Wiem istotnie, dokąd się udał, lecz nie jestem pewna, czy go tam jeszcze list pański zastanie. Owego prześladowcę byłabym wysłała na północny zachód, panu jednak powiem, że Ohlert pojechał na południe do Teksas. Miał zamiar udać się do Meksyku i wylądować w Veracruz, ale żaden statek o tym czasie z portu nie wypływał, wsiadł więc na „Delflna“, który zmierzał do Kwintany.
— Czy pani wie o tem napewno?
— Oczywiście. Wiliam Ohlert musiał się spieszyć, gdyż do odjazdu pozostawało ledwie tyle czasu, żeby przenieść rzeczy na okręt. To załatwił mój portyer, który będąc na pokładzie, rozmawiał z majtkami i dowiedział się, że „Delfin“ zdąża tylko do Kwintany, ale przedtem zatrzyma się w Galvestonie. Tym parowcem pojechał rzeczywiście master Ohlert, gdyż mój portyer zaczekał aż do odejścia statku.
— Czy jego sekretarz i miss towarzyszyli mu?
— Naturalnie! Portyer jednak nie widział tej pani, gdyż zaszła odrazu do damskiej kajuty. Nie pytał się o nią wcale, moi służący bowiem przyzwyczajeni są w najwyższym stopniu do dyskrecyi i delikatności. Tego się można spodziewać, że Wiliam nie zostawił narzeczonej i nie narazi jej na niebezpieczeństwo dostania się w ręce tego okrutnika. Właściwie cieszę się z tego, że on do mnie przyjdzie, gdyż będzie to scena bardzo zajmująca. Spróbuję najpierw wzruszyć jego serce, a jeśli mi się to nie uda, rzucę mu w twarz piorunujące słowa i tak z nim pomówię, że się będzie wił pod ogromem mej pogardy.
Poczciwa kobieta wpadła rzeczywiście w rozdrażnienie z powodu tej sprawy sercowej. Wstała z krzesła, ścisnęła małe, tłuściutkie pięści, wyciągnęła je ku drzwiom i zawołała groźnie:
— Tak, przyjdź tylko, przyjdź, ty dyabelski Dutchmanie! Przebiję cię mem spojrzeniem i zdruzgocę mojemi słowy!
Usłyszałem już dość i mogłem odejść. Kto inny postąpiłby sobie tak zapewne i zostawił poprostu w błędzie ową niewiastę. Ja jednak uznałem za stosowne wytłómaczyć jej wszystko, by już dłużej nie uważała łotra za uczciwego człowieka. Nie obawiałem się, żebym sobie tą otwartością w jakikolwiek sposób zaszkodził, dlatego rzekłem tak:
— Sądzę, że pani nie będzie miała sposobności ukarać go temi druzgocącemi słowami i spojrzeniami.
— Dlaczego?
— Ponieważ on zabierze się do rzeczy zupełnie inaczej, niż pani sądzi. Nie uda się też pani skierować go na północny zachód, gdyż on pojedzie wprost do Kwintany, aby ująć Ohlerta i jego sekretarza.
— Ależ on nie zna miejsca ich pobytu!
— Przeciwnie, wszak pani sama mu to wyjawiła.
— Ja? To nie może być! Musiałabym o tem wiedzieć! Kiedyżby się to stało?
— Teraz właśnie.
— Sir, ja pana nie pojmuję! — zawołała w najwyższem zdumieniu.
— Ja pani w tem dopomogę. Czy pozwoli pani, że przeobrażę nieco moją osobę?
To mówiąc, zdjąłem ciemną perukę, sztuczną brodę i okulary. Jejmość cofnęła się z przestrachem.
— Na Boga! — krzyknęła prawie. — Pan nie jest redaktorem, lecz owym detektywem! Pan mnie oszukał!
— Musiałem to zrobić, ponieważ już przedtem panią drudzy w błąd wprowadzili. Historya z mulatką jest kłamstwem od początku do końca. Nadużyto serca pani, urządzając sobie drwiny z tego. Clinton nie jest wcale sekretarzem Wiliama. Nazywa się w rzeczywistości Gibson i jest niebezpiecznym oszustem, którego należy nieszkodliwym uczynić.
Upadła jak zemdlona na krzesło i zawołała:
— Nie, nie! To nieprawda! Ten miły, niezrównany człowiek nie może być oszustem. Nie wierzę panu!
— Uwierzy pani, skoro mnie tylko wysłucha. Pozwoli pani, że jej o wszystkiem dokładnie opowiem!
Przedstawiłem jej właściwy stan sprawy i sprawiłem to, że jej życzliwość dla „miłego i niezrównanego“ sekretarza zamieniła się w gwałtowny gniew. Przekonała się, że ją najhaniebniej okłamano i wyraziła mi nawet swe zadowolenie z tego powodu, że przyszedłem do niej w przebraniu.
— Gdyby pan tego był nie uczynił — rzekła — nie dowiedziałby się pan odemnie prawdy i pojechałby pan wedle mojej wskazówki na północ do Nebraski, albo Dakoty. Postępowanie tego Gibsona-Clintona zasługuje na surową karę. Spodziewam się, że pan puści się natychmiast w pogoń za nim. Proszę też napisać mi z Kwintany, jak powiodło się panu. Gdy go pan będzie prowadził do Nowego Jorku, musi pan z nim do mnie wstąpić, żebym mu mogła powiedzieć, jak nim gardzę.
— To będzie trudno. W Teksas nie łatwo kogoś pochwycić i zabrać do Nowego Jorku. Czułbym się bardzo szczęśliwym, gdybym potrafił uwolnić Ohlerta z rąk uwodziciela i ocalić przynajmniej część tych sum, które oni w drodze podjęli. Na razie byłoby mi bardzo przyjemnie usłyszeć z ust pani, że nie jestem barbarzyńcą, niezdolnym do miłości.
W odpowiedzi na to usprawiedliwiła się gospodyni i zapewniła, że się pod tym względem nawróciła. Rozstaliśmy się bardzo serdecznie. Czekającym pod domem policyantom oświadczyłem, że sprawa już załatwiona, wcisnąłem im w ręce napiwek i odszedłem.
Oczywiście musiałem śpieszyć do Kwintany, zapytałem więc, kiedy odpływa tam statek, ale nie sprzyjało mi szczęście. Jeden parowiec odchodził wprawdzie do Tampico, ale nie miał się nigdzie zatrzymywać po drodze. Statki wprost do Kwintany podnosiły kotwicę dopiero za kilka dni. Wreszcie znalazłem pospieszny klipper z ładunkiem dla Galvestonu. Ten już po południu rozpoczynał podróż. W nadziei, że w Galvestonie trafi się prędzej sposobność odpłynięcia do Kwintany, załatwiłem czemprędzej swoje sprawy i wsiadłem na ten statek.
Niestety nie ziściły się moje rachuby, gdyż tylko jeden okręt odpływał z Galvestonu w tym kierunku, ale poza cel mojej podróży, do Matagordy, obok ujścia wschodniego Colorado. Zapewniono mnie jednak, że stamtąd z łatwością dostanę się z powrotem do Kwintany. Poszedłem za tą radą, a skutek okazał później, że dobrze zrobiłem.
Uwaga gabinetu waszyngtońskiego zwracała się podówczas na południe ku Meksykowi, który cierpiał jeszcze z powodu krwawych zamieszek i walki rzeczypospolitej z cesarstwem.
Benito Juarez został uznany prezydentem republiki meksykańskiej przez Stany Zjednoczone, które postanowiły nie dopuścić do tego, żeby on upadł w walce z Maksymilianem, uważały bowiem cesarza jak przedtem tak i potem za uzurpatora i zaczęły wywierać na Napoleona nacisk, żeby cofnął swoje wojska z Meksyku. Zmuszony powodzeniem Prus w wojnie niemieckiej, dotrzymał Napoleon słowa i od tej chwili los Maksymiliana był przypieczętowany.
Teksas oświadczył się podczas wybuchu wojny domowej za secesyą i stanął tem samem po stronie państw, przeciwnych zniesieniu niewolnictwa, których pokonanie mimoto nie sprowadziło szybkiego uspokojenia ludności. Wszytko było rozgoryczone na Północ i zachowywało się niechętnie względem jej polityki. Ludność Teksasu była właściwie usposobienia republikańskiego. Uwielbiano „bohatera indyańskiego“ Juareza, który nie wahał się podjąć walki z Napoleonem i latoroślą potężnej dynastyi Habsburgów. Ponieważ jednak rząd waszyngtoński stał po stronie tego „bohatera“, przeto konspirowano przeciw niemu ukradkiem. Wten sposób powstał głęboki rozłam między ludnością Teksasu. Jedni wystąpili otwarcie za Juarezem, drudzy zaś przeciwko niemu, nie z przekonania, lecz na przekór. Te zamieszki utrudniały w wysokim stopniu podróże w tym kraju. Na nic się nie przydawała ostrożność i ukrywanie barwy politycznej, bo do jej wyjawienia poprostu zmuszano.
Co do Niemców, zamieszkałych w Teksas, to byli oni sami z sobą w niezgodzie. Jako Niemcy sprzyjali Maksymilianowi, ale z drugiej strony nie dogadzało to ich patryotyzmowi, że występował pod egidą Napoleona. Wetchnęli dość republikańskiego powietrza i wiedzieli, że najście Francuzów na kraj Montezumy ma jedynie na celu odświeżenie francuskiej „gloire“, aby w ten sposób odwrócić wzrok Francuzów od własnych nieuleczalnych ułomności i błędów. To też Niemcy zachowywali się milcząco i trzymali się zdala od demonstracyi politycznych, zwłaszcza że podczas wojny secesyjnej stali po stronie Stanów północnych, a przeciwko baronom, którzy usiłowali nie dopuścić do zniesienia niewolnictwa.
Takie tam panowały stosunki wtedy, kiedy ujrzeliśmy nizinę nadmorską, dzielącą zatokę Matagordy od Meksykańskiej. Wpłynęliśmy przez Paso Caballo i musieliśmy zaraz potem zapuścić kotwicę, gdyż zatoka jest tak płytka, że głębiej sięgającym okrętom grozi niebezpieczeństwo utknięcia na dnie.
Nieco dalej od brzegu stało na kotwicy kilka małych statków, a na morzu wielkie okręty, trzymasztowce i jeden parowiec. Kazałem się oczywiście zawieźć zaraz do Matagordy, by się dowiedzieć, czy rychło pojadę do Kwintany. Usłyszałem niestety, że dopiero za dwa dni odpłynie tam okręt. Zostałem więc na miejscu i złościłem się, ponieważ Gibson zyskiwał przez to cztery dni i mógł zniknąć bez śladu. Pocieszałem się tylko tem, że zrobiłem wszystko, co było można w danych okolicznościach.
Ponieważ skazany byłem na czekanie, wyszukałem sobie zajazd, do którego poleciłem zanieść rzeczy ze statku.
Matagorda była wówczas mniejszem miastem niż teraz. Leży we wschodniej części zatoki i jako port ma daleko mniejsze znaczenie niż Galveston. Jak wszędzie w Teksas, tak i tu jest wybrzeże bardzo niezdrową niziną, której nie można jeszcze nazwać bagnistą, jakkolwiek jest bardzo obfita w wodę. Nic łatwiejszego jak dostać tu febry i dla tego było mi bardzo nieprzyjemnie, że musiałem tu bawić tak długo.
Mój „hotel“ dorównywał europejskiej oberży trzeciego rzędu, pokój przypominał kajutę okrętową, a łóżko dostałem tak krótkie, że albo dla głowy, albo dla nóg nie było dość miejsca.
Po złożeniu rzeczy postanowiłem wyjść, by się przypatrzyć miejscowości. Między moją izbą a schodami znajdował się pokój, którego drzwi właśnie były otwarte. Rzuciwszy przypadkowo okiem do wnętrza, zobaczyłem przedewszystkiem takie same meble, jak były u mnie, a pod ścianą na ziemi siodło, a nad niem na gwoździu wiszącą uździenicę. W kącie, tuż przy oknie, stała oparta długa kentucka rusznica. Pomyślałem mimowoli o Old Deacie, chociaż przedmioty te mogły także do kogoś innego należeć.
Wyszedłszy z domu, puściłem się zwolna ulicą. Okrążając róg, zderzyłem się z człowiekiem, który nadszedł z drugiej strony, a mnie nie zauważył.
— Thunder storm! — krzyknął na mnie. — Uważajcie, sir, jeśli gonicie w ten sposób z za rogu!
— Jeśli mój ślimaczy chód nazywacie gonieniem, to ostryga będzie chyba podobna do parowca na Mississipi — odrzekłem, śmiejąc się.
Zagadnięty odskoczył o krok, przypatrzył się mnie i zawołał:
— Toż to ten greenfish, który nie chciał się przyznać, że jest detektywem. Czego tu szukacie w Teksas, a do tego w Matagordzie, sir?
— Nie was, master Death!
— Bardzo wierzę! Należycie, jak się zdaje, do ludzi, którym bardzo trudno znaleźć to, czego szukają, ale zato łatwo zderzyć się z tymi, z którymi nic nie mają do czynienia. Chce się wam pewnie jeść i pić. Chodźcie, zawiniemy do jakiego portu, gdzie dostaniemy dobrego piwa. Nawet w tej nędznej dziurze nie brak tego dobroczynnego w czasie gorąca napoju. Macie już mieszkanie?
— W „Uncle Sam“.
— Pięknie! Ja także rozbiłem tam swój wigwam.
— Czy w izbie na pierwszem piętrze, w której leży uprząż i rusznica?
— Tak. Musicie wiedzieć, że bardzo niechętnie rozstaję się z tą uprzężą, tak ją polubiłem. Konia wszędzie dostanie, ale dobrego siodła nie. Chodźcież, sir! Byłem właśnie w budzie, w której jest chłodne piwo. W czerwcu to prawdziwa rozkosz zaspokoić tem pragnienie. Gotów jestem wypić jeszcze kilka szklanek.
Zaprowadził mnie do małego lokalu, w którym sprzedawano piwo flaszkowe po bardzo wysokiej cenie; my byliśmy jedynymi gośćmi. Poczęstowałem Old Deatha cygarem, ale nie przyjął, wyciągnął natomiast tabliczkę tytoniu do żucia, odciął kawałek, który wystarczyłby dla pięciu majtków, wsunął go w usta, umieścił pod policzkiem, a potem rzekł:
— Tak, teraz wam służę. Ciekawym, jaki wiatr przywiał was za mną tak rychło. Czy pomyślny?
— Nie, nawet bardzo przeciwny.
— Więc wcale nie zmierzaliście tutaj?
— Nie. Chciałem się dostać do Kwintany. Ponieważ jednak nie było rychłej okazyi, przyjechałem tu, gdyż powiedziano mi, że tu łatwo złapać okręt do tej miejscowości. Niestety muszę aż dwa dni czekać.
— Znieście to cierpliwie, master i pocieszcie się tem słodkiem przekonaniem, że nie macie szczęścia.
— Ładna pociecha! Czy sądzicie, że wam za to złożę adres dziękczynny?
— Zbyteczne! — zaśmiał się Old Death. — Rad udzielam zawsze za darmo. Zresztą mnie się tak samo powodzi. Siedzę tu niepotrzebnie, ponieważ byłem zbyt powolny. Postanowiłem był sobie pojechać do Austin, a potem dalej trochę przez Rio Grande del Norte. Pora roku pomyślna. Deszcz padał, więc w Colorado dość wody i można płytkim statkiem dotrzeć do Austin. Rzeka ta przez większą część roku bardzo mało ma wody.
— Słyszałem, że jakaś zapora przeszkadza żegludze.
— Nie jest to właściwie zapora stała, lecz mnóstwo naniesionego przez wodę drzewa, które sprawia, że rzeka o ośm mil angielskich stąd dzieli się na kilka odnóg. Za tem drzewem droga jest wolna aż do Austin i dalej. Ponieważ w tem miejscu żegluga się przerywa, najlepiej udać się tam pieszo i dopiero tam wsiąść na okręt. Zamierzałem tak zrobić, ale to piwo tak mi dogodziło. Raczyłem się niem z wielką przyjemnością i zabawiłem w Matagordzie za długo, a gdy przybyłem do zatoru, świsnął mi parowiec przed nosem. Musiałem więc dźwigać siodło z powrotem, a teraz zaczekam do jutra rana do następnego statku.
— A więc jesteśmy towarzyszami niedoli. Pocieszcie się wy tem samem, czem mnie kazaliście się przedtem uspokoić. Oto wy także nie macie szczęścia.
— To nie. Ja nie ścigam nikogo i wszystko mi jedno, czy przybędę do Austin dzisiaj, czy za tydzień. Ale złości mnie to, że ten głupi greenfog 3 mnie wyśmiał. Uprzedził mnie i gwizdał na mnie z pokładu, kiedy ja musiałem z siodłem pozostać na brzegu. Jeśli go jeszcze kiedy spotkam, to dostanie lepiej w papę, niż na naszym statku.
— Mieliście bójkę, sir?
— Bójkę? Old Death się nigdy nie bije. Ale na „Delfinie“, którym tutaj przybyłem, znajdował się hultaj, który pokpiwał sobie z mojej powierzchowności i uśmiechał się, ilekroć mnie zobaczył. Zapytałem, co go tak bawi, a gdy mi odpowiedział, że mój kościec, dostał taki slap in the face, że usiadł. Potem porwał się do rewolweru, ale nadszedł kapitan, kazał mu się zabrać precz i oświadczył, że spotkała go słuszna nagroda za moją obrazę. Dla tego śmiała się szelma, gdy się do zatoru spóźniłem. Szkoda jego towarzysza podróży! Wyglądał na prawdziwego gentlemana, tylko wciąż był smutny i ponury i patrzył przed siebie jak obłąkany.
Te słowa zwróciły moją uwagę.
— Obłąkany? — rzekłem. — Czy słyszeliście może, jak się nazywa?
— Kapitan mówił do niego master Ohlert.
Teraz wydało mi się, że mię ktoś ugodził pałką po głowie. Zapytałem z pośpiechem:
— Ach! A jego towarzysz?
— Nazywał się Clinton, jeśli dobrze pamiętam.
— Czy to możebne, czy to możebne? — zawołałem, zrywając się ze stołka. — Ci obydwaj byli z wami na statku?
Old Death spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem, mówiąc:
— A was co obleciało, sir? Podrywacie się jak rakieta! Czy was ci ludzie co obchodzą?
— Nawet bardzo, bardzo! Szukam ich właśnie!
Po twarzy przemknął mu znów przyjazny grymas jaki często widywałem u niego.
— Ładnie, ładnie — rzekł — przyznajecie więc nareszcie, że śledzicie dwu ludzi? I to tych dwu właśnie? Hm! Jesteście istotnie greenhorn, sir! Sami pozbawiliście się dobrego połowu.
— Jakto?
— Dla tego, że w Nowym Orleanie nie byliście względem mnie szczerym.
— Wszak nie mogłem w tej sprawie inaczej się zachować — odparłem.
— Człowiekowi wolno zrobić wszystko, co prowadzi do dobrego celu. Gdybyście byli przedstawili mi swoją sprawę, byliby już teraz obydwaj w waszych rękach. Byłbym ich poznał natychmiast, wsiadając na statek i albo sam was sprowadził zaraz, albo zawiadomił przez kogo. Czy tego nie uznajecie?
— Kto mógł wiedzieć, że się tam z nimi spotkacie! Oni jechali zresztą nie do Matagordy, lecz do Kwintany.
— Tak powiedzieli tylko. Wcale tam nie wysiedli. Jeśliście mądrzy, to opowiedzcie mi tę historyę. Może ułatwię wam wasze zadanie.
Ten człowiek żywił względem mnie istotnie dobre chęci. On nie myślał wcale mnie dokuczyć, a mimoto ja czułem się zawstydzony. Wczoraj starałem się zamilczeć przed nim o tem, do wyjaśnienia czego dziś zmusiły mnie stosunki. Duma doradzała mi zataić rzecz dalej, ale rozum zwyciężył. Wydobyłem obie fotografie, podałem Old Deathowi i rzekłem:
— Zanim zacznę opowiadać, przypatrzcie się tym wizerunkom. Czy te osoby widzieliście?
— Tak, tak, to oni! — potwierdził, rzuciwszy okiem na fotografie. — Tu wszelka pomyłka wykluczona.
Teraz przedstawiłem mu otwarcie i szczegółowo całą sprawę. On przysłuchiwał się uważnie, a gdy skończyłem, potrząsnął głową i oświadczył:
— Wszystko, co dopiero słyszałem, jest dla mnie jasne. Jednego tylko nie rozumiem. Czy ten Wiliam całkiem obłąkany?
— Nie. Nie znam się wprawdzie na chorobach umysłowych, ale w tym wypadku zdaniem mojem zachodzi tylko wypadek monomanii, gdyż za jednym wyjątkiem panuje Wiliam nad swoimi uczynkami.
— Tembardziej wydaje mi się niepojętem, że dopuszcza tego Gibsona do tak nieograniczonego wpływu na siebie. Zdaje się, że on we wszystkiem słucha tego człowieka. Gibson widocznie chytrze się obchodzi z tą monomanią chorego i używa jej do swoich celów. Jest nadzieja, że podpatrzymy te wszystkie wybiegi i podstępy.
— Jesteście zatem pewni, że zdążają do Austin? A może zamierzają gdzie wysiąść po drodze?
— Nie, Ohlert powiedział kapitanowi okrętu, że się udaje do Austin.
— To mnie dziwi, że tak otwarcie podał cel swej podróży.
— Czemu? Ohlert nie wie może nawet, że go ścigają i że jest na manowcach. Działa w dobrej wierze i żyje dla swej idei, a reszta jest rzeczą Gibsona. Obłąkany uważał za stosowne powiedzieć kapitanowi, dokąd jedzie, a ten podzielił się ze mną tą wiadomością. Cóż poczniecie teraz?
— Naturalnie, że czemprędzej udam się za nimi.
— Mimo niecierpliwości musicie zaczekać do jutra. Wcześniej żaden statek tam nie odchodzi.
— A kiedy tam staniemy?
— Wobec teraźniejszego stanu wody dopiero pojutrze.
— Ach jak to długo, jak to długo!
— Weźcie na uwagą, że oni dwaj z powodu nizkiego stanu wody także późno przybędą. Nie da się to uniknąć, że czasem statek o dno zaryje i upływa sporo czasu, zanim go ruszą z miejsca.
— Żebym tylko wiedział, co Gibson zamierza i dokąd wlecze Ohlerta!
— Tak, to zaiste zagadka. Oszust ma niewątpliwie jakiś określony cel. Pieniądze, które dotąd podjęli, zrobią go człowiekiem zamożnym. Wystarczy, jeśli weźmie je sobie, a Ohlerta poprostu zostawi na lodzie. Że tego jeszcze nie uczynił, w tem dowód, że chce go jeszcze dalej wyzyskiwać. Bardzo mnie ta sprawa zajmuje, a ponieważ na razie przynajmniej tą samą drogą jedziemy, przeto jestem na wasze usługi, jeśli się wam podoba.
— Przyjmuję waszą pomoc z wdzięcznością, sir. Wzbudzacie we mnie szczere zaufanie ku sobie, wasza przychylność jest mi bardzo przyjemna, spodziewam się, że wasze łaskawe starania przydadzą się bardzo.
Uścisnęliśmy sobie ręce i wypróżniliśmy szklanki. Żałowałem mocno, że już wczoraj nie zwierzyłem się temu człowiekowi.
Podano nam właśnie nowe szklanki, kiedy doleciał nas ze dworu zgiełk przeraźliwy. Dzikie wrzaski ludzkie i szczekanie psów zbliżały się coraz bardziej. Naraz otwarły się gwałtownie drzwi i weszło sześciu mężczyzn, z których każdy musiał już dobrze wypić przedtem, gdyż żadnego nie można było nazwać trzeźwym. Ordynarne postaci i twarze, lekkie południowe ubranie i pyszna broń wpadały w oko natychmiast. Każdy uzbrojony był w strzelbę, nóż i rewolwer, albo pistolet; a oprócz tego mieli wszyscy u boku tęgie harapy i trzymali na mocnych linewkach psy. Były to ogromne psiska owej starannie hodowanej rasy, używanej w Stanach południowych do chwytania zbiegłych murzynów. Nazywają się one psami krwawymi lub łapaczami ludzi.
Opryszkowie przypatrzyli się nam bez powitania bezczelnym wzrokiem, rzucili się na krzesła, że aż zatrzeszczały, pokładli nogi na stole i zaczęli po nim bębnić zapiętkami, co miało oznaczać, że zwracają się do gospodarza z uprzejmą prośbą, żeby się do nich potrudził.
— Człowiecze, czy masz piwo? — krzyknął doń jeden z nich. — Niemieckie piwo?
Gospodarz dał z trwogą potakującą odpowiedź.
— Napijemy się. A ty sam jesteś Niemiec?
— Nie.
— To twoje szczęście. Piwa niemieckiego napijemy się, ale Niemcy niech się smażą w piekle, ci abolicyoniści, którzy pomagali Północy i przyprawili nas o utratę posad!
Gospodarz wycofał się czemprędzej, aby obsłużyć swych wytwornych gości, ja zaś odwróciłem się mimowoli i spojrzałem na mówiącego, a ten dostrzegł to. Jestem pewien, że w mojem spojrzeniu nie było dlań nic obrażającego, ale on widocznie nie lubił, żeby mu się przypatrywać, a może szukał zaczepki, bo zgromił mnie temi słowy:
— Czemu się na mnie gapisz? Czy nie powiedziałem może prawdy?
Odwróciłem się w milczeniu.
— Miejcie się na baczności! — szepnął do mnie Old Death. — To są rowdies najgorszego gatunku, wydaleni ze służby dozorcy niewolników, których chlebodawcy pobankrutowali po zniesieniu niewolnictwa. Teraz połączyli się, aby razem popełniać bezprawia. Najlepiej na nich nie zważać. Wypijmy prędzej i wynieśmy się.
Ten szept nie podobał się właśnie przedmówcy, bo wrzasnął znowu ku nam:
— Co tam gadasz pocichu, stary szkielecie? Jeśli mówisz o nas, to krzycz głośno, bo inaczej my otworzymy ci gębę!
Old Death przyłożył szklankę do ust, pociągnął parę łyków, nic nie odpowiadając. Nowi goście dostali piwo i skosztowali. Choć napój był istotnie niezły, mimoto rowdies, posłuszni swym kaprysom, wylali je na izbę. Ten, który do nas mówił poprzednio, trzymał jeszcze w ręku pełną szklankę i zawołał:
— Nie na podłogę! Tam siedzą dwaj, którym to widocznie smakuje. Niech mają!
Rozmachnął się i bryznął piwem przez stół na nas obydwu. Old Death otarł sobie zmoczoną twarz rękawem, ja jednak nie zdołałem znieść tak spokojnie tej nikczemnej obelgi. Kapelusz, kołnierz, bluza, wszystko ociekało mi piwem, ponieważ na mnie padł główny strumień. Odwróciłem się i rzekłem:
— Sir, proszę was bardzo, żebyście nie powtórzyli tego! Żartujcie sobie z kolegami. Temu się nie sprzeciwiamy, ale nas zostawcie w spokoju!
— Tak! A cobyście zrobili, gdyby mi przyszła ochota oblać was znowu?
— Toby się pokazało.
— Proszę? W takim razie musimy zaraz zobaczyć, coby się pokazało. Gospodarzu, piwa!
Reszta śmiała się i ryczała zadowolona ze swojego matadora, który gotów był swój żart bezwstydny powtórzyć.
— Na miłość Boga, sir, nie zaczepiajcie tych drabów! — ostrzegł mnie Old Death.
— Czy się boicie? — zapytałem.
— Ani mi się śni, ale oni zaraz za broń chwytają, a na kulę nawet najodważniejszy nic nie poradzi. Zważcie, że oni mają psy!
Psy były przywiązane do nóg stołowych. Aby mnie znowu z tyłu nie oblano, powstałem z miejsca i usiadłem tak, że zwróciłem się prawą stroną do rowdies.
— Aha! Przybiera bezpieczną postawę! — zaśmiał się dowódca. — Będzie się bronił, ale jeśli się tylko ruszy, puszczę na niego Plutona. On tresowany na ludzi.
Odwiązał psa i trzymał go na sznurku przy sobie. Jeszcze gospodarz piwa był nie przyniósł, jeszcze mieliśmy czas rzucić na stół pieniądze i odejść, ale ja nie sądziłem, żeby ta banda pozwoliła nam oddalić się, a ponadto wstrętnem mi było uciekać przed tymi pogardy godnymi ludźmi. Tacy samochwalcy są zawsze tchórzami na dnie duszy.
Sięgnąłem do kieszeni i odwiodłem rewolwer. Wiedziałem, że się w mocowaniu ostoję, nie byłem tylko pewien, czy mi się uda pokonać psy. Miałem już pod rękami psy tresowane na ludzi i jednego przynajmniej nie potrzebowałem się obawiać.
Wtem wszedł gospodarz, postawił szklanki na stole i rzekł głosem błagalnym do swych wojowniczych gości:
— Gentlemani, wasze odwiedziny są mi bardzo przyjemne, ale proszę was, żebyście zostawili w spokoju owych dwu ludzi. To także moi goście.
— Łotrze! — ryknął jeden z nich. — Chcesz nam dawać nauki? Zaczekaj, zaraz ostudzimy twój zapał!
I zawartość dwu czy trzech sklanek trafiła w gospodarza, który uznał za najwłaściwsze opuścić izbę czemprędzej.
— No, a teraz tamten pyskacz! — zawołał mój przeciwnik. — Teraz on dostanie!
Trzymając psa lewą ręką, prawą wylał na mnie wszystko piwo. Ja zerwałem się ze stołka i skoczyłem w bok tak, że mnie nie dosięgło, poczem podniosłem pięść, by się na tego łotra rzucić i ukarać go. On uprzedził mnie jednak.
— Pluto, go on! — zawołał, puściwszy psa na mnie.
Zostało mi jeszcze tyle czasu, żeby przyskoczyć do ściany, gdy wtem potężny zwierz rzucił się na mnie, przeskakując całą przestrzeń między mną a sobą, wynoszącą pięć kroków, jednym, iście tygrysim, skokiem. Pies był pewny, że pochwyci mnie zębami za gardło. W chwili jednak, kiedy chciał mnie ugryźć, uderzył nosem o ścianę. Skok był tak silny, że pies padł ogłuszony na ziemię.
Ja błyskawicznie porwałem go za tylne nogi, zamachnąłem się i palnąłem nim o ścianę tak mocno, że mu czaszkę rozbiłem.
Powstał okropny hałas. Psy szczekały, wyły i ciągnęły stoły na linewkach, ludzie klęli, a właściciel zabitego psa gotował się do bójki ze mną. W tem powstał Old Death i zawołał, mierząc do łotrów z obydwu rewolwerów:
— Stop! Na teraz jednakże już dość, chłopcy. Jeszcze jeden krok, lub ruch po broń, a strzelę. Co do nas pomyliliście się trochę. Ja jestem poszukiwacz ścieżek, Old Death, o którym słyszeliście zapewne, a ten sir, mój przyjaciel, również się was nie boi. Siądźcie i pijcie dalej skromnie swoje piwo! Weź rękę od kieszeni, bo strzelam!
Z tą przestrogą zwrócił się do jednego z dozorców, który zbliżył był rękę do kieszeni, aby wydobyć rewolwer. Ponieważ ja także tymczasem wyciągnąłem rewolwer, przeto obaj z Old Deathem rozporządzaliśmy ośmnastu strzałami. Zanimby który z tych hultajów zdołał za broń pochwycić, musiałby od nas kulą w łeb dostać. Stary poszukiwacz ścieżek zmienił się naraz zupełnie. Jego zazwyczaj pochylona postać wyprostowała się i podniosła, oczy zabłysły, a na całej twarzy odbił się wyraz pewnej siebie energii, nie dopuszczającej oporu. Było to wprost komiczne, jak spokornieli ci, przedtem tak butnie występujący, ludzie. Mruknęli półgłosem kilka uwag, lecz usiedli wkońcu; nawet właściciel zabitego psa nie ważył się doń przystąpić, gdyż musiałby zbliżyć się do mnie zanadto.
Staliśmy jeszcze z rewolwerami w ręku, kiedy wszedł nowy gość, Indyanin.
Miał na sobie wyprawioną na biało i pokrytą czerwonym haftem indyańskim bluzę myśliwską i spodnie z tego samego materyału, ozdobione na szwach frendzlami ze skalpów. Te obie części ubrania wolne były od wszelkich plam lub brudu. Małe nogi Indyanina tkwiły w haftowanych perłami trzewikach, upiększonych ponadto kolcami jeżatki. Na jego szyi zauważyłem woreczek z lekami, artystycznie rzeźbioną fajkę pokoju i potrójny sznur pazurów szarego niedźwiedzia, zdobytych na tym najstraszliwszym drapieżcy Gór Skalistych. Dokoła bioder biegł z kosztownego koca santillo sporządzony pas, z poza którego wyglądały rękojeści noża i rewolwerów. W prawej ręce trzymał dwururkę, której części drzewne obite były gęsto srebrnymi gwoździami. Na głowie nie miał Indyanin żadnego okrycia. Ciemne, sino-czerwone, włosy związane były w węzeł, podobny do hełmu i przeplecione rzemieniem ze skóry grzechotnika. Ani orle pióro, ani żadna inna odznaka nie zdobiła tej fryzury, a mimo to nasuwała się widzowi odrazu myśl, że ten młodzieniec jest wodzem i słynnym wojownikiem. Zakrój poważnej, pięknej, męskiej jego twarzy można było nazwać rzymskim. Kości policzkowe wystawały zaledwie w nieznacznej mierze, a wargi były pełne, choć subtelnie zarysowane. Matowa, jasno-brunatna, cera miała lekki odcień bronzowy. Jednem słowem był to Winnetou, wódz Apaczów, z którym łączyło mnie braterstwo krwi.
Zatrzymał się na chwilę w drzwiach. Bystrem, badawczem, spojrzeniem ciemnych oczu przebiegł po całej izbie i po wszystkich znajdujących się w niej osobach, poczem usiadł blizko nas, a jak najdalej od gapiących się nań rowdies.
Podniosłem już był nogę, aby ku Winnetou poskoczyć i pozdrowić go jak najserdeczniej, on jednak nie zwrócił na mnie uwagi, chociaż niewątpliwie mnie poznał. Miał widocznie do tego powód, przeto i ja nie wstałem, starając się nawet przybrać wyraz obojętności.
Z twarzy jego wyczytałem, że zrozumiał natychmiast położenie i nasz stosunek do rowdies. Zmrużył oczy, jakby z lekką pogardą, rzucił jeszcze raz okiem na naszych przeciwników, a kiedyśmy usiedli i schowali rewolwery, ukazał się na jego ustach ledwie dostrzegalny, ale przychylny uśmiech.
Wrażenie jego osobistości było tak wielkie, że po jego wejściu zrobiło się tak cicho jak w kościele. Cisza ta upewniła widocznie gospodarza, że niebezpieczeństwo minęło, bo wychylił głowę przez przymknięte drzwi, a widząc, że domysł jego się sprawdza, wsunął całą swą postać do izby.
— Proszę o piwo! — rzekł Indyanin, piękną, jasną, angielszczyzną i miłym dla ucha stentorowym głosem.
To wpadło w oko rowdies. Zbliżyli do siebie głowy i poczęli coś szeptać. Spojrzenia, rzucane ukradkiem na Indyanina, dowodziły, że nie mówili o nim nic korzystnego.
Winnetou dostał piwo, podniósł szklankę pod światło, padające przez okno, zbadał je wzrokiem znawcy i skosztował.
— Well! — rzekł, mlasnąwszy językiem. — Wasze piwo jest dobre. Wielki Manitou białych ludzi nauczył ich wielu sztuk, a warzenie piwa nie należy do najmniejszych.
— Czy uwierzyłby kto, że to Indyanin? — rzekłem cicho do Old Deatha, udając, że nie znam Winnetou.
— Tak i to jeszcze jaki! — odpowiedział stary również cicho, ale z naciskiem.
— Czy znacie go? Czy widzieliście i spotkaliście go już kiedy?
— Nie widziałem go jeszcze, ale poznaję go po ubraniu, postaci, wieku, a najbardziej po strzelbie. To słynna srebrna rusznica, która nigdy nie chybia celu. Macie szczęście poznać najsłynniejszego indyańskiego wodza Ameryki północnej, wodza Apaczów, Winnetou, najwybitniejszego wojownika z pomiędzy wszystkich Indyan. Imię jego rozbrzmiewa w każdym pałacu, w każdej chacie, przy każdem obozowem ognisku. Sprawiedliwy, rozumny, rzetelny, wierny, dumny, waleczny aż do zuchwalstwa, mistrz we władaniu wszelką bronią, przyjaciel i obrońca wszystkich czerwonych i białych, potrzebujących pomocy, znany jest wszerz i wzdłuż Stanów Zjednoczonych i daleko poza ich granicami jako największy bohater dalekiego Zachodu.
— Ale gdzie nauczył się tej angielszczyzny i tych manier białego gentlemana?
— Spędza wiele czasu na Wschodzie, a prócz tego opowiadają, że europejski uczony dostał się był do niewoli Apaczów, którzy jednak tak dobrze się z nim obchodzili, że postanowił u nich pozostać i usposabiać ich do życia pokojowego. On to był nauczycielem Winnetou, ale nie wkorzenił prawdopodobnie w nich swoich zasad i niewątpliwie poszedł z czasem na marne.
Old Death powiedział to tak cicho, że ja ledwie zdołałem go zrozumieć. Mimoto Indyanin, choć siedział od nas o jakich pięć łokci, odwrócił się i rzekł do mego nowego przyjaciela:
— Old Death się pomylił. Biały uczony dobrowolnie przybył do Apaczów, gdzie go przyjaźnie przyjęto, stał się nauczycielem Winnetou i uczył go być dobrym i odróżniać grzech od sprawiedliwości. Nie poszedł on na marne, lecz doznawał wysokiej czci i nie tęsknił nigdy do białych mężów. Gdy umarł, obsadzono grób jego żywymi dębami. Przeniósł się na wiecznie zielone sawanny, gdzie zbawieni nie rozszarpują się wzajem i piją zachwyt z oblicza Manitou. Tam go Winnetou znowu zobaczy i zapomni o nienawiści, jaką tu widzi.
Old Death był niesłychanie uszczęśliwiony tem, że Winnetou go poznał. Twarz promieniała mu radością, kiedy zapytał:
— Jakto, sir, wy mnie znacie? Rzeczywiście?
— Nie widziałem was jeszcze, ale mimoto poznałem was natychmiast, gdy tu wszedłem. Jesteście skutem, którego imię rozbrzmiewa aż po Las Animas.
Po tych słowach znów się od nas odwrócił. Podczas rozmowy nie drgnął ani jeden ruch jego spiżowej twarzy. Teraz siedział cicho i jakby zatopiony w sobie, tylko uszy drgały mu od czasu do czasu, jak gdyby zajmował się czemś, odbywającem się poza nim.