Читать книгу Weź głęboki wdech - Kasia Bulicz-Kasprzak - Страница 6
I
ОглавлениеCiało wykonało gwałtowny ruch i w pierwszej chwili myślałam, że zbyt pochopnie uznałam je za martwe. Gdzieś tam w środku mogła się tlić iskierka życia. Prawie jednocześnie z tą myślą i nadzieją przez nią wywołaną, przyszła refleksja, że to tylko te impulsy nerwowe, które nie dotarły do mózgu przed jego zgaśnięciem i teraz snują się po ciele, wywołując drgania.
Kiedy ja pogrążałam się w biochemicznej analizie śmierci, jeden z tych impulsów rzucił ciałem gwałtowniej niż inne, rozpoczynając tym samym lawinę niefortunnych zdarzeń. Ciało minimalnie zmieniło swoje położenie na nasypie, a to wystarczyło, by zadziałała grawitacja: nagle zaczęło się staczać, zrazu z wolna, później coraz szybciej, a ja stałam oniemiała. W sytuacjach stresowych zachowywałam się jak kawia – zamierałam w bezruchu. Potrzebowałam kilku sekund, by przełamać oszołomienie i podjąć działanie. Rzuciłam się więc za ciałem w dół po skarpie. Przykucnięta, przytrzymując się krzewinek, żeby uniknąć poślizgu, najszybciej jak to możliwe, zsuwałam się i w ostatniej chwili chwyciłam je za nogę. Odetchnęłam. Niestety, zbyt wcześnie. Fizyka była przeciwko mnie – waga, prędkość, przyciąganie ziemskie. Walczyłam, lecz bez szans. Chlupnęło i ciało zaczęło się pogrążać w błotnistej otchłani. Musiałam puścić, jeśli nie chciałam, by pociągnęło mnie za sobą.
W dłoni został mi but.
O czym myślisz, gdy stoisz nad bagnem, a twoje palce ściskają but należący do kogoś, kto był jedną z najważniejszych, jeśli nie najważniejszą osobą w twoim życiu? Wstyd się przyznać, o czym w tej chwili pomyślałam…
Budząc się wczesnym rankiem, nigdy nie wiemy, czy dzień, który się właśnie zaczyna, będzie dniem wyjątkowym, czy też jednym z szeregu zwykłych dni, których nie pamiętamy już w następny wtorek.
A jednak Los, który wiedział, bo przecież on wie wszystko, zadbał, żeby już od rana wszystko było idealnie.
Obudziło mnie słońce. Promienie znalazły szparę między kotarami, prześliznęły się przez nią i połaskotały mnie w twarz. Zapowiadał się bardzo pogodny dzień, a nie ma nic wspanialszego niż jasny, ciepły dzień pod koniec września, zwłaszcza że ostatnio aura była listopadowa.
Śniadanie zjadłam w samotności, bo moja matka i ciotka Klara jeszcze spały. Zwykle śpią długo, bo podobno na cerę nie ma nic lepszego od wielogodzinnego snu, niemniej czasem zdarza im się wstawać wcześniej. Zamieniają wtedy mój pierwszy posiłek w koszmar. Każde ich spojrzenie mówi: „Jeśli będziesz tyle jadła, będziesz gruba”. Nawet już nie próbuję tłumaczyć, że moje BMI jest w normie, choć od niepamiętnych czasów jadam obfite śniadania.
Samotność przy stole miała jeszcze ten plus, że obok talerza mogłam położyć telefon, na co matka nie pozwalała, i ułożyć kilka pasjansów. Uwielbiam pasjansy i traktuję je jak poranny trening mózgu.
Trening mózgu? Moje Krytyczne Ja uśmiechnęło się z przekąsem. No, może odrobinkę, ociupineczkę byłam od tej gry uzależniona, ale w końcu każdy ma prawo do jakiejś drobnej słabości.
Część drogi do pracy przejechałam tramwajem, a gdy zaczęło się w nim robić tłoczno, wysiadłam i szłam pieszo. Na jednym ze skwerów zauważyłam zielonego dzięcioła. Ucieszyło mnie to, bo od dawna żadnego nie spotkałam. Lubię, spacerując przez miasto, obserwować ptaki. Czasem nawet się zastanawiam, czy nie powinnam zrobić specjalizacji z ornitologii. To niby dość odległe od botaniki, którą się zajmuję, ale przecież człowiek powinien mieć w życiu różnorodne pasje.
Słońce z mozołem wdrapywało się na niebo i było coraz jaśniejsze i coraz cieplejsze, ale od ścieżek ogrodu, który otaczał Instytut Botaniki, ciągnęło wilgotnym chłodem. Tu i ówdzie wciąż były kałuże. To zadziwiające, ale w słoneczny dzień wyglądają one o wiele przyjaźniej niż w zimny czy deszczowy.
Wspaniały ranek, pomyślałam, siadając przy swoim biurku. Zwykle stawiałam się w pracy pierwsza. I to nie tylko dlatego, że byłam pracowita i ambitna. Nic nie sprawiało mi większej przyjemności niż świadomość, że gdy profesor będzie szedł do swojego gabinetu, zobaczy mnie przy pracy. Zwykle się wtedy delikatnie uśmiechał. Nie wiem, czy był to uśmiech świadomy, czy nie i czy byłam jego adresatką, ale stanowił dla mnie najwspanialszą gratyfikację. Bo, nie ma co ukrywać, profesor Stanisław Potoczkiewicz stanowił dla mnie największy autorytet w sprawach przyrodniczych. Nie tylko dla mnie zresztą był wzorem. Znany w kraju i za granicą. Prowadził ważne badania dotyczące epifitów. Wygłaszał odczyty, publikował, występował w telewizji, a honoris causami mógł sobie gabinet wytapetować.
Po profesorze zwykle zjawiał się doktor Piotr Deker, specjalista od porostów, niski, grubawy, przedwcześnie wyłysiały facet, którego jedyną zaletą była małomówność. Wiedziałam jednak, że dziś go nie zobaczę, wziął kilka dni wolnego.
Ostatnia na naszym piętrze zjawiała się Julka, czyli doktor Julia Dembowicz. Każdego ranka wyglądała tak, jakby stoczyła ze snem walkę fizyczną – włosy miała potargane, oczy podpuchnięte, na policzkach ślady zadrapań. Wiecznie spóźniona, przyprowadzała ze sobą chaos, który od razu przysiadał na jej biurku.
Piotr i Julka byli kumplami od wychodzenia na papierosa. Tylko to ich łączyło, byli bowiem tak różni, jak dzień i noc. On brzydki, ona zjawiskowo piękna, loki w kolorze nadmorskiego piasku, oczy niebieskie jak bałtycka toń, smukła i gibka jak trzcina. On poukładany, ona bałaganiara. On małomówny, ona gaduła.
Przez to wspólne papierosowanie stanowili osobną frakcję, nie wrogą, po prostu inną. Swego czasu bałam się, że mogą stanowić zagrożenie, w porę jednak sobie uświadomiłam, że żadne z nich, w przeciwieństwie do mnie, nie jest jednocześnie ambitne i inteligentne. Moje Dobrze Wychowane Ja zarzuciło mi od razu, że przechwalanie się nie należy do dobrego tonu, ale szybko mu wyjaśniłam, że to nie przechwałki, tylko szczerość, w której nie ma nic zdrożnego. To nawet zaleta, co trzeba podkreślić, zważywszy na to, ile mam wad. I prawie za wszystkie winę ponosi moja matka, bo te, których we mnie nie wyrobiła, odziedziczyłam po niej.
Tego ranka naturalny porządek rzeczy został zakłócony, bo przed Julką zjawił się Stan Potoczkiewicz, zwany czasem Stankiem albo Juniorkiem. Jedyne dziecko i największe rozczarowanie profesora jednocześnie. Ze wszystkich dróg naukowej kariery wybrać gramatykę historyczną? Jak można własnemu ojcu zrobić coś takiego?
Nic dziwnego, że się wiecznie kłócili. Teraz też. Ledwo Stanek przyszedł, a zaraz z gabinetu profesora zaczęły dobiegać krzyki. „Jak możesz?” i „Nie zrobisz tego!” przedzierało się przez drzwi. Biedny profesor, będzie miał cały dzień zepsuty. Szczerze mu współczułam i dlatego nie chciałam stawiać go w kłopotliwej sytuacji, gdy wyjdzie z gabinetu i zda sobie sprawę, że byłam świadkiem zajścia. Założyłam więc słuchawki na uszy, odpaliłam muzykę i pochyliłam się nad badaniami. Jedna chwila i świat odpłynął. Byłam tylko ja i nauka.
Kiedy w końcu podniosłam głowę, zdałam sobie sprawę, że minęło mnóstwo czasu.
Za oknem wrześniowe przedpołudnie, ciepłe i złociście słoneczne. Liście drzew wciąż były zielone, ale już z wolna zaczynały rdzewieć. Z miejsca, w którym stało moje biurko, widziałam szpaler platanów; kora z ich pni schodziła jak strupy ze świeżo zagojonych ran. Dalej nadgryzione przez szrotówka korony kasztanowców. Lubiłam ten widok, nawet szrotówka lubiłam, w końcu to nie jego wina, że pociągają go kasztanowce, a nie ma u nas naturalnych wrogów. Ten cudowny widok zawdzięczałam wielkiej szklanej ścianie. Kilkanaście lat temu, w czasach, gdy ja zastanawiałam się nad wyborem liceum, władze uniwersytetu doszły do wniosku, że budynek, w którym mieścił się Instytut Botaniki, to nie jest miejsce, które chciałoby się pokazywać zagranicznym gościom. Obcięto budżet tu i tam, zdobyto dotacje i wybudowano supernowoczesną konstrukcję ze stali i szkła. Piękną, nowoczesną i funkcjonalną. Uwielbiałam ją. Podobnie jak ciszę, która panowała tu od czerwca. To dlatego, że studenci wciąż jeszcze cieszyli się wakacjami. Ci nieliczni, którzy nie zaliczyli przedmiotów w czerwcu, przemykali po korytarzach szybko i z pochylonymi głowami, zawstydzeni tym, że gdy trzeba się było uczyć, woleli balować na prymitywnych imprezach w akademikach. „Dlaczego byłem tak głupi?”, można było wyczytać w ich spojrzeniach.
Z rozmyślań o ciasnych horyzontach myślowych żaków wyrwała mnie Julka. Podniosła wzrok znad mikroskopu, przetarła zmęczone oczy, przeciągnęła się tak, że stawy jej zatrzeszczały, i oświadczyła, że musi zapalić.
– Chodź ze mną.
Udałam, że nie słyszę.
– Pójdziesz ze mną – rozkazała.
No i masz! Zostałam postawiona w bardzo niekomfortowej sytuacji. Nie znoszę palenia i robię wszystko, by nie stać się jego ofiarą, bo bierne czy aktywne – zawsze szkodliwe. Pech, że akurat Piotra nie ma w pracy. A Julka nie lubi palić w samotności. Nie uda mi się wykręcić. Ton jej głosu świadczył o tym, że nie zaakceptuje sprzeciwu kogoś, kto jest niżej w hierarchii stadnej.
Trudno, powiedziałam sobie. Stanę tak, żeby dym na mnie nie leciał, a kiedy wrócimy, przepłuczę śluzówki roztworem wody morskiej. Przecież nie chcę umrzeć przed osiemdziesiątką, bo mam wiele rzeczy do zrobienia w życiu. Ważnych rzeczy. Muszę poszerzyć wiedzę na temat rosiczek i zdobyć kilka nagród naukowych, w tym tę najważniejszą.
Wyszłyśmy przed Instytut i Julka wyciągnęła z paczki papierosa. Rzuciła mi pytające spojrzenie, a kiedy potrząsnęłam głową, wzruszyła ramionami, robiąc minę „nie to nie”. Zaciągnęła się z taką lubością, jakby na oczy nie widziała raportów dotyczących chorób wywołanych paleniem
– Lubię wrzesień – stwierdziła.
– Ja też.
– Nienawidzę studenciaków.
– Ja też.
Ucieszyła ją ta zgodność.
– Przypominają mi owce. Wybałuszają te durne gały i pogrążeni w całkowitej bezmyślności prą przed siebie. Im się czasem wydaje, że się wyróżniają, bo se łby pokolorują albo przerobią uszy na sitka, ale jak patrzysz na masę, to wszyscy wyglądają tak samo. Już mi się nawet nie chce zapamiętywać imion. Nazywam ich zgodnie z płcią. – Zamyśliła się. – Nie sądzisz, że to seksistowskie? W tym roku będę do nich mówić „człowieku”.
Szerokim uśmiechem wyraziłam entuzjazm dla tego pomysłu.
Julka zaciągnęła się po raz ostatni i czubkiem czerwonego trampka zmiażdżyła niedopałek.
– No, Michalino, wracamy do roboty.
Ruszyłyśmy ku wejściu do Instytutu. I wtedy właśnie w drzwiach stanął chłopak, który wyglądał jak uciekinier z amerykańskiego filmu akcji. Blond grzywka spadała mu falą na wysokie opalone czoło. Oczy miał niebieskie jak niebo nad Prowansją, nos prosty, usta… Usta warte były miliona dolarów. Uśmiechnął się do nas i jego białe zęby błysnęły oślepiająco. Zbiegł po schodach tak, jakby dawał show na Broadwayu.
Jego „dzień dobry” zdecydowanie było skierowane do Julki.
– Kto to był? – zapytałam, gdy drzwi zamknęły się za nami i nie mogłyśmy być już usłyszane.
– Nie wiesz? W jakim ty świecie żyjesz, Michalino?
Retoryczne pytanie w odpowiedzi na moje pytanie. I jak wybrnąć z takiej oratorskiej szarady?
– Pod okiem profesora będzie prowadził badania na temat storczyków. Taka jest wersja oficjalna. – Widocznie Julka nie była uczennicą Cycerona.
– A jest nieoficjalna? – Moje Ciekawe Wszystkiego Ja nie mogło się powstrzymać przed zadaniem tego pytania.
Wywróciła oczami, co miało wyrażać, jak bardzo boleje nad moją naiwnością.
– Nie ma, ale wystarczy pomyśleć, by wydedukować co i jak. Szefem naszego zakładu jest profesor, który jest najlepszym w kraju specjalistą od storczyków. A w zakładzie same baby. I żadna z nas nie zajmuje się storczykami. Rozumiesz teraz? Właśnie minęłyśmy następcę tronu.
Udałam, że mnie te słowa nie obeszły. Tak nawet powinno być, w końcu to mógł być żart, a facet to nie przyszły autor odkrywczych obserwacji epifitów, tylko człowiek od marketingu bezpośredniego, czy jak tam teraz nazywa się komiwojażerka. Julka lubi ci dokuczać, a zna twoje słabe punkty, tłumaczyło Moje Nieulegające Emocjom Ja. To przez zazdrość. Mimo że jest starsza, jako naukowiec ja osiągnęłam znacznie więcej. Jestem inteligentniejsza i profesor bardziej mnie lubi. Julka jest ode mnie tylko ładniejsza. Czy to miało jakieś znaczenie? Spójrzmy na Rosalind Franklin. Żadnego.
Wróciłyśmy do swoich stanowisk, ja do przerwanej pracy, Julka do oglądania zabawnych zdjęć z kotkami.
Dwie godziny później, gdy stało się jasne, że w całym internecie nie ma żadnego zdjęcia kota, którego by już nie widziała, zaczęła się zbierać do domu. Przechodząc obok mojego biurka, zatrzymała się, jakby sobie o czymś przypomniała.
– Na twoim miejscu bym się z nim przespała.
Zupełnie nie zrozumiałam, o co jej chodzi.
– Z kim?
– No z tym nowym pieszczoszkiem profesora.
– Co ty mówisz? – Nie wiedziałam, czy się rozzłościć, czy zbyć ją śmiechem. Szczerze, byłam bliższa tego pierwszego. Zwłaszcza sformułowanie „pieszczoszek profesora” w kontekście kogoś innego niż ja bardzo mnie zabolało.
A Julka, jakby nieświadoma burzy emocjonalnej, którą we mnie wywołała, ciągnęła:
– Bądźmy szczere, Michalino. Bez względu na to, jak pracowita, zdolna i ambitna jesteś, pociąg twojej kariery naukowej właśnie zjechał na bocznicę. Jedyną szansą powrotu na tory jest podczepienie się do lokomotywy, którą jest ten nowy. Co prawda zawsze z tyłu, ale przynajmniej kariera nie będzie stała w miejscu.
I ruszyła ku drzwiom. W progu się odwróciła i ze śmiechem rzuciła jeszcze na pożegnanie.
– A jakby ci się udało za niego wyjść, to już w ogóle miód. Bo jak się nie może zostać profesorem, to bycie profesorową stanowi niezłą nagrodę pocieszenia.
Poczekałam, aż odgłos jej kroków ucichnie, i pozwoliłam, by łzy wściekłości i żalu popłynęły mi z oczu. Chciałam je zatrzymać, ale nie potrafiłam. Złapałam szalkę Petriego, która leżała na biurku, i cisnęłam nią w ścianę. Szkło się posypało, a ja czułam, jakby to we mnie coś pękło.
Nie pierwszy to raz wściekałam się z powodu tego, co mi powiedziała. Dlatego wciąż miałam do niej ambiwalentne uczucia.
Julka była ładna w ten szczególny sposób, który wzbudza w innych kobietach nie zazdrość, a sympatię. Wysoka i chłopięco szczupła, miała twarz okrągłą, lekko piegowatą, okoloną piaskową czupryną. Szare oczy patrzyły na świat z rentgenowską przenikliwością. Julka była niesamowicie inteligentna i, jak to z takimi osobami bywa, czasem bywała miła, a czasem okrutnie złośliwa. Poznałyśmy się, gdy ja byłam na pierwszym roku, a ona zaczynała studia doktoranckie. Zawaliłam kolokwium z systematyki i miałam je zaliczyć właśnie u przyszłej doktor Dembowicz. Pamiętam, że pierwszym pytaniem, które mi zadała, było nie „Jakie gatunki należą do rodziny Veronica?” tylko „Jaki ty masz problem z ojcem?”. Maksymalnie zawstydzona wyjaśniłam, że nie mam żadnego problemu, ponieważ mój ojciec zmarł przed siedemnastu laty. Jej twarz się rozjaśniła, jakby nagle odkryła nowy gatunek storczyka, i z uśmiechem powiedziała: „To tłumaczy twój bałwochwalczy stosunek do profesora”, wpisała mi piątkę i pozwoliła odejść. Zebrałam swoje rzeczy i wyszłam bez słowa. Strach, skrępowanie nie pozwoliły mi na skomentowanie sytuacji. Pamiętam, że zrobiło mi się bardzo przykro. Nie chciałam już nigdy usłyszeć niczego podobnego i dlatego uznałam, że najlepszym rozwiązaniem będzie unikanie Julki.
A potem przyszedł ten moment, kiedy ze studentki stałam się pracownikiem naukowym i nie miałam wyjścia, musiałam z nią pracować. To był ciężki czas, bo cokolwiek tamta powiedziała, wywoływało u mnie łzawienie. Jesteś przewrażliwiona na swoim punkcie, powiedziało w końcu Moje Wnikliwie Na Mnie Patrzące Ja, a wszystko to przez matkę. Wzięłam głęboki wdech i stawiłam czoło trudnej rzeczywistości. Postanowiłam zostać przyjaciółką Julki. Nie prawdziwą oczywiście, tylko taką, o której ona myślała, że żywi w stosunku do niej ciepłe uczucia. Czas pokazał, że była to mądra decyzja. I kiedy Julka mówiła jakąś złośliwość, ja śmiałam się jak z najlepszego dowcipu. A gdy ona przekonała się, że mnie nie rani, przestała zadawać ciosy. Z czasem okazało się, że potrafi też mówić rzeczy, które były słuszne i szczere, choć zawsze brzmiały jak złośliwość.
No, może nie zawsze miała rację. „Pociąg twojej kariery naukowej właśnie zjechał na bocznicę”. Julka wiedziała, gdzie zaboli najbardziej. Kurara, którą nasączone były jej słowa, przeniknęła cały mój organizm, odbierając mi wolę życia. Tego życia, w którym nie miałam nic poza pracą i poza jednym, jedynym marzeniem. Chciałam, by moje nazwisko znalazło się na liście laureatów nagrody Nobla. I to nie była jakaś tam mrzonka. Wszystko dobrze sobie przemyślałam i zaplanowałam. Prawie wszystko. Nie wzięłam pod uwagę pojawienia się chłopaczka z grzyweczką koloru blond.
Wytarłam oczy i zaczęłam się zbierać. Bez względu na to, jak bardzo nie miałam ochoty wracać do domu, musiałam w końcu wyjść z Instytutu.
Właśnie pakowałam do torebki wydruk artykułu z „Science” na temat apoptozy komórek u Veronica chamaedris, który zamierzałam przeczytać w tramwaju, gdy skrzypnęły drzwi. Podniosłam głowę. Na progu stał on, „nowy pieszczoszek”, śliczny jak majowy poranek. Uśmiechał się promiennie i wyglądało to dokładnie tak, jak błysk słońca wychylającego się zza chmurki plus tęcza i sznur lecących żurawi. Ludzie, jak ja go w tym momencie nienawidziłam!
A on, zupełnie tego nieświadomy, tylko błyskał szkliwem białym jak płatki Anemone nemorosa.
– Cieszę się, że jeszcze kogoś zastałem. Zostawiłem torbę z laptopem w gabinecie profesora. Mogę? – Wskazał drzwi.
I co ja miałam mu powiedzieć? To pytanie rozdarło mnie wewnętrznie. Z jednej strony wiedziałam, że drzwi do gabinetu są otwarte i nie ma tam nic cennego, a profesor wielokrotnie powtarzał, że jeśli zajdzie taka potrzeba, możemy korzystać z jego biurka jak z własnego. Z drugiej strony Majowy Poranek był nieznajomym mężczyzną, który mógł mieć niecne zamiary i plany, by zrobić coś nielegalnego. Będziesz współwinna, ostrzegło Moje Czujne Ja.
Majowy uznał, że moje wahanie trwać może w nieskończoność, bo postanowił nie czekać na przyzwolenie. Wszedł jak do siebie. Zostawił jednak otwarte drzwi, mogłam więc zobaczyć, jak schyla się pod biurko i wyciąga szarą torbę. Przynajmniej nie kłamał. Odłożyłam gałąź sekwoi olbrzymiej, która leży na moim biurku niby dla ozdoby, ale tak naprawdę stanowi narzędzie obronne na wypadek, gdyby ktoś zakradł się do Instytutu, kiedy będę tu sama. Sekwoja to dobre drewno i ma ładne usłojenie.
Tymczasem Majowy wyszedł z gabinetu, starannie zamknął za sobą drzwi i podszedł do mnie. Może zbyt pochopnie odłożyłam gałąź? Nie. Nie wyglądał na kogoś, kto ma złe zamiary.
– Powinniśmy się poznać, skoro będziemy razem pracować – powiedział. – Jestem Filip Góralczyk.
Julka nie kłamała. „Pracować”! Powinien powiedzieć raczej: wciskać się na nie swoje miejsce w kolejce do botanicznej chwały. I jeszcze to „razem”. Zapamiętaj sobie, pięknisiu, że niczego nigdy nie będziemy robili razem.
Chyba oczekiwał, że też mu się przedstawię. Z ociąganiem wyciągnęłam rękę.
– Doktor Michalina Zielińska.
Patrzył mi w oczy, czerwone teraz jak owoce głogu.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
– Alergia – skłamałam. Moje Nieskore Do Mówienia O Sobie Ja zasugerowało, by szybko zmienić temat. – Słyszałam, że zajmujesz się storczykami?
– Wieści się rozchodzą. – Znowu błysnął zębami. Dlaczego nie szukał pracy w modelingu? – A co jest twoją pasją?
– Rosiczki.
– Czyli oboje wybraliśmy te rośliny, które wykorzystują owady?
Chciałam powiedzieć coś inteligentnego na temat różnic między drapieżnikami, którymi są rosiczki, a storczykami, które uważałam za roślinne kurwiszony, ale ten jego filmowy uśmiech mnie onieśmielał. Milczałam, czekając, aż sobie pójdzie.
Nie szedł. Ociągał się. Przez chwilę gapił się w okno, za którym świat był tak piękny, jak ja w tej chwili byłam rozgoryczona.
– To co, idziemy na kawę? – zaproponował nagle i niespodziewanie. – Chociaż nie…
No i dobrze, nigdzie bym z nim nie poszła.
– Na kawę za późno. Może pójdziemy na piwo? Pijasz piwo? – Filip, znany wcześniej jako Majowy Poranek, wpatrywał się we mnie wyczekująco.
Wewnętrzne rozdarcie się pogłębiło. Chciałam odmówić, ale Moje Mądre Ja zauważyło, że to nierozsądne. W końcu to okazja do rozmowy, w czasie której mogłabym sprawdzić, na ile dobrze poinformowana jest Julka. Przyjaciół trzymaj blisko, wrogów jeszcze bliżej, tak powiedział filozof, a ja zamierzałam realizować to w praktyce.
Co prawda nie piłam, ale on o tym nie wiedział, więc powiedziałam, że owszem, pijam, a piwo to nawet bardzo lubię. No i poszliśmy.
Jeśli chodzi o życie rozrywkowe miasta, byłam kompletną ignorantką. Nie znałam knajp, barów ani restauracji. Jedynym lokalem, który kojarzyłam, był ten, w którym Julka organizowała swoje imieniny – imieniny, bo jest jedną z tych kobiet, których o wiek nie wolno zapytać. Pomyślałam, że skoro tak obyta osoba jak ona wybiera takie miejsce, to znaczy, że jest ono topowe.
Pierwszy raz w życiu mogłam porównać wiedzę teoretyczną na temat tego, jak działa alkohol na organizm człowieka, z doświadczeniem praktycznym. Było to bardzo interesujące, dlatego też, gdy Filip zapytał, czy mam ochotę na jeszcze jeden kufel, entuzjastycznie odpowiedziałam, że owszem. Oczywiście tylko dlatego, by móc kontynuować badania. Trzeci kufel ja zaproponowałam, w końcu nie mogło być tak, że tylko on to robi. Mamy przecież równouprawnienie, prawda? Do czwartego nie doszło, bo Filip musiał już iść. Było mu bardzo przykro z tego powodu, bo, jak powiedział, jestem wspaniałym interlokutorem i mógłby tak siedzieć i gadać ze mną do rana, ale załatwił tego dnia masę formalności i po prostu pada już na pysk. Prześliczny pysk. Nie jestem już teraz pewna, czy to pomyślałam, czy powiedziałam na głos.
Mój plan, by w tramwaju poczytać, okazał się niemożliwy do realizacji. Literki tonęły w wartkim nurcie rwącej rzeki druku, a mnie od tego mdliło.
Marzyłam, by dotrzeć do domu… Wróć. Marzyłam, by dotrzeć do łóżka. Jakiegokolwiek. Gdyby akurat była wystawka i ktoś postawiłby wersalkę obok kosza na śmieci, to bym się na niej położyła. Tak tylko na chwilę, bo powieki miałam niesamowicie ciężkie.
– Niedługo zaczniesz wracać z pracy nad ranem. – Tymi słowami przywitała mnie matka. Stała w przedpokoju i przyglądała mi się uważnie.
– Czy ty piłaś alkohol?
– Tylko jedno małe piwo.
– Piwo! Wiesz, co się dzieje z kobietami, które piją piwo? Kurczą się im mózgi, za to rosną brzuchy.
– Od jednego piwa?
– Wszystko zaczyna się od jednego. – Matka strzepnęła ze swojego mankietu paproszek. Był to gest teatralny, obie bowiem dobrze wiedziałyśmy, że w jej idealnym wyglądzie nie ma miejsca na paproszki. – A twój mózg już chyba się skurczył, bo cóż to za pomysł, by kobieta sama chodziła po barach i upijała się piwem.
– Nie jestem pijana i nie byłam sama.
– Koleżaneczki. – Przewróciła oczyma. – Czy wiesz, jak to wygląda, gdy grupa samotnych kobiet siedzi w barze, pije i zachowuje się ordynarnie?
– Byłam z mężczyzną.
Moją matkę na moment zatkało, a był to widok tak rzadki, że wart zapamiętania.
Kiedy już odzyskała głos, zasypała mnie gradem pytań. Czy żonaty, gdzie go poznałam, czy przystojny.
– Owszem – odpowiedziałam skwapliwie.
– Tyle razy ci powtarzałam, żebyś nie zawracała sobie głowy przystojnymi. – W tonie głosu słyszałam, jak bardzo jest mną rozczarowana. – Nie masz szans. Zwłaszcza gdy zaczynasz od picia z nim piwa. Co on sobie o tobie myślał, gdy patrzył, jak się upijasz?
Nie wiem, co myślał. Za to wiem, co powiedział, a to było bardzo, bardzo miłe. Okazało się, że czytał mój artykuł na temat możliwości wykorzystywania w dalekiej przyszłości obszarów bagiennych w gospodarce rolnej i zrobił on na nim ogromne wrażenie. Muszę się zastanowić jak, w możliwie najboleśniejszy sposób, powiedzieć o tym Julce.
„Nie spodziewałem się, że można mieć tak szeroki horyzont myślowy”, mówił Filip. „Cóż za wyobraźnia! Wyznam ci, że moim zdaniem to, czego brakuje naukowcom, to właśnie wyobraźnia. Idziemy wydeptaną ścieżką, a powinniśmy iść…”. „Iść na bagna”, dokończyłam.
Roześmialiśmy się i on spojrzał na mnie w taki sposób… W sposób, który wywołał refleksję, że gdy jest się kobietą zabawną, inteligentną i błyskotliwą, to może niekoniecznie należy się martwić brakiem urody?
Oczywiście nie powiedziałam o tym mojej matce. Wyśmiałaby mnie. Jednym zdaniem odrąbałaby skrzydła moim marzeniom. I kazałaby spojrzeć w lustro, a tam nie znalazłabym nic godnego uwagi, ot, przeciętną buzię, która mogłaby być piękna, gdyby więcej było w niej matki, a mniej ojca.
Moja matka była piękna. Nie ładna, nie śliczna. Ona była nieziemsko piękna i to jeszcze w ten retro sposób, jak z przedwojennej ilustracji. Drobniutka twarz, wielkie oczy ocienione długimi rzęsami, mały, zgrabny nosek, a wszystko tak harmonijne, jak rysowane z linijką. Żeby sprostać wymogom narzuconym przez wygląd zewnętrzny, zachowywała się według norm obowiązujących kobietę sto lat temu. Miała obsesję na punkcie zachowywania się z klasą i odmieniała słowo elegancja przez wszystkie przypadki.
Mój ojciec wyrządził jej wielką krzywdę, którą byłam ja, i wielką przysługę, którą był zawał przed czterdziestką. W ten sposób wyzwolił moją rodzicielkę z oków małżeństwa, w którym nie była szczęśliwa. Wdowieństwo jest eleganckie, mawiała, a bycie rozwódką jest takie ordynarne.
Kiedy dorosłam na tyle, że zaczęłam myśleć samodzielnie, doszłam do wniosku, że ojciec i mnie wyświadczył przysługę. W końcu lepiej żyć ze szczęśliwą matką niż z dwojgiem bardzo nieszczęśliwych rodziców. Lukę po ojcu wypełniłam sobie wymyślonym tatusiem. Był miły, kochał mnie ponad wszystko i zawsze wspierał. Prawdziwy nie podołałby temu wyzwaniu. Zwłaszcza że pewnie siedziałby pod pantoflem żony. A moja matka nie miała o mnie najlepszego zdania i za nic nie pozwoliłaby mu zrobić ze mnie rozpieszczonej księżniczki tatusia.
I właśnie dlatego nie powiedziałam jej o tym, co usłyszałam od Filipa. Nie powiedziałam też o tym, co działo się między nami później, a działo się naprawdę sporo.
Poszłam do swojego pokoju, rzuciłam się na wytęsknione łóżko. Zanim zasnęłam, wpatrywałam się w sufit. Ten dzień był piękny nie tylko ze względu na pogodę, zauważyło Moje Romantyczne Ja. Ten dzień był piękny, powtórzyłam w myślach.