Читать книгу Weź głęboki wdech - Kasia Bulicz-Kasprzak - Страница 7
II
ОглавлениеTo był piękny dzień, pomyślałam. Pewnie najpiękniejszy dzień z całego życia. Moje Desperacko Pragnące Uciec Z Tej Ciemnicy Ja słusznie zauważyło, że rozmyślanie o przeszłości nie jest sposobem na wyważenie drzwi. Niestety, nie byłam w stanie podjąć innej aktywności, ponieważ guz na mojej głowie wciąż pulsował i był źródłem bólu, który falami rozlewał się na całe ciało. Niektóre uderzenia były tak silne, że odbierały oddech.
Trudno sobie wyobrazić lepszy sposób na spędzenie niedzielnego popołudnia od siedzenia w ciemnej piwnicy z guzem na łbie, zauważyło Moje Cyniczne Ja. Dodało jeszcze, że doprowadziła mnie tu naiwność. No i jeszcze chorobliwa ambicja. Cecha, której na pewno bym nie miała, gdyby nie moja matka. Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to nie tylko Filip ponosi winę za sytuację, w której się znalazłam. Współwinna była również moja matka.
Jesień sprawia na mnie wrażenie osoby z chorobą dwubiegunową. Jest tak zmienna, że nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Zimne, mgliste poranki potrafią się zamienić w świetliście słoneczne dni, bywa jednak i tak, że w słoneczne południe wiatr przygoni bure chmury, z których leje, leje i leje.
Siedziałam w swoim pokoju z nosem przyklejonym do szyby i patrzyłam na mokry świat. Nie miałam nic przeciwko opadom. Deszcz jest przyrodzie potrzebny, woda to źródło życia, choć, jak mówi moja matka, wilgoć w powietrzu fatalnie wpływa na moje włosy. Chyba nie powinnam się tym martwić, według matki wszystko fatalnie na mnie wpływa.
Byłam nieładnym dzieckiem, ale dopóki nim byłam, istniała nadzieja, że z tego wyrosnę. W końcu motyl zaczyna jako paskudna gąsienica. Jednak w pewnym momencie stało się jasne, że na genetycznej loterii wylosowałam same nagrody pocieszenia.
– Musimy pogodzić się z faktem, że jesteś brzydactwem – powiedziała moja matka pewnego dnia. – Nie ma szans, byś znalazła męża, który zapewni ci odpowiednią stopę życiową. Musisz zyskać zawód, który da ci utrzymanie. To musi być coś eleganckiego. – Zamyśliła się na chwilę. – Zanim zdecydujemy się na coś konkretnego, musisz być dobra we wszystkim.
Dlatego spędzałam młodość, ślęcząc do późna nad książkami. Wkuwałam chemię i matmę, wygrywałam olimpiady z polskiego i biologii, chodziłam na eskaes, bo matka uznała, że kariera sportowa, wyjąwszy pchnięcie kulą i podnoszenie ciężarów, nie jest niczym hańbiącym. W końcu sam proces uczenia się przestał mi być wstrętny. Zobaczyłam szeroki kontekst, uświadomiłam sobie, że emocje, które sprawiają, iż poeci piszą tkliwe wiersze, to nic innego jak chemia mózgu. Zafascynowało mnie to. Chciałam wiedzieć więcej, rozumieć lepiej. Chłonęłam wiedzę jak gąbka wodę. Gdy porównywałam się do rówieśniczek, zauważałam, że owszem, są ładniejsze, ale jednocześnie i głupsze ode mnie. To napawało nadzieją. Oto istniało pole, gdzie mogłam być najlepsza. Wystarczy, że się bardzo, bardzo mocno postaram. Podjęłam decyzję o wyborze drogi życiowej i postanowiłam poinformować o tym matkę, zanim wymyśli coś własnego, durnego i „eleganckiego”, na co nie będę miała ochoty, a ona będzie się upierała. Nie chciałam wojny.
Pamiętam, że długo zbierałam się na odwagę. W końcu nadszedł dzień, gdy ciotki Klary nie było, a moja rodzicielka miała zadziwiająco dobry humor.
Siedziała w salonie i sączyła herbatę z angielskiej filiżanki.
– Zamierzam zostać naukowcem – oświadczyłam.
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
– Naukowcem?
– Tak, mamo, naukowcem.
– Czy ten zawód zapewni ci właściwą stopę życiową?
Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Bałam się, że niewiedza na temat zarobków kadry naukowej może być argumentem przeciwko mnie. Musiałam szybko coś wymyślić.
– Będę chodzić w białym fartuchu. – Od bieli elegantsza jest tylko czerń. – I będę wygłaszać odczyty na międzynarodowych konferencjach. – A przynajmniej taki miałam plan.
Matka przez chwilę się zastanawiała. W końcu po królewsku skinęła głową, dając mi przyzwolenie, i dodała jeszcze:
– Prestiżowy zawód. Ojciec byłby z ciebie dumny.
Często podkreślała wagę swoich słów autorytetem mego nieżyjącego rodzica. Zwykle miałam wrażenie rażącego nadużycia, ale ten jeden raz przyznałam jej rację. Nie dlatego, że ojca napawałoby dumą to, że zostanę naukowcem, ale dlatego, że ojciec, gdyby żył, w ogóle byłby ze mnie bardzo dumny.
– Naukowiec. Twój brak urody może być tu atutem. Tylko pamiętaj, że musisz być najlepsza – skomentowała sprawę ciotka Klara.
Ciotka Klara, siostra mojej matki, równie piękna i jeszcze bardziej pokręcona. Podejrzewam, że to kwestia wychowania. Babka była osobą na wskroś przedwojenną. To zresztą ona zaaranżowała małżeństwo moich rodziców. Moim zdaniem kierowała się zasadą przyciągających się przeciwieństw. Niestety, nie zadziałało. Ojciec był jak woda, a matka jak gorąca lawa – zamieniła go w chmurkę pary wodnej i uleciał ku niebu. Zostałyśmy we cztery, a później, gdy miałam pięć lat, we trzy. Jak przez mgłę pamiętam pogrzeb mojej babki. Czarna suknia i białe perły, szept matki „Sztuczne perły są takie nieeleganckie” i odpowiedź ciotki Klary „Jeśli to poprawi ci humor, to proszę, włóż do trumny pamiątkę rodzinną, która ma dwieście lat”, a po chwili moja matka „Nie sądzisz, że słowo trumna jest wulgarne?”. Niczego więcej z pogrzebu nie pamiętam.
Ciotka Klara nie wyszła za mąż. Oczywiście mogłaby to zrobić, gdyby chciała, ale nie chciała. Była jedną z tych kobiet, które nienawidzą mężczyzn. Nie robiła tego jawnie, pogardzała nimi skrycie, w zaciszu domowego ogniska, sącząc angielską herbatę z dziewiętnastowiecznej filiżaneczki. Publicznie przyjmowała ich hołdy, uśmiechała się chłodno, gdy dawali jej prezenty, ale gdy rzucali się do całowania po rękach, zaciskała zęby, by powstrzymać dreszcz obrzydzenia.
Kiedy byłam pyskatą nastolatką, zarzuciłam jej dwulicowość. Spojrzała na mnie z wyższością charcicy patrzącej na mysz. „To, co nazywasz dwulicowością, tak naprawdę jest kindersztubą, kochanie. Nie mogę sobie pozwolić na bycie niemiłą, co by ludzie o mnie pomyśleli?”. I uznawszy rozmowę za zakończoną, wróciła do przerwanej lektury.
Sądzę, że gdyby moja matka wyzwoliła się spod wpływu swojej siostry, nasze życie mogłoby wyglądać inaczej. Moje życie mogłoby wyglądać inaczej. Nawet nie, że „mogłoby”, ono wyglądałoby inaczej, bo ja byłabym inna. Mogłabym mieć taki luz, jaki ma Julka.
Jestem głęboko przekonana, że gdyby nie chorobliwa ambicja, pielęgnowana we mnie przez matkę, miałabym inny stosunek do siebie. Byłabym bardziej wyluzowana, nie traktowałabym Filipa jak konkurenta i wszystko potoczyłoby się innym torem.
Kilka dni po wyprawie na piwo Filip zjawił się w Instytucie. Miał ze sobą pudło, na którym napisano „rzeczy osobiste”, ale oczywiście mogło zawierać coś innego. Nie, nie byłam ciekawa. Ranek po akcji z piwem przyniósł i kaca, i refleksje. Doszłam do wniosku, że mogę być dla Filipa uprzejma, ale powinnam wyznaczyć własną strefę komfortu i nie pozwolić mu się do niej nadto zbliżać, przynajmniej dopóki nie poznam jego zamiarów i planów, które miał wobec niego profesor. Gadanie Julki mogło być tylko jej konfabulacjami, nie zmienia to jednak faktu, że pojawienie się Filipa zmieniło układ sił na naszym piętrze. Dotąd nikt mi nie zagrażał, bo Julka była zbyt leniwa, a Piotr zupełnie niezainteresowany robieniem spektakularnej kariery naukowej. No ale Filip? Zupełnie nie wiadomo, jak to z nim będzie.
– Jest profesor? – zapytał, stawiając pudło na podłodze. Nie wyglądało na ciężkie.
– Wyszedł.
– Miałem nadzieję, że go zastanę, potrzebuję, by podpisał mi kilka dokumentów. – Wyraźnie posmutniał. Było mu z tą markotnością jeszcze bardziej do twarzy niż z uśmiechem.
– Nie wyszedł na zawsze – pocieszyłam go. Profesor odbył rano długą rozmowę z produktem swoich lędźwi. Była to prowadzona podniesionymi głosami pełna złych emocji dyskusja, po której Stanek wyszedł, trzaskając drzwiami.
Kwadrans później profesor opuścił gabinet, rzucił w przestrzeń między mnie a Julkę, że idzie do gmachu głównego coś załatwić i jakiś czas go nie będzie.
Zaraz po nim zmyła się Julka. Z ironicznym uśmiechem oświadczyła, że idzie do gmachu głównego, bo ma tam coś do załatwienia. Nie skomentowałam. Wiedziałam dobrze, że w obu przypadkach była to wymówka. Wszyscy jej używaliśmy, gdy potrzebowaliśmy wyjściu na chwilę z Instytutu nadać rangę oficjalną.
– Może mógłbym na niego zaczekać? – zapytał Filip.
Wzruszyłam ramionami.
– Za kilka dni zaczniesz tu pracę, więc chyba nie potrzebujesz mojego pozwolenia?
– Potrzebuję. Nie chciałbym ci przeszkadzać.
Wzruszyłam ramionami, żeby dać do zrozumienia, że jest mało istotny i prawie go nie zauważam, więc o przeszkadzaniu nie może być mowy.
Stał nad tym swoim pudłem, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić.
– Michalino… A może poszlibyśmy na kawę?
Nie miałam ochoty przerywać pracy, nie miałam ochoty nigdzie z nim iść, ale Moje Frontem Do Ludzi Ja nalegało, żebym się zgodziła. Nie ma nic gorszego niż nieprzyjazna atmosfera w miejscu pracy. Możemy konkurować i lubić się jednocześnie. Nie, nie możemy.
Jednak na kawę się zgodziłam.
Dzień nie był specjalnie ładny, miedziane chmury wisiały tuż nad czubkami drzew, gotowe w każdej chwili zmienić się w jesienny deszcz. A my wcale się nie baliśmy, że zmokniemy. Szliśmy wolno pod parasolami gałęzi i rozmawialiśmy. Początkowo rozmowa ta była jak Tuwimowska lokomotywa – stała w miejscu. Później ruszyła, ale powoli, ospale, by ostatecznie nabrać tempa strzałów oddawanych z karabinu maszynowego. Jak dzieci, mówiliśmy jedno przez drugie, o wszystkim – o poziomie wód gruntowych, o migracji monarcha, o populacji biedronek i o tym, które rośliny lubimy, a których nie. Opowiadaliśmy sobie o naszych planach, tych najbliższych i tych dalszych, choć tu nie do końca byłam szczera, Filip pewnie też nie. Pytaliśmy się wzajemnie o nasze przyrodnicze fascynacje i inspiracje. Okazało się nawet, że podczas przyjazdu Jane Goodall oboje byliśmy na jej prelekcji.
– Wiesz, miałem pewne obawy przed pracą tutaj.
W pierwszej chwili opacznie to zrozumiałam i zaczęłam tłumaczyć, że nie powinien się bać nowych wyzwań, w końcu jest niezłym – tylko taki komplement przeszedł mi przez gardło – naukowcem.
Potrząsnął głową, a ta jego blond grzywa zafalowała, jak w disnejowskiej animacji.
– Bałem się wrogości, braku akceptacji ze strony zespołu – wyjaśnił. – I choć myślę, że wciąż mi to grozi, to teraz wiem, że mam tu przynajmniej jedną życzliwą osobę.
Nie powiem, trochę trwało, zanim zajarzyłam, że ta życzliwa to ja. Nawet najbłyskotliwsze mózgi miewają chwile słabości.
– Jestem przekonana, że znajdziesz tu wiele życzliwych osób – powiedziałam, byle coś powiedzieć. No bo kto, oprócz profesora, mógł być mu życzliwy? Piotr miał tyle sympatii do ludzi co chełbia modra, Julka zaś… Julka to była Julka. Filip jeszcze o tym nie wiedział, dlatego uśmiechem wyraził swój entuzjazm do malowanej przeze mnie wizji przyszłości.
– Fajnie by było. Ale i tak to ty będziesz wyjątkowa.
I delikatnie musnął palcami moją dłoń.
Długo potem czułam delikatne ciepło w miejscu, gdzie jego skóra dotknęła mojej.
Zaczął się październik i zaczęła się praca Filipa w Instytucie. Przez kilka dni przyzwyczajaliśmy się do tego nowego stanu. Piotr musiał przyjąć do wiadomości, że już nie tylko on potrafi konwertować zdjęcia z mikroskopu elektronowego. Julka musiała się pogodzić z tym, że Nowy nie będzie należał do jej frakcji palaczy, bo na pytanie, czy pójdzie na fajka, Filip zdecydowanie odpowiedział „Nie palę, to szkodzi zdrowiu”. A ja musiałam zaakceptować fakt, że dodatkowe biurko zasłania mi częściowo widok przez okno i teraz, gdy podnosiłam wzrok, widziałam nie tylko platany i kasztanowce, lecz także zajętego pracą Filipa.
To był czwartek, jakoś tak się niefortunnie złożyło, że w porze obiadowej zostaliśmy z Filipem sami. Nie zauważyłam tego, bo tak wciągnął mnie artykuł na temat dofinansowania, jakie rząd Szwecji przekazał grupie meksykańskich kryptozoologów na badania aktywności nocnej czupakabry właściwej. Skończyłam czytać, wstałam od biurka i powiedziałam:
– Czas coś zjeść.
A wtedy Filip również wstał, uśmiechnął się, bo on przecież nie potrafi bez tego błyskania siekaczami, i odpowiedział, że on bardzo chętnie.
Cóż mogłam zrobić?
– To zapraszam. – Potraktuję to jako rewanż za piwo i kawę, będę miała z głowy. Nie chciałam mieć wobec Filipa żadnych zobowiązań. Moje Ambitne Ja wciąż widziało w nim zagrożenie i choć próbowałam tłumaczyć, że konkurencja jest dobra, bo czyni nas kreatywniejszymi, nie chciało zmienić zdania.
Wybrałam małą, nie rujnującą portfela jadłodajnię z domową atmosferą. W czasie obiadu dotknęliśmy się osiem razy. Nic niezwykłego, trzeba przecież podać sobie solniczkę, pieprzniczkę, serwetkę, wodę. Za każdym razem czułam się tak, jakbym nie dotykała człowieka, tylko kabli pod napięciem. Miałam wrażenie, że Filip prowokuje te sytuacje, by mieć okazję niby przypadkiem musnąć mnie palcami.
– Pozwolisz, że zrewanżuję się kolacją w sobotę? – zapytał, gdy wracaliśmy.
Zupełnie wbrew sobie, wbrew temu, co postanowiłam do Filipa czuć, choć czułam coś zupełnie innego, wbrew Mojemu Rozsądnemu Ja, powiedziałam, że owszem, z przyjemnością.
Wciąż powtarzałam sobie, że to tylko zwykłe koleżeństwo. W jego zachowaniu nie ma podtekstu, który chcesz tam widzieć, mówiło Moje Realistycznie Na Świat Patrzące Ja. Jesteś smutną starą panną, pozbawionym słońca owocem, który zgorzkniał, nim zdążył dojrzeć, i łapiesz skrawki czegoś, czego nie ma, by stworzyć z tego barwny płaszcz do nakrycia smutnej rzeczywistości, dodawało. Wiedziałam, że to prawda, ale wolałam słuchać tego głosu, który szeptał z głębi serca i był w duchu Goethego romantyczny.
Jest po prostu miły, powtarzałam sobie w czasie kolacji, nawet gdy powiedział, że wspaniale wyglądam, nawet gdy jego łydka otarła się pod stołem o moją.
– Idziemy do mnie? – zapytał przy deserze, a ja omal nie udławiłam się bezą.
– Chyba jest już późno – zauważyłam.
– Nie należysz do tych, co idą do łóżka na pierwszej randce?
To była randka? Dusza moja odłączyła się od ciała i uleciała ku stratosferze.
– Nie wiedziałam, że to randka – wyznałam. – Myślałam, że to koleżeńska kolacja.
– Nie chcę być tylko twoim kolegą.
A ja chcę… Nie, też tego nie chcę! Chcę… Sama już nie wiedziałam. Jeszcze tak niedawno miałam plan, że będę go nienawidzić. To był dobry plan. Dlaczego się go nie trzymałam? Co sobie myślałam w chwili, gdy pozwoliłam, by dystans między nami się zmniejszył? I w tej chwili, w chwili, gdy Filip zaprasza mnie do swojego łóżka, nie ma już żadnego dystansu. Wbrew pozorom to wcale nie jest fajne. Gdyby była to zapowiedź przyszłego, słodkiego jak Pavlova szczęścia, byłoby uroczo. Jednak smutna prawda była taka, że takie szczęście nie mogło być moim udziałem.
I kiedy tak walczyłam z myślami, stało się coś niezwykłego. Filip pochylił się ku mnie i jego wargi dotknęły moich. Myślałam, że to będzie tylko muśnięcie, ale to trwało i trwało, i trwało. W głowie słyszałam te wszystkie wypowiedzi matki dotyczące mojej nieatrakcyjności. Wtedy odezwało się Moje Optymistyczne Ja, które mądrość ludową „każda potwora znajdzie swego amatora” zmieniło na refren w rytmie disco polo. I nagle życie wydało się prostsze. I tak piękne, jak kwiaty Fritillaria meleagris.
Pozwoliłam, by Filip odprowadził mnie pod dom. Nie pozwoliłam, by mnie pocałował, bo wiedziałam, że z któregoś okna śledzi nas szpiegowskie spojrzenie.
– Twoje zachowanie jest w złym stylu – usłyszałam na przywitanie.
– Przecież się nie całowałam.
Matka przewróciła oczami.
– Nie jestem w stanie niczego cię nauczyć. – Teatralne westchnienia. – Wiesz, że on się z tobą nie ożeni?
– Znam go niespełna trzy tygodnie, nie sądzisz, że to zbyt wcześnie, by myśleć o ślubie?
Owszem, bywałam naiwna, ale nawet ja nie byłam aż tak naiwna, by po jednej randce, jeśli naprawdę była to randka, bo będę się upierać przy tym, że tylko kolacja, i spotkaniu warg widzieć welony i słyszeć dzwony.
– Próbował cię pocałować. – Moja matka bywała uparta.
– I co z tego?
– To, moja droga, że myślał o łóżku. A myślał tak, bo dałaś mu do zrozumienia, że jest to możliwe. Mówisz, że trzy tygodnie to zbyt krótko, by myśleć o ślubie, ale widać wystarczająco długo, by myśleć o łóżku. Ten mężczyzna czegoś od ciebie chce i dobrze by było, gdyby chciał tylko twojej cnoty.
Ależ byłam wściekła na matkę. Poszłam do swojego pokoju, po drodze bezczelnie trzaskając drzwiami.
Świat jakby chciał się dopasować do mojego nastroju – zaczęło padać. Miałam nadzieję, że Filip zdążył na tramwaj i nie stoi teraz na przystanku w strugach deszczu.
Filip… Gdybym nie bała się matki, chwyciłabym parasol i pobiegła sprawdzić, czy nie moknie. Niechby nawet uznał mnie za idiotkę, ale gdyby jeszcze był na przystanku, zapytałabym, czy jego zaproszenie jest wciąż aktualne.
Moje Panujące Nad Emocjami Ja wzięło wolne i pozwoliło, bym straciła nad sobą kontrolę. Niewiele czasu było trzeba, by wściekłość na matkę zastąpił żal nad sobą i smutek tak głęboki, jak Rów Mariański. Przepłakałam całą noc. Najbardziej smuciło mnie to, że być może straciłam ostatnią szansę na utratę dziewictwa. Bo gdzie jest powiedziane, że Filip jeszcze raz zaprosi mnie do siebie?
A jednak, wbrew temu, co myślałam, pojawiła się kolejna propozycja. Co prawda musiałam na nią trochę czekać, ale nie dlatego, że Filip stracił mną zainteresowanie. Wręcz przeciwnie. To, że kazałam mu czekać, jakby rozdmuchało w płomień żar, który się w nim tlił. Kleił się do mnie, dotykał włosów, szeptał do ucha czułe słówka.
– Mądrze robisz, Michalino – skomentowała to zachowanie Julka. – Nie tylko posłuchałaś mojej rady, ale też jeszcze wzięłaś się za rozkładanie kart.
– To nie tak, jak myślisz. – A policzki mi płonęły.
– Dobrze ci życzę, więc wolałabym, żeby było dokładnie tak, jak myślę. – I roześmiała się perliście, a mnie było bardzo głupio. Bezsensem było tłumaczenie, że nie z powodu jej rad jestem z Filipem. Jestem z nim, bo tak wyszło. Los nas zetknął, a ponieważ intelektualnie do siebie pasowaliśmy… Oczywiście była jeszcze kwestia mózgu i korelacji. Na pierwszy rzut oka widać było, że mamy taki sam rozstaw oczu i podobne proporcje dłoni, co według Dröschera dobrze wróży związkowi… Jeszcze nie byliśmy związkiem. Istniała na to szansa. Na razie… Na razie coś magicznego wisiało w powietrzu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki