Читать книгу Tylko martwi nie kłamią - Katarzyna Bonda - Страница 8
5 maja – poniedziałek
ОглавлениеStrumień światła przenikał przez szparę między aksamitnymi kotarami, niczym cienka wskazówka, której koniec dotykał blatu stołu i topił się w filiżance. Barczysty mężczyzna siedział w dziwnej pozie na krześle, tyłem do drzwi. Jakby zasnął, wpatrując się w okno. Głowę miał przekrzywioną na lewy bok. Na stole stały filiżanki na spodkach. Wyglądało, jakby najpierw wypił kawę, a potem niechlujnie rozchlapał fusy na obrus. Może przed zaśnięciem zamyślił się i czegoś oczekiwał? Ale przecież nie mógł wpatrywać się w drobinki kurzu, wirujące w blasku majowego poranka, i widzieć, że w tym jedynym momencie do złudzenia przypominają drogocenny pył.
Kiedy podinspektor Waldemar Szerszeń rozsunął kotary, spostrzegł, że mężczyzna zachowuje prostą pozycję, ponieważ jest przytwierdzony do krzesła taśmą pakową. Twarz siedzącego była sina od uderzeń. Usta miał zakneblowane. Szyję denata rozdzierała rozległa rana. Podinspektor był prawie pewien, że to poderżnięcie gardła było przyczyną zgonu i głównym powodem wykrwawienia się. Jajecznica na boczku i parówki po wiedeńsku, które policjant zjadł rano, podeszły mu do gardła. Pracował w tej branży od dwudziestu trzech lat, mimo to odwrócił wzrok od ciała mężczyzny i próbował opanować odruch wymiotny. Było to trudne, zważywszy że powodował go nie widok zwłok, lecz unoszący się w pokoju zapach rozkładającego się ludzkiego ciała.
Promienie słońca, które po odsłonięciu welurowych zasłon zalały pomieszczenie światłem, zdemaskowały też fusy z kawy. Okazało się, że to zakrzepła krew. Była nie tylko na obrusie, ale też na podłodze, ścianach, dywanie, książkach i papierach, które walały się wszędzie. Sprawca zabójstwa nie próbował zacierać śladów walki.
Podinspektor Szerszeń poprawił lateksowe rękawiczki, zerknął na ciało zwalistego mężczyzny, który siedział wyprostowany na stylowym krześle z wysokim oparciem, i pomyślał, że tak kończą ci, którzy zadali się z nieodpowiednimi ludźmi. Przeszedł się po pokoju urządzonym w stylu kolonialnym, po czym dał znak technikowi, że może zaczynać. Kiedy ten w skupieniu nakładał preparaty i zbierał ślady, Szerszeń jeszcze raz podszedł do łukowatego okna. Obok stała zabytkowa lampa z abażurem, mimo poranka wciąż zapalona. Podinspektor przez duże balkonowe okno przyjrzał się ludziom śpieszącym do pracy po majowym weekendzie.
– Można już otworzyć – powiedział Jacek, specjalista zabezpieczający linie papilarne. – Nic tam nie znalazłem.
Szerszeń szybko przekręcił klamkę, rozłożył podwójne łukowate skrzydła i głęboko zaczerpnął świeżego powietrza. Wiedział, że jeszcze przez wiele godzin będzie czuł ten trupi smród. Przy wejściu do mieszkania, już zabezpieczonym, jeden z policjantów przesłuchiwał właśnie Elfrydę Hasiukową, jedyną lokatorkę kamienicy, która nie zdecydowała się na przeprowadzkę do bloku, choć miasto oferowało jej większe mieszkanie. Kobieta wciąż zajmowała dawną kwaterę na pierwszym piętrze. Miała grubo po sześćdziesiątce, wyglądała na gadatliwą, wścibską i chętnie współpracującą z organami ścigania. Szerszeń widział ją tylko przez chwilę, lecz był pewien, że opowie więcej, niż naprawdę wie, włącznie ze swoimi domysłami, garścią plotek, a potem jeszcze będzie to powtarzać przed kamerami telewizyjnymi i pozować fotoreporterom codziennych gazet, którzy za niespełna godzinę się tu pojawią.
– Jest prokurator – powiadomił go Marek, policyjny fotograf, po czym wrócił do składania sprzętu. Jedną ręką wkładał aparat fotograficzny do torby, a w drugiej trzymał chustkę, którą zasłaniał sobie usta i nos, chroniąc się w ten sposób przed upiornym smrodem. To był czwarty miesiąc pracy Marka. Chłopak jeszcze nie zdecydował, czy przenieść się do drogówki, czy zostać na wikcie pionu kryminalnego. Bardziej skłaniał się ku drogówce – tam też potrzebują zdjęć. I choć roboty jest zdecydowanie więcej, łatwo dorobić, zawiadamiając „hieny”, czyli telewizję i tabloidy. A jeśli nie zdążą przyjechać, zawsze jakieś fotki można im sprzedać. Tych tutaj nie – zaraz by stracił robotę. Poza tym współpraca z takimi typami jak Szerszeń nie była prosta ani przyjemna. Hardy młodzieniec czuł się jak popychadło, czego po latach szkoły nie miał ochoty znosić.
– A nagranie? – huknął na niego Szerszeń, po czym wyciągnął z kieszeni kolejną wykałaczkę i wsadził między zęby. Miesiąc temu, pod naciskiem żony i zaprzyjaźnionego kardiologa, przestał palić. Odtąd chodził podenerwowany, wciąż musiał trzymać coś w rękach lub cokolwiek przeżuwać.
– Bateria się wyczerpała. – Fotograf rozłożył bezradnie ręce i wykrzywił twarz w odruchu obrzydzenia, bo fetor wbijał mu się w nozdrza. Liczył, że Szerszeń pozwoli mu odejść.
– To idź do kiosku. Albo weź, kurwa, z tego pilota, bo chyba się już nie przyda. – Podinspektor wskazał na wrak telewizora leżący na podłodze. – Chcę mieć z tego film, jasne? Dokumentacja to twoja działka. Jak to zrobisz, twoja rzecz.
Marek wzniósł oczy do sufitu. Mrucząc pod nosem przekleństwa, wyszedł szukać sklepu elektronicznego. Kiedy był już pewien, że Szerszeń go nie usłyszy, dodał na głos:
– Takie paluszki to możesz sobie wkręcić w dupę, staruszku. Albo do kolejki swojego wnuka – zaśmiał się na głos. – Na pewno nie do mojego sprzętu…
– Ja ci dam w dupę, szczeniaku! – huknął mu za uchem Szerszeń i po ojcowsku wytargał go za ucho. – Aż ci bańka nosem pójdzie…
Marek zbiegł po schodach jak pershing.
– Miętusa? – Dźwięk damskiego głosu nieco zaskoczył podinspektora. Odwrócił głowę i uśmiechnął się szeroko na widok kobiety, która pojawiła się obok niego bezgłośnie, niczym złodziej. Towarzyszył jej delikatny zapach mięty. Miedziane włosy miała ściągnięte gładko do tyłu. Szylkretowe okulary godne przemądrzałej nauczycielki i wyprostowana jak struna sylwetka sprawiały, że mimo atrakcyjności fizycznej wydawała się dość wredna.
– Cześć, Wera, znowu się spóźniłaś – odpowiedział Szerszeń z wyrzutem.
– Jakie znowu? Ostatnio ty się spóźniłeś – odburknęła prokurator Weronika Rudy. – Byłam rano w Załężu. Spróbuj przebić się Gliwicką do centrum. Korek jak na Manhattanie. Czy wszyscy po weekendzie przypomnieli sobie, że mają samochody? Musiałam jeszcze wziąć dokumenty z prokuratury. – Podniosła do góry nowiutką teczkę z tektury. – Trochę się zeszło. A zresztą ten tutaj raczej nie ucieknie…
– A co tam trafiłaś?
– Eee, ubój gospodarczy.
Szerszeń pokiwał głową ze zrozumieniem. Ta kolokwialna nazwa określała najczęściej spotykane zabójstwo, z jakim policjanci i prokuratorzy mieli do czynienia. Wynik przemocy domowej, kiedy to maltretowana żona zabija swojego wieloletniego oprawcę nożem do chleba, lub jatkę w melinie. Wykrycie winnego takiej zbrodni nie było trudne, ale według polskiego prawa prokurator musi uczestniczyć w każdych oględzinach zwłok, jeśli istnieje podejrzenie, że śmierć nastąpiła przy udziale osób trzecich.
– Ofiara miała półtora promila we krwi – dodała mimochodem. – A domniemany sprawca niewiele mniej…
– Dobra, wybaczam ci. – Podinspektor uśmiechnął się pobłażliwie. Już rozumiał, dlaczego Werka ma podkrążone oczy, a na twarzy ani śladu makijażu. Wstała dziś bardzo wcześnie. Jak zwykle oszacował jej sylwetkę. Była w dopasowanych dżinsach, czarnych czółenkach na słupku i zamszowej marynarce, szytej po męsku i zdecydowanie za ciepłej, bo znów zapowiadał się prawdziwy upał. W tym roku właściwie nie było wiosny, niemal z dnia na dzień nadeszło lato.
Dlaczego w dzisiejszych czasach takie urocze dziewczęta trafiają do tej branży?, zastanawiał się za każdym razem, kiedy się spotykali na miejscu zdarzenia. Trzydziestopięcioletnia Weronika Rudy była młodym narybkiem śląskiej prokuratury, ale już zyskała opinię jednej z najbardziej obiecujących oskarżycielek. W ciągu niespełna dwóch lat pracy awansowała do okręgówki1 i teraz zajmowała się śledztwami najcięższego kalibru. Choć podinspektor Szerszeń był starszy od Werki o szesnaście lat, założyciel pierwszej w Polsce sekcji Archiwum X2 i jeden z najlepszych psów gończych katowickich organów ścigania w jej obecności wcale nie czuł się jak kandydat na emeryta. Przeciwnie. Zdecydowanie wolałby mieć z młodą prokuratorką relacje trochę inne niż ojcowskie. Tym bardziej że Werka nigdy nie dała po sobie poznać, że dzieciństwo spędzali w zupełnie innych czasach, i bez skrupułów prowadziła z nim potyczki słowne, flirtowała, a kiedy trzeba było – potrafiła porządnie opieprzyć.
– Po co wyżywasz się na tym biednym Marku? – rzuciła. Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Chyba rzeczywiście nie liczyła na odpowiedź, bo zaraz odeszła w kierunku denata i z zainteresowaniem godnym anatomopatologa3 przyjrzała się jego ranie na szyi. – Nie jego wina, że śmierdzi tu jak w trupiarni – dodała, odruchowo zasłaniając twarz.
– Teraz to nic. Ale jak tu wszedłem po ósmej, aż mi się cofnęło śniadanie mistrzów… – mruknął Szerszeń.
– Co? – Rudy nie załapała. Dopiero po chwili skrzywiła się. – Aha, rozumiem.
Podinspektor jednak bardzo chciał ten wątek kontynuować.
– Śniadanie mistrzów. Kiełbasa z całego województwa. Najlepsze żydowskie lekarstwo na kaca: żarcie – wyjaśnił. – Ale leczenie dzisiaj na marne, wszystko na nic – zasmucił się.
– Czyli dręczysz chłopaka, bo masz kaca i musiałeś przyjechać rano do roboty? – Weronika pokręciła głową z niedowierzaniem. – Rozumiem, że wy w policji macie falowe podejście do sprawy? – dodała z niesmakiem.
– O nie – pokiwał palcem Szerszeń – co to, to nie! Ja mściwy nie jestem, moja panno. Tylko nie lubię pracować z idiotami.
Weronika milczała, lecz wyraz jej twarzy mówił: „Dobrze, dobrze, ja i tak wiem swoje”. Wreszcie roześmiała się, ukazując białe, równe zęby z przerwą między jedynkami. Jej twarz natychmiast nabrała innego wyrazu. Była tak urocza, że Szerszeń aż pokraśniał z zadowolenia.
– A jednak wolałam, jak paliłeś – westchnęła prokuratorka i wyciągnęła w jego kierunku pudełko z cukierkami.
Szerszeń wygrzebał kilka miętusów i natychmiast załadował je do ust.
– Nie przeszadżaj sz tym szmrodem. I czak krótko leżał.
– Siedział – poprawiła go Werka.
– Sziedżał – powtórzył Szerszeń i głośno rozchrupał cukierki. Po chwili dodał: – Ze dwa dni. Tylko ten upał…
Rozejrzał się po pokoju. Większość ekipy kręciła się przed wejściem do mieszkania.
– Co to jest? Święto policji? – krzyknął do nich podinspektor. W pomieszczeniu natychmiast zaroiło się od policjantów.
– Ale bajzel! – Weronika się rozejrzała. Tylko poczekalnia dla pacjentów, kuchnia i osobisty gabinet lekarki nie nosiły śladów walki. Salon i odgrodzony od niego ścianą z karton-gipsu przedpokój były niemal doszczętnie zdemolowane. Na ścianach brakowało obrazów, szuflady komód wraz z zawartością leżały na podłodze odwrócone dnem do góry, książki pozrzucane z półek, z niewielkiej sofy w salonie wyciągnięto pościel. Kiedy Werka podeszła do inkrustowanej gabloty z wiśniowego drewna, pod stopami usłyszała chrzęst. Spojrzała na dół i już wiedziała, co znajdowało się w gablocie. Na podłodze wokół mebla utworzył się dywanik z porcelanowych skorupek. Zerknęła na szklane drzwiczki szafki, które nie nosiły żadnych śladów uszkodzeń, i pomyślała, że intruz pewnie stał w tym samym miejscu co ona teraz i po prostu tłukł kolejne filiżanki, dzbanuszki, talerzyki. Dla samego faktu zniszczenia, tylko po to, by przestały istnieć. W tej kupce porcelanowej drobnicy dostrzegła ocalałą filiżankę Rosenthala w różany wzór. Zerknęła na denko – 1896 rok. Obejrzała ją pod słońce. Porcelana była cienka niczym papier. Poczuła złość na prymitywów, którzy bezceremonialnie wytłukli takie cacka.
– Masz fajki? – spytała Marka, który właśnie pojawił się obok niej. Fotograf, głośno sapiąc, odpakowywał z folii baterie, które udało mu się kupić dopiero w centrum handlowym, kilka przecznic od kamienicy.
Nie śpieszył się. Spokojnie odstał swoje w kolejce do kasy, potem cierpliwie poczekał na wystawienie faktury. W tym czasie skoczył na hamburgera i frytki, a wreszcie spacerkiem, paląc papierosa, wrócił do kamienicy. Schody pokonywał jednak biegiem, by nie zmiażdżył go gniew podinspektora, gdyby ten zorientował się, że chłopak zrobił sobie samowolną przerwę.
– Poczęstujesz mnie? – zapytała Weronika, a kiedy nie reagował, dodała: – Widziałam, że paliłeś na ulicy.
Stanęła tak blisko niego, że fotograf ledwie łapał oddech. Speszony – widziała przecież, że tak naprawdę wcale się nie śpieszył – drżącymi dłońmi sprawdzał zawartość kieszeni. W końcu stwierdził, że zgubił całą paczkę papierosów i złotą zapalniczkę Zippo. Wtedy poczuł, jak kobieta powoli wyciąga mu je z górnej kieszeni dżinsowej kurtki.
– Mogę? – Trzymając paczkę w ręku, przeciągnęła językiem po wydatnych wargach.
Fotograf oblał się sztubackim rumieńcem i skinął głową. Spojrzał przepraszająco na Szerszenia, który, ubawiony sytuacją, nawet nie zbeształ go, że zbyt długo szukał tych baterii.
Na widok marki Cristal Weronika się skrzywiła, lecz wyjęła dwa papierosy – jednego zapaliła, a drugiego schowała do futerału na okulary. Nie wysiliła się na uprzejme „dziękuję”, kiwnęła tylko młodzieńcowi i podeszła do reszty ekipy. Zamieniła z policjantami kilka zdań, lakonicznie skwitowała kilka faktów i zmarszczyła brwi, kiedy podawali jej wyniki swoich działań. Szerszeń obserwował, jak wskazuje odbarwione prostokąty na ścianach, które jeszcze kilka dni temu niewątpliwie zdobiły obrazy. Lekarz sądowy podsunął jej do podpisania protokół. Weronika zamaszyście złożyła swój autograf, po czym wróciła do podinspektora. Teoretycznie powinna czuwać nad odpowiednim zabezpieczeniem wszelkich śladów i decydować, jakie czynności należy wykonać na miejscu zdarzenia, lecz znała Szerszenia i wiedziała, że tak doświadczony śledczy jak on wie lepiej, co robić. Nietaktem byłoby wymądrzać się na jego terenie. Spokojna o stronę formalną mogła zająć się tym, co lubiła najbardziej – analizą.
– Myślisz o tym samym co ja? – zapytała, wskazując puste miejsca po obrazach. Niedbałym gestem zdjęła marynarkę. Pod spodem miała białą bluzkę ze stójką, zapiętą po ostatni guzik. W trakcie rozmowy lewe ramiączko biustonosza uparcie opadało i Weronika wciąż je poprawiała. Na dodatek materiał bluzki był tak cienki, że prześwitywała przezeń koronka stanika. Szerszeń z łatwością wyobraził sobie objętość jej biustu.
– Teraz prawdopodobnie o czymś zupełnie innym… – Odchrząknął. – No, ale powiedzmy, że myślę o tym czymś, co tli ci się w ręku.
– Palenie zabija, a ponieważ cię lubię, to cię nie poczęstuję. Poza tym nie mogę ryzykować gniewu twojej małżonki. – Uśmiechnęła się szeroko.
Szerszeń przeniósł wzrok z jej biustu na twarz, przyjrzał się złotej mapie piegów na policzkach, półprzezroczystym zielonym oczom i powiedział:
– Widzę, że wredne rude koty łażą w tej okolicy nie tylko nocą. No cóż, mały kotek też drapie.
– Ja natomiast myślałam o tym – ciągnęła Weronika – jak to się stało, że Johann Schmidt, potentat recyklingu, Niemiec polskiego pochodzenia, pojawił się niezauważony w kamienicy należącej do znawczyni seksualnych dewiacji Elwiry Marii Poniatowskiej-Douglas. – Wszystkie imiona i nazwiska pieczołowicie odczytała z protokołu, jakby była w sali sądowej i zamiast półprzezroczystej bluzki miała na sobie togę oskarżyciela. – I to akurat w momencie, kiedy ktoś postanowił obrobić gabinet lekarki ze wszystkich cennych rzeczy – dokończyła.
– Mnie bardziej interesują te niedopałki, paluchy, które ma Jacek, i czy z tej juchy da się wycisnąć DNA klienta, który załatwił naszego szacownego śpiocha – odburknął Szerszeń. – Myślówkę zostawiam sobie na potem. Ale znajdziemy odpowiedzi na twoje pytania. Wszystko w swoim czasie. Zresztą rozwiązanie tej zagadki może być zaskakująco oczywiste. Może byli kochankami? To się przecież zdarza. Nie było między nimi tak dużej różnicy wieku… – zawiesił głos.
Prokurator Rudy jakby nie dosłyszała.
– Ślady to jedno – kontynuowała. – Jacek na pewno coś ci wyłuska. Ja cię pytam teraz o hipotezy śledcze, a ty mi jak zwykle o seksie.
– Skoro mowa o seksie, to właścicielka tej hacjendy świetnie się na tym znała. – Podszedł do gabloty stojącej pomiędzy dużymi, stylowymi oknami. Wyciągnął dłoń, by chwycić jeden z ustawionych tam eksponatów, lecz zaraz ją cofnął.
– Czy to jest potrzebne do leczenia? – skrzywił się. Regał składał się z małych półeczek, na których umieszczono imponującą kolekcję różnej wielkości i kształtu penisów oraz figurek indyjskich, przedstawiających rozmaite pozycje z Kamasutry. Eksponaty były wykonane z różnych materiałów: drewna, alabastru, metalu, plastiku. Niektóre wyglądały na rzeźby bądź figurki o antykwarycznej wartości, ale większość prawdopodobnie pochodziła z sex shopu.
– Może to jest sztuka, Waldek…? – Prokuratorka wzruszyła ramionami. – A zresztą, kto to są pacjenci seksuologa? Ludzie, którzy mają problemy z tą sferą.
– A kto z nas ich nie ma – żachnął się podinspektor i zdecydował się wziąć do ręki jeden z kolosalnych członków wyrzeźbiony z drewna. Podniósł, obejrzał dokładnie i wymierzając go w Werkę, dodał: – Na mój gust ktoś, kto zbiera takie rzeczy, sam ma nierówno pod sufitem. Znasz ten dowcip o facecie, który poszedł po masło? – zapytał z szerokim uśmiechem.
– Nie teraz, Waldek… – ziewnęła Weronika, przeczuwając, że podinspektor znów chce opowiedzieć jej jakiś pieprzny dowcip. Zawsze to robił, kiedy się spotykali na miejscu zdarzenia. Gdyby zaczęła je spisywać, wyszedłby z tego mały tomik. Teraz zupełnie nie miała nastroju na słuchanie kawałów. – I odłóż to… – jęknęła, widząc, że Szerszeń za pomocą drewnianego penisa podnosi do góry orientalną kapę, którą sprawcy zabójstwa zrzucili z sofy podczas plądrowania mieszkania. – Na przykład myślałam jeszcze o tym – nie dawała się zbić z tropu – dlaczego przedwczoraj i wczoraj był tu mąż Poniatowskiej. Nie wszedł na górę, za to dziś rano pojawił się zapłakany na policji, by zgłosić, że żona mu zniknęła.
– A był tu? – zainteresował się Szerszeń. Wreszcie odłożył eksponat na miejsce. – Podobno odwoził dziecko na obóz do Ochab, został tam całą noc i wrócił dopiero dziś rano. Tak, to on zawiadomił nas, że świeci się w jednym z pokoi. A potem zgarnęła go drogówka, bo jeździł bez prawa jazdy. Dzięki temu możemy go przyskrzynić na czterdzieści osiem godzin.
Weronika wskazała palcem podłogę.
– Elfryda Hasiukowa mieszkająca piętro niżej ponoć widziała jego auto pod kamienicą. Trzy razy.
– Trzy razy podziel przez dziesięć. Wiesz dobrze, o czym mówię. – Podinspektor włożył między zęby kolejną wykałaczkę, jakby miała mu pomóc w rozważeniu stopnia wiarygodności tej informacji, po czym skrzywił się z dezaprobatą. – Nie cierpię takich świadków. Więcej zawracania głowy niż realnych danych. Ale niech ci będzie. Sprawdzę to. Mnie bardziej ciekawi, gdzie jest teraz gwiazda seksuologii. Długi weekend skończył się wczoraj, za chwilę zastanie nas tu południe. Kilku pacjentów odesłałem już z kwitkiem.
– Czyżbyśmy mieli podejrzaną?
– Formalnie to wciąż zaginiona.
– Jak sądzisz, dlaczego tak go zostawili? – Wskazała na ciało Schmidta przytwierdzone do krzesła. – Nie wystarczyło, że zginął? A co z narzędziem zbrodni?
– Pewnie zabrali ze sobą. Zadajesz za dużo pytań. Jak zwykle zresztą… Pogadaj z tamtym gościem. – Zerknął na mężczyznę w drugim pokoju, oddzielonym od salonu i miejsca przyjęć pacjentów rozsuwanymi drzwiami z mlecznej szyby. – On wie wszystko o układaniu trupów. I o motywach działania wszelkiej maści dewiantów. Zobacz, wszyscy spierdolili na korytarz, a ten pracuje.
Weronika dopiero teraz go dostrzegła. Wysoki, żylasty brunet o rzymskim profilu i brwiach łączących się niemal w jedną kreskę stał obok blatu zajmującego całą szerokość ściany z oknami. To niekonwencjonalne biurko było załadowane dokumentami. W pomieszczeniu – prywatnym gabinecie lekarki – praktycznie nie było śladów walki. Wazon ze zwiędłymi białymi liliami stał nienaruszony. Za plecami mężczyzna miał bibliotekę wykonaną na wymiar i w całości wypełnioną książkami. Przemieścił się w kierunku małego stolika kawowego, obok którego stał fotel obity amarantową tkaniną w złote esy-floresy, w stylu Ludwika XVI. Prokuratorka na chwilę straciła bruneta z oczu. Kiedy znów się pojawił, trzymał w ręku ramkę ze zdjęciem i wpatrywał się w nią niczym hipnotyzer. Czarne polo opinało jego szerokie plecy i było wpuszczone w eleganckie grafitowe spodnie od garnituru. Marynarkę od kompletu miał przewieszoną przez ramię, z jej kieszeni zwisał krawat w szaro-czarne pasy – dość rzadko spotykana część garderoby u policjantów z wydziału zabójstw, z którymi prokurator Rudy miała do czynienia na co dzień. Krawat wyglądał na drogi, niemniej właściciel traktował go dość nonszalancko, przydeptując co chwila lakierkiem. Napięta żyła na skroni wskazywała, że mężczyzna intensywnie się nad czymś zastanawia.
– Kto to? – szepnęła zaintrygowana.
– Nie znasz? To nadkomisarz Hubert Meyer, najbardziej uparty gliniarz, jakiego znam. Mój ulubiony psycholog policyjny i profiler4 – padła odpowiedź.
– To on? – Weronika aż otworzyła usta ze zdziwienia. – Myślałam, że on nie istnieje, że to wymysł scenarzystów… To jest prawdziwy bohater Sprawy Niny Frank?
Mężczyzna ze zdjęciem w ręku nie mógł usłyszeć tego pytania, stał zbyt daleko. Ale wyczuł jej spojrzenie i na moment oderwał wzrok od fotografii. Poczuła się nieswojo, kiedy skierował na nią stalowe tęczówki głęboko osadzonych oczu. Wydało jej się, że na chwilę się zwęziły niczym u skupionego wilka. Przemknęło jej przez głowę, że Meyer ma twarz upadłego anioła, który zgubił gdzieś swoją duszę. Chciała skomentować jego niestosowny strój – w końcu to miejsce zbrodni, a nie filharmonia – ale z wrażenia nie mogła wydobyć z siebie głosu.
– Poznam was! – Zadowolony Szerszeń złapał Werkę za łokieć. Po drodze huknął jej jeszcze do ucha: – On ma więcej rozumu w pięcie niż kto inny w głowie. A do tego jeszcze utalentowany didżej.
– Nie jestem głucha! – Weronika odruchowo zasłoniła ucho, chroniąc się przed kolejnym podobnym żartem podinspektora.
Szerszeń znów się pochylił i tym razem szepnął ostrzegawczo:
– Tylko ani słowa o tej szmirze, bo cię pożre zamiast śniadania. Nienawidzi tego filmu. A zwłaszcza jego zakończenia.
Meyer obserwował ją, odkąd się pojawiła. Widział, jak flirtuje z Szerszeniem i jak stary wyga mięknie przy niej i pozwala stroić z siebie żarty. To rzadki widok, więc przykuł uwagę profilera. Nie trzeba było głębokiej wiedzy psychologicznej, by dostrzec, że podinspektor ma do tej kobiety słabość. Kiedy zobaczył, że Szerszeń prowadzi ją w jego kierunku, na chwilę przerwał analizę miejsca zbrodni i śladów zachowania sprawcy. Poczuł się jak przebieraniec w tym wieczorowym garniturze i lakierkach.
Czy to jest właśnie prokurator Rudy? – myślał gorączkowo. Był trochę zaskoczony. Szerszeń uprzedził go, że prokurator dojedzie na miejsce zdarzenia trochę później, bo poranek obfitował w znajdowanie zwłok. Z niezrozumiałych jednak powodów był przekonany, że jest nim mężczyzna. A już na pewno nie spodziewał się, że będzie to ktoś tak ładny i perfekcyjnie zbudowany.
Szerszeń zerwał go po zaledwie kilku godzinach snu. Przyjaźnili się od lat. Odkąd pamięta, umawiali się na wspólny wypad na ryby. Wciąż jednak nie mogli zgrać się w czasie. Albo Hubert tropił jakiegoś seryjnego zabójcę czy desperata podkładającego bomby, albo Szerszeń miał owocny dyżur w swoim wydziale. Wczoraj Meyera zaprosili do Warszawy na premierę filmu sensacyjnego o rosyjskiej mafii, przy którym był konsultantem. Reżyser z ekipą nalegali, by został na bankiecie. Nudził się tam jednak jak mops i nie czuł zbyt pewnie. Dlatego już po dwudziestej pruł sto czterdzieści na godzinę po gierkówce. GPS ostrzegał go przed stadem fotoradarów. Ale Meyer chciał jak najszybciej dotrzeć do swojego domu w Katowicach-Ligocie. Liczył, że przed północą znajdzie się w łóżku i choć raz wyśpi jak człowiek, bo następnego dnia wyjątkowo miał wolne. W okolicy Siewierza usłyszał stukanie w lewym przednim kole. Zwolnił do siedemdziesięciu, szukając jakiegoś miejsca do zaparkowania, gdzie mógłby sprawdzić oponę. Jechał tak kilka kilometrów, aż nagle rozległ się huk, auto wypadło z drogi ekspresowej i prawym bokiem zatrzymało się na parkanie fabryki wafli. Tylko poduszce powietrznej, zapiętym pasom i stosunkowo niedużej prędkości zawdzięczał życie. Wydostał się z wraku, zerknął na zmiażdżoną plątaninę blachy, która jeszcze niedawno była jego passatem, i nie mógł uwierzyć, że nic mu się nie stało. Obdzwaniał właśnie wszystkie służby, by zawiadomić o wypadku, kiedy zatelefonował Szerszeń.
– Śpisz, chłopie? – Podinspektor spytał radośnie, jakby to był ranek, a nie grubo po dwudziestej drugiej. I nie czekając na odpowiedź, zaczął Meyerowi wyłuszczać swój genialny pomysł dotyczący sprawy internetowego pedofila, nad którą pracowali z psychologiem niecałe dwa tygodnie temu. – Siedzę tu sobie przy piwku i nagle, słuchaj, eureka. On je wyłapuje w sieci, ale wybiera tylko dziewczynki z okolicy Będzina. Zorka z kadr tam mieszka. Jej córka chodzi do tej samej klasy co jedna z tych biednych ośmiolatek, więc podszyje się pod małolatę, nada temat, że jest uczennicą tej szkółki, i chwycimy go na gorącym… Cały budynek będzie otoczony. Nie będzie miał szans!
– Tak, Waldek, świetnie… Jutro pogadamy – próbował zbyć go Hubert i jednocześnie wydobyć z bagażnika trójkąt ostrzegawczy, który powinien ustawić za wrakiem passata.
– No przyznaj. Sam byś lepiej nie wymyślił! – Szerszeń wydawał się lekko obrażony.
– Tak, świetnie to obmyśliłeś, przyznaję. Jutro wszystko omówimy. Pomogę ci. Ale teraz, wiesz… – psycholog zawiesił głos i starannie zasłonił głośnik telefonu ręką, tak by nie przedostawały się przezeń odgłosy dobiegające z trasy szybkiego ruchu – …jestem w takim biurze… Wiesz, w takim miejscu… Mam tu trochę słaby zasięg. Halo, halo… – Meyer wstydził się przyznać, że w idiotyczny sposób rozbił swój ukochany wóz. W tym momencie obok niego przejechała ciężarówka, głośno trąbiąc klaksonem i całkowicie zagłuszając rozmowę.
– W biurze? W jakim biurze? – natychmiast zreflektował się podinspektor. – Co ty mi tu za farmazony napieprzasz? Ty myślisz, że ja głuchy jestem? Co ty, autostopem jedziesz, że ciężarówki słyszę?
– No… właściwie to jestem na ulicy… – jąkał się Meyer.
– Miałeś wypadek? Co ci się stało? Gadaj!
– Rozwaliłem się jak baba – skapitulował Hubert. – Opona mi pękła. Już miesiąc temu mnie ostrzegali, że są na niej jakieś burchle i powinienem wymienić. Ale czasu nie było… Kurwa mać, żeby tak własne auto mnie zawiodło!
– Gdzie jesteś? – Szerszeń natychmiast spoważniał. – Ile wypiłeś?
– No co ty, Waldek. Nie wsiadłbym za kółko, za kogo mnie masz – żachnął się Meyer.
– Słabość ludzka rzecz. Lepiej powiedz prawdę.
– Jestem trzeźwy – powtórzył Meyer z naciskiem. – Jak niemowlę.
– Dobra, kurwa. Gdzie jesteś?
– Pod Siewierzem.
Zerknął na parkan z napisem.
– Darex. Fabryka wafli – odczytał.
– Dobra, wiem. Siedź tam i czekaj. Ale to potrwa. Jestem po piwku, muszę zorganizować radiowóz. – Szerszeń odłożył słuchawkę.
Godzinę później auto Meyera trafiło na policyjny parking w Siewierzu, a profiler do domu podinspektora, bo Szerszeń nie chciał nawet słyszeć tłumaczeń Huberta, że weźmie taksówkę do Ligoty albo zanocuje w komendzie. Oczywiście Meyer poskąpił na autocasco, więc będzie musiał wyłożyć trochę grosza na naprawę wozu, a raczej jego złomowanie. Szerszeń całą drogę suszył więc profilerowi głowę.
– Bęcwał jesteś, ot co – powtarzał.
– Wiem, stary. Odpuść już sobie.
– Nie strugaj mi tu bohatera! Zachowałeś się jak cipa!
– I tak miałem fart.
– I to jaki. Tylko passacika szkoda. Ale nic to. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Dobrze, że Zofijka pojechała akurat do wód. Dopiero byś usłyszał lament.
Meyer tylko westchnął i cierpliwie wysłuchiwał perory podinspektora o stanie polskich dróg, jakości ogumienia, szczęściu i, rzecz jasna, sytuacji w polskiej policji. Szerszeń wreszcie znalazł słuchacza, który nie miał dokąd uciec, i opowiedział Meyerowi kolejne dziesiątki dowcipów, które zresztą profiler słyszał już wiele razy. Po przyjeździe do domu podinspektor wręczył Meyerowi drinka.
– Odpręż się. Znasz to? Pesymista widzi ciemny tunel.
– Chyba nie… – Meyer uśmiechnął się i upił łyk podrzędnej whisky. Czuł, jak alkohol rozgrzewa mu gardło. Im mniej miał alkoholu w szklance, tym bardziej śmieszyły go dowcipy Szerszenia.
– No to słuchaj! – Waldek z impetem uderzył rękoma o uda. – Bo to o mnie i o tobie.
– Tak? – zaciekawił się profiler. – A ja to niby pesymista jestem?
– Zaraz się dowiesz! Coś ty taki w gorącej wodzie kąpany? – uciszył go Szerszeń. – Więc pesymista widzi ciemny tunel. Optymista widzi światełko w tunelu. Realista widzi światło pociągu. A maszynista?
Meyer się zamyślił.
– Semafor?
– Trzech debili na torach widzi! – Szerszeń aż zatrząsł się ze śmiechu. Dostrzegłszy jednak zmarszczone czoło psychologa i jego marsową minę, dodał: – Czyli ciebie, Hubercie. No i mnie. Ja też jestem z tobą na tych torach. Jak zawsze. No już, uśmiechnij się. Humor to najlepsze koło ratunkowe na oceanie życia.
– Zmęczony jestem. – Profilerowi nie drgnął nawet kącik ust. Przymknął oczy i się przeciągnął. Szerszeń usłyszał strzelanie kości.
– To jeszcze po jednym i do wyrka – zarządził.
– A ten trzeci? Kim jest ten trzeci debil? – zainteresował się wreszcie Meyer.
– Czekaj, niech pomyślę. – Podinspektor udał, że się zastanawia. – Może wielki debil z czerwonym godłem za plecami. Nasz stary! Jakby wiedział, że jest na torach razem z nami…
Tym razem Szerszeniowi naprawdę udało się rozśmieszyć psychologa. Akurat przełykał ostatni łyk whisky, kiedy porwał go gromki śmiech. Zakrztusił się i zaczął dusić. Szerszeń ze spokojem wstał z fotela i z impetem walnął go kilka razy w plecy.
– Co ty, fabryka wafli cię nie załatwiła, a chcesz mi tu wykorkować? Wstydu nie masz… – Meyer kasłał jeszcze chwilę, a podinspektor wciąż mówił, nie przerywając ani na chwilę: – Co by zresztą Zośka powiedziała na widok trupa na nowiutkim dywanie. Cipa z ciebie jak nic, Meyer.
Zanim się położyli, było grubo po drugiej w nocy.
Dziś Hubert cieszył się, że skończyło się na kilku szklaneczkach, w przeciwnym razie nie dałby rady przyczołgać się na miejsce zdarzenia, a co dopiero zbierać śladów i je analizować. Wpół do ósmej obudził ich telefon z komendy. Szerszeń został wezwany na Stawową. Meyer nie miał wyjścia, wyszli z domu razem. Zaproponował swoją pomoc.
– Tylko rzucisz okiem i pójdziesz do swoich spraw – z wdzięcznością zgodził się podinspektor.
I tak profiler znalazł się na miejscu zbrodni. Rzucanie okiem ciągnęło się już czwartą godzinę i psycholog ledwie trzymał się na nogach ze zmęczenia.
– Weronika Rudy – przedstawiła się prokuratorka. – Miło w końcu pana poznać.
– Meyer. – Ściągnął gumową rękawiczkę i poczuł nazbyt silny uścisk jak na kobietę, choć dłoń pani prokurator była szczupła i całkowicie mieściła się w jego dłoni.
– W ubiegłym roku omal nie dotarłam na pana wykłady. – Uśmiechnęła się.
– Wobec tego bardzo żałuję – odrzekł niskim głosem o ciepłej barwie.
– Mamy szczęście, że Hubert był akurat w okolicy. Niełatwo go zwerbować do sprawy. – Podinspektor Szerszeń natychmiast włączył się do rozmowy, pozwalając Hubertowi i prokuratorce na wzajemne oglądanie się. – Nasz kochany komendant trzyma go jak słowika w złotej klatce i nie chce nawet słyszeć o wycieczkach poza okręg Katowic. Wie, jaki jest skuteczny. Dzięki temu na Śląsku od lat wzrasta wykrywalność, a szef tylko odbiera medale.
Skonfundowany tymi komplementami Meyer odwrócił głowę do okna. Źle się czuł w roli gwiazdy.
– Możesz teraz zadać mu wszystkie swoje pytania, Werko. Liczę, że Hubert zbada naszą sprawę i dzięki jego profilowi szybko złapiemy klienta – dokończył przemówienie Szerszeń.
Meyer nerwowo drapał się po policzku. W domu Szerszenia zmienił zapoconą koszulę na czarne polo. Nie zdążył się już jednak ogolić. Na twarzy czuł szczecinę, swędziały go policzki. Nie wyglądał jednak niechlujnie. Należał do tego typu mężczyzn, którym niewielki zarost jedynie przydaje uroku.
– Chyba mnie przeceniasz, Waldek. Jak wiesz, cudotwórcą nie jestem. Zrobię co w mojej mocy. – Promienny uśmiech rozjaśnił mu twarz. Prokurator Rudy poczuła sympatię do tego mężczyzny. Kiedy jednak podniósł dłoń do swędzącej brody, zauważyła, że na serdecznym palcu nosi obrączkę z wygrawerowanymi tajemniczymi znakami.
– No i co pan tutaj znalazł, czego nie widzą zwykli policjanci? – zapytała nagle tonem oskarżyciela.
– Zobaczymy, muszę zebrać dane. – Szare tęczówki profilera pociemniały. Zarejestrował, że w mgnieniu oka jej nastawienie się zmieniło. Usztywniła się i przybrała wojowniczą pozę. Nie rozumiał jednak przyczyny. – Muszę to wszystko poukładać i przeanalizować. Jak mówiłem, nie jestem wróżką.
– Śladów jest dużo. Chyba mamy odciski i krew sprawców. Przy szybkim zatrzymaniu będzie materiał porównawczy i sprawca znajdzie się w areszcie w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Podinspektor Szerszeń to najlepszy policjant w tutejszym wydziale zabójstw. Jestem gotowa wydać postanowienie o postawieniu zarzutów – wyrecytowała Weronika, jakby składała raport zwierzchnikom.
Wtedy już obaj – Szerszeń i Meyer – spojrzeli na nią zdziwieni.
– Werka, dziecko, chyba trochę przedwcześnie – jęknął Szerszeń z politowaniem.
– Pani prokurator, ja nie wchodzę w paradę detektywom. Taką mam zasadę – zaczął cicho, lecz stanowczo Meyer. – Zbieram ślady behawioralne, czyli ślady zachowania. Analizuję hipotezy. Badam sposób ułożenia zwłok, sposób zadania ciosów, analizuję liczbę ran. Ale nie po to, by ustalić przyczynę zgonu. Nie jestem medykiem sądowym. Szukam motywów. I nie w rozumieniu prawnym, lecz psychologicznym. To jest o wiele bardziej skomplikowane niż dostosowanie paragrafu do sprawy.
– Sugeruje pan, że prokurator nie potrafi ocenić, jaki jest motyw zbrodni? – zapytała wyzywająco.
– Niczego nie sugeruję. Tłumaczę tylko, na czym polega moja praca.
– Słyszałam o panu i znam to słowo. Profilowanie. Choć może to pana dziwi. – Najwyraźniej dążyła do kłótni.
– Daj spokój, Werko. Co cię ugryzło? – Szerszeń próbował załagodzić sytuację. Ona jednak nie odpuszczała. Nakręcała się w złości.
Meyer zrobił ruch, jakby chciał odejść. Skrzywił się i wpatrywał w kobietę spode łba, co tylko jeszcze bardziej motywowało ją do konfrontacji.
– Co więc może pan zrobić w tej sprawie, czego nie potrafi podinspektor Szerszeń?
– O, teraz już przesadziłaś… – gwizdnął Szerszeń.
– Proszę pani… – Meyer zrobił krok w przód i zbliżył się do niej. Świadomie przekroczył granicę intymności, by poczuła się zagrożona. Zbladła, i choć starała się tego nie zdradzić, z jej oczu wyczytał, że przez moment poczuła lęk. Uśmiechnął się, kiedy się cofnęła. Wtedy pochylił się w jej kierunku, jakby chciał ją zatrzymać w miejscu, i dokończył: – Mogę pomóc określić, jakimi cechami jest obdarzony sprawca, ile ma lat, jakie ma wykształcenie i wreszcie czy był sam, czy przyszedł z pomocnikiem. A może to była kobieta? To wymaga czasu i analizy całego materiału dowodowego. Pani wybaczy, ale teraz nie będę wysnuwał żadnych wniosków. Tym bardziej pod presją tak młodej prokuratorki… – dodał, a Weronika Rudy z trudem przełknęła obelgę.
– Sprawa wydaje się dość prosta. – Odsunęła się na bezpieczną odległość i dalej atakowała. – Klasyczna zbrodnia na tle rabunkowym.
– Małe garnuszki prędko kipią, Werko – wtrącił Szerszeń, ale prokuratorka go zignorowała.
– Widziałam rany ofiary, ten bałagan… – wypaliła, ale w tym samym momencie poczuła, jak mało warte są jej uwagi, i straciła pewność siebie.
– Wobec tego jaki jest, pani zdaniem, motyw? – zapytał Meyer. Miał ochotę wybuchnąć gromkim śmiechem, słysząc te chybione wnioski. Ale nie przestawał się w nią wpatrywać z zaciśniętymi ustami. Zastanawiał się, gdzie kończyła prawo.
– Rabunkowy, już mówiłam.
– Tak? – Uśmiechnął się ironicznie.
– Tak.
– Jest pani tego pewna? – zawiesił głos.
Weronika milczała.
Szerszeń się zaśmiał.
– Dobry jest, co?
Prokuratorka spiorunowała go wzrokiem.
– Zabójcy chcieli, by tak właśnie pani myślała – podjął wątek Meyer. Chwycił ją pod ramię i zaprowadził do pokoju, w którym w dalszym ciągu znajdowały się zwłoki. Zdziwił się, że nie odskoczyła, usztywniła się tylko i pozwoliła zaprowadzić pod jeden z regałów. – Upozorowali rabunek, by nas zmylić.
– Werka, dałaś się zwieść na lewe sanki, wstyd! – Szerszeń cieszył się jak dziecko.
– Motywem na pewno nie jest rabunek. Ponadto można sądzić, że to zbrodnia na zlecenie. Być może nagrana przez osobę bliską dla ofiary. Dlaczego tak uważam? Co pani widzi?
Rudy zacisnęła usta i milczała. Szerszeń zaś z pobłażliwym uśmiechem przysłuchiwał się ich potyczce słownej.
– Proszę się rozejrzeć. Co pani widzi? – powtórzył Meyer i obrócił się wokół własnej osi, wskazując ręką bałagan w pomieszczeniu.
Werka wpatrywała się w porozrzucane przedmioty, wybebeszone łóżko, telewizor leżący na podłodze. W głowie miała pustkę.
– Wielki bajzel.
– Zgadza się. – Meyer kiwnął głową i wskazał na szafki w wielkiej bibliotece oraz regał obok okna w salonie. – A tutaj?
Przedmioty pozostawały na swoich miejscach, jakby były poza zasięgiem rąk zabójców. Były równo poukładane, prawdopodobnie nikt ich nie dotykał. Profiler włożył rękawiczkę i wyciągnął kilka książek, materiałową teczkę pełną dokumentów oraz szkatułkę z biżuterią. Ostrożnie zdjął ją z półki i zdmuchnął kurz.
– Bałagan jest zaplanowany – stwierdził stanowczo. – Sprawcy nie wspinali się na górę, by gruntownie zbadać zawartość regałów powyżej ich wzrostu. Czy zabójcy rabunkowi nie zajrzeliby do czegoś takiego? – Wskazał szkatułkę. Była pełna błyskotek. Meyer wnikliwie przejrzał jej zawartość. – Nie wiem, czy jest tu jakiś drogocenny drobiazg, ale czy sprawcy dokonujący zbrodni na tle ekonomicznym zostawiają coś takiego w stanie nienaruszonym? – powtórzył pytanie. Nie oczekiwał odpowiedzi. Był zły na prokuratorkę i nie zamierzał tego ukrywać. – To może też oznaczać, że nie działali po omacku, ale szukali czegoś konkretnego i kiedy to znaleźli, upozorowali bezład.
– To dlatego wytłukli całą porcelanę – powiedziała do siebie.
– Co? – fuknął pogardliwie Szerszeń, a Meyer uśmiechnął się i pokiwał głową. – Otóż to. Między innymi… Szybko się pani uczy, pani Rudy. – Jej nazwisko wypowiedział z naciskiem.
– Dlaczego mówi pan o sprawcach, a nie o sprawcy? – odważyła się zapytać Weronika.
– Kluczem jest ofiara – odrzekł. – Dla profilera to książka, którą trzeba umieć czytać. Ale tak pokrótce: ten człowiek był bardzo wysoki i silny. Na razie nic nie wiem o jego osobowości, zwyczajach, trybie życia. Mogę wnioskować jedynie na podstawie fizycznych elementów układanki. Prościej mówiąc, na podstawie obrażeń. Mimo otyłości i swojego wieku nie był łatwym przeciwnikiem dla jednej, nawet tak samo silnej jak on osoby. Proszę obejrzeć zadane ciosy. Jak są rozległe, jak jest ich wiele. Sprawcy nie byli w stanie nad nim zapanować, bo walczył o życie jak lew, a w obliczu zagrożenia jego siła była znacznie większa niż w normalnych warunkach.
– Czyli było ich dwóch?
– Za wcześnie na tak precyzyjną odpowiedź. Moja hipoteza jest taka, że było ich kilku. Może dwóch, a może i trzech. Może ktoś stał na czatach, może współpracował z nimi kierowca, który umożliwił im błyskawiczne zniknięcie z miejsca zdarzenia. No i jest jeszcze zleceniodawca, którego tu nie było, ale mógł pomagać w zorganizowaniu zbrodni.
– Skąd pan to wie? – zdziwiła się Weronika.
– Brak śladów włamania. Poza tym to Stawowa, centrum Katowic, jedna z najczęściej uczęszczanych okolic. Skrzyżowanie ulic pełnych sklepów i restauracji, obok dworzec. Słowem wyjątkowo łatwe warunki do dokonania zabójstwa i zniknięcia bez śladu.
Prokuratorka stała jak słup soli. Czuła się jak idiotka. Nie przypuszczała, że w miejscu zbrodni można znaleźć tyle ważnych tropów. Pomyślała, że w kilku sprawach, które nie zakończyły się znalezieniem sprawcy, być może zabrakło profilera. Tak dobrego jak Meyer. Nie śmiała się więcej odzywać.
– To wszystko jednak tylko moje domysły, pierwsze spostrzeżenia. – Meyer ciągnął już łagodniej. – Muszę to dogłębnie sprawdzić i wszystko opiszę w ekspertyzie. Na szczęście Waldek, znaczy podinspektor Szerszeń, doskonale o tym wie. Wie także, że opinię dostanie ode mnie jak najszybciej, ale dopiero po zbadaniu całej sprawy, nie tylko analizy miejsca zdarzenia. Muszę jeszcze porozmawiać ze wszystkimi bohaterami tej tragedii. Chyba naprawdę szkoda, że nie dojechała pani na moje wykłady – dokończył.
Werka spojrzała na podinspektora Szerszenia, szukając u niego ratunku, ten jednak odwrócił głowę. Odrzuciła więc plan, by zakończyć rozmowę z Meyerem uszczypliwym komplementem, iż cieszy się, że polski profiler naprawdę istnieje, choć musi przyznać, że wyobrażała go sobie nieco inaczej: sądziła, że ma wąsy, nadwagę i jest mniej przystojny niż filmowy bohater Sprawy Niny Frank. Zamierzała się oddalić, bo trudno jej było przełknąć upokorzenie. Psycholog zrugał ją na oczach całej ekipy. Była przekonana, że ich rozmowie przysłuchiwali się wszyscy, włącznie z młodym aspirantem, który pilnował czerwono-białej taśmy, by nikt niepowołany nie wszedł do pomieszczenia. Meyer jednak uśmiechnął się do niej i dodał pojednawczo:
– A jeśli chodzi o twarde dowody, pani prokurator, znalazłem to. – Odstawił na komodę ramkę ze zdjęciem synka lekarki, którą podczas rozmowy trzymał w ręku, po czym podszedł do biurka. Lewą ręką, wciąż w lateksowej rękawiczce, delikatnie i powoli, jakby rozbrajał bombę zegarową, wysunął półkę, na której powinna stać klawiatura komputera. Była pusta. Leżał tam tylko pęk kluczy na sporym kółku. Z gąszczu metalu wyraźnie wyróżniały się dwa: jeden solidny, stary, z kutym wykończeniem i skomplikowanymi ząbkami oraz drugi, do auta z firmowym logo Saab i egzotycznym breloczkiem ze skóry. – Ten większy prawdopodobnie pasuje do tego zamka – Meyer wskazał na ściankę, za którą były drzwi wejściowe do lokalu. – A ten do samochodu może należeć do denata.
– To wykaże ekspertyza. Co z tymi kluczami? Nie rozumiem. – Weronika wydęła usta z dezaprobatą.
– Jeśli faktycznie należały do ofiary, jak zakładam, to oznaczałoby, że sam otworzył sobie drzwi. Może czekał na gospodynię. Nie było śladów włamania. Domofon jest nienaruszony. W tym zestawie musi więc być też klucz do drzwi wejściowych do kamienicy. To dlatego sąsiadka nic nie zauważyła. Nie dlatego, że akurat oglądała serial. Denat musiał mieć klucze, by tu wejść, albo… – Profiler zawiesił głos.
Wszyscy zamilkli, czekając na dalszy ciąg wywodu.
– Znał zabójcę. – Rudy i Meyer powiedzieli jednocześnie.
– Lub zabójczynię – wtrącił Szerszeń.
– Słusznie. – Hubert kiwnął głową. – I dlatego wpuścił ją do mieszkania, bo nie spodziewał się napaści. Ślady na miejscu zbrodni wskazują zresztą, że zaatakowano go z zaskoczenia. A po zabójstwie drzwi zostały zamknięte. Rano policjanci musieli je wyważyć, by dostać się do środka, kiedy Michał Douglas zgłosił na komendę zaginięcie żony. Z całą pewnością musiał istnieć dodatkowy komplet – zakończył swój wywód i podniósł do góry pęk kluczy z brelokiem. – Prawdopodobnie posiadał go zabójca i to dzięki niemu dostał się do środka.
– Na pewno już się ich pozbył. – Weronika wzruszyła ramionami. Prawdę mówiąc, już dawno zgubiła się w jego wywodach.
– Może tak być – zgodził się Meyer – ale z mojego punktu widzenia ważne jest ustalenie, kto je miał w piątek. Jeśli ten ktoś nie jest zleceniodawcą zbrodni, to z pewnością ma z nią ścisły związek. Według mnie to obecnie najważniejsza nitka, która może doprowadzić nas do kłębka.
Ich rozmowę przerwało zamieszanie przy wejściu.
– Co się tu dzieje? – usłyszeli damski głos. Nie mogli zobaczyć osoby, która wypowiadała te słowa, gdyż wejście skutecznie zasłaniała ściana z karton-gipsu. Prokurator Rudy, podinspektor Szerszeń i Hubert Meyer szybko przemieścili się w tamtym kierunku. W korytarzu stała elegancka blondynka w beżowej sukience safari, złotych sandałkach i apaszce w kratkę Burberry. Z gracją postawiła u swych stóp skórzaną torbę kolonialną, wartą więcej niż miesięczna pensja podinspektora Szerszenia. Kobieta była dyskretnie umalowana, w uszach miała brylantowe kolczyki, a na ręku cienką jak nitka złotą bransoletkę.
– Co to za okropny zapach? – Zatrzymała się, nie była w stanie zrobić ani kroku dalej i zwróciła się do prokuratorki. – Czy ktoś może mi wyjaśnić, co tu się stało?
Jej blond włosy obcięte do ramion, na wzorowego boba, były correct, jakby dopiero co wyszła od fryzjera. Filigranowa, o regularnych rysach twarzy, orzechowych oczach i ładnie wykrojonych ustach wydawała się uosobieniem klasy. Meyer ocenił, że mimo dojrzałego wieku wciąż miała bardzo zgrabną sylwetkę. Twarz bez zmarszczek, nienaturalnie napięta, ujawniała talent chirurgów plastycznych. Być może dlatego nie okazywała teraz prawdziwych emocji, a może nie była do nich zdolna.
– Co się tutaj dzieje? – powtórzyła cicho, lecz stanowczo. Była skupiona i nieprawdopodobnie spokojna.
Podinspektor Szerszeń pomyślał o niej jedno: zakonserwowana, zimna ryba.
Podszedł bliżej i bez słowa wyciągnął legitymację policyjną.
– Rozumiem, że pani doktor Elwira Poniatowska?
Niepozorna blaszka umieszczona w skórzanym etui zadziałała w mgnieniu oka. Kobieta zacisnęła usta i wpatrywała się w niego w oczekiwaniu.
– Zgadza się.
– Podinspektor Szerszeń. Proszę za mną.
Poniatowska zasłoniła apaszką połowę twarzy. Teraz już zupełnie nie widzieli, jak reaguje na zadawane pytania. Kiedy Szerszeń zachęcił ją do wejścia głębiej, wyprostowała się i ruszyła naprzód, niby od niechcenia rozglądając się po pomieszczeniu. Jakby to mieszkanie nie było jej, jakby tylko je zwiedzała. Jedynie wprawne oko mogło dostrzec, że tak naprawdę rejestruje wszystko z dokładnością aparatu fotograficznego. Zmieszała się dopiero, gdy dostrzegła ciało na masywnym krześle pod oknem.
– Kto to jest? – Wskazała postać siedzącą plecami do drzwi. Meyer zauważył, że zadrżała jej ręka, a niski alt zamienił się w delikatny sopran z zaśpiewem. – Kim jest ten nieszczęśnik? – Poniatowska powtórzyła kluczowe pytanie łamiącym się głosem.
– To Johann Schmidt. Został zamordowany kilka dni temu – odparł Szerszeń.
Kobieta nie zdążyła nic odpowiedzieć. Meyer złapał ją w ostatniej chwili, zanim upadła na podłogę. Weronika poszła do kuchni po szklankę wody. Policjanci doświadczeni w tego typu zachowaniach zaczęli ją cucić. Kiedy po chwili lekarka odzyskała przytomność, w jej oczach były już tylko przerażenie i rozpacz.
– Czy chciałaby pani nam coś powiedzieć? – zapytał podinspektor Szerszeń. – Czy pani go znała?
Elwira długo milczała. W końcu pochyliła głowę, wygładziła sukienkę i odrzekła już spokojniej:
– Johann był moim pacjentem. On… my… Pisaliśmy razem książkę. – Kobieta przenosiła wzrok to na Meyera, to na Weronikę. – Co tu się stało?
– Pojedzie pani z nami na komendę – stwierdził Szerszeń.
– Co z moim dzieckiem? – Elwira wychrypiała rozpaczliwie. – Czy Tymkowi nic się nie stało? Gdzie jest Michał? Mój mąż… Gdzie on jest? – szeptała bez składu. Na jej twarz wystąpiły niezdrowe rumieńce.
Weronika wyjrzała przez okno.
– Chyba zaraz się przekonamy – odpowiedziała.
Po kilku minutach w drzwiach stanął szczupły, wysoki mężczyzna o południowej urodzie. Kruczoczarne krótkie włosy i smagła twarz kontrastowały z bielą modnej koszulki z nadrukiem, na którą miał narzuconą jasną marynarkę w tenisowe prążki. Był zdecydowanie młodszy od żony. Z jego czarnych jak smoła oczu nie dało się wyczytać żadnych emocji. Za nim szedł policjant, który go nie odstępował. Dopiero kiedy zbliżyli się na odległość kilku kroków, dostrzegli, że mężczyzna ma na przegubach kajdanki.
– Michał? – szepnęła zaskoczona lekarka. – Co ty…? – przerwała i spojrzała pytająco na profilera i prokuratorkę.
Mężczyzna nie odpowiedział. Kiedy funkcjonariusz otwierał metalowe obrączki niewielkim kluczykiem przytwierdzonym do pasa, mąż lekarki pochylił się do przodu i gwałtownie zwymiotował wprost na wypolerowane buty podinspektora Szerszenia.
* * *
Zanim Klaudia Schmidt otworzyła oczy, poczuła zapach wanilii i karmelu. Pierwszy raz od kilku dni znalazła w sobie siłę, by pomyśleć o wstaniu z łóżka. Usłyszała przytłumione piknięcie i głośny rumor, jakby ktoś rzucił kawałkiem blachy. To pewnie znów odpadła klapa od piekarnika. Kilka miesięcy temu zepsuł się zawias, nie miała jednak czasu wezwać kogoś, by go naprawił. Na Johanna nie miała co liczyć, sprawy domowe zawsze były na jej głowie. Odkładała to na potem, bo piekarnik działał, a wciąż było do zrobienia coś ważniejszego. Z dołu dochodziło coraz więcej odgłosów. Radio, gwizd czajnika i jakieś ocieranie metalu o metal. Domyśliła się, że to Magda wyjmuje z piekarnika słodkie kruche ciasteczka, które zawsze piecze w sytuacjach stresowych. Jakby miały osłodzić ból i smutek. Poczuła nieprzepartą ochotę, by przytulić córkę. Nie od razu jednak wstała, jeszcze chwilę leżała w skotłowanej, nieświeżej pościeli. Przez myśl jej przeszło, że już zawsze będzie w tym wielkim łóżku spała sama. Wstydziła się, że po raz kolejny dała mu się tak upokorzyć.
Była mokra od potu. Okna w pokoju były zamknięte, na zewnątrz panował niemiłosierny upał. Rozejrzała się po sypialni, ale nie znalazła ani jednej z kilku butelek po ginie lubuskim opróżnionych samotnie w ciągu długiego weekendu ani niezliczonych niedopałków w popielniczkach, których widok zapamiętała z wczorajszego, a może przedwczorajszego wieczoru. Jakby w ogóle ich tu nie było. Rozczuliło ją, że córka zadbała i o to. Podeszła do toaletki i z niepokojem spojrzała w swoją twarz. Szybko odwróciła wzrok, bo odbicie nie prezentowało się zbyt dobrze. Włosy sterczały na wszystkie strony, oczy były podkrążone i zaczerwienione od płaczu i przepicia. Na twarzy miała kilka zadrapań, a rozbity łuk brwiowy był zaklejony przybrudzonym plastrem. Spuchnięte usta pulsowały i piekły, choć były tylko draśnięte w kąciku. W gardle czuła suchość i gorzki smak kaca. Ze zgrozą spostrzegła, że spała w ubraniu. Ściągnęła ze wstrętem brudne ciuchy i weszła pod prysznic.
Łazienkę oddzielała od sypialni jedynie szyba. Dopiero teraz, kiedy stała, poczuła, jak bardzo trzęsą się jej ręce, a w głowie wszystko wiruje. Była jeszcze pijana. Odkręciła zimną wodę i z zapamiętaniem szorowała całe ciało. Jakby chciała zedrzeć z siebie skórę. Włosy myła pięciokrotnie. Aż oczy zaczęły ją piec od spływającego szamponu, którego wylała sobie na głowę prawie pół butelki. Niesiona impulsem, cała ociekająca wodą wyszła z kabiny prysznicowej, by umyć zęby. Jej mokre stopy odznaczyły się na białym łazienkowym chodniczku frotté. Z otwartej kabiny prysznicowej woda lała się wprost na kamienną posadzkę, ona jednak nie zwróciła na to uwagi. Szorowała zapamiętale usta i dopiero kiedy zauważyła, że stoi w wodzie, weszła z powrotem pod prysznic i zasunęła szklane drzwi. Dłuższą chwilę stała pod lodowatym strumieniem, gdy zorientowała się, że ma w ręku szczotkę Johanna, a nie własną. To ją kompletnie wyprowadziło z równowagi. Cisnęła tą szczotką i rozpłakała się.
Zdrętwiała z zimna wyszła wreszcie spod prysznica, wciągnęła na siebie szlafrok i ruszyła w kierunku kuchni. Wydawało jej się, że zejście po schodach trwa wieczność. Kurczowo trzymała się barierki i skupiała głównie na tym, by zachować równowagę i nie zjechać po schodach jak po zjeżdżalni. Prawdopodobnie dlatego dopiero kiedy była na dole, usłyszała męskie głosy. Magda ma gości?, zdziwiła się. Kiedy ich dostrzegła, poczuła ucisk w piersi. Jeden z mężczyzn miał na sobie mundur policyjny. Drugi był ubrany w szary garnitur i lakierki.
Odcinek od schodów do kuchni wydał się Klaudii niezwykle długim dystansem. Choć wszystko wirowało, starała się iść prosto.
– Dzień dobry – wydukała. W tym momencie uświadomiła sobie niestosowność swojego wyglądu i poczuła silny zapach nieprzetrawionego alkoholu, który wydobył się jej z ust. Przeraziła się, co pomyślą sobie policjanci. Spojrzała na kuchenny zegar nad lodówką. Pół godziny temu minęło południe. Zerknęła na córkę. Magda stała oparta o blat kuchenny, w ręku miała rękawicę i ścierkę. Złociste ciasteczka były wszędzie: na blacie, na paterach. Na ścierkach leżało jeszcze mnóstwo tych czekających na upieczenie. Wyglądało na to, że dziewczyna piekła je całą noc. Prawdopodobnie odkąd Klaudia leżała na górze półprzytomna z rozpaczy po tym, jak porzucił ją Johann. Widząc dużą ich część także na podłodze, zrozumiała, że hałas, który słyszała po przebudzeniu, to nie była klapa od piekarnika. Córka upuściła na podłogę gorącą blachę. A przybycie nieoczekiwanych gości uniemożliwiło pozbieranie rozsypanych ciasteczek. Córka była blada i milcząca. Jej nieładna twarz zastygła w oczekiwaniu, jeszcze bardziej wyostrzając rysy. Oczy zmieniły się w szparki.
– Pani Klaudia Schmidt? – Policjant w mundurze przerwał krępującą ciszę. – Starszy sierżant Mirosław Sokołowski, jestem pani dzielnicowym.
Kobieta skinęła głową.
– Proszę usiąść. – Wskazał najbliższe krzesło u szczytu stołu.
Starała się przybrać obojętny wyraz twarzy, choć drżała z niepokoju. Na dodatek czuła, że zaczyna ją mdlić. Postanowiła udać nonszalancką i nieprzyjemną. Liczyła, że wtedy szybciej sobie pójdą.
– Wszystko, co miałyśmy do powiedzenia w sprawie tego włamania, już powiedziałyśmy. Panowie wybaczą, ale dziś chyba nie jest najlepsza pora… A może już złapaliście sprawców?
– Jakiego włamania? – zdziwił się ten w garniturze.
– Szesnastego kwietnia w nocy splądrowano gabinet pana Schmidta – wyjaśnił mu dzielnicowy. – Sprawcy ukradli komputer, kasetkę z pieniędzmi i trochę dokumentów firmowych. Odjechali jednym z aut. Zniszczyli też system wideokontroli. Wszystko odbyło się pod nieobecność państwa.
– Rozumiem, że nadal nie wiecie, kto to zrobił? – fuknęła Klaudia.
Znów zapadła cisza.
– Może pani także usiądzie? – Mężczyzna w garniturze nie spuszczał wzroku z Klaudii, lecz pytanie skierował wyraźnie do Magdy. Dziewczyna chyba nie czuła się najlepiej. Nerwowo miętosiła kwiecistą spódnicę z falbanami, która przydawała jej lat i tuszy. Mimo zachęty pozostała w tym samym miejscu. – Nazywam się Hubert Meyer. Jestem psychologiem policyjnym. Mamy dla pań taką informację… – zaczął w końcu profiler. Obie kobiety wpatrywały się w niego tępo. Znał ten wzrok. Tak patrzą ludzie, którzy przeczuwają, że za chwilę ujawni im coś strasznego, lecz jeszcze nie chcą w to uwierzyć.
– Czy coś się stało Johannowi? – Klaudia była chyba bardziej zaskoczona swoim pytaniem niż policjanci.
– Tak, jesteśmy tu w związku z pani mężem. Przykro mi, że to ja muszę panią powiadomić. – Głos Meyera był spokojny. Za spokojny, pomyślała Klaudia. – Został odnaleziony dziś rano. Nie żyje.
Rozległ się rozpaczliwy krzyk Magdy, który stopniowo zamienił się w lament. Klaudia nie odezwała się ani słowem. Poczuła falę gorąca, która uderzyła jej do głowy. Strużka potu pociekła jej wzdłuż kręgosłupa. Nie zadała ani jednego pytania. Uśmiechnęła się, na ile pozwalały jej obolałe usta.
– To się musiało tak skończyć. Mądrego można oszukać tylko raz… – nie dosłyszeli końca zdania, bo Klaudia nagle wstała, jakby zamierzała opuścić kuchnię.
– Bylibyśmy wdzięczni, gdyby chciała pani zidentyfikować ciało. Jeśli oczywiście czuje się pani na siłach – dodał profiler.
– Oczywiście. – Klaudia natychmiast skinęła głową i odwróciła się na pięcie.
Dzielnicowy siedział nieruchomo. Meyer zaś wpatrywał się w kręcone schody, którymi żona Schmidta – pijana jeszcze, jak sądził po jej zachowaniu i wyglądzie – z trudem wspinała się na górę. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zetknął się z taką reakcją na wieść o śmierci bliskiej osoby. „Czarnym aniołem”, jak w policji nazywano tych, którzy muszą powiadomić rodzinę o dokonanej zbrodni, bywał dość często. Uważał to za część swojej pracy. Ktoś musi to robić, a czasem lepiej, by zawiadamiał o tym doświadczony psycholog niż surowy dzielnicowy. Meyer stwierdził, że nie przypomina sobie osoby, która będąc w głębokim szoku, zachowałaby się tak chłodno jak żona Schmidta. Niepokoił go zwłaszcza stan trzeźwości wdowy i rany na jej twarzy.
* * *
Elwira trzymała twarz ukrytą w dłoniach. Od godziny czekała na korytarzu komendy na jakiegoś psychologa. Minęła czternasta, a ten wciąż nie nadchodził. Już raz ją przesłuchiwano. Pytali o Johanna: jak długo się znają, o co się pokłócili, gdzie była przez te wszystkie dni, i wreszcie próbowano jej wmówić, że to ona go zabiła.
– To chyba jakiś żart – zgromiła spojrzeniem wąsatego policjanta, który wyglądał jak działkowiec albo wędkarz, po czym zerwała się z krzesła i ruszyła do drzwi.
Ten drugi gliniarz wstał. Miał nie więcej niż trzydzieści pięć lat i gdyby go zobaczyła na ulicy, pomyślałaby raczej, że jest członkiem półświatka niż przedstawicielem organów ścigania. Niski, krępy, krótko przystrzyżony, w sportowej bluzie ciasno opinającej bicepsy. Chwycił ją za ramiona i siłą posadził z powrotem na krzesło.
– Możemy od razu zafundować ci dołek – wysyczał.
Jego zachowanie, agresja oraz forma „ty” poraziły ją. Dawno już nikt jej tak nie potraktował. Była przyzwyczajona do szacunku, jakim darzono ją ze względu na pozycję zawodową i tytuł doktora nauk medycznych.
– Spokojnie, Rysiu! – Waldemar Szerszeń podniósł rękę. – Pani chyba przemyślała sprawę.
Wtedy, choć takie sceny znała jedynie z amerykańskich filmów kryminalnych, Elwira powiedziała:
– Chcę się porozumieć ze swoim adwokatem.
To był odruch. Tak naprawdę nie znała żadnego, który specjalizowałby się w podobnych sprawach. Mecenas Kozłowski, który czasem konsultował procedury dotyczące praw autorskich czy umów z telewizją, raczej się do tego nie nadawał.
– Na razie jest pani przesłuchiwana w charakterze świadka, nie podejrzanej – odpowiedział Szerszeń, zapamiętale dłubiąc w zębie wykałaczką. – A świadek ma obowiązek powiedzieć wszystko, co wie. Do tego zobowiązuje artykuł dwieście trzydziesty trzeci paragraf pierwszy i drugi kodeksu karnego. Za składanie fałszywych zeznań grozi kara więzienia do lat trzech. Może pani zadzwonić do swoich mecenasów zaraz po opuszczeniu tego pokoju. Zwłaszcza jeśli chciałaby się pani do czegoś przyznać… Czy jest coś, co chciałaby pani dodać?
Podinspektor mówił cicho i flegmatycznie. Sprawiał wrażenie znudzonego. Tak naprawdę jednak bacznie obserwował przesłuchiwaną kobietę.
– Nie mam nic więcej do dodania – odpowiedziała mu karnie Elwira i zamilkła.
– Czyli wasza znajomość miała charakter zawodowy. Leczyła go pani przed laty. Półtora roku temu odnowiliście kontakt i pisaliście razem powieść, tak?
– Poradnik, a właściwie pamiętnik uzależnionego od seksu. Johann opisywał swoje wychodzenie z problemów seksualnych, a ja obudowywałam to teoretycznie. Wkrótce mieliśmy złożyć książkę u wydawcy.
– Nie mieliście romansu, nie spaliście ze sobą? To jak to się stało, że Schmidt znalazł się w pani domu? – zapytał ten młodszy, drapiąc się po wygolonej głowie.
– To była relacja zawodowa. Każde z nas ma rodzinę. Nie zdradzaliśmy swoich partnerów. – Elwira dumnie podniosła głowę. – W trakcie pisania nawiązała się między nami nić sympatii, ale nic poza tym. Darzyłam Johanna wielkim szacunkiem i on mnie chyba też. Nie posunęliśmy się nawet o krok dalej. Nie wiem już, co pana przekona, że mówię prawdę. Czy mam przysiąc na Biblię? A zresztą to wszystko… Ja nie mam związku z jego śmiercią! Jeśli tak sądzicie, to jesteście beznadziejnie głupi! – podniosła głos.
– Przestań krzyczeć, bo cię uciszę – syknął młodszy.
Elwira przestraszyła się. Z pomocą przyszedł jej starszy policjant.
– Owszem, może pani mieć związek. Musimy zbadać wszystkie okoliczności. Radzę spokojniej odpowiadać na pytania, bo będę musiał postawić pani zarzut znieważenia policjanta.
Elwira chciała krzyknąć, że to ją się znieważa, ale się powstrzymała. Postanowiła ignorować młodego i rozmawiać tylko ze starszym. Wydawało jej się, że jest milszy i może liczyć na jego zrozumienie. Dała się złapać na najstarszą technikę „dobrego i złego policjanta”.
– Ja naprawdę… Nie wiem, jak to się mogło stać. To dla mnie straszny cios. Nie jestem w stanie tego zrozumieć. Kto mógł to zrobić? I dlaczego mnie w to wplątał! Kto śmiał wejść i zrobić coś tak strasznego w moim domu?! – wyrzuciła z siebie z wściekłością. – Czy pan nie rozumie, że mnie to wszystko boli?
– Tak – bąknął Szerszeń. I dodał, rozkładając ręce: – Czas i śmierć nigdy uprosić się nie dają. – Zastanawiał się, co boli ją bardziej: śmierć Schmidta czy to, że znaleziono go w jej mieszkaniu, lecz nie powiedział tego głośno. – Mam nadzieję, że i pani nas rozumie. Musimy znaleźć sprawcę tej zbrodni. Zna pani przysłowie: „Sędzia, który puszcza winnego, winien grzechu jego”?
– Ale ja jestem niewinna.
– Ja nie twierdzę, że to pani. Między nami mówiąc, wolałbym, żeby to nie była pani. Szkoda tak pięknej kobiety do więzienia.
Elwira wpatrywała się w starszego policjanta szeroko otwartymi oczami.
– Czy pani wie, jak wygląda więzienny chrzest? Powiem szczerze, że damskie pudła są o wiele gorsze niż męskie, co, Rysiu?
Wygolony gliniarz łypnął na nią okiem i skinął głową.
– Jo! – mruknął.
– Nie chcę o tym słyszeć, bo się tam nie wybieram!
– To się okaże – zarechotał Rysio.
Elwira przerażona spojrzała na Szerszenia. Ten obdarzył ją dobrotliwym uśmiechem, przeznaczonym właśnie na taką okoliczność, i dokończył:
– Jeśli chce nam pani pomóc, proszę wykazać odrobinę dobrej woli. Muszę zadać jeszcze kilka pytań.
Elwira z rezygnacją pokiwała głową. Była już w takim stanie, że zgodziłaby się na wszystko, byle tylko opuścić to straszne miejsce.
– Proszę pytać.
– Gdzie pani była w piątek od południa do dzisiejszego poranka? Proszę godzina po godzinie opowiedzieć przebieg tych trzech dni.
– O Boże, przecież już mówiłam. – Opadła zrezygnowana na krzesło.
– Dobry Boże tu nie pomoże – syknął młody, irytująco stukając długopisem o blat biurka.
Spiorunowała go wzrokiem i odpowiedziała, patrząc na Szerszenia:
– Tak jak mówiłam. Wyjechałam na działkę do Śmiłowic nad Jamną. To niedaleko Mikołowa. Byłam w nie najlepszej formie i pojechałam odpocząć, przemyśleć wszystko. Spałam, pisałam artykuł do prasy medycznej, jadłam, chodziłam nad wodę, byłam w lesie. Nie potrafię odtworzyć tego co do minuty. Po prostu weekend majowy.
– Pojechała pani bez męża i syna?
– Pojechałam sama, to był impuls. Syn wyjechał na obóz konny do Ochab, wraca dopiero za tydzień. Mąż go odwiózł i obiecał, że zostanie z nim przez pierwsze dni.
– Ktoś może to potwierdzić?
– Tak, trzydziestu dwóch uczniów, wychowawca i z sześciu nauczycieli, którzy tam są z dziećmi.
– Chyba się nie zrozumieliśmy. Czy ktoś może potwierdzić, gdzie pani spędziła te kilka dni?
Elwira się zawahała.
– Nie wiem. Może ktoś z sąsiadów mnie widział. Robiłam też zakupy w sklepie. Choć nie sądzę, by ekspedientka mnie zapamiętała. Nie zrobiłam nic, co mogłoby przykuć jej uwagę.
– Co pani kupowała?
– Masło, chleb, serek. Nie pamiętam. Butelkę wina, dwie butelki… I piwo, kilka piw. Mam jeszcze ze dwie puszki w samochodzie.
– Wcześniej pani tego nie mówiła. Wróciła pamięć? – kąśliwie spytał młodszy.
Elwira spojrzała błagalnie na podinspektora Szerszenia.
– Nie wiedziałam, że będę musiała mówić policji o tym, co kupiłam. Picie alkoholu, jeśli siedzi się nad wodą, nie jest chyba zabronione. Nie sądzi pan, że gdybym była winna, przygotowałabym sobie wszystko ze szczegółami i zeznawała teraz jak z nut? Nie jestem idiotką… – wychrypiała.
– Idiotką z pewnością nie – wszedł jej w słowo podinspektor. – Ale na głupotę nie ma zarzutów. Sprawca tego zabójstwa zaś był wyjątkowo inteligentny – zawiesił głos.
Elwira czuła, jak oblewa ją zimny pot.
– Proszę więc powiedzieć, bo to interesujące – ciągnął ojcowskim tonem Szerszeń. – Dlaczego kupowała pani takie ilości alkoholu? Nie wygląda pani na osobę, która nadużywa… Dałbym stówę, że raczej abstynentka. I bym przegrał, co, Rysiu…? – Podinspektor zaśmiał się jak z dobrego kawału. Zaraz jednak zmrużył oczy, pochylił głowę i dodał zimnym już tonem: – Czy przed wyjazdem zdarzyło się coś, co wyprowadziło panią z równowagi?
Elwira zawahała się, zanim udzieliła odpowiedzi.
– Tak, ale to moje prywatne sprawy. Niezwiązane z Johannem. Dotyczą tylko mnie i Michała. Nasze małżeństwo…
Szerszeń wpatrywał się w nią i miał wrażenie, że kobieta nieudolnie kłamie.
– Nie chce pani powiedzieć?
– To nie ma znaczenia w tej sprawie – upierała się.
– Jeśli coś pani ukrywa… Wrócimy do tego – nieoczekiwanie odpuścił. – Czy zgodzi się pani porozmawiać z psychologiem policyjnym?
– Z kim? – Zmarszczyła brwi. – Po co?
– Z psychologiem. Tego wymaga dobro śledztwa. To jednak pani decyzja. Jeśli tak, będzie tutaj lada chwila. Jeśli nie, będzie pani wolna, ale wolelibyśmy, żeby się pani zgodziła dobrowolnie. Po postawieniu zarzutów i tak by się z panią spotkał.
– Doprowadzimy cię wtedy… – zarechotał Rysio – w obrączkach…
– Czy ja już jestem podejrzana…? – Elwira głośno przełknęła ślinę. – O co?
– O zabójstwo Johanna Schmidta. – Młody oparł się o blat stołu, przy którym siedziała, i zbliżył swoją nalaną twarz do jej twarzy, aż poczuła jego nieświeży oddech. – Byłaby to zbrodnia z jedynką, czyli z wyjątkowym okrucieństwem. Artykuł sto czterdzieści osiem paragraf jeden kodeksu karnego. Za łeb grozi dożywocie.
– Jeszcze nie jest pani podejrzana… – przyszedł jej z pomocą podinspektor Szerszeń, lecz po chwili zawiesił głos. – Ale kto wie, co przyniesie jutro lub dzisiejszy wieczór?
– Dobrze – odparła zrezygnowana. – I tak już dzisiaj nic nie załatwię. Poczekam na tego pana.
– Proszę więc przeczytać protokół i złożyć autograf.
Elwira wzięła długopis do ręki i podpisała dokument bez czytania.
– Wierzę panu – oświadczyła. Na Szerszeniu ten dowód zaufania nie zrobił wielkiego wrażenia. Poskubał wąsa i dodał, zniżając głos:
– A do adwokata radziłbym zadzwonić jak najszybciej.
– To się chłopina obłowi, jak zacznie bronić was oboje. – Młody policjant śmiał się do rozpuku. – Ciebie i tego twojego mężusia.
Hubert Meyer rozmyślał nad zachowaniem żony Schmidta całą drogę do komendy. Nie miał wystarczających danych na temat tej sprawy, więc nie pokusił się o żadne wnioski, nie dokonywał oceny. Niepokoiło go to włamanie. Tę nową informację należało uwzględnić w analizie. Planował bliżej rozpytać o to Szerszenia.
Ciszę w radiowozie przerywały jedynie meldunki dochodzące przez policyjne radio. Dzielnicowy prowadził auto z przepisową prędkością, był skupiony na drodze i nie próbował nawiązywać kontaktu. Klaudia tępo wpatrywała się w okno. Czekali ponad kwadrans, aż się ubierze. W końcu zeszła na dół ubrana w całkiem niedopasowane rzeczy – albo wyjęła je z szafy na chybił trafił, albo miała tak straszny gust. Meyer nie starał się tego analizować. Cieszył się, że nie robiła problemów i zgodziła się dobrowolnie pojechać na komendę. Poprosiła tylko, by poczekali, aż znajoma mieszkająca kilka domów dalej przyjdzie, by zaopiekować się jej córką. Chciał powiedzieć, że to nie dziecko, lecz dojrzała kobieta, ale ugryzł się w język.
Sąsiadka okazała się rówieśnicą córki śmieciowego barona. Pojawiła się z kryształami Swarovskiego w uszach i w białym bolerku z futra, choć temperatura sięgała trzydziestu stopni Celsjusza. Jaka okolica, tacy sąsiedzi, westchnął profiler, kiedy mierzyła go wzrokiem, jakby to on wraz z dzielnicowym był winien tragedii, która dotknęła rodzinę Schmidtów. Podeszła do Magdy i zaczęła głaskać ją po głowie jak małe dziecko. Zaraz też zresztą córka Schmidta przestała lamentować. Kiedy wychodzili, leżała już w salonie zwinięta w kłębek, z głową na kolanach sąsiadki. Meyer z ulgą wyszedł na podjazd budynku i rozejrzał się po okolicy.
Dom Johanna i Klaudii Schmidtów znajdował się przy ulicy Kilińskiego. Dzielnica była nadzwyczaj elegancka. Większość budynków projektował słynny architekt Tadeusz Michejda, żołnierz legionów i powstaniec śląski. Co roku studenci architektury ze Stanów Zjednoczonych przyjeżdżali tu na warsztaty z modernizmu, bo było to największe osiedle minimalistyczne z lat trzydziestych ubiegłego wieku w Europie. Willa Schmidtów wyróżniała się z daleka. Była imponująca – czterokondygnacyjna, z białą elewacją, niemal bez ozdób, zbudowana na wzór transatlantyku. Całe ściany przeszklone, kilka mniejszych okien było okrągłych, w kształcie bulajów. Barierki balkonów udawały żeglarskie relingi. Wejście także nosiło ślady inspiracji statkiem. Stopnie były szerokie i niskie; wchodząc, miało się wrażenie, że to raczej pomost, którym z lądu wspinamy się na statek zacumowany w porcie. Wokół wystrzyżona trawa, rabatki wyłącznie z białymi kwiatami, a wzdłuż płotu stare drzewa, które uniemożliwiały ciekawskim zaglądanie na posesję. Ogrodzenie od wewnątrz porastało dzikie wino, co przydawało temu miejscu przyjemnej intymności. Meyer zerknął na budynek. Nie był w stanie wyobrazić sobie, ile kosztuje taki dom. Policzył kondygnacje i zastanowił się, ile jest w nim pokoi. A potem pomyślał, jak sprawcy włamania zdołali dostać się do takiej fortecy.
Coś dziwnego było w rodzinie Schmidtów. Dlaczego żona tak zamożnego człowieka wciąż pracuje jako szeregowa pielęgniarka? Czy włamanie miało związek z zabójstwem śmieciowego barona? I dlaczego zabójcy dokonali morderstwa na Stawowej? O wiele łatwiej byłoby zwabić Schmidta do jego biura czy choćby na jedno z należących do firmy wysypisk śmieci i tam go zaatakować. Wtedy jednak na zwłoki natrafiono by dużo później. Niewykluczone zatem, że zabójcom zależało na szybkim odnalezieniu ciała ofiary. Chcieli pokazać, że baron zadarł nie z tymi, co trzeba. Lekcja dla innych? A może w zbrodnię jest zamieszana bliska ofierze osoba?
W aucie Klaudia odezwała się tylko raz. Zapytała, czy mogłaby zapalić. Naburmuszony dzielnicowy stanowczo odmówił, zaczęła więc jednostajnie pstrykać zapalniczką. Meyer był pewien, że nie robi tego specjalnie, klasyczny nerwowy odruch. Zaciśnięte usta dzielnicowego wskazywały, że jest innego zdania. Chyba nie polubił Klaudii. Nic dziwnego, kiedy tylko ruszyli, odór nieprzetrawionego alkoholu wypełnił wnętrze samochodu i zmieszał się z zapachem benzyny wydzielanym z nieszczelnych przewodów paliwowych. Dzielnicowy natychmiast otworzył wszystkie okna. Jechali w przeciągu. Hałas zagłuszał rozmowę siedzących z przodu Meyera i dzielnicowego.
– Śmierdzi jak zapijaczona lafirynda – mruknął pod nosem Sokołowski.
Meyer odwrócił twarz w kierunku Klaudii, by upewnić się, że kobieta nie usłyszała słów policjanta, i zapytał najłagodniejszym tonem, na jaki potrafił się zdobyć:
– Nieprzetrawiona wóda?
– Chyba całe morze najtańszego spirytu, nadkomisarzu – odburknął dzielnicowy i spojrzał na Meyera, jakby ten spadł z księżyca. – To babsko nie trzeźwiało od kilku dni. Nawet mój szwagier nie doprowadza się do takiego stanu, a on potrafi się upodlić. Boże drogi, i to kobieta, w dodatku pielęgniarka, wstydu nie ma – kwękał.
Profiler uśmiechnął się zagadkowo. Nie zamierzał kontynuować tematu. Skąd niby dzielnicowy miał wiedzieć, że Meyer od lat nie czuje żadnych zapachów. Natura zadbała o jego komfort pracy i pięć lat temu po przebytym zapaleniu zatok po prostu wyłączyła mu zmysł powonienia, by na miejscach zbrodni mógł po prostu myśleć. Potrafił więc całymi godzinami przebywać w mieszkaniach, gdzie odkrywano zalarwione, przegniłe ciała. Niestraszny był mu zapach prosektorium, który rozpoznawał jedynie po łzawieniu z oczu.
Kiedy dotarli do komendy, profiler wskazał wdowie krzesełko przy oknie w holu komendy, podziękował serdecznie dzielnicowemu, a sam podszedł do telefonu i wykręcił numer wewnętrzny podinspektora Szerszenia. Telefon odebrał jeden z jego ludzi.
– Masz wdowę? – padło po drugiej stronie.
– A kto pyta?
– Jacek. Co ty, Hubert, nie poznajesz mnie? – żachnął się starszy sierżant Wesołowski, młody narybek wydziału kryminalnego. Profiler bardzo go lubił. W ubiegłym roku przeszli na „ty”, na co Meyer nieczęsto decydował się wobec tak młodych policjantów. Jacek był wyjątkiem. Rzetelny, z wrodzonym talentem psa gończego. A przy tym nie zadzierał nosa, choć pochodził z rodziny policyjnej i gdyby chciał, mógłby wykorzystać jej wpływy do zrobienia błyskotliwej kariery. On jednak chciał na swój sukces zapracować sam, bez pomocy wuja i tatusia. Tą postawą zaimponował psychologowi.
– Nie poznałem, będziesz bogaty – zaśmiał się Hubert. – Tak, mam ją. Spytaj Waldka, co robić. Ona nie będzie teraz słuchana, jest potrzebna do identyfikacji zwłok. Bez sensu, żeby wchodziła na górę.
– Szerszeń mówił, że sam chce z nią jechać. Ale jeszcze przesłuchuje i nie zapowiada się, że szybko skończy. Poczekaj, pójdę wybadać sprawę.
– Niech się pośpieszy. Nie będę tu stał jak ten baran w przejściu. – Meyer spojrzał na zegarek. Zbliżała się piętnasta. – Późno jest. Jeszcze muszę załatwić jedną sprawę w Siewierzu.
– Chcesz, to jedź. Chętnie popilnuję wdówki – zaoferował się Jacek i zachichotał.
– Dzięki, stary – odparł psycholog. – Lepiej kopnij się do Szerszenia i dowiedz się, kiedy zamierza skończyć.
– Okay, bankowo. Pamiętaj, wystarczy jeden telefon i złażę.
Meyer odłożył słuchawkę i zerknął na Klaudię. Siedziała, wpatrując się tępo w szklane drzwi, którymi non stop kursowali funkcjonariusze. Chciał do niej zagaić, lecz usłyszał dzwonek swojej komórki. Zerknął na wyświetlacz: Anka. To dzwoniła jego była żona, z którą po rozwodzie utrzymywał znacznie lepsze stosunki niż przez ostatnie trzy lata małżeństwa. Może dlatego, że po rozstaniu z Meyerem błyskawicznie poukładała sobie życie i znalazła idealnego dla siebie mężczyznę. Starszego od niej o piętnaście lat dentystę, który utrzymuje higienę w życiu i pracy. Lubi porządek i może być w domu każdego dnia na kolacji. Odkąd Anka związała się z dentystą i zamieniła niewykończony dom w Ligocie na segment w ciągu domków jednorodzinnych w Sosnowcu, z kominkiem i sauną, a pracę nauczycielki wykonuje tylko po to, by się stroić, ich relacje stały się poniekąd przyjacielskie. Do tego stopnia nawet, że przymknęła oko na ten cholerny film Sprawa Niny Frank, w którym ujawniono wszystkie szczegóły ich pożycia, włącznie z jej zdradą. Teraz pozwalała dzieciakom u niego pomieszkiwać, choć na początku krzywo patrzyła nawet na kilkugodzinne widzenia.
– Co się z tobą dzieje? Miałeś być na występie Michała! Wszyscy ojcowie byli – usłyszał w słuchawce jej poirytowany głos. Meyer poczuł, że nogi ma jak z waty. Zupełnie zapomniał o szkolnej akademii i czuł się teraz potwornie. Nie był w stanie wymyślić na usprawiedliwienie ani jednego kłamstwa. – Czy ty wiesz, jak on się czuł? Pamiętasz jeszcze, że masz dzieci? – pogrążała go w poczuciu winy Anka.
Meyer w dalszym ciągu milczał.
– Halo, słyszysz mnie? Dzwoniłam chyba z dziesięć razy. Jak mam cię poważnie traktować? Jesteś psychologiem, a nie potrafisz sobie wyobrazić, jakie znaczenie ma dla dziecka obecność ojca na występie. Naprawdę nie spodziewałam się tego po tobie.
– Jestem w pracy – westchnął. – I nie wiem, kiedy stąd wyjdę.
– Znów jesteś w robocie? Przecież miałeś wziąć wolne. Tyle nadgodzin, kiedy ty to odbierzesz? – narzekała. Miał nadzieję, że się nagada i szybciej minie jej złość. Ale się przeliczył. Anka jedynie nakręcała się we wściekłości. – Jeśli sądzisz, że wolno ci tak sobie ze mną pogrywać, to się grubo mylisz. Nie jestem idiotką. Mogę…
– Słuchaj, miałem w nocy wypadek – przerwał jej. – Passat jest kompletnie rozbity.
Zamilkła.
– A ty? Co z tobą? – W jej głosie usłyszał niepokój.
– Jestem cały. Choć niewiele brakowało.
– Dzięki Bogu – odetchnęła z ulgą. – Co się stało? Jak do tego doszło? – zarzuciła go pytaniami Anka, a potem zrobiła mu wykład na temat odpowiedzialności i obowiązków wobec dzieci. – Nie wolno ci narażać swojego życia! – jęczała.
Hubert słuchał jej wymówek w milczeniu. Znał ją doskonale i wiedział, że będzie musiał wysłuchiwać tego wszystkiego jeszcze długo, lecz ciepło mu się na sercu zrobiło, kiedy okazała współczucie na wiadomość o wypadku. Odruchowo zerknął na Klaudię Schmidt, która zatopiona w myślach siedziała na krzesełku pod oknem i zdawała się nie zwracać na nikogo uwagi. I pomyślał, że ta kobieta nie uroniła po zamordowanym mężu ani jednej łzy. W takim razie jaka była między nimi relacja? Na pewno nie jest to normalne, myślał. Wyciągnął papierosa z paczki, podszedł do dyżurki i nie odrywając telefonu od ucha, oczami wskazał oficerowi w okienku wdowę po Schmidcie. Dyżurny zrozumiał Meyera bez słów. Skinął głową, że jej przypilnuje, i podał nadkomisarzowi zapalniczkę. Meyer zapalił papierosa, zwrócił policjantowi zapalniczkę, wyszedł na zewnątrz i stanął przy popielniczce przed wejściem do komendy. Dopiero wtedy streścił Ance pokrótce przebieg wczorajszego wypadku, koloryzując nieco, by wzbudzić w niej współczucie. Poskutkowało.
– Mogę ci jakoś pomóc? – spytała.
– W zasadzie tak… – Zaciągnął się papierosem i przerwał, czekając, jak Anka zareaguje.
– No to mów – pośpieszyła go i dodała: – Tylko nie myśl, że to usprawiedliwia twoją nieobecność. Pomogę ci, bo jesteś ojcem moich dzieci. Gdyby nie to… już dawno bym…
Nie truj już, proszę. Głowa mi pęka. Wiem to wszystko. Zawsze mówisz to samo…, chciał powiedzieć, lecz zamiast tego zdobył się na proszący ton.
– Nie miałem czasu się przebrać. Wciąż chodzę w tych śmiesznych lakierkach – szeptał, choć w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć. Zerknął na Klaudię. Siedziała spokojnie na krześle i uparcie obskubywała skórki wokół paznokci. To zajęcie bardzo ją absorbowało, chyba nawet nie zauważyła, że zostawił ją samą.
– Co mam zrobić? – Anka przez lata była ćwiczona w podobnych sytuacjach. Ile Wigilii, sylwestrów, imienin czy ważnych tylko dla nich wieczorów spędziła z sąsiadkami lub sama przed telewizorem, kiedy byli jeszcze razem? Jej nie trzeba było wiele tłumaczyć. Będąc jego żoną, wściekała się. Dziś, kiedy nie dotyczyło jej to bezpośrednio i miała w domu swojego dentystę, potrafiła zdobyć się na wielkoduszność. Zachowała się wzorowo, proponując pomoc.
– Mogłabyś pojechać do mnie, przywieźć jakieś ciuchy i buty na zmianę. No i znaleźć kartę pojazdu?
– Możesz mi powiedzieć, gdzie to wszystko masz?
– Karta chyba jest w szufladzie, razem z resztą dokumentów.
– Mam nadzieję… A ciuchy?
– Dawno nie prałem… Ale na suszarce coś tam wylosujesz. Mokasyny są w szafce w przedpokoju. Takie zamszowe.
– Wiem. Sama ci je kupiłam. Coś jeszcze?
– No tak… Muszę pojechać do Siewierza, załatwić formalności.
– No i? – W jej głosie wyczuł napięcie.
– No mówiłem… Miałem wypadek… Passat jest do kasacji, nie wiem, czy w ogóle…
– Chcesz moje auto? – weszła mu w słowo. – Po tym wszystkim masz jeszcze czelność prosić mnie o wóz?
Meyer milczał. Prawie słyszał, jak mówi: „Nie ma mowy”. A przecież tego starego strucla sam jej przywiózł z Niemiec wiele lat temu. Początkowo sądził, że samochód nada się jedynie na części, ale po gruntownym remoncie okazał się świetnym samochodem szkoleniowym dla Anki, która od lat miała prawo jazdy, ale nigdy nie nauczyła się dobrze prowadzić ani parkować. Szary nissan sunny, który przed dwoma laty osiągnął pełnoletność, wciąż dzielnie znosił wszelkie idiotyczne stłuczki, zarysowania i kolizje, do których dochodziło z winy Anki. Hubert czuł, jak narasta w nim irytacja. Jak ona śmie żałować mu tego grata, za którego sam zapłacił! Czekał teraz na jej odpowiedź jak na wyrok, ale nie zamierzał prosić czy się korzyć. Jeśli będzie trzeba, przesiądę się na tramwaj, postanowił. Ale Anka powiedziała:
– Tylko obiecaj, że nie będziesz palił w moim aucie.
– No, dobrze – odparł na odczepnego. Kiedy mu pożyczała tego starego kanciaka, czuł się jak porucznik Colombo, więc zawsze w nim palił. Tym idiotycznym i niemożliwym do dotrzymania warunkiem w ogóle się nie przejął.
– Ale obiecaj – powtórzyła.
Zdziwił się, że tak naciska, lecz zależało mu na tym wozie. Zdobył się na ton najbardziej przekonujący z możliwych:
– Tak. Znaczy… nie będę.
– W porządku. Ale jutro musisz mi go oddać.
– Tak, tak… Jasne, chociaż… – Chciał dodać, że zrobi tak, o ile nie zdarzą się jakieś nagłe czynności, lecz ugryzł się w język.
– Przyjadę najwcześniej za godzinę – zastrzegła. – Dopiero wstawiłam ziemniaki, muszę poczekać, aż się ugotują, i przygotować kolację Felicjanowi. Chyba mam w domu nasze, znaczy twoje klucze. Jeśli nie, będę musiała podjechać do pracy. Urządza cię to?
– Oczywiście, nigdzie się nie ruszam – przytaknął zadowolony. – Zostaw wszystko na portierni.
– Nie ma sprawy. Tylko zwróć go w stanie, w jakim go dostaniesz, tak?
– Jasne. – Meyer odpowiedział automatycznie, zajęty odpalaniem kolejnego papierosa od tego, który właśnie skończył.
– Szczęście, że dzieci mają jeszcze ojca – dodała Anka z troską, jakiej się po niej nie spodziewał. Kiedy zaczęła mówić o kluczach do ich domu w Ligocie, Meyer poczuł dziwne ukłucie.
– Dlaczego trzymasz je w pracy? – zdecydował się zapytać.
– Co? – Anka nie rozumiała, o co mu chodzi.
– Klucze, mówiłaś o kluczach.
– Nie wiem, może mam w domu. Sprawdzę.
– Ale skąd pomysł, żeby w szkole trzymać klucze do naszego domu? Przecież mogą być potrzebne.
– A niby po co?
– Nie ufasz mu? – zapytał czujnie.
– Komu?
– Swojemu… dentyście – wybrnął Meyer i zaśmiał się. Słowo „mąż” wciąż nie przechodziło mu przez gardło.
– Nie, to nie tak. Szanuję go, ale… sama nie wiem. Nie śmiej się… Felicjan jest naprawdę porządnym, odpowiedzialnym człowiekiem. Wiem, że go nie lubisz i… – Anka gubiła się w wyjaśnieniach.
– No, nieważne – przerwał jej i dodał naprawdę czule. – Dziękuję, Aniu.
Anka chwilę milczała.
– Nie ma sprawy. Choć tyle się zdarzyło i nam się nie udało, wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć – odparła ciepło, zadowolona, że były mąż nie chce rozwijać wątku jej nowego związku. – Czy ty nigdy się nie nauczysz, że w twoim fachu nie jedzie się nigdzie w lakierkach!
– Aniu, proszę cię, nie mam teraz czasu na wyjaśnienia. Dokumenty są w komodzie w salonie, tam gdzie zwykle… Przywieź jakieś ciuchy i koniecznie normalne buty. Jak Marcelina? I powiedz wreszcie, jak Michu przeżył ten występ? Przepraszam, zapomniałem.
– Wiem, wiem. Ta twoja robota. Nienawidzę jej… Jakoś to przełknął, chociaż wszyscy ojcowie byli… Następnym razem… Wrócisz, to pogadamy. Naprawdę byłam wściekła, że nie dojechałeś. Obiecywałeś… I uważaj bardziej na siebie. Dam ci znać, jak się z tym wszystkim uwinę. Czy ja do końca życia będę musiała mieć ciebie na głowie, czy to się nigdy nie skończy? – znów zaczęła kwękać, ale Meyer już nie słuchał. Kątem oka zauważył podinspektora Szerszenia, który mocował się z kartą chipową przy bramce.
– Muszę kończyć – rzucił do słuchawki. – Dzięki.
Rozłączyli się bez pożegnania, Meyer był jednak pewien, że nie wystawi go do wiatru.
Zanim Szerszeń zbliżył się do siedzącej na krześle wdowy, Hubert zdążył jeszcze pomyśleć, że to prawdziwa ironia losu. Kiedy się z Anką rozstawali, myślał, że to on pierwszy ułoży sobie życie. Sądził, że pojawienie się Kingi – jego studenckiej miłości – to jakiś cud i że będzie miał w niej oparcie. Stało się inaczej. Kobieta, którą uważał za swoją największą miłość, zniknęła szybciej, niż się pojawiła. Najgorsze, że nie mógł nikogo za to winić. Ani Kingi, ani siebie. Los zakpił z nich obojga, piętnując drugą żonę Meyera śmiertelną chorobą, która zmusza Kingę do przebywania w klinice za granicą. Kiedy profiler o tym myślał, czuł złość na Boga, w którego nie potrafił już wierzyć. Kiedyś było inaczej. Ale kiedyś wszystko było inne.
Dziś jest żywym zaprzeczeniem własnego przekonania, że dobry profiler powinien mieć oparcie w rodzinie, by ciemna strona nie zdominowała jego życia. Wciąż przekonuje o tym młodych adeptów profilowania. Tłumaczy im, że jeśli chcą wykonywać dobrze swoją pracę, muszą mieć do czego wracać. A sam wraca do pustego domu. Nie ma czasu na spotkania z dziećmi. Pokątnie zdradza nieuleczalnie chorą żonę, która żyje tylko miłością do niego, i pozbawia się w ten sposób szacunku do samego siebie i wpędza w poczucie winy. Sam nie wie, dlaczego tak kieruje swoim losem.
– Gdybym tylko wiedział, co będzie z nami, Kinguś? Gdzie teraz są twoje myśli, czy jeszcze jest nadzieja? Gdybym to wiedział, już by mnie tu nie było – szepnął do siebie. Przekręcił obrączkę, jakby próbował ściągnąć ją z palca, ale siedziała ciasno. Westchnął ciężko, spoglądając na łańcuszek run, magicznych znaków, których znaczenie poznał podczas pracy nad najdziwniejszą sprawą, z jaką miał do czynienia: nad zabójstwem aktorki Niny Frank.
– Meyer – tubalny głos podinspektora Szerszenia sprowadził go na ziemię. – Czekam na was na górze od kwadransa. Już myślałem, że pani źle się poczuła albo, co gorsza, rozmyśliła.
– Rozmyśliła? – Żona ofiary bezmyślnie powtórzyła za Szerszeniem ostatnie słowo, a Meyerowi wydało się, że za chwilę zachichocze jak idiotka. Może ona po prostu jest głupia? Może nie szok ani chłód emocjonalny czy nawet wyrachowanie kazały jej tak się zachować po tragicznej wiadomości. Ale nie sposób być przecież tak bezgranicznie pustym. Tylko co taki łebski facet jak Schmidt by z nią robił tyle lat? – zganił się w myślach.
– Ty, Hubert, na górze świecą gwiazdy seksuologii. – Szerszeń puścił do niego oko. Chciał dodać coś jeszcze, ale zrezygnował ze względu na obecność Klaudii Schmidt. – A panią zapraszam. Już czeka na nas doktor Dróżdż. Jest pani w stanie rozpoznać ciało? To niezbyt przyjemny widok. Jak się pani czuje? Czy mamy wezwać kogoś innego z rodziny?
– Nie, ja rozpoznam… – Klaudia się zerwała. – Ja chcę go zobaczyć!
Kiedy chuchnęła Szerszeniowi w twarz, policyjny wyga odruchowo odwrócił twarz i skrzywił się z obrzydzeniem. Meyer zaś uśmiechnął się półgębkiem – w końcu Szerszeń tej nocy także nie wylewał za kołnierz. A potem zastanowiło go, z czego może wynikać tak ochocza reakcja wdowy na myśl o wizycie w kostnicy.
Czujne spojrzenie orzechowych oczu, niezobowiązująca elegancja. Markowe dodatki i biżuteria z najlepszych salonów jubilerskich. Ani cienia kiczu. Inteligencja wypisana na twarzy. Elwira Poniatowska-Douglas była przeciwieństwem żony Schmidta.
Trochę zbyt koścista jak na mój gust, pomyślał Meyer, zalewając wrzątkiem kawę „plujkę”, ale mimo swoich pięćdziesięciu lat wciąż mogła się podobać. Na jej twarzy nie było znać nawet kurzych łapek wokół oczu czy siateczki krótkich linijek wokół ust, które mają niemal wszystkie kobiety w jej wieku, a które, zdaniem Meyera, tylko przydają damskiej twarzy smaku.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, co profiler uznał za nieco zabawne. To ona pierwsza odwróciła głowę. Kiedy po chwili spojrzała na niego ponownie, jej oczy mówiły: „Akceptuję tę sytuację, choć zdecydowanie wolę być osobą zadającą pytania”. Sprawiała wrażenie człowieka, którego nic nie zdziwi. Gdyby wyznał jej, że właśnie uprawiał seks z kurą, krową czy motylem, prawdopodobnie nie mrugnęłaby okiem. „To naprawdę ciekawe. Czy współżycie dało panu oczekiwaną satysfakcję? W którym kierunku ewoluowały pana fantazje?”, odpowiedziałaby swoim ciepłym głosem, który jej pacjentom z pewnością zapewniał poczucie bezpieczeństwa. Widać, że przeszła szkolenia z mowy ciała. Panowała nad gestykulacją, próbowała się uśmiechać pojednawczo. Meyer wiedział, że to są jej zawodowe triki, które stosuje wobec pacjentów. Widział też jednak, że nie czuje się do końca pewnie. Kiedy założyła fantazyjne czerwone okulary, jedyny ekscentryczny akcent w jej stroju, był pewien, że stara się w ten sposób odgrodzić od jego wzroku. Uprzedził ją, że to nie przesłuchanie, więc nie będzie żadnego protokołu do podpisu. Wyjaśnił, że przygotowuje do tej sprawy profil nieznanego sprawcy.
– Pomiędzy ofiarą a zabójcą istnieje pewna komplementarność. Zabójca mógł znać ofiarę – być z nią związany emocjonalnie, lecz także mógł być dla niej całkiem obcą osobą, co nie znaczy, że nie znał jej zwyczajów. Mógł ją obserwować, śledzić. Sprawca zawsze ukrywa się w tle życia ofiary. Chciałbym więc odtworzyć tryb życia Johanna Schmidta, jego rytuały. Po to, by znaleźć indywidualne cechy zabójcy, wyróżniające go z populacji, które policja weźmie pod uwagę przy aresztowaniu – wyjaśnił i by powstrzymać ziewanie, podniósł do ust szklankę z kawą parzoną po turecku, bo nie cierpiał smaku instant, lecz na jej dnie zostały już tylko fusy. Włożył rękę do kieszeni, bezskutecznie szukając chusteczki higienicznej, którą mógłby wytrzeć usta, wreszcie dyskretnie oblizał wargi. Jego próba zatuszowania ziewnięcia nie uszła jednak uwagi lekarki.
– Jest pan bardzo zmęczony – mruknęła i zerkała na niego podejrzliwie.
Miał wrażenie, że za chwilę prześwietli go jak rentgen. Uśmiechnął się w myślach. Choć przed chwilą wypił kawę, a w ciągu dnia kilka napojów energetyzujących, z trudem walczył z sennością, która ogarniała go w najmniej oczekiwanych momentach. Prawdopodobnie trzymał się dziś tylko dzięki adrenalinie.
Elwira tym razem postanowiła współpracować z policjantem. Udawała, że słucha o jego pracy ze szczerym zainteresowaniem. Obiecała wszelką pomoc. Kiedy jednak położył na stole dyktafon, spięła się i zamknęła w sobie, choć zapewnił ją, że nagranie nie znajdzie się w aktach śledztwa, bo jest tylko na jego potrzeby i po zakończeniu sprawy zostanie schowane w szafie pancernej wraz z resztą jego tajnych akt. Przyjęła to zapewnienie obojętnie. Boi się, pomyślał. I miał rację. Zaniemówiła, gdy zadał pierwsze – wydawało mu się – niewinne pytanie.
– Jakim człowiekiem był pan Schmidt?
– Słucham?
– Co pani o nim wie?
– Był rzutkim biznesmenem. Zbudował i prowadził potężne przedsiębiorstwo, całą grupę. Koenig-Schmidt Sauberung & Recycling spółka z o.o. działa też na zagranicznych rynkach. To wyłącznie jego zasługa. Miał trzy samochody, nie licząc firmowych oczywiście, dom w samym centrum Katowic, jacht w Chorwacji. Co więcej? Nie wiem. O to musi pan spytać jego żonę, choć według mnie ta kobieta z inteligencją kleju w tubce chyba nie bardzo się w tym orientowała.
Meyer zanotował w myślach opinię Elwiry o wdowie po Schmidcie. A więc uważa, że Klaudia jest głupia. Postanowił wrócić do tego tematu później, kiedy Elwira trochę się z nim oswoi i przestanie recytować formułki.
– To wszystko można wyczytać w gazetach – przerwał jej, kiedy musiała zaczerpnąć powietrza. – Dziennikarze branżowi publikowali artykuły na jego temat. Nazwali go śmieciowym baronem, bo jeśli chodzi o recykling i produkcję opakowań z surowców wtórnych, nie miał konkurencji w całej Europie Środkowo-Wschodniej. Zwykłemu zjadaczowi chleba, niezorientowanemu w sprawach giełdy i wielkiego biznesu, był znany dzięki filantropii. Tym kupił prasę popularną. Nawet ja kojarzę jego twarz, choć nie oglądam telewizji. Mnie bardziej interesuje, jakim był człowiekiem. Jak pani go odbierała.
– Był poukładany, uparcie dążył do celu. Z charakteru trudny, dość szorstki. Powiedziałabym, że bywał nieprzyjemny. Potrafił być także okrutny werbalnie, ale ja myślę, że w środku był wrażliwy. Myślę… może inaczej, ja wierzę w to, że w gruncie rzeczy był dobrym człowiekiem, który… dużo przeszedł. Może za bardzo lubił zdobywać pieniądze. Zarabianie pieniędzy to był chyba jedyny nałóg, który sobie pozostawił. Chwalił się tym, że od dwóch lat jest świadomy seksualnie.
– Co proszę?
– Był moim pacjentem od dwa tysiące piątego roku. Leczyłam go z nadpobudliwości seksualnej. Miał kłopot z emocjami. Partnerki traktował instrumentalnie. Tak się poznaliśmy. Przyprowadziła go do mnie żona – wyjaśniła spokojnie Elwira, ani na chwilę nie tracąc rezonu. Tylko nerwowe poprawianie apaszki w najsłynniejszą kratkę świata zdradzało jej zdenerwowanie.
– To była trudna terapia?
– Tak – potwierdziła i ponownie dotknęła chustki, jakby sprawdzając, czy jest na właściwym miejscu. – Jeden z ciekawszych przypadków, z jakimi miałam do czynienia. Między nami mówiąc, beznadziejny. To dlatego, kiedy dostałam propozycję napisania książki na temat nałogów seksualnych, skontaktowałam się właśnie z nim. Intensywna terapia Johanna trwała ponad rok. Potem były jeszcze sporadyczne konsultacje, aż wreszcie przestał mnie potrzebować. Zaczął żyć świadomie. Wyleczył się zresztą nie tylko z nadpobudliwości seksualnej, przestał też pić alkohol. Stał się całkowitym abstynentem. Potrafił sprawdzać, czy w ciastku nie ma adwokata albo rumu. Kilka miesięcy temu próbował rzucić palenie. Szczerze mu w tym sekundowałam, bo mnie się to nigdy nie udało, choć wielokrotnie się starałam. Według mnie był człowiekiem niezwykle silnej woli. Co sobie postanowił, to zwykle osiągał.
Co za epitafium, chodzący ideał, prawie anioł. Czyżby? Tylko że takich nie ma, uśmiechnął się w myślach Meyer. Była wpatrzona w niego niczym w święty obraz, stwierdził. Elwira, wspominając śmieciowego barona, nie patrzyła na profilera, mówiła wyraźnie do dyktafonu. Starała się ubierać swoje uczucia do tego człowieka w gładkie, ogólne zdania, by się nie rozsypać. Dopóki mi nie zaufa, będziemy tak sobie konwersować i nie dowiem się nic ciekawego, pomyślał. Postanowił ją trochę zmiękczyć.
– Kochała go pani?
Elwira nabrała powietrza. Zanim odpowiedziała, wyjęła z torebki paczkę slimów i pytającym gestem wskazała na popielniczkę stojącą na sąsiednim stoliku. Meyer podał jej ogień. Kiedy zaciągała się papierosem, zauważył, że na jej twarzy zagościł rumieniec.
– Już mówiłam pana kolegom – odpowiedziała po długim namyśle. – Nie byliśmy kochankami.
– Nie o to pytałem, choć… – zawahał się profiler. – Miłość fizyczna to jedno, ale istnieje też wiele innych jej odmian. Na przykład platoniczna. A jest jeszcze fascynacja, pożądanie, porozumienie dusz. To pani jest ekspertem od miłości.
Elwira milczała. Meyer czekał cierpliwie. Też zapalił. Miał wrażenie, że się trochę rozluźniła, wciąż jednak nerwowo poprawiała i wygładzała zapinaną na guziki sukienkę, która dzięki temu nie rozchylała się ani na milimetr.
– Zapewniam panią raz jeszcze, to, co pani teraz powie, nigdy nie znajdzie się w aktach – zachęcił ją.
Po czym wstał i wziął ze stolika obok staroświecki kryształ, który zawieruszył się w komendzie prawdopodobnie jeszcze w latach siedemdziesiątych. Kiedy wracał, spotkał jej spojrzenie. Oceniała jego sylwetkę, niemal wieczorowy strój. Jej wzrok zatrzymał się na przykurzonych już lakierkach. Uśmiechnęła się chytrze.
– Czy taką umowę można zawrzeć z policjantem? Nawet tak przystojnym…
Meyer się skrzywił. Najwyraźniej próbowała go kokietować.
– Tylko prawda może nam pomóc w znalezieniu jego zabójców – odparł najchłodniej, jak potrafił. – Jeśli byliście kochankami, i tak się tego dowiem.
Lekarka pochyliła głowę, zdjęła okulary. Wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Zaskoczyła go. Nie spodziewał się takiej reakcji. Czy grała?
– Kiedy go dziś zobaczyłam, świat pękł mi na pół. Do tej pory nie mogę w to uwierzyć. To jak zły sen. Wcześniej wiele razy próbowałam uwolnić się od uczuć do tego człowieka. Nie wiem, czy to była miłość. Pierwszego męża kochałam miłością nabożną, poddańczą, Michała kochałam każdym fragmentem swojego ciała. Z Johannem… to był inny rodzaj więzi. To było coś wyjątkowego, jakbyśmy się znali z innego życia. To był rodzaj obsesji. Dziś jestem tego pewna. Coś strasznego i pięknego jednocześnie.
Meyer przez chwilę nie wiedział, jak ma zareagować. Zastanawiał się, czy i po co ta kobieta próbuje wzbudzić w nim litość.
– Każdy z nas był kiedyś zakochany – stwierdził.
– Tak, byłam w nim zakochana. Ale chyba… bez wzajemności. Choć bardzo jej pragnęłam. Jeszcze w piątek rano, przed swoim wyjazdem, powiedziałabym, że go kocham. Niech mi pan wierzy. Gdyby wtedy kiwnął palcem i obiecał mi związek, spakowałabym walizkę, zostawiła męża, dziecko… Byłam gotowa zaryzykować dla tej fascynacji swoją pozycję zawodową i po prostu pójść za nim. Tylko że on mnie nie chciał. Był jak nieokiełznany tajfun, który niszczy. Nie znosił sprzeciwu. Nie poddawał się żadnym normom. Był człowiekiem, któremu trzeba ofiarować własne życie, iść z nim, a raczej próbować go dogonić, co nigdy się nie udaje, jeśli on sam tego nie chce. Nie można go do niczego zmusić, bo jak pan powstrzyma burzę albo lawinę, jak pan się im przeciwstawi? To mnie w nim fascynowało. Tak, byłam odurzona jego siłą, wiedzą, charyzmą. I choć jestem ekspertem i zdawałam sobie sprawę, że wpadłam w pułapkę własnych emocji, nie mogłam tego powstrzymać. Cierpiałam, kiedy nie dzwonił. Płakałam, kiedy mówił, że jesteśmy jedynie przyjaciółmi i nie zamierza tej relacji zmieniać. Wystarczyło jednak, by skinął palcem, a już leciałam jak małolata. Zdawałam sobie sprawę z tragizmu tej sytuacji, ale nie mogłam, a może nie chciałam tego zakończyć. Bałam się potwornej pustki, która pojawiłaby się z pewnością, a ja nie wiedziałabym, jak i czym ją wypełnić.
Meyera poruszyła jej opowieść, nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że pani doktor, inteligentny niewątpliwie przeciwnik, odgrywa przed nim jedną ze swoich ról. Tak jak wcześniej grała zranioną mimozę, tak teraz próbuje wzbudzić litość, opowiadając o swoich miłosnych porażkach. Tylko że te łzawe opowieści nijak nie pasowały mu do tej chłodnej, kontrolującej się i – profiler nie miał złudzeń – wyrachowanej kobiety. Nie była typem romantyczki, o nie. Jaki jest cel tej spowiedzi?
– Przecież pani ma męża. Nie kocha go pani?
– Co za pytanie!
– Pani wybaczy, ale nie rozumiem.
– Mój mąż był dla mnie bardzo dobry… – zawahała się. – Był wspaniałym ojcem dla naszego syna. Odpowiedzialnym, oddanym człowiekiem. Pomagał mi w codziennych obowiązkach. Niech pan znajdzie mężczyznę, dla którego zmywanie, sprzątanie i gotowanie nie jest obelgą.
„Zależy, co z tego ma. Jaka jest gratyfikacja” – chciał powiedzieć Meyer, ale się powstrzymał.
– Przecież on żyje, jesteście razem – mruknął, nie przestając się zastanawiać, dlaczego lekarka, mówiąc o mężu, używa czasu przeszłego.
Elwira Poniatowska-Douglas udała, że nie dostrzega ironii w jego głosie.
– Zgadza się. No i jest bardzo przystojny. Wszystkie koleżanki mi go zazdrościły – zaśmiała się sztucznie.
Profiler stwierdził z niesmakiem, że ta kobieta nawet śmiech ma wypracowany. Czekał, aż lekarka wystrzela się z laurkowych wyjaśnień i zacznie go przekonywać, powtarzać się albo zaprzeczać temu, co powiedziała wcześniej. Wtedy zada kluczowe pytania.
– Tyle że łączył nas jedynie seks. Kiedyś… – podkreśliła Elwira. – Bo ostatnio i tego zabrakło – dodała nieoczekiwanie.
Choć jej twarz była napięta, kąciki ust opadały w dół. Psycholog milczał, Elwira zaczęła szukać wygodniejszej pozycji na krześle. W końcu usiadła bokiem i założyła nogę na nogę. Sukienka rozchyliła się na moment i Meyer dostrzegł na jej udzie siniak wielkości jabłka. To odkrycie było szokujące, zupełnie nie pasowało do nieskazitelnego wizerunku kobiety. Zmrużył oczy w oczekiwaniu na dalszy ciąg jej wyjaśnień i wzmógł czujność. Przypatrywał się teraz apaszce i przyszło mu do głowy, że lekarce musi być w niej gorąco, a jednak nie decyduje się, by ją rozwiązać i zdjąć.
– To Johann przypomniał mi, że w związku liczą się inne sprawy. Na przykład przyjaźń – powiedziała Elwira, nie wytrzymując ciszy, która zapanowała w pokoju przesłuchań. – Potrafiliśmy rozmawiać godzinami. W naszym związku było wszystko, oprócz seksu.
– To faktycznie ciekawe – mruknął znów Meyer. – Z mężem łączył panią seks, ale go pani nie szanuje, a z Johannem seksu nie było, a mówi pani, że kochała go nad życie. I jak to się stało, że w kimś takim zakochała się pani, ekspert od seksu?
– To, pan wybaczy, kwestia indywidualnej diagnozy i sytuacji rodzinnej. – Elwira przybrała pozę pani doktor. Wydęła usta i zaczęła mówić przez nos.
Meyer wiedział, że nadchodzi sposobność, by ją przycisnąć. Jest na krawędzi kontrolowania własnych emocji. Za chwilę sama mu wszystko objaśni.
– Nie zamierzam się z tego tłumaczyć, zwłaszcza obcym osobom, tym bardziej jeśli pracują w policji – ciągnęła tonem wykładowcy. – Choć muszę dodać, że owszem, nader często się to zdarza. Kobiety terapeutki wychodzą za pacjentów, których wyleczyły, terapeuci za swoje byłe pacjentki. Jeśli chodzi o Johanna, to sądzę, że straciłam czujność, bo trafił w taki moment mojego życia, kiedy szukałam odmiany. Mówiąc wprost, byłam gotowa na romans. Tymczasem on nie zamierzał niczego w swoim życiu zmieniać. On się zabawił. Widzi pan, miał kłopot z emocjami, traktował ludzi instrumentalnie, wykorzystywał ich dla własnych celów, kłamał, manipulował. Johann przeszedł terapię, przestał szukać zaspokojenia swoich rozbuchanych potrzeb w stosunkach seksualnych, lecz mechanizmy zachowania mu pozostały. Czasami miałam wrażenie, że to ja, moje emocje, moja miłość i całkowite oddanie zastępowały mu – przepraszam za wyrażenie – pochwę, której ostatecznie nie dotknął. Dziś wiem, że mnie wykorzystał. Wiedział, że jestem zakochana i ma nade mną nieograniczoną władzę. Kiedy dziś wróciłam do Katowic, byłam przekonana, że starczy mi siły, by zakończyć ten chory związek.
– To bez sensu – prychnął Meyer. – Może jakaś iluzja, fascynacja, otumanienie. Tu bym się zgodził. Ale z tego, co pani mówi, ta relacja nie była związkiem…
– To był związek! – Poniatowska podkreśliła stanowczo. – I to bardzo silny! Pan może tego nie rozumieć, potrzeba do tego wrażliwości. Ale tak było! Mimo iż spotkaliśmy się może kilkanaście razy, nie więcej, nigdy mnie nie pocałował, ale to był związek! – zapewniła go po raz kolejny.
Widać było, że wreszcie udało mu się ją zdenerwować. Kobieta na chwilę wyszła ze swojej kontrolowanej pozy.
– To na czym on polegał? Oprócz pisania listów, rzecz jasna – atakował dalej Meyer. Zapalił papierosa, rozparł się na krześle i czekał.
– Pamiętał o wszystkich świętach, sylwestrze, moich imieninach, walentynkach, choć wyśmiewał się z tej amerykańskiej tradycji – przekonywała go uparcie. – Dzwonił z życzeniami, dawał mi jakieś drobiazgi. Nic kosztownego, ale wiedział, że to dla mnie ważne. Był czas, że dostawałam dziesiątki esemesów dziennie. Martwił się o mnie.
– Raczej kontrolował – wtrącił profiler i pochylił się w jej kierunku. Zniżył głos, jakby zdradzał jej sekret. – Manipulował pani emocjami. Bawił się. Była pani jego marionetką.
Elwira podniosła głowę, wyprostowała się, nabrała powietrza i odrzekła:
– I ja to rozumiałam. Bóg mi świadkiem, że chciałam się z tej miłości wyzwolić. Właściwie… dziś rano wracałam do domu z tym postanowieniem. Tylko… – przerwała. – Nie takiego zakończenia się spodziewałam.
Meyer uśmiechnął się półgębkiem. Nieoczekiwanie ta kobieta zaczęła budzić w nim współczucie. Nie dlatego jednak, że udało jej się go oszukać tymi płaczliwymi historyjkami. Wreszcie zrozumiał, na czym polegał jej dramat. Ona sama żyła w wielkim zakłamaniu. I w pierwszym, i w obecnym małżeństwie. Mogła wierzyć, że kocha męża, tak samo jak uwierzyła, że darzy wielkim uczuciem śmieciowego barona. Tak naprawdę ta wielka gwiazda seksuologii nie miała kontaktu z własnymi emocjami. A chłód, którym odgradzała się od świata, który miał ją chronić, był złudny. To dlatego tak gwałtownie weszła w iluzję relacji ze Schmidtem. Niemiec pewnie śmieje się z niej teraz z tamtej strony, pomyślał. Wiedział, że musi wybrać: albo ją przycisnąć, albo dać jej i sobie ochłonąć. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się aż takich wyznań. Zdecydowanie wolałby dalej rozmawiać z Elwirą, lecz nie mógł. Musiał dziś załatwić sprawę wypadku. Zaklął w myślach i oświadczył, siląc się na przemiły uśmiech:
– Jest pani zmęczona… Ja też rozpocząłem dzień bardzo wcześnie… – mówiąc to, już pożałował decyzji, ale stało się. Brnął więc w pozę dobrego psychologa, licząc na wzajemność przy następnym przesłuchaniu. Choć czy lekarka będzie wobec niego pozytywnie nastawiona i powie więcej – nie miał pewności. – Proponuję wrócić do tej rozmowy, choćby jutro. Dziś proszę odpocząć, spróbować się zdrzemnąć. Skontaktuję się z panią.
Spojrzała na niego zdziwiona, po czym uśmiechnęła się z wdzięcznością.
– Jeśli pan chce, mogę przesłać to, co Johann zdążył napisać. Muszę przyznać, że jak na niewykształconą osobę, świetnie operował słowem. Czy pan wie, że on nie skończył nawet średniej szkoły? Chodził do technikum mechanicznego, ale zrezygnował po dwóch latach. Nigdy nie studiował marketingu ani zarządzania, a tak dobrze prowadził firmę. Myślę, że z tych jego impresji wiele się pan o nim dowie. A zwłaszcza, kim był przed terapią. Czy pan wie, że przez swoje rozbuchane potrzeby seksualne omal nie stracił firmy? Ale wyszedł z tego. Dokładnie to opisuje. Być może ułatwi to panu znalezienie sprawcy jego zabójstwa.
– Będę zobowiązany – odrzekł. – Jeśli zaś chodzi o robienie pieniędzy, to wykształcenie nie ma znaczenia. Liczy się spryt życiowy i inteligencja emocjonalna. Jak widać, on miał jej wysoki iloraz – dodał.
Pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Chciałabym, żeby pan złapał tego, kto to zrobił. – Wyjęła z torebki wizytówkę i położyła na stole. – To mój służbowy telefon i e-mail. Prywatną komórkę zapiszę panu na odwrocie. Wolałabym, żebyśmy się spotkali gdzieś na mieście, a nie w tym obskurnym miejscu, jeśli miałabym wybór. Ja zapraszam – dorzuciła, a Meyer poczuł się tak, jakby ktoś go uderzył w twarz. Nic jednak nie powiedział i z uwagą słuchał dalszego wywodu lekarki. – Kamienicę będę musiała szybko sprzedać, jeśli ktoś ją kupi po tym wszystkim – zawiesiła głos.
Meyera uderzyło to szybkie przejście od rozpaczy po stracie kochanka do trzeźwej i racjonalnej decyzji pozbycia się zabytkowego domu na Stawowej.
– Nie będę w stanie już tam pracować – pośpieszyła lekarka z wyjaśnieniem. – Czy pan wie, że większość zrabowanych przedmiotów nie miała znaczenia antykwarycznego? To były jedynie rodzinne pamiątki i tanie reprodukcje rycin z Kamasutry przywiezione z Indii. Tam nie było ani jednego wartościowego obrazu! Nie wiem, dlaczego ktoś chciał je ukraść. I nie rozumiem, dlaczego ktoś chciałby mnie zabić z tak błahego powodu.
– Panią? – Meyer szczerze się zdziwił. Notował jej właśnie na kartce swój adres mejlowy, na który miała przesłać teksty napisane przez Schmidta do książki. Wizytówek oczywiście nie miał. Jego podanie już kolejny miesiąc czekało na biurku komendanta śląskiej policji. Prośba zostanie prawdopodobnie zrealizowana dopiero przed jego wyjazdem na konferencję do Sopotu. – Dlaczego panią? – powtórzył, bo Elwira nie odpowiadała.
Lekarka zmarszczyła czoło z niedowierzaniem.
– Jakiś miesiąc temu zaczęły się te anonimowe telefony. Potem suszone kwiaty za wycieraczką samochodu, a wreszcie cuchnąca rybia głowa w pudełku po butach. Damskich, tanich butach – podkreśliła. – Któregoś wieczoru wracałam późno do domu i jestem pewna, że byłam śledzona. Następnego dnia rano nie mogłam ruszyć auta, bo ktoś przeciął mi oponę.
– Zgłosiła to pani na policję?
– Pomyśleliby, że straciłam rozum. – Zaprzeczyła ruchem głowy. – Zresztą podejrzewałam tę głupią gęś. Była o mnie zazdrosna, przeglądała jego telefon, grzebała w mejlach. Czytała moją korespondencję do niego. Dziwię się, bo z pewnością niewiele rozumiała. Podejrzewam, że z trudem składa literki…
– Ma pani na myśli panią Klaudię Schmidt?
– A kogóż by innego – żachnęła się Elwira, jakby to było oczywiste. – Ona podejrzewała nas o romans. Idiotka. Mówił o niej Bobik, jak na psa. Nie wiem, skąd to przezwisko, może z czasów, kiedy się poznali. Na początku wydawało mi się obraźliwe, bo czasami tak zwracał się do niej przy obcych. Irytujące było zwłaszcza to, że mówił o niej w rodzaju męskim. Bobik zrobił, poszedł, ugotował. Raz zażartowałam, czy on nie żyje przypadkiem z mężczyzną. Potem się przyzwyczaiłam, zaczęło mnie to bawić. Sądzę, że to przezwisko dobrze oddaje jej osobowość. Zresztą ona najwyraźniej nie uważała, że to ją obraża. Ale odpowiadając na pana pytanie, podejrzewałam, że Bobik mogła nasłać na mnie jakichś zbirów. Myślę, że ten wątek też powinien pan zbadać.
Meyer słuchał tego wszystkiego ze spokojem, jakby mówiła o pogodzie. Tak naprawdę analizował każdy podawany przez nią szczegół. Interesował go zwłaszcza sposób przekazywania informacji. Zastanawiał się nad celem, jaki przyświecał lekarce. Kiedy skończyła, uprzedził ją:
– Jeszcze przez kilka dni wejście do kamienicy będzie opieczętowane przez policję. Na razie nie powinna pani tam wchodzić. Sprawa jest zbyt świeża. I radzę nie udzielać żadnych wywiadów. To dla dobra śledztwa.
– Ależ oczywiście.
– Aha, jeszcze jedno – zawahał się i zablefował. – Dlaczego dała pani Johannowi klucze?
Elwira odparła bez zająknięcia:
– Miał jakąś sprzeczkę z Bobikiem. Zaproponowałam, żeby przenocował w gabinecie. Ponieważ wstawał wcześnie rano, pozwoliłam mu zabrać klucze ze sobą.
– Pamięta pani, kiedy to było?
Elwira się zamyśliła.
– Dokładnej daty nie podam… Jakieś cztery miesiące temu.
– Nigdy więcej nie nocował w pani gabinecie?
– Nie.
– Dlaczego nie zażądała pani zwrotu kluczy?
– Po co? – Elwira wzruszyła ramionami. – Miałam zapasowe.
– Jest pani pewna?
– Tak, prawdopodobnie nadal są w naszym mieszkaniu. A jaki to ma związek ze sprawą? – zaniepokoiła się.
– Ile było zapasowych kompletów?
Kobieta się skupiła. Czuła, że to podchwytliwe pytanie. Nie wiedziała, jak wybrnąć.
– Nie pamiętam…
– Ile było kompletów kluczy? – powtórzył Meyer. – Do kamienicy, domu i gabinetu.
– Trzy – odrzekła niepewnie. – Chyba trzy. Jeden miałam ja, drugi Michał i trzeci – rezerwowy, który dałam Johannowi.
– Przez ostatni miesiąc przed śmiercią Schmidta mąż miał jakiś problem, by się dostać do kamienicy? – drążył uparcie profiler.
– Pan coś sugeruje? Nie bardzo rozumiem. – Znów jej ręce powędrowały w kierunku apaszki. Jakby chciała ją rozwiązać. Zamiast tego rozsunęła fałdy chustki, ale tak, by nie odsłonić ani kawałka szyi. Meyer wpatrywał się w nią wyczekująco.
– Prowadzą państwo różny tryb życia. Mąż zajmuje się dzieckiem. Rzadko jednocześnie wychodziliście i wracaliście. Pytam więc raz jeszcze: czy mąż miał jakikolwiek kłopot, by dostać się do domu?
– Nie – szepnęła Elwira.
– I nie zgubił kluczy?
– Nic o tym nie wiem.
– Nie pożyczał ich od pani?
– Może raz czy dwa. Ale miał swoje. Chyba tak…
– Nie szukał zapasowego kompletu? Nie pytał, co się z nim stało?
Elwira była blada. Kręciła tylko przecząco głową.
– To chyba jakieś nieporozumienie – zaśmiała się nerwowo. – Chyba nie wiedział, że zapasowy komplet jest u Schmidta… Wie pan, on nie interesował się tym zbytnio – wikłała się coraz bardziej.
By dać sobie trochę czasu, postanowiła zapalić. Nerwowo szukała w torebce zapalniczki. Nagle torebka upadła na podłogę, a kiedy kobieta po nią sięgała, apaszka odsłoniła szyję i Meyer dostrzegł zaczerwienienie. Już wcześniej nurtowało go, co lekarka ukrywa pod chustką. Teraz aż go skręcało, by poprosić ją, żeby zdjęła z szyi ten kawałek jedwabiu. Zamiast tego jednak bacznie obserwował jej ruchy. Była bardzo zdenerwowana. Miał ją w garści. I choć wiedział, że powinien już wychodzić, jeśli chce cokolwiek załatwić w Siewierzu, nie mógł się powstrzymać i pytał dalej.
– To mąż znalazł tę kamienicę?
– Tak. Dzięki jego informacjom kupiłam ją za naprawdę okazyjne pieniądze. – Odetchnęła z ulgą, że zmienił na chwilę temat.
– Można spytać, za ile?
– Milion dwieście.
– Złotych?
Kiwnęła głową.
– No, chyba nie dolarów…
Meyer zagwizdał.
– Rozumiem, że to dobra lokata kapitału.
Lekarka się uśmiechnęła.
– To był łut szczęścia. Sama nie wiem, jak to się udało. Pan Zylber, z ramienia miasta administrujący kamienicami przy Stawowej, w niecały miesiąc załatwił wszystkie formalności z trójką spadkobierców. Jedna z nich – Marion Kasaar, ponoć była gwiazda filmowa, mieszka w Berlinie. Dla niej ta scheda była jedynie kłopotem, bo przy okazji każdego remontu elewacji czy dachu musiała przyjeżdżać do Polski. Drugi z nich – pan Zbigniew Zorza, ma warsztat samochodowy, a trzecia dziedziczka – Ewelina Jeziorek, zamierza wyjechać ze Śląska za mężem. Pani Kasaar była zadowolona, że pozbędzie się kłopotu, tej ostatniej dwójce zależało na żywej gotówce. Za odpowiednią opłatą pan Zylber wszystko dla nas załatwił. Mieliśmy ogromne szczęście. Proszę sobie wyobrazić, że zaledwie trzy miesiące później dwie neobarokowe kamienice, przylegające do mojej, przejęli bracia Lipscy i zaczęli tam gruntowny remont. Nie wiem, czy pan pamięta, jak wyglądały te budynki, zanim obok nas stanął hotel. To były rudery. Nasza była w najlepszym stanie. Mieszkali w niej ludzie! W tej chwili wartość tej kamienicy jest dwu- albo i trzykrotnie wyższa.
– To rzeczywiście wielkie szczęście. I ciekawy zbieg okoliczności. A jeśli można spytać, skąd pani miała tyle pieniędzy? – zainteresował się profiler. Dla niego milion złotych było kwotą całkowicie abstrakcyjną.
– Większość pieniędzy pożyczyłam od pierwszego męża. Jest biznesmenem. Prowadzi sieć dystrybucyjną lodówek i zamrażarek dla gastronomii. Ma w Polsce wyłączność na kilka wiodących marek. W dzisiejszych czasach lodówki w restauracjach i sklepach muszą być wymieniane co cztery lata. Wymóg Unii Europejskiej. Jak pan widzi, taki biznes to prawdziwa żyła złota. W związku z tym mój były mąż nie robi już właściwie nic. Kontroluje jedynie, by rada nadzorcza go nie okradała.
– Skoro cena kamienicy na Stawowej była tak atrakcyjna, to dlaczego pani były mąż sam tego nie kupił?
– Artur nie chciał się w to bawić. Ma dość pieniędzy. Chce mieć święty spokój, korzystać z życia. Poza tym koszt kamienicy to jedno, a drugie to remont, który zresztą też pochłonie fortunę. Przy najmniejszej przeróbce trzeba się zwracać do miasta o zgodę. Nawet w przypadku wymiany instalacji elektrycznej. O odrestaurowaniu elewacji, zabytkowych kopułach, lukarnach czy iglicy nie wspominając. Sama nigdy nie wpadłabym na taki pomysł. Ale Michał miał obsesję na punkcie tego budynku. Nie wiem dlaczego. A zresztą on to wszystko tak wspaniale czuł – wyjaśniła.
– Nie przeszkadzało mu to, że bierze pani milion złotych od byłego męża?
– Dwa miliony.
Meyer aż się zapowietrzył. Kobieta mówiła o dwóch milionach jak on o pożyczce dwustu złotych od Szerszenia.
– To tym bardziej.
– Proszę pamiętać, że Michał jest artystą. Inaczej postrzega świat niż my, zwykli śmiertelnicy. Jest ponad materialne problemy. Jego umysł zajmują zdecydowanie wyższe sprawy. – Lekarka mówiła z egzaltacją, jakby nie dostrzegała śmieszności własnej wypowiedzi. Meyer żałował, że obok nie ma Szerszenia. Już słyszał jego gromki śmiech i uszczypliwy komentarz. – Jak pan się domyśla, ci dwaj panowie nie przepadają za sobą – ciągnęła. – Dlatego to ja firmowałam całą operację. W razie czego to ja musiałabym spłacić męża. Wszystkie prawa należą do mnie. Jestem jedyną właścicielką Kaiserhofu. Jeśli mam być szczera, Michał był trochę zły z tego powodu, lecz nie mogłam podpisać umowy pożyczki na innych warunkach. Poniatowski nigdy by się nie zgodził.
– Czyli pani ma bardzo dobre relacje z byłym mężem?
– No, tak… – Elwira się zawahała. – Po latach walki z nim stwierdziłam, że muszę mu wybaczyć i żyć dalej.
– Jakiej walki?
– To melodramat, nie wiem, czy pana zainteresuje… – krygowała się.
Zachęcił ją ruchem ręki. Elwira z miną cierpiętnicy zaczęła relacjonować:
– Wbrew temu, co można sądzić, że zostawiłam męża dla dwa razy młodszego przystojniaka, to on pierwszy mnie zdradził. Klasyka, niebrzydka sekretarka. Nic nie zauważyłam. Zajmowałam się karierą naukową, pracowałam wtedy w Katedrze Zdrowia Psychicznego i Więzi Międzyludzkich w Śląskiej Akademii Medycznej. Dowiedziałam się o wszystkim, dopiero kiedy ona zaszła w ciążę. Ja wtedy dzieci mieć nie chciałam. Mąż poprosił o rozwód, ale ja nie zamierzałam się zgodzić. Żądałam orzeczenia winy z jego strony. To oznaczałoby dla niego niekorzystny podział majątku. Oczywiście nie chciał tracić ani grosza. Tak więc żyliśmy w fikcyjnym związku ponad rok. On na górze, ja na dole. Czekaliśmy, aż ten pat sam się rozwiąże. I tak się stało. Poznałam Michała. Z wykształcenia jest informatykiem, skończył jakieś dwuletnie studium. Przychodził do firmy męża naprawiać sprzęt. Zakochałam się. Zaczęliśmy romansować. Mąż wynajął detektywa i zagroził użyciem zgromadzonych materiałów w sądzie. I tak poszliśmy na ugodę, rozwiedliśmy się polubownie. To, że pożyczył mi te pieniądze, było trochę – jak pan widzi – odkupieniem win, może zatkaniem mi ust. Płacę mu zresztą stosowne odsetki. Nie stracił na tym geszefcie. Michał zaś nigdy nie mieszał się do moich spraw finansowych. Od początku był na straconej pozycji.
– Dlaczego? – zainteresował się psycholog.
– To ja przez całe lata go utrzymywałam. Dzięki mnie został kimś, ze zwykłego informatyka przeistoczył się w artystę. Mógł sobie na to pozwolić jedynie przy mnie. Żył, jak chciał, robił, co chciał. Mógł realizować swoje pasje. A ja szczerze go w tym wspierałam.
Był twoim utrzymankiem, pomyślał Meyer. Na głos powiedział jednak coś innego:
– Ale chyba odczuwał frustrację, że nie mógł dać pani tak wielkiej kwoty?
– O nie, on jest zupełnie pozbawiony takiej, pan wybaczy, samczej ambicji – żachnęła się Poniatowska. – Pieniądze mają dla niego wartość jedynie wymienną.
– Jak dla większości z nas – zdecydował się wtrącić Meyer.
Lekarka jednak nie dostrzegła sarkazmu w jego głosie.
– Nieważne, po prostu Michał nie mieszał się w moje finansowe sprawy. W tych kwestiach mój mąż, przyznaję, jest zupełnie nieżyciowy. Choć nie ukrywam, że odkąd poznałam Johanna, trochę mi to przeszkadzało. W każdym razie Michał całą uwagę i kreatywność wkładał w plan odrestaurowania tego pięknego budynku. Kochał to. Jego plan przywrócenia świetności tej kamienicy był naprawdę obłędny.
– Rozumiem.
– To już wszystko? – Poniatowska wstała. – Czy mogę iść do domu?
– Sama pani nie wyjdzie. Proszę za mną.
Ruszyli długim, szarym korytarzem z dziesiątkami drzwi oraz tablicami, na których wieszano ogłoszenia o poszukiwanych niebezpiecznych przestępcach i zawiadomienia o szkoleniach czy policyjnych imprezach. Takich korytarzy w katowickiej komendzie były dziesiątki. Istny labirynt. Każdy zakończony wielkim oknem z dziwacznymi metalowymi kratami. Przez te okna widać było panoramę miasta. Komenda Wojewódzka Policji w Katowicach swoją świetność miała dawno za sobą. Zjechali windą na parter i skierowali się do wyjścia.
Kiedy lekarka poczuła się już wolna i uznała, że nie musi się kontrolować, przygarbiła się, a skóra na jej twarzy sprawiała wrażenie wiotkiej, o niezdrowym żółtym odcieniu pergaminu.
– Tak przy okazji – zagaił Meyer. – Czy pani mąż jest Polakiem? Ma takie cudzoziemskie nazwisko i aparycję.
– Tak. – Lekarka się uśmiechnęła. – Jest stuprocentowym Polakiem. Pochodzi z Waplewa, małej miejscowości na Suwalszczyźnie. Zmienił nazwisko, kiedy zaczął być artystą. Jako informatyk miał inne. Kiedy go poznałam, nazywał się Łopata. Michał Łopata. Sam pan widzi, że nie pasowało to do image’u artysty, wziętego stylisty wnętrz. Mogło być źle odebrane przez lokalną cyganerię. Kiedy braliśmy ślub, przyjęłam już jego nowe nazwisko, bardziej atrakcyjne – Douglas. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat takie wybrał.
Meyer spojrzał na nią. Dlaczego szydzi z męża? Czy robi to świadomie? Czy możliwość swobodnego opuszczenia komendy tak ją rozluźniła, że na chwilę zaniechała samokontroli?
Na pożegnanie Elwira Poniatowska podała mu dłoń jak do ucałowania. Udał, że nie zrozumiał gestu. Uścisnął ją po męsku i zawrócił. Chciał jak najszybciej znowu znaleźć się w pokoju przesłuchań, by zabrać swój dyktafon i dokumenty. Lekarka została sama. Z ulgą ściągnęła z szyi chustkę i postawiła kołnierzyk sukienki.
– Pani Elwiro – usłyszała za plecami.
Meyer stał tuż za nią. Odwróciła się gwałtownie. Na jej szyi dostrzegł podłużną szramę, jakby zadrapanie od pazura. Rana, podpuchnięta i zaczerwieniona wokół, nie wyglądała na świeżą, raczej sprzed dwóch, trzech dni, była podgojona. Kobieta zorientowała się, że psycholog dostrzegł to, co tak skrzętnie cały czas ukrywała.
– Proszę nie opuszczać miasta. Nigdzie nie wyjeżdżać do odwołania. I być pod telefonem – powiedział.
Skinęła głową i pośpiesznie ruszyła w kierunku drzwi. Stał jeszcze chwilę, wpatrując się w jej znikającą sylwetkę. Z kim szamotała się ta damulka? W drodze na górę myślał o zadrapaniu na szyi oraz siniaku na udzie. Kto ją tak załatwił?
– Ale nasmrodziła – usłyszał od policjanta, który przygotowywał się do kolejnego przesłuchania.
Meyer chwycił dyktafon, papiery i wizytówkę lekarki, na której złotymi literami wypisane było jej nazwisko, po czym spojrzał pytająco na kolegę.
– Wylała na siebie chyba całą butelkę perfum. Chciała cię uwieść – pośpieszył z wyjaśnieniem policjant i zaśmiał się. – Bidula nie wie, że na naszego psychologa takie sztuczki nie działają.
Meyer odwzajemnił uśmiech. Wyszedł z pokoju zatopiony w myślach. Jak to możliwe, by zrozpaczona kobieta pamiętała, by zabrać do torebki perfumy i użyć ich przed przesłuchaniem? Czy faktycznie była tak zrozpaczona, jak starała się wszystkich przekonać?
Aż się rozpromienił, kiedy oficer dyżurny wyciągnął spod blatu przesyłkę od Anki. Minęła siedemnasta trzydzieści, większość pracowników opuściła budynek. W poczekalni nie było nikogo, więc funkcjonariusz z zaciekawieniem obserwował profilera, który natychmiast, nie przejmując się wścibskim spojrzeniem dyżurnego, zaczął przeglądać zawartość torby. Dokładnie sprawdził plik papierów w foliowej koszulce. Anka spisała się na medal. Nie zapomniała o karcie pojazdu jego świętej pamięci passata. Przywiozła mu też czyste ubranie na zmianę i wygodne mokasyny. Profiler postanowił buty zmienić natychmiast. Chwycił torbę i ruszył w stronę holu, by usiąść na jednym z plastikowych krzesełek dla oczekujących i wreszcie zdjąć znienawidzone lakierki, które wpijały mu się w stopy. Kiedy przechodził obok drzwi wejściowych komendy, które dzięki czujnikom fotokomórki automatycznie się rozsunęły, dostrzegł stojące u podnóża schodów nowiutkie auto.
– Już bliżej się nie dało – mruknął pod nosem. Rzeczywiście samochód był zaparkowany tak, jakby kierowca zamierzał wspiąć się nim schodami do wnętrza komendy, lecz tylko z sobie znanych przyczyn zrezygnował z tego pomysłu. – Co za palant przyjechał tą landrynką? – zaśmiał się w głos.
Oficer dyżurny zawtórował mu głośnym rechotem:
– Może bał się, że ktoś go nie zauważy. – Podparł się pod boki i bacznie przypatrywał profilerowi.
– W takim kolorze? Chyba musiałby być ślepy – odrzekł Meyer.
Barwa auta stojącego na podjeździe komendy była wyjątkowo słodkim odcieniem różu. Jego perfekcyjnie wypolerowana karoseria błyszczała w popołudniowym słońcu. Samochód sprawiał wrażenie szerszego niż dłuższego, prawie nie miał bagażnika i był wyposażony w szeroko rozstawione wielkie reflektory – wszystko to nasuwało skojarzenie z lateksową żabą sporych rozmiarów w kolorze pink.
– W życiu nie wsiadłbym do takiego wozu – oświadczył Meyer i skrzywił się ze wstrętem. – Choćby mi płacili…
– E tam, panie nadkomisarzu. Nigdy nie mów nigdy. – Oficer dyżurny pokiwał palcem. – Ja bym go wypróbował. Przecież to jeden z najnowszych kabriolecików Nissana, Pink Micra CC. Połowa chłopaków z kryminalnego i miejskiego już go oglądała. Byli nawet z ABW. Robili zakłady, do kogo należy…
– Nie dziwię się – mruknął Meyer, skupiając się teraz wyłącznie na zmianie butów. Kiedy jego stopy poczuły wreszcie błogosławioną wolność, jeszcze raz przejrzał torbę. – A kluczyki do wozu? – zwrócił się do dyżurnego.
Przez moment przemknęło mu przez głowę, że Anka w ostatniej chwili zmieniła zdanie i w zemście nie pożyczy mu tego cholernego auta. Byłaby do tego zdolna. Pamiętał, co wyczyniała, kiedy się rozwodzili. Może znów jej odbiło, pomyślał. Kiedy zapytał, czy pożyczy mu auto, stawiała opór, jakby to był jakiś skarb, a nie dwudziestoletni sunny po przejściach, którego wartość podwajała się po zatankowaniu pełnego baku. Jeśli wykręciła mi taki numer, pożałuje, zaperzył się. Dyżurny zrobił gest, jakby dopiero sobie przypomniał o jakimś mało istotnym szczególe.
– A tak – złożył usta w ciup.
Meyer odetchnął z ulgą. Wszystko gra, pomyślał. Kiedy jednak funkcjonariusz położył na blacie kluczyki i powoli przesuwał je pod szklanym otworem w szybie, profiler zmarszczył brwi.
– To nie te – syknął.
Kluczyki miały wprawdzie napis i logo nissana, lecz były jakieś inne, nowoczesne, o obłych kształtach. Nie mogły pasować do staruszka sunny’ego. Zwłaszcza że oprócz głównego klucza ktoś przywiesił do kompletu dwa małe kluczyki, pilota do centralnego zamka oraz alarmu, a także infantylne plastikowe serduszko. Meyer był przekonany, że funkcjonariusz się pomylił i wydał mu nie te klucze co trzeba.
Oficer dyżurny jednak pewnym gestem przesunął je w kierunku psychologa.
– To nie moje – upierał się Meyer.
Kluczyki znów znalazły się po stronie dyżurnego. Funkcjonariusz wstał, wyszedł z dyżurki i włożył je zdziwionemu profilerowi do rąk.
– Co to ma być? – Hubert się wkurzył. Nie rozumiał, dlaczego dyżurny uparcie wciska mu nie jego klucze. Przemknęło mu przez głowę, że może robi sobie z niego żarty – podmienił kluczyki, a na dodatek przywiesił do nich kiczowatą ozdobę. Chciał spytać: „Kurwa, co jest grane?”, ale opanował się i zdobył na rzeczowy ton: – Gdzie Anka zaparkowała?
– To, panie nadkomisarzu, chyba są kluczyczki do pana nowej bryczki – oświadczył dyżurny, z trudem opanowując śmiech.
Meyer spojrzał na niego wilkiem. Podniósł klucze do góry, jakby trzymał w rękach martwego gza czy karalucha, obejrzał je dokładnie i nie czekając na odpowiedź, podszedł do okna. Rozpaczliwie wypatrywał granatowego kanciaka. Ale niczego podobnego w zasięgu wzroku nie było. Naprzeciw niego stała tylko ta różowa karykatura samochodu. Hubert czuł, że zaczynają go piec uszy. Kiedy ponownie odwrócił się w kierunku dyżurki, napotkał rozbawione spojrzenie dyżurnego.
– Jeszcze pan nie widzi, nadkomisarzu? – Oficer wskazał pink nissana micrę CC zaparkowaną u podnóża komendy. – Tutaj stoi, na puzzlach5.
I tylko na tyle starczyło mu powagi. Policjant zaniósł się gromkim śmiechem. Hubert spojrzał na różowe zjawisko, po czym zerknął na ozdobę przy kluczykach. Wszystko się zgadzało. Na kluczu i włączniku alarmu wyraźnie było napisane: nissan. Plastikowe serduszko jednoznacznie wskazywało, że auto należy do kobiety. Jego kolor też. Tak, wszystko się zgadzało. Anka była w końcu kobietą. I miała za męża dentystę. Skrzywił się, jakby rozgryzł garść ziarenek pieprzu. Chwycił torbę, starając się nie napotkać wzroku dyżurnego, który z trudem opanowując głupawkę, zszedł do połowy schodów przed komendą. Meyer wybrał w komórce numer Anki.
Pewnie uważasz, że to bardzo śmieszne. Taki zajebisty kawał. Naprawdę, jajcara z ciebie, szydził w myślach. I zamierzał jej to wszystko zaraz wyrzucić. Zamiast niej powitał go głos dentysty nagrany na skrzynce. „Tu automatyczna sekretarka Anny Lewandowskiej. Pani Ania nie może teraz odebrać telefonu, gdyż jest bardzo zajęta. Proszę zostawić wiadomość, pani Ania oddzwoni w późniejszym terminie, lub proszę spróbować później. Na razie! Pa!”. Meyer ze złością nacisnął czerwony przycisk i spróbował jeszcze raz. To samo: spróbować później, spróbować później… Pa! Pa! Pa!
– Ty, Anka – za trzecim razem postanowił się jednak nagrać. – Dzięki za pomoc, ale… – zawahał się dłuższą chwilę, po czym podniósł głos. – To różowe tutaj… Co to, kurwa, jest?! Gdzie jest twój wóz? Jeśli myślisz, że to jest śmieszne… – Nagrywanie przerwało długie „piiik”.
Zerknął na wyświetlacz. Połączenie zostało przerwane, przekroczył czas nagrywania wiadomości. Westchnął ciężko i nieufnie zbliżył się do luksusowej mydelniczki. Rozejrzał się czujnie wokół, jakby obawiał się, że ktoś go zauważy, po czym kliknął centralny zamek i szybko wsiadł do wozu. Wewnątrz poczuł się bezpieczniej. Zdziwił się, bo było tam zaskakująco dużo miejsca. Maksymalnie odsunął przednie siedzenie i z ulgą wyciągnął nogi. Dopasował sobie lusterka, sprawdził działanie spryskiwaczy i świateł. Otworzył skrytkę – znalazł plik dokumentów, mapy, jakieś instrukcje i książkę serwisową. Wszystko ułożone pedantycznie, według wielkości. Auto lśniło czystością i pachniało zapachem „new car”, który dyndał na lusterku wstecznym. Mimo to poczuł się jak w Kingsajzie. Nic nieznaczący przegrany mały człowieczek, który tylko na chwilę uciekł z Szuflandii.
– Chciałbym coś ci wyznać, różowa landryno – zwrócił się do auta. Modulował głos, skutecznie udając piskliwy tembr Anki, kiedy jej na czymś bardzo zależało. – Nigdy tego nikomu nie mówiłem. Jestem… jestem… – wybuchnął udawanym płaczem – krasnoludkiem. – Spojrzał we wsteczne lusterko i już normalnym głosem powiedział do siebie: – Klasyczny szok powypadkowy. Reminiscencje mogą pojawiać się jeszcze przez kilka najbliższych dni. Dlatego muszę je zminimalizować nieznaczną dawką nikotyny.
Otworzył okno i bez skrupułów wyciągnął z kieszeni papierosy oraz zapalniczkę. Dał pstryczka w sam środek dyndającej na wstecznym lusterku tekturowej choinki, wyobrażając sobie, że to nos dentysty, i z rozkoszą zaciągnął się dymem. Słońce świeciło mu w twarz, ale nie odgiął osłony. Ciepło zwielokrotnione przez przednią szybę auta miło rozgrzewało policzki. Na chwilę przymknął oczy i napawał się tym stanem. Czuł, że odzyskuje siły. Kiedy otworzył oczy z postanowieniem, że za chwilę ruszy do Siewierza, słońce na moment go oślepiło. Ledwie zyskał ponownie ostrość widzenia, na alejce wzdłuż komendy dostrzegł kobietę zmierzającą wprost na niego. Meyer od razu rozpoznał energicznego rudzielca.
Prokurator Weronika Rudy była ubrana inaczej niż rano, kiedy się poznali. Widać po wizycie na Stawowej pojechała do domu przebrać się w służbowy uniform prokuratora. Granatowy kostium, składający się z krótkiej dopasowanej marynarki oraz ołówkowej spódnicy, nadawał jej sylwetce kształt klepsydry. Ramiona poszerzone przez poduszki były niemal tej samej szerokości co biodra kobiety. Pod żakietem miała białą bluzkę ze stójką. Widział jej zgrabne nogi, wydłużone niebotycznymi obcasami. Na nosie miała przeciwsłoneczne okulary o klasycznym kształcie Wayfarer Ray Ban, takie jakie nosiła Audrey Hepburn w filmie Śniadanie u Tiffany’ego. Miedziane włosy związane w ciasny kucyk poruszały się w rytmie jej roztańczonych bioder – to w prawą, to w lewą stronę.
Meyer nagle uświadomił sobie, że prokuratorka zaraz dostrzeże go w tym różowym aucie. Chyba spalę się ze wstydu, przeraził się. Aż zakrztusił się dymem i zaczął głośno kasłać. Chwycił ze schowka w drzwiach ścierkę do wycierania szyb. Rudy szła szybko, równym wojskowym krokiem. Była zamyślona. Wydawało się, że nie widzi nikogo i niczego wokół. Kiedy stanęła u podnóża schodów prowadzących do bocznego wejścia do budynku, gdzie mieściła się komenda miejska, profiler przestał oddychać.
– No wejdź tam. Wejdź! Proszę, błagam – powtarzał jak mantrę. Ale kobieta zatrzymała się tam tylko na chwilę, podniosła stopę i dokładnie obejrzała obcas buta. Stwierdziła, że wszystko w porządku, i ruszyła dalej. Wyminęła komendę miejską i wyraźnie zmierzała do głównego wejścia, czyli wprost na różową micrę i Meyera. Mężczyźnie zrobiło się gorąco. Wiedział, że kiedy prokurator zbliży się do schodów, na pewno rozpozna, kto siedzi wewnątrz auta. Odwrócę głowę – nie, to nic nie da. Udam, że szukam czegoś na tylnym siedzeniu – też nie, zorientuje się, że to ja, i jeszcze sobie pomyśli, że jej unikam. A może wysiąść i przywitać się, jak gdyby nigdy nic, jakby to było takie normalne auto? Nie! Nigdy!
Czasu było coraz mniej. Weronika znajdowała się tuż-tuż. Nie miał wyjścia. Pochylił głowę i schował ją między nogi, niczym struś w piasek. Czuł, że drętwieje, lecz nie odważył się podnieść przez długą chwilę. Czujnie nasłuchiwał. W pewnym momencie wydawało mu się, że stukot szpilek się oddalił. Odczekał jeszcze chwilę i zaczął się wynurzać. Natychmiast ukrył się ponownie. W bocznej szybie dostrzegł sylwetkę prokuratorki od biustu do bioder. Stała obok landrynkowej micry. Jej głowa znajdowała się ponad dachem samochodu. Meyer odetchnął z ulgą. Nie zauważyła mnie, ucieszył się. Podniósł nieco głowę. Werka rozpięła żakiet, jej śnieżnobiała bluzka nie sięgała do pasa, mógł więc ze swojej żabiej perspektywy wpatrywać się w wąski fragment jej nagiego ciała. Jest wąska w talii, zarejestrował.
Po chwili niepokój wrócił. Nie rozumiał, dlaczego kobieta tak długo stoi koło samochodu, bał się, że za chwilę zapuka w szybę. Uzmysłowił też sobie, że nie widzi jej rąk, za to słyszy jakieś chrobotanie na dachu. Wreszcie odwróciła się i powoli ruszyła po schodach prowadzących do komendy. Meyer mógł się wyprostować. Nie przestając wpatrywać się w plecy prokuratorki, z ulgą zapalił kolejnego papierosa. Kiedy zobaczył, jak przykłada komórkę do ucha, pojął, co zatrzymało ją przy samochodzie. Po prostu położyła na dachu torebkę i szukała w niej telefonu.
Nagle Weronika odwróciła się i zaczęła schodzić po stopniach. Znów się pochylił. Jednak nie na tyle nisko, by nie widzieć jej twarzy, którą wykrzywił grymas złości. Nie patrzyła ani na auto, ani na niego. Słuchała tego, co mówiła osoba po drugiej stronie słuchawki. Pokonała kilka stopni, nacisnęła przycisk w telefonie, wrzuciła komórkę do torebki i zawróciła ku drzwiom do komendy. Meyer użył dźwigni przesuwającej oparcie do pozycji półleżącej, rozparł się wygodnie i wtedy zobaczył na tapicerce okrągłą dziureczkę, którą wypalił rozżarzonym papierosem. Na wycieraczce zaś leżał nadwęglony niedopałek czerwonego marlboro.
– O kurwa – szepnął. – Dentysta tego nie przeżyje. – A po chwili dodał: – Skoro już biorę udział w tej landrynkowej zemście Anki, to przynajmniej niech to będzie przyjemne.
Odpalił silnik, znalazł przełącznik automatycznego otwarcia dachu auto open roof i przytrzymał go. Z cichutkim bzyczeniem dach schował się do bagażnika. Kiedy auto ruszyło, poczuł orzeźwiający wiatr na twarzy i we włosach. Już po chwili nie pamiętał ani o kolorze wozu, ani o uszkodzonej tapicerce, ani o prokuratorce, przed którą się ukrywał. Pogrążony w myślach nad konfiguracją: Johann–Elwira–Klaudia zmierzał do Siewierza załatwić sprawę nocnego wypadku.
Wracając do Katowic, profiler poczuł się o wiele lepiej. Choć wcześniej wydawało mu się, że marzy tylko o spaniu, kawy i napoje pobudzające zrobiły swoje. Zbliżał się wieczór, ale wiedział, że nie zaśnie, dopóki nie poukłada wszystkiego, co zdarzyło się w ciągu ostatnich godzin. Zresztą nie mógł teraz iść spać. Czas działał na korzyść sprawcy. Wszelkie czynności operacyjne miały największą siłę na samym początku śledztwa. Zamiast więc jechać do pustego domu w Ligocie, skręcił z trasy w ulicę Górnośląską, by jak najszybciej dojechać do komendy. Na niebie zbierały się właśnie burzowe chmury. Powietrze wydawało się wilgotne i lepkie. Meyer był pewien, że zaraz zacznie błyskać i grzmieć, a z nieba lunie deszcz. Nacisnął przycisk, by zabawkowy kabriolecik ponownie zmienić w mydelniczkę. Silniczek brzęczał znajomo, lecz dach nie przemieścił się nawet o centymetr. Początkowo Meyer nie bardzo się tym przejął. Uznał, że nie można zamknąć dachu w trakcie jazdy i powinien najpierw zaparkować. Zerknął na niebo i ucieszył się, że zdążył wszystko pozytywnie załatwić przed burzą.
Pomarańczowo-niebieską elewację Komendy Wojewódzkiej Policji widać było z daleka. Monumentalna bryła usytuowana na wzgórzu i zbudowana na planie półokręgu nasuwała myśl, że jest raczej żywym stworem z betonu i szkła niż architektonicznym dziełem wybudowanym z rozmachem typowym dla lat PRL-u. Kiedy Meyer wjeżdżał landrynkowym kabrioletem na parking, funkcjonariusz w budce strażniczej zasalutował mu karnie. Nie mrugnął okiem na widok pojazdu, jakim poruszał się słynny profiler. Meyer zaparkował niedaleko głównego wejścia i zaczął batalię z dachem. Jak na ironię zerwał się wiatr i nadkomisarz poczuł gęsią skórkę. Momentalnie się ochłodziło. Nie trzeba było wiedzy meteorologa, by wiedzieć, że za chwilę lunie. Po takim upale jak dziś zapowiadało się na porządną burzę. I tak miał szczęście, że nadeszła dopiero teraz. Pośpiesznie nacisnął pstryczek zamykający dach i czekał.
– No już, ruszaj się – zamruczał.
Znajome brzęczenie ponownie okazało się bezskuteczne. Meyer czuł, że narasta w nim złość. Nie mógł uwierzyć, że ma takiego pecha. Już słyszał lament Anki, jakim go poczęstuje na widok wypielęgnowanej jasnej tapicerki pełnej czarnych zacieków. Przycisnął auto open roof ponownie i spiął się w sobie, jakby jego skupienie mogło pomóc w uruchomieniu dachu.
– Zaskocz, skurwysynu! – podniósł głos. Uderzył ręką w kierownicę i zaczął wrzeszczeć na całe gardło: – Liczę do trzech. Raz… No już, dawaj, ostatnia szansa. Dwa… Zamykaj się, bo rozpierdolę ci tę różową facjatę! Trzy!
Dach ani drgnął, choć silniczek wciąż wydawał jednostajny odgłos.
– Zaciął się, pierdolony. Teraz wziął i się zaciął. Właśnie teraz – powtarzał. – Jebana różowa podróba.
Zrezygnowany westchnął ciężko i przechylił głowę do tyłu. Nie było ostrzeżenia, żadnych pojedynczych kropli. Z nieba gwałtownie lunęły strugi wody. Rozległ się głośny hałas. Ciężkie krople bębniły o karoserię. Woda zalewała wypielęgnowane jasne siedzenia. Moczyła dokumenty, lała się po plecach. Po chwili włosy miał całkiem mokre. Było mu zimno, ale nie zamierzał się poddać. Spróbował się uspokoić i zwrócił się do auta:
– Okay, nie polubiliśmy się. Ale nie zawsze zdarza się miłość od pierwszego wejrzenia. Spróbujemy jeszcze raz. Ale teraz… – Nabrał powietrza i nacisnął guziczek. – Proszę cię, bądź grzeczny… Ty skurwielu! – Wyskoczył z auta, krzycząc. – Zamykaj tę pieprzoną mydelnicę!
Bezsilnie opadł na siedzenie. Otworzył skrytkę i zaczął szukać instrukcji. Czuł się jak idiota. Nie wiedział, co zrobić. Męska duma nie pozwalała poprosić kogoś o pomoc. Wyciągnął liczne książeczki i przeglądał je w pośpiechu. Wreszcie znalazł jakąś instrukcję z obrazkami. Nie miał jednak możliwości ani czasu na jej studiowanie. Z nieba płynęły strugi wody i zalewały mu oczy.
– Skąd ona wzięła tego strucla!
Wcisnął mokre książeczki do schowka. Nie zwracał uwagi na ich ułożenie ani na to, że gniecie i moczy większość przedmiotów w skrytce. Odpalił silnik i podjechał w to samo miejsce, z którego ruszał po południu. Pod sam nos oficera dyżurnego. Wiedział, że o jego nowym wozie jutro będzie mówić cała komenda, a także o tym, że nie potrafi zamknąć dachu w kabriolecie. Ale nie miał wyboru. Tylko główne wejście do komendy miało zadaszenie, więc właśnie tam ustawił landrynę. To było jedyne wyjście, by uratować wóz Anki przed całkowitym zalaniem. Postarał się jedynie tak zaparkować, by zostawić miejsce radiowozom, które ewentualnie podjadą w nocy.
– Chrzań się! – mruknął, zatrzaskując drzwi.
Kliknął alarm, choć do otwartego kabrioletu mógł wsiąść teraz każdy, kto chciał. Nie odwracając się, biegiem ruszył po schodach w górę. Z ulgą stwierdził, że na zmianie jest inny funkcjonariusz. Ten, widząc wściekłego profilera, bez słowa komentarza otworzył mu drzwi. Meyer nie musiał szukać swojej karty chipowej.
Komenda o tej porze była wyludniona. Większość świateł wygaszono, więc wnętrze sprawiało wrażenie bardziej przygnębiającego, niż było w rzeczywistości. Przeszklonym korytarzem oświetlonym zielonkawym światłem jednostajnie brzęczących jarzeniówek Meyer dotarł do wind. Znał doskonale każde osiemnaście kilometrów kwadratowych powierzchni tego budynku.
Teraz poczuł fizyczne zmęczenie. Stres odpuścił i Meyer zaczął ziewać. Nacisnął guzik windy i uśmiechnął się, bo jeszcze dwa miesiące temu zamiast nowiutkich szwajcarskich dźwigów były tu staroświeckie, hałaśliwe windy z lat sześćdziesiątych. Niespodzianką było, jeśli działały. Częściej więc docierał do swojego gabinetu po schodach. Ale na pamiątkę zachował sobie tablicę z napisem: „Przed wejściem sprawdź obecność kabiny”.
Na drzwiach jego gabinetu wisiał nowiutki złoty szyld: „Nadkomisarz Hubert Meyer, radca wydziału kryminalnego, psycholog policyjny”. Pokój był niewielki, mieściła się w nim wąska szafa na ubrania, gdzie Hubert trzymał mundur galowy, szafa pancerna z tajnymi aktami i materiałami z przesłuchań, biurko, komputer oraz mały stolik kawowy dla gości. Nadkomisarz z ulgą włożył ubranie, które przywiozła mu Anka. Strój wieczorowy i lakierki z nienawiścią wcisnął na samo dno szafy. Postanowił, że nie włoży ich przez najbliższy rok. A na pewno się o to postara. Błyskało. W okno z hukiem uderzały krople deszczu. Musiał przymknąć lufcik, by nawałnica nie zamoczyła książek i papierów leżących na parapecie. Chwilę później w pomieszczeniu zrobiło się bardzo gorąco. Włączył więc wentylator i jego jednostajny odgłos towarzyszył mu cały czas. Kiedy zalewał wrzątkiem kolejną kawę, zadzwonił podinspektor Szerszeń, domagając się pochwały.
– Załatwiłem twoje oddelegowanie – ogłosił triumfalnie. W jego mniemaniu oznaczało to, że Meyer nie musi przez najbliższe trzy dni zajmować się niczym innym, tylko sprawą śmieciowego króla.
– Waldek, ale ja mam jeszcze opinie do sądów, jestem biegłym. Wolne mnie nie dotyczy – żachnął się Hubert. – No i taktyki. A w piątek mam wykład. Przykro mi, ale nie masz szans dostać mnie na wyłączność. Mimo wszystko jednak dziękuję.
– Idź, chłopie, spać. Jutro robota czeka. Rano byłeś zuch, a wieczorem pod pierzynę buch – zakończył Szerszeń.
– Tego jeszcze nie słyszałem. Sam wymyślasz te powiedzonka? – Profiler się zaśmiał.
– Mam rozum, chłopie, a to największa majętność – odciął się podinspektor.
Pożegnali się i umówili na spotkanie rano przed odprawą. Meyer stwierdził, że może sobie pozwolić na pracę najwyżej do północy.
Nie zgadzał się ze zdaniem młodej prokuratorki, że da się ustalić tożsamość sprawców zbrodni w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. Pozostawili wprawdzie wiele śladów, jeśli jednak nie ma ich w kartotekach, czyli nie byli już karani za podobne przestępstwa, a taką hipotezę stawiał Meyer, szanse na ich zatrzymanie są niewielkie. Wprawdzie Szerszeń rozpuścił już wici w półświatku, że czeka na jakiekolwiek informacje dotyczące tej zbrodni, ale profiler nie liczył na rewelacje. Jego zdaniem nawet najbardziej precyzyjny profil też może się na niewiele zdać. Trudno będzie wyłuskać cechy indywidualne zabójców, bo ludzie z półświatka charakteryzują się podobnym zestawem cech osobowości. Są podobnie zdegenerowani, mają podobne przeszłość, wygląd i priorytety życiowe. Bardziej liczył na rozmowy z osobami bliskimi ofierze. A to zajmie trochę czasu. Oczywiście obiecał, że zrobi wszystko, co w jego mocy. Już teraz, mając tak skąpą wiedzę, założył, że sprawców mogło być kilku. Jednej, nawet bardzo silnej osobie nie udałoby się obezwładnić tak wielkiego mężczyzny i zadać takich obrażeń – z przodu i z tyłu.
Najbardziej prawdopodobne wydawało mu się, że to zbrodnia na zlecenie. Meyer miał już okazję pracować przy takich sprawach. Był niemal pewien, że motyw rabunkowy jest pozorowany. Nie wykluczał też, że zabójstwa dokonano, by tą śmiercią nastraszyć kogoś innego. By wiedział, że „z nami się nie zadziera, bo kończy się to dziwną pozą po śmierci”. Uczestniczył już w takiej sprawie. W ten sposób zginął Lubimyj, jeden z kaukaskich żołnierzy rosyjskiej mafii, cyngiel i doświadczony snajper. Kiedy Meyer wszedł do mieszkania lekarki i zobaczył na krześle martwego Schmidta, poczuł, jakby już to przeżywał. Ale zauważył tylko to jedno podobieństwo, reszta się nie zgadzała. Na przykład sposób krępowania nóg. Lubimyj miał ręce i nogi ciasno przywiązane do fotela sznurkiem zakończonym specyficznymi węzłami. Schmidta związano taśmą, która była poluzowana w wielu miejscach i poskręcana.
Przy sprawie żołnierza rosyjskiej mafii Meyerowi kilka dni zajęło, zanim domyślił się, że zabójca mógł być marynarzem. Końce sznurków były poukrywane pod „półsztykami”, bardzo popularnymi węzłami żeglarskimi, których uczą na weekendowych kursach. Dla wykonania ekspertyzy ważny był także swoisty „klar” – porządek, który profiler dostrzegł na miejscu zdarzenia. Tak mają w zwyczaju zachowywać się w pracy marynarze. I rzeczywiście sprawca okazał się byłym bosmanem.
Meyer zastanawiał się, czy zbrodni na przedsiębiorcy nie mogliby dokonać obywatele innego kraju. Szukał więc jakiegoś rysu obcej kultury, zachowania nietypowego dla Polaków, lecz nie znajdował. Wiele elementów tej zbrodni – jak choćby podcięcie gardła – wyglądało jak podpatrzone na filmach, w książkach kryminalnych lub w telewizji, lecz samo zabójstwo nie było perfekcyjne, wydawało się wręcz nieudolne. Może sprawcy nie mieli doświadczenia w zabijaniu i dlatego z trudem pozbawili mężczyznę życia? Wzorowali się na stereotypach. Mieli jakiś plan, lecz rzeczywistość ich przerosła, a cała sytuacja wymknęła się spod kontroli. Dlatego też starali się pozorować inny motyw zbrodni.
Do tego dochodził jeszcze wątek kluczy, który wciąż go dręczył. Douglas – mąż lekarki – zawiadomił policję zaniepokojony nieobecnością żony. Wyjaśniał, że dostrzegł zapaloną lampę w gabinecie i obawiał się, że mogło jej się stać coś złego. Twierdził, że w ostatnim czasie nie widział zamordowanego mężczyzny. Początkowo zapewniał, że nie wie, kim on jest… Mówił też, że nie miał kluczy do tego mieszkania. Do własnego domu? Zapewniał, że nie ma drugiego kompletu, a nie było potrzeby ich dorabiać. „Zawsze ktoś był w kamienicy” – tak się wyraził. A to przecież nieprawda. W całej kamienicy mieszkali tylko oni i stara Hasiukowa. Zresztą Poniatowska nie potwierdziła wersji zgubienia kluczy. Któreś z nich kłamie.
Jeśli założyć, że to Douglas mówi prawdę, rodzi się pytanie, dlaczego Elwira nie dała mężowi kluczy do swojego gabinetu? To przecież nielogiczne, jak dostaliby się tam, gdyby zgubiła ostatni komplet albo ktoś go ukradł… A może z jakiegoś powodu nie chciała przekazać go Michałowi? Co ukrywała przed nim w tym pomieszczeniu? Meyer miał przeczucie, że ta kobieta coś ukrywa. Jej przesadna kontrola, te siniaki… Nie wierzył jej.
Ale mąż Poniatowskiej też był podejrzany. W jego wyjaśnieniach brakowało logiki. Skłamał, że nie znał Schmidta, a to najłatwiej było sprawdzić. Meyer nic z tego nie rozumiał. Mógł być pewien tylko jednego: zabójcy dostali się na Stawową bez żadnego problemu. Pokonali domofon i drzwi. Nie było śladów włamania. Weszli niezauważeni przez wścibską sąsiadkę. Musieli mieć klucze, znać teren, na którym działali, i po dokonaniu zbrodni odeszli niezauważeni.
Zerknął za okno, deszcz przestał padać. Zszedł na dół do wozu i jeszcze raz nacisnął przycisk, który uruchamia dach. Mechanizm nadal był zablokowany. Meyer zrezygnowany spojrzał na granatowe niebo i stwierdził, że na razie nie będzie padało. Nigdy nie czuł się tak uzależniony od pogody. Przyszło mu do głowy, żeby jak najszybciej wrócić do domu i wysuszyć zalane siedzenia suszarką do włosów, lecz po chwili namysłu zmienił zdanie. Stwierdził, że z tak idiotycznego powodu jak zepsuty dach, nie może zaniedbywać swoich obowiązków. Chciał jeszcze przejść się Stawową i zastanowić nad ucieczką sprawców. Na mokrym siedzeniu położył reklamówkę, którą znalazł w teczce, i zasiadł za kierownicą. Z ulgą stwierdził, że silnik auta pracuje wzorowo.
Zaparkował przy placu Szewczyka. Kiedy próbował wcisnąć się pomiędzy auta a barierkę, usłyszał charakterystyczne pikanie. Irytujący odgłos czujników parkowania, normalnie słyszalny tylko dla kierowcy, w kabriolecie mogli podziwiać wszyscy. Na domiar złego chyba przesterowano ich głośność, jakby auto było przeznaczone dla niedosłyszących. Hałaśliwe „pik, pik, pik” rozlegało się niczym fanfary. Meyer lubił być w cieniu i czuł się okropnie, kiedy wszyscy się na niego gapili. A tak było właśnie w tej chwili. Mimo późnej pory, na Stawowej wciąż było wielu przechodniów.
– Co jeszcze? Może jakaś fontanna – jęknął. Dosłownie w ostatniej chwili wyhamował, ratując różową landrynkę przez zarysowaniem od słupka. Oczywiście nie wiedział, jak wyłączyć czujniki parkowania, co drażniło go jeszcze bardziej. Miał wrażenie, że stał się fosforyzujący i przechodnie patrzą tylko na niego. Z ulgą wysiadł z pink micry i ruszył w stronę Stawowej. Kiedy tylko oddalił się od różowego cuda Anki, od razu poczuł się lepiej.
Przyjrzał się kamienicy. Wiele razy ją mijał. Mimo to nie pamiętał jej dokładnie. Kiedyś musiała być bardzo piękna. Odrestaurowanie budynku nie wydawało się sprawą ani prostą, ani tanią. Zdobienia w większości trzeba odtworzyć na nowo.
Budynek zbudowano na planie prostokąta. Zaokrąglony narożnik, trzy kondygnacje, poddasze. Meyer zadarł głowę i przyglądał się łukowatym oknom, wykuszom i dachowi z okrągłymi okienkami. Narożnik budynku wieńczyła zdobna kopuła z iglicą. Okna trzeciej kondygnacji zakończone były gzymsami wspartymi na konsolkach, pomiędzy którymi umieszczono rzeźby główek aniołów i motywy roślinne. Balkony miały kute balustrady. Wszystkie okna kamienicy były ciemne. Ludzie spacerowali Stawową, nie zdając sobie sprawy z tego, do jakiej potworności doszło tutaj kilka dni temu.
Meyer rozglądał się na boki. Sprawdzał, jak sprawca mógł uciec z miejsca zbrodni i ile czasu mu to zajęło. Pięć minut wolnym krokiem, trzy i pół szybkim. A biegiem? Niespełna dwie minuty. Jeśli sprawcy byli dobrze zorganizowani. Ale czy rzeczywiście nikt ich nie zauważył? Przecież wynieśli z tego mieszkania fanty. Niektóre sporych rozmiarów, jak obrazy.
Meyer mijał ulicznych grajków, mima, który zgromadził wokół siebie krąg przechodniów, zakochane pary obściskujące się tuż obok beznogiego żebraka zbierającego pieniądze do kubka z McDonalda. Był tak skupiony na analizie, że nie dostrzegał twarzy mijanych postaci, nie słyszał muzyki dobiegającej z otwartych drzwi knajpek. Nie przyciągał go też gwar pierwszych w tym roku ogródków piwnych przed restauracjami. Olśniło go, kiedy zobaczył ludzi z plecakami idących na dworzec. Nawet jeśli sprawcy mieli ze sobą wielkogabarytowe fanty, nikt nie zwróciłby na nich uwagi. Tymi ulicami przechadzają się dziennie setki ludzi, jest wśród nich mnóstwo podróżnych niosących w rękach bagaże. Rozmyślał teraz, jaki mógł być przebieg zdarzenia. Zatrzymał się i wyciągnął z kieszeni plik żółtych karteczek, które zawsze trzymał przy sobie. Zapisywał na nich przychodzące do głowy myśli. Zastanowił się nad ułożeniem ciała zamordowanego.
Noc zapowiadała się chłodna. W wysłużonej skórzanej kurtce było mu teraz po prostu zimno. Na jednej z karteczek rozrysował sobie rano plan mieszkania, w którym dokonano zbrodni. Pracownia lekarki miała ponad sto dwadzieścia metrów. Była usytuowana na przedostatnim piętrze kamienicy. Jedno duże okno wychodziło na ulicę 3 Maja, a trzy pozostałe na Stawową. Balkon znajdował się na samym rogu budynku. Stojąc na nim, można było doskonale obserwować obie ulice jednocześnie.
Lekarka przyjmowała pacjentów w salonie. To dlatego mąż specjalnie na jej potrzeby zaprojektował długą ściankę z karton-gipsu, która uniemożliwiała przechodzącym do poczekalni zobaczenie, kogo właśnie gości. Także ten, kto akurat zajmował kozetkę, nie widział twarzy następnego w kolejce. Poniatowska w ten sposób zapewniała swoim pacjentom prywatność.
Meyer zerknął na odręczny plan. W malutkiej poczekalni stały: stolik kawowy, na którym leżały gazety do czytania, niewielka sofka do siedzenia i wazon z kwiatami. Poczekalnia nie miała żadnych okien, ale były drzwi, które łączyły ją z kuchnią, gdzie czekający mógł zrobić sobie na przykład herbatę. Kuchnia znajdowała się po przekątnej do salonu, a jej okno wychodziło na podwórko. Była doskonale wyposażona, ale Meyer nie dostrzegł w niej śladów gotowania.
Tam nie było żadnych śladów walki. Zabójcy nie trudzili się, by upozorować w niej bezład. Nie splądrowali też gabinetu lekarki, czyli pomieszczenia, do którego wchodziło się przez salon. Te dwa pokoje oddzielały rozsuwane stare drzwi z kryształowymi szybami. W prywatnym gabinecie lekarki znajdowało się tylko jedno okno, które wychodziło na ulicę Stawową. Pod nim zainstalowano długi blat, pełniący funkcję biurka. Przylegająca ściana była cała zabudowana półkami na książki. Brakowało komputera Poniatowskiej, jednak to nie sprawcy go zabrali, lecz sama seksuolog.
Teraz już wiedział na pewno, że znalezione tu klucze – do samochodu i dołączone do nich do bramy kamienicy i gabinetu Poniatowskiej – należały do Schmidta. I to on musiał je tam pozostawić, bo sprawcy z jakichś przyczyn nie plądrowali tego pokoju. Dlaczego akurat tam Schmidt zostawił kluczyki do swojego auta?, zastanowił się psycholog. Czegoś szukał w gabinecie? Komputera? Może właśnie po to do niej przyszedł?
Teraz Meyer nie czuł się na siłach, by myśleć nad odpowiedziami na te pytania. Chciał skupić się na czymś zupełnie innym. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że znajduje się w salonie – miejscu zbrodni, gdzie rozegrała się tragedia.
W rogu przy balkonowych drzwiach stał okrągły stół, obok zaś fotel, na którym pozostawiono zwłoki ofiary. Kozetka dla pacjentów była ustawiona pod przeciwległą ścianą. Obok niej – fotel dla tych pacjentów, którzy nie mieli ochoty spowiadać się lekarce na wpół leżąco. Dalej parawan. Meyer się zamyślił. Gdzie wobec tego siedziała Elwira? Przecież musiała mieć swoje miejsce obok kozetki. A może to właśnie na jej lekarskim „tronie” usadowiono po śmierci Schmidta. Tyle że przemieszczono ów ciężki fotel pod okno.
Ślady krwi wskazywały, że Johann został zaatakowany w przejściu z korytarza do salonu. Sprawca uderzył go czymś ciężkim. Na podłodze znaleziono kawałki glinianej amfory, która wcześniej znajdowała się w poczekalni dla pacjentów. Może zabójcy czekali tam na Schmidta. On zaś był w salonie. Dlaczego nie zaatakowali go w salonie? Dlaczego wywabili go do korytarza? Atak nastąpił w korytarzu, potem akcja rozgrywała się już w salonie. Sądząc po rozbryzgach krwi na ścianie, Schmidt się bronił, chciał ratować się ucieczką. Ofierze zadano bardzo dużo ciosów. Obezwładnienie tak potężnego mężczyzny nie było więc proste. Czyżby jednak śmieciowego barona zaatakowali niedoświadczeni zabójcy, a nie członkowie grupy przestępczej?
Muszę natychmiast pogadać o tym z Waldkiem. Może warto zbadać, czy sprawy włamania i zabójstwa nie są ze sobą powiązane?, pomyślał Meyer i już zamierzał wykręcić numer domowy podinspektora, gdy usłyszał bicie miejskiego zegara. Szybkim krokiem ruszył do samochodu. Jechał jak automat, tak był pochłonięty rozmyślaniem.
Kiedy przekręcał klucz w zamku swojego pustego, niewykończonego wciąż domu, poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Położył się, tak jak stał, w ubraniu. Ściągnął jedynie buty i marynarkę. Do snu kołysały go urywki przepływających myśli – nieprawdopodobnych olśnień i kapitalnych pomysłów, dzięki którym to śledztwo wydawało się dziecinnie proste. Zanim całkiem wpadł w objęcia Morfeusza, na moment dostrzegł jeszcze sylwetkę Weroniki Rudy i jej miedziane włosy, które rozwiewał wiatr. Uśmiechnął się. Zbliżała się ku niemu niczym bogini. Uniesione kąciki ust po chwili jednak zamarły w sztucznym grymasie, a włosy zapłonęły czerwonym ogniem.
1
Okręgówka – Prokuratura Okręgowa.
2
Archiwum X – wydział policji zajmujący się niewyjaśnionymi zbrodniami sprzed lat.
3
Anatomopatolog – medyk sądowy, lekarz zajmujący się analizą obrażeń po śmierci i ustalający sposób oraz przyczynę zgonu denata.
4
Profiler sporządza portret psychologiczny nieznanego sprawcy – krótką charakterystykę przygotowaną na podstawie zostawionych przez zabójcę śladów jego zachowania przed zbrodnią, w jej trakcie i potem. Są one inne niż ślady typu odciski palców czy włosy zostawione na miejscu zdarzenia. Profil ułatwia policjantom czynności operacyjne. Ogranicza liczbę podejrzanych do kilku osób, eliminuje pozorowane motywy zbrodni, pomaga zlokalizować miejsce zamieszkania lub miejsce pracy poszukiwanego. W charakterystyce policjanci otrzymują informacje o przedziale wiekowym sprawcy, jego wykształceniu, wyglądzie zewnętrznym itd.
5
Puzzle – tutaj bruk.