Читать книгу Wszystko jest możliwe - Katarzyna Janus - Страница 6

Оглавление

ROZDZIAŁ DRUGI


Ocknęła się zlana potem.

Na dworze było jeszcze zupełnie ciemno, ale wiedziała doskonale, że nie zdoła już zasnąć do rana. Targał nią dziwny niepokój, właściwie lęk. Obawiała się czegoś nieokreślonego, złego, co się za chwilę może wydarzyć. Jakby bała się samego lęku… Nie pierwszy raz budziły ją koszmary, zawsze związane z jednym, tym samym tematem. Ciągle powracała w snach do tego dramatu, który rozegrał się przed kilkoma miesiącami. I czuła się taka bezsilna. Mądrala i Narzekalski, zwinięci w kłębki przy jej nogach, podnieśli z zaciekawieniem swoje łebki i spoglądali na nią w oczekiwaniu. Kiedy jednak nie wstała z łóżka, ułożyli się z powrotem przytuleni do siebie i po chwili wyczuła na swoich łydkach ich regularne, spokojne oddechy.

„Jacy oni są szczęśliwi – pomyślała z zazdrością. – Mają mnie, siebie nawzajem, pełne brzuchy, swobodę i wolność – czego więcej trzeba do szczęścia? Gdyby życie mogło być takie proste… O ile lepiej byłoby ludziom na świecie. Chociaż z drugiej strony…” Przecież ona miała teraz takie życie. Spokojne, bez odpowiedzialności, bez stresu. Więc dlaczego nadal dręczyły ją te koszmary? Dlaczego nie mogła o tym wszystkim zapomnieć? Czyżby rana w jej sercu i duszy była tak głęboka, że nigdy już nie zdoła się zabliźnić?

Sięgnęła po szklankę z wodą stojącą na szafce nocnej i łapczywie upiła kilka głębokich łyków, po czym opadła ­zrezygnowana na poduszki i przymknęła oczy. Nie ­chciała tego, ale jej myśli natychmiast powędrowały do tamtego nieszczęsnego popołudnia. Zobaczyła pacjenta na ­stole ­operacyjnym, siebie ubraną w chirurgiczny uniform, obok personel – dwie pielęgniarki i anestezjologa i ich ­bezskuteczne próby ratowania umierającego człowieka. A przecież ­miało być tak łatwo. Prosty zabieg… Tylko że pacjent go nie przeżył. I czyja to była wina? Sąd orzekł, że jej, ale czy na ­pewno? Ona wiedziała, że nie, ale nie ­potrafiła dowieść swojej ­niewinności. Te trzy osoby, które ­towarzyszyły jej wtedy na sali, także wiedziały doskonale, że nie ona tu zawiniła. Dlaczego zatem poświadczyły nieprawdę?

Nie mogła nic zrobić, zupełnie nic… Poniosła konsekwencje zaniedbania i winy, których dopuścił się ktoś inny. Ktoś inny…

* * *

W kolejnych dniach pani Maria coraz częściej powie­rzała jej załatwianie różnych spraw poza restauracją. A to odbiór towaru na targu, a to dopełnianie formalności w ­skarbówce, innym razem zakupy w hurtowni.

– Alicjo! – odezwała się do niej pewnego razu wreszcie po imieniu, jak miała to w ­zwyczaju robić wobec pozostałych pracowników. – Jakie ty masz właściwie wykształcenie? Bo przyjmując cię do pracy, ­nawet o to nie spytałam.

– Skończyłam ogólniak – odpowiedziała, nie patrząc szefowej w oczy.

Maria stała, przyglądając się zmieszanej dziewczynie.

– Masz maturę? – zapytała.

Alicja kiwnęła głową.

– I nic więcej?

Pokręciła głową, patrząc nadal na zlew pełen naczyń.

– Za bystra jesteś na zmywak… – usłyszała po chwili.

– Ja się nie skarżę – rzekła Alicja, podnosząc w końcu wzrok i spoglądając na właścicielkę. „Gdybyś wiedziała, jaki naprawdę mam zawód…” – pomyślała.

– Wiem – usłyszała łagodną odpowiedź.

Na tym rozmowa się zakończyła, kobiety wróciły do swoich zajęć. Jednak z dnia na dzień ubywało Alicji obowiązków zmywakowych, a przybywało nowych, bardziej ­menadżerskich. I w końcu po dwóch tygodniach na zmywak został przyjęty młody chłopak. Miał na imię Juliusz, ale wszyscy mówili do niego Julek, studiował zaocznie dziennikarstwo w Karkonoskiej Państwowej Szkole Wyższej w Jeleniej Górze. W każdy weekend miał zajęcia na uczelni, a w dni powszednie zarabiał na zmywaku. Co drugi weekend zmywak nadal należał do Alicji na zmianę z Bartkiem.

Któregoś popołudnia Alicja siedziała w gabinecie szefo­wej i porządkowała rachunki, kiedy nagle otworzyły się drzwi i do środka bez pukania wszedł młody mężczyzna, na oko w wieku około trzydziestki, z blond włosami związanymi w kitkę, w okularach z ciemnymi oprawkami i krótko przystrzyżoną brodą w nieco ciemniejszym odcieniu niż włosy. Miał na sobie sweter z owczej wełny, brązowe spodnie bojówki, a na nogach wysokie trekkingowe buty. Zaskoczony zatrzymał się po przekroczeniu progu pokoju.

– Dzień dobry – powiedział z wahaniem. – Szukam Marii Baran.

– Dzień dobry – odparła Alicja, obdarzając go uprzejmym uśmiechem. – Szefowa jest w kuchni.

Przez moment stał niepewnie, uważnie przyglądając się dziewczynie siedzącej za biurkiem.

– Czy mam ją poprosić? – zapytała po dłuższej chwili niezręcznego milczenia.

– Nie… Nie trzeba, poradzę sobie. Dziękuję – odpowie­dział pośpiesznie mężczyzna i skinąwszy głową na pożegnanie, opuścił gabinet.

Alicja zamyśliła się i zaczęła się wpatrywać pustym wzrokiem w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał gość.

„Co za podobieństwo” – pomyślała. Tak bardzo jej kogoś przypominał. Kogoś, kto ją tak bardzo skrzywdził, z czyjego powodu się tu znalazła. Tamten był jednak ponad wszelką wątpliwość starszy, dziesięć… może nawet kilkanaście lat. Ale podobieństwo było uderzające. Zupełnie jakby byli braćmi. Ten tutaj młodszym, a tamten z jej przeszłego życia – starszym. Różniły ich jednak zdecydowanie powierzchowność, styl, ubiór, długość włosów… A jednak…

Otrząsnęła się ze złych wspomnień. Jak często będzie wracać do tamtego życia? Ile jeszcze razy coś jej przywoła obraz tamtego człowieka? Chciałaby tego uniknąć, zapomnieć raz na zawsze, ale czy to możliwe? Czy zdoła wymazać z zakamarków pamięci swoją przeszłość, podobnie jak wyciera się gąbką zapisaną kredą tablicę? Wróciła do rachunków i wkrótce skupiła się na cyferkach, papierkach, pieczątkach. Jednak po kilku minutach drzwi ponownie się otworzyły i ze śmiechem weszli do środka pani Maria z gościem.

– Alicjo, poznaj mojego siostrzeńca, Kostka! – zawołała od progu szefowa.

– Już mieliśmy okazję zawrzeć znajomość, właśnie przed chwilą. Jestem Konstanty Wencel – powiedział mężczyzna, wyciągając rękę na przywitanie.

Dłoń miał dużą, szorstką, a uścisk zdecydowany i mocny.

– Alicja Sadowska – odrzekła z nieśmiałym uśmiechem.

– Kostek właśnie wrócił z Uralu. Uprawia wspinaczkę górską i ciągle go gdzieś nosi po świecie, na utrapienie i ­zgryzotę całej rodziny, a szczególnie mojej siostry. Chociaż ją też poniosło w siną dal. Do Australii! – prychnęła pani Maria.

– O! Wspinaczka to bardzo niebezpieczne zajęcie – ­powiedziała Ala z uznaniem, chcąc podtrzymać rozmowę.

– Jeżeli się do niej podchodzi rozsądnie i z pokorą, to nie jest niebezpieczna. Nigdy pani nie próbowała?

– Nie, nigdy – pokręciła głową.

– To nie wie pani, co traci! Chętnie zostanę pani przewodnikiem tu, w Karkonoszach. – Przyglądał się jej z nieukrywanym zainteresowaniem. – Znam je jak własną ­kieszeń.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nigdy nie myślała o wspinaczce, raczej była z tych bojaźliwych.

– Chybabym nie potrafiła. Nie jestem odważna.

Zabawnie przekręcił głowę na bok, nadal nie odrywając od niej wzroku.

– Jednak będę panią namawiał.

– Kostek, przestań mi tu bałamucić moją pracownicę. Ona ma dość zajęć. Widzisz, że nie ma ochoty na wspinaczkę z tobą. – Mówiąc to, pani Maria pociągnęła siostrzeńca za ramię w stronę drzwi.

– Ja jednak nie dam za wygraną. Jeszcze się odezwę. – Kostek, uśmiechając się, dał się wyprowadzić zaborczej ciotce.

„Wspinaczka? – pomyślała Alicja. – Nigdy w życiu nie przyszło mi to do głowy… Żeby od razu w góry…? Po skałach…? No, nie!”

* * *

Maj… Odradza się przyroda. Świat budzi się do życia.

Alicja zbudziła się wyjątkowo wcześnie. Za oknem dopiero wstało słońce i jego nieśmiałe promienie ciekawie zaglądały do jej sypialni. Kiedy kładła się spać, odsunęła zasłony, bo chciała, aby blask księżyca rozświetlał nocny mrok. Teraz dla odmiany miała pokój skąpany w wiosennym słońcu. Przeciągnęła się leniwie, zwierzaki ulokowane jak zwykle przy jej nogach drgnęły, ale widocznie nie miały ochoty na tak wczesne wstawanie, nawet nie podniosły swoich łebków, jedynie poruszyły się delikatnie, jakby chciały jej dać znać, że to jeszcze nie pora na opuszczenie ciepłego legowiska. Wczoraj wypuściła je na zewnętrz późno w nocy, zanim położyła się spać, nie odczuwały widocznie jeszcze fizjologicznej potrzeby, która wygnałaby je na dwór.

Dzisiaj miała wolny dzień. I to w dodatku niedzielę. Chyba po raz pierwszy, od kiedy zaczęła pracować w Stromym Zboczu. Ale przecież i jej w końcu należał się jakiś weekendowy dzionek bez obowiązków, czyż nie?

Przez chwilę przeciągała się w cieplutkiej ­pościeli, ale ­czuła, że jej ciało nie pragnie więcej snu. ­Powoli wygra­moliła się z piernatów. Jakież to cudownie uczucie, kiedy ­człowiek nie musi się spieszyć. Kiedy w ogóle nic nie musi. Założyła na ­piżamę miękki frotowy szlafrok i z kubkiem ­obłędnie ­pachnącej kawy i kanapką z pomidorem w ręku wyszła przed dom. Dźwięk otwieranych drzwi ­wejściowych był dla ­Mądrali i Narzekalskiego wystarczającym ­sygnałem, że jednak czas się wreszcie ruszyć. Wybiegły za nią na ­zewnątrz, przez moment ­obwąchiwały powietrze, jakby chciały ­sprawdzić, z której strony dochodzą bardziej kuszące aromaty, aż w końcu ruszyły każdy w swoją stronę.

Alicja usiadła na ulubionej ławeczce i zwróciła twarz ku słońcu. Przymknęła powieki i nie otwierając ich, raz po raz to podgryzała kawałek kanapki, to upijała łyk boskiej kawy. Gdzieś w oddali piał kogut. Uwielbiała ten odgłos. Kojarzył się jej zawsze z sielanką, wsią, lenistwem. I teraz sama tego doświadczała… Błogiego lenistwa.

Kiedy ostatni kęs śniadania zniknął w jej ustach, otworzyła oczy i przysłoniwszy je dłonią, rozejrzała się dokoła. Było tak zielono… Żółtozielono… Wprawdzie zamierzała dzisiaj posprzątać swój mały domek, zrobić pranie, poczytać książkę na świeżym powietrzu, ale pomyślała w tym momencie, że chyba szkoda tracić taki piękny dzień na prace domowe, które może wykonać równie dobrze kiedy indziej, gdy na przykład będzie padał deszcz, a chmury przesłonią ten niebiański błękit tam w górze.

Tak! Plecak i wędrówka! To jest właśnie to, co powinna dzisiaj zrobić. Iść przed siebie, bez żadnego celu. Po prostu iść, podziwiać wiosnę, piękne góry. Podziwiać piękny świat. Zrobi sobie kanapki na drogę, zaopatrzy się w wodę do picia, ruszy przed siebie. I weźmie ze sobą Mądralę. On tak uwielbia spacery. A i ona z nim będzie się czuła bezpieczniej, chociaż ani razu nie miała wrażenia, że w tych stronach cokolwiek jej grozi. Zupełnie jakby cały ten zły świat został gdzieś tam, w dużych miastach, w innym życiu…

Po czterdziestu minutach była gotowa do drogi. Plecak nie ciążył jej zbytnio. Jedzenie, woda, kurtka przeciwdeszczowa, plastikowa miska dla psa, mapa… Niczego więcej nie potrzebowała. Kiedy wzięła do ręki nową czerwoną smycz, zwierzak zaczął kręcić się wokoło niej, popiskując radośnie. Wiedział, że czekają go tego dnia same przyjemności. Narzekalski wygrzewał się w słońcu, leżąc na parapecie jej sypialnianego okna, i udawał, że ma gdzieś to całe zamieszanie. Przecież ktoś musiał być w tym towarzystwie rozsądny i zaopiekować się domem, kiedy wszyscy w końcu przestaną robić taki nieznośny hałas i sobie pójdą. I nastanie cisza… i słońce… i ciepło… Mrrr…

Gwizdnęła na psa, klepnęła lekko swoje prawe udo, dając tym samym sygnał zwierzęciu, że czas wyruszyć. Nie zapięła mu na razie smyczy, tam, dokąd zamierzała się udać, było całkowite odludzie. Chciała, aby Mądrala sobie poszalał, zaznał wolności. A że był posłuszny i przybiegał na każde jej zawołanie, wiedziała, że nie sprawi jej niespodzianki swoim zachowaniem.

Pokonali na przełaj łąkę usianą dopiero co zakwitłymi żółtymi mleczami. Śnieżne czapy nadal jeszcze zakrywały widoczne w oddali szczyty wyższych partii gór, ale tu, w dolinie, zapanowała już w pełni wiosenna aura. Po kilku minutach weszli w niewielki sosnowy las. Tutaj dla odmiany wiosna nie była jeszcze tak widoczna. Ziemię zaścielały suche zeszłoroczne, częściowo zbutwiałe liście, spod których nieśmiało wybijały się kępki seledynowego mchu i świeżej trawy. Między nimi, niczym łaty zalegającego śniegu, w kępach kwitły białe kwiaty. Nie znała ich nazw. Nie rozróżniała przebiśniegów od zawilców czy innego wiosennego kwiecia, jednak te wyglądały po prostu cudnie.

Wciągnęła głęboko w nozdrza rześkie powietrze. „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” – pomyślała po raz kolejny od czasu, gdy przyjechała w te strony. Gdyby nie ta cała historia, która ją spotkała, przykra, bo przykra, nigdy by tu nie trafiła. Siedziałaby pewnie teraz w szpitalu na dyżurze, wykończona, zapracowana. Zapewne nie widziałaby od tygodnia błękitu nieba. A tak? Proszę! Cały świat był jej!

I Mądrali, oczywiście!

Gdy wyszli z lasu, droga stawała się coraz bardziej kręta, coraz węższa i wkrótce zmieniła się w zwykłą górską ścieżkę, prawdopodobnie rzadko uczęszczaną przez turystów, która pięła się coraz wyżej i wyżej. Utrudzona Alicja raz po raz przysiadała to na kamieniu, to na powalonym konarze drzewa, po psie natomiast zupełnie nie było widać zmęczenia. Obok na wielkim głazie spostrzegła żabę. Nie była to mała żabka z tych ślicznych, zielonych, ale wielka paskudna ropucha. Czyżby zaklęty książę? Jak inaczej miałaby się o tym przekonać, jeśli nie całując ją prosto w ropusze usta? Spojrzała na stworzenie i roześmiała się głośno, aż echo poniosło jej śmiech daleko, daleko. Nie… Nie była w stanie pocałować tego potwora. Pal licho księcia. Jednego już kiedyś miała. Wystarczy.

Mądrala, biegający do tej pory radośnie wokół niej, ­nagle zatrzymał się, zastygł w bezruchu i strzygąc uszami, ­zawarczał niespokojnie. Spojrzała na niego i zauważyła, że sierść na jego karku się zjeżyła, wysunął łeb do ­przodu, uniósł ­przednią łapę i nasłuchiwał uważnie, by po chwili zerwać się do biegu przed siebie, wprost w gęstwinę lasu.

– Mądrala! Do nogi! Mądrala! – zawołała przestraszona.

Czyżby zauważył jakieś zwierzę? Człowieka? Czy jednak okolica nie była tak zupełnie bezpieczna, jak jej się jeszcze przed chwilą wydawało?

W końcu pies wynurzył się z zarośli, ale nadal kręcił się w kółko niespokojnie, powarkując raz po raz.

– Idziemy! – powiedziała zdecydowanie, zakładając mu smycz, i ruszyła przed siebie, byle dalej od zagrożenia.

Szli szybkim marszem, pies po kilku minutach uspokoił się i przestał się za siebie oglądać, ona jednak nadal czuła lęk. Serce waliło jej jak młotem. Co ją podkusiło, żeby zapuszczać się samej w takie odludzie? Bezpiecznie… i owszem, było tu bezpiecznie, ale… Może to zwierzę, może jakiś turysta? Licho wie! Pewnie zwierzę. A jeżeli dzik? Z młodymi? Locha z warchlakami? Czy o tej porze dziki mają młode? Zupełnie tego nie wiedziała. Nie miała pojęcia. A jeżeli to myśliwy? I postrzeli ją przez pomyłkę? Albo Mądralę? Bo weźmie go za dzikie zwierzę?

Pomimo zmęczenia nie zwalniała kroku. Po półgodzinnym intensywnym marszu poczuła się już naprawdę utrudzona. Nadal oglądała się raz po raz za siebie, ale nikt za nimi nie podążał. Ani człowiek, ani żadne zwierzę. Przysiadła w końcu w trawie, pies położył się obok niej. Nalała mu wody do miski. Wypił łapczywie do samego dna, po czym położył łeb na przednich łapach i przymknął oczy. Skoro jej obrońca był spokojny, to i ona nie powinna się niczego obawiać. Na pewno. No… chyba na pewno…

Napiła się wody z butelki, rozejrzała się wokoło. Dokąd ją poniosło? Maszerując szybko w popłochu, zupełnie straciła orientację. Chciała jak najszybciej oddalić się od niebezpieczeństwa, a tu proszę! Zgubiła się! Ogarnęła wzrokiem całą okolicę, ale nie dojrzała żadnych zabudowań, żadnych znanych jej punktów orientacyjnych. Zachowała się jak ostatnia kretynka, przyspieszając bezmyślnie tempa, byle przed siebie, byle dalej, nie orientując się zupełnie w terenie. Ale od czego jest GPS? Wyjęła z plecaka komórkę, włączyła ekran i…

Brak zasięgu! Super!

Wstała z miejsca, jakby z tej wysokości mogła więcej dojrzeć. I o dziwo za sąsiednim pagórkiem rzeczywiście zobaczyła unoszącą się smużkę dymu. Czy to był dym, czy tylko jej się wydawało? Nieważne… Nie miała innego wyboru, w jakimś kierunku przecież musiała wyruszyć, a ten wydawał się najbardziej rozsądny. Byle bliżej ludzi. Ruszyła w górę zbocza, za nią grzecznie podążał jej wierny psiak, obwąchując z zainteresowaniem wszystko dookoła. Nie przejawiał żadnych oznak zdenerwowania, więc i ona zaczęła się uspokajać. Jedyne, co ją nurtowało, to fakt, że zupełnie nie miała pojęcia, gdzie się aktualnie znajduje. Komórka nadal nie łapała zasięgu. Po kilkunastu minutach forsownego marszu Alicja osiągnęła szczyt. I wtedy autentycznie ujrzała w dole jakieś zabudowania. Wydawały się jej dziwnie znajome, ale przecież niemożliwe, żeby już tu kiedyś była. Wszystkie wiejskie gospodarstwa są w gruncie rzeczy do siebie podobne.

Nie spuszczała Mądrali ze smyczy. Zawsze obawiała się wiejskich psów, które biegały sobie swobodnie i mogły stanowić zagrożenie dla ludzi. Wolała mieć swego zwierzaka przy sobie. Czuła się wówczas bezpieczniej. Szła zatem dalej w dół zbocza, rozglądając się niepewnie wokoło, kiedy w końcu spostrzegła wjazd na posiadłość, a nad nim drewniany szyld z napisem „TEODORÓWKA – SERY JAK MARZENIE”.

Teodorówka!

A więc nie zginie, nie przepadnie w dzikim lesie, nie zostanie zjedzona przez wilki albo inne leśne potwory! A może nawet zamordowana, pokrojona na kawałki i rozrzucona po okolicy! Uff… Co za ulga.

Kiedy przeszła przez główną bramę, przebiegła farmę wzrokiem. Było tu dziwnie pusto. Ale czy rzeczywiście dziwnie? Przecież dzisiaj niedziela, ludzie zazwyczaj w taki dzień odpoczywają, czego więc się spodziewała?

Podeszła pod drzwi zastukała żelazną kołatką. Z wnętrza nie dochodziły do niej żadne dźwięki. Podobnie jak poprzednim razem dom wydawał się zupełnie pusty.

– Halo! – zawołała. – Jest tu ktoś?

Odpowiedziała jej jedynie cisza.

Usiadła zmęczona na ławeczce obok wejścia, na tej samej, na której jeszcze tak niedawno czekała na gospodarza. Déjà vu. Wyjęła z plecaka miskę dla psa i nalała do niej resztkę wody. Mądrala natychmiast zaczął łapczywie chłeptać. To, co zostało w butelce, sama wypiła równie zachłannie. Mogła się posilić kanapką, ale dużo intensywniej niż głód odczuwała pragnienie. Kiedy je wreszcie nieco zaspokoiła, włączyła komórkę i spojrzała na wyświetlacz z włączonym GPS-em. Wreszcie działał! Stąd od jej cudownego domu dzieliło ją dokładnie osiem kilometrów. Osiem! Szmat drogi już pokonała i nie wyobrażała sobie, że mogłaby wrócić pieszo. Może do kogoś zadzwonić, może ktoś ją stąd odbierze? Ale do kogo? Do pani Marii? Tylko ona przychodziła jej do głowy. A może złapać stopa? Czy ktoś będzie na tyle uprzejmy, że zabierze ją z psem? Mądrala mały przecież nie był, ale wyglądał łagodnie, chociaż teraz mógł odstraszać błotnymi plamami, jakich się dorobił, ganiając po lesie i łąkach.

– W czym mogę pani pomóc? – Usłyszała nagle poirytowany niski męski głos.

Aż podskoczyła, zaskoczona, a komórka wypadła jej z dłoni. Obejrzała się natychmiast i ujrzała gospodarza tego przybytku, Teodora Adamczewskiego. Stał obok i patrzył na nią nieprzyjaźnie, marszcząc przy tym swoje gęste brwi, co czyniło jego twarz jeszcze bardziej srogą.

– Bardzo przepraszam… – odezwała się niepewnie, sięgając gwałtownie po telefon. – Zabłądziłam, wędrując po okolicy, a kiedy ujrzałam pana farmę, ucieszyłam się, że zobaczyłam jakieś ludzkie siedlisko.

– Weszła pani na prywatny teren. – Nie spuszczał z tonu, a jego głos brzmiał nadal bardzo nieprzyjaźnie.

W tym momencie Alicja poczuła nagły zawrót głowy. Zmęczenie wędrówką, niewystarczające nawodnienie organizmu, gwałtowne pochylenie się po komórkę, a potem jeszcze gwałtowniejsze przyjęcie pozycji pionowej nie mogły pozostać bez następstw. Zachwiała się i gdyby gospodarz jej nie podtrzymał, niechybnie runęłaby na ziemię. Posadził ją delikatnie z powrotem na ławce i znowu stanął nieruchomo przed nią niczym kamienny posąg. Mroczki latały jej przed oczami, zaczynało dzwonić w uszach. Natychmiast się pochyliła, wciskając głowę między kolana i oddychając głęboko. Teodor tkwił nadal przed nią, nie poruszał się, nic nie mówił. Po chwili nieprzyjemne objawy zaczęły ustępować, kobieta wyprostowała się, oparła głowę o ścianę, do której przylegało siedzisko, i spojrzała na tego nieprzyjaznego olbrzyma srodze się w nią wpatrującego. Nadal milczał…

– Bardzo pana przepraszam, ale komórka zgubiła zasięg, nie miałam znikąd pomocy. Brama na teren farmy była szeroko otwarta, wokoło nie było żywej duszy. Nikogo, kogo mogłabym spytać o pozwolenie. Poza tym… byłam tu przecież przed kilkoma dniami, odbierałam sery dla pani Marii Baran, nie poznaje mnie pan?

Mężczyzna zmrużył oczy, przypatrując się jej uważniej. W końcu kiwnął głową.

– Poznaję panią, co jednak nie zmienia faktu, że jest pani na moim prywatnym terenie. – Jego ton nadal był bardzo szorstki.

Alicja poczuła, że krew zaczyna się w niej gotować. No co za nieuprzejmy typ! Przychodziło jej na myśl inne słowo, bardziej dosadne. Cham! Po prostu cham! I gbur! A nie wywarł na niej aż tak złego wrażenia, kiedy była tu poprzednio. Wtedy raczej wydał się jej po prostu dziwny. Mądrala spał obok, zupełnie nie zwracając uwagi na toczącą się rozmowę. Wstała znowu z ławki, klepnęła się w udo, dając psu sygnał do drogi, ujęła smycz i ominąwszy zagniewanego, pożal się Boże, gospodarza, nie oglądając się za siebie, nie powiedziawszy nawet „do widzenia”, ruszyła w kierunku bramy. Czuła na sobie jego wzrok, ale z jego ust nie padły żadne słowa. Kiedy już miała opuścić farmę, znowu poczuła, że kręci się jej w głowie, otoczenie zaczęło wirować, musiała się podtrzymać otwartych szeroko wrót, oddychając ciężko.

Nie spostrzegła, kiedy znalazł się obok. Poczuła na ramieniu silny uścisk.

– Niech pani się oprze o bramę, zaraz podjadę samochodem, odwiozę panią do domu, bo widzę, że dzisiaj donikąd pani nie dojdzie. – Starał się powiedzieć to nieco łagodniej, ale nadal czuła irytację w jego głosie.

– Nie potrzebuję pana pomocy, sama sobie poradzę! – odrzekła dumnie.

Jeszcze czego, żadnego wsparcia od tego gbura nie przyjmie.

– Wątpię w to. Po przejściu stu metrów padnie pani gdzieś w lesie i nikt pani nie znajdzie. Ja się dzisiaj już nigdzie nie wybieram, a w promieniu pół kilometra nie ma tutaj żadnych innych gospodarstw.

Spojrzała na niego niespokojnie. Wyobraziła sobie siebie leżącą gdzieś w krzakach, obwąchiwaną przez wilki. Czy tu są wilki?

– Ale do mojego domu jest stąd osiem kilometrów – powiedziała lękliwie.

– Myślę, że starczy mi benzyny, żeby tam panią dowieźć.– Jego ton w zasadzie nie wyrażał żadnych emocji, ale nie było już słychać w nim tej złości, która przepełniała go jeszcze przed chwilą.

– Zapłacę panu… – Alicja mruknęła za mężczyzną, kiedy szedł sprężystym krokiem w stronę szopy stojącej obok domu.

– Jasne! – rzucił jej przez ramię.

Czyżby usłyszała jego śmiech? Nie… to niemożliwe.

– Czy mogę jeszcze poprosić trochę wody? – zapytała nieśmiało, ale nie doczekała się odpowiedzi.

„Za dużo wymagasz, kobieto, od tego buraka… Wody!” – pomyślała i pokręciła głową z rezygnacją.

Po chwili podjechał pod bramę zdezelowanym do­stawczakiem w kolorze sraczkowatym, nie zdążyła zauwa­żyć marki, zatrzymał się obok niej, wysiadł i wręczył jej butel­kę wody mineralnej. Niegazowanej. Spojrzała zasko­czona. Jednak usłyszał… W duchu przeprosiła za tego buraka.

Złożyła dłoń w trąbkę, nalała w nią wody i najpierw napoiła Mądralę. Psina chłeptała łapczywie, raz po raz merdając szczęśliwie ogonem. Potem Alicja przytknęła szyjkę butelki do ust i piła zachłannie, a chłodny płyn ściekał jej po brodzie. Nie zważała jednak na to, tak potwornie była spragniona. Kiedy w końcu udało jej się ugasić pragnienie, spojrzała na swojego wybawcę. Ten stał przed nią nieruchomo, w lekkim rozkroku. Ręce opadały mu swobodnie wzdłuż ciała. Wpatrywał się w nią przenikliwym wzrokiem. Pomyślała, że zaraz wyciągnie broń i zacznie strzelać. Jak w westernie… Brakowało tylko muzyki Ennia Morriconego. Prawie ją słyszała… Prawie…

Mimo że gospodarz był przystojnym mężczyzną, przestraszyłaby się go, gdyby spotkali się w jakimś ciemnym zaułku. Ba! Przestraszyłaby się go nawet tutaj, gdyby nie wiedziała, że to Teodor Adamczewski, lokalny wytwórca serów. A tak co najwyżej mogła nim pogardzać, uznać to spotkanie za nieprzyjemny epizod, który przydarzył się tak bądź co bądź przecież pięknej niedzieli.

Stali przez chwilę, taksując się wzrokiem, w końcu farmer podszedł do auta, otworzył drzwi przed Alicją i bez słowa czekał, aż ta wgramoli się wraz z Mądralą do środka, po czym bez słowa zatrzasnął je za nimi.

„Ciekawe, gdzie jest jego pies” – pomyślała. Ostatnio odniosła wrażenie, że są nierozłączni.

– Dokąd? – rzucił oschle.

Podała mu adres.

– Wie pan, gdzie to jest?

Kiwnął jedynie głową w odpowiedzi.

– A gdzie się podział Drań? – zapytała, usiłując jakoś rozładować nieprzyjemne napięcie.

Milczał, patrząc z zacięciem na drogę, znowu marszcząc swoje diabelskie brwi i zaciskając tak mocno dłonie na Bogu ducha winnej kierownicy, aż całkiem zbielały mu knykcie.

– U weterynarza – wycedził przez zęby, nie spojrzawszy nawet na nią.

Alicja zrozumiała, że rozmowa skończona. Zresztą bałaby się zadawać więcej jakichkolwiek pytań, aby nie narażać się na kolejne nieuprzejmości z jego strony. A poza tym… po co miałaby to robić?

Po kilkunastu minutach znaleźli się na podjeździe do starego małego domku. Nie czekała, aż ten gbur otworzy jej drzwi, zrobiła to sama. Mądrala z jazgotem wypadł z samochodu, rozglądając się niecierpliwie za Narzekalskim, a kiedy dopadł go wreszcie, wygrzewającego się w popołudniowym słońcu, bezczelnie rozłożonego na ławce, zaczął oblizywać go ze wszystkich stron, merdając wesoło ogonem. Kocur z łaską przyjmował psie pieszczoty.

– Dziękuję! Ile płacę? – rzuciła chłodno w stronę kierowcy, a ten nie spojrzawszy nawet na nią, ruszył natychmiast z impetem. W ostatniej chwili zdołała zatrzasnąć za sobą drzwi.

Stała nieruchomo, spoglądając za odjeżdżającym pojazdem, który podskakiwał niespokojnie na nieutwardzonej drodze, wzbijając za sobą tumany kurzu.

„Co za człowiek… – pomyślała. – Co to za człowiek?!”

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Wszystko jest możliwe

Подняться наверх