Читать книгу Wielki Północny Ocean. Część 4. Los - Katarzyna Szelenbaum - Страница 6

Оглавление

Rozdział 80

Elew wielkiego tancerza

– Wygląda wspaniale. – Nemiro z nabożną czcią przyglądał się przymierzającemu poprawiony strój Rinowi.

– Ech, znowu muszę to zakładać – westchnął cicho Tarubo, zawiązując jedwabny pas wokół bioder.

– Nigdy cię nie zrozumiem – mruknął Nemiro. – Panie poruczniku, czy jest już pan gotów? – zawołał.

Zasłona rozsunęła się z głośnym szmerem. Nemiro i Tarubo znieruchomieli jak rażeni gromem. Nawet Rin otworzył usta z wrażenia.

– No co?! – gniewne, mroczne źrenice zdzieliły wszystkich po kolei.

Służący odwrócili się speszeni, udając, że wielce są czymś zajęci.

– Ho, ho... Wilk coraz bardziej rozdrażniony... – Tarubo uśmiechnął się przyjaźnie.

Porucznik prychnął coś pod nosem i skrzyżował ręce na piersi.

– Czy możemy go tak puścić? – Nemiro zachichotał, zakrywając usta dłonią. – Jeszcze nam przyćmi samego księcia... A pan, jak sądzi, panie Rinoardzie?

Chłopiec nic nie odpowiedział, ale przez dłuższą chwilę nie potrafił oderwać wzroku od swego nauczyciela. Wyglądał doprawdy nadzwyczajnie. Jego czarny, subtelnie zdobiony strój przywodził na myśl żołnierski mundur, dlatego porucznik prezentował się w nim nad wyraz szykownie i elegancko. Kurtka miała długie rękawy, ale kończyła się trochę tylko poniżej mostka, uwydatniając piękno lśniąco białej koszuli przyozdobionej pysznym, misternym żabotem dodatkowo podkreślającym idealny zarys silnej, szerokiej piersi. Również wysokie, wypolerowane do skraju niemożliwości buty i przylegające ściśle do ciała spodnie uwidoczniały zgrabność wysokiej sylwetki. Całości dopełniał krwistoczerwony pas, spływający dumnie niczym wojenny sztandar.

– Natura była dla pana łaskawa – mówił z podziwem Nemiro. – Ma pan idealne proporcje... Kolana na właściwej wysokości, miednica idealnych rozmiarów, ramiona jak malowanie...

– Mhm... musiał być pan pięknym dzieckiem – rzekł ciepło Tarubo, zakładając ręce za głowę.

Porucznik spojrzał nań podejrzliwie, ale nic nie powiedział.

– Na co się gapisz? – warknął raptem na wpatrującego się weń wciąż Rina i trzepnął go lekko po głowie.

Chłopak chciał przeprosić, ale zamiast tego roześmiał się, patrząc na podkreślone delikatnymi pociągnięciami brwi i oczy przełożonego. Dziki Kruk z malowanymi brwiami! Z mazidłem na powiekach i przedłużoną obwódką oka! Jak u Ksyrhina! Było to dla niego tak niezwykłe i absurdalne, że mógł jedynie roześmiać się bezwiednie.

– Co? – porucznik nie wierzył własnym uszom. – Ty się ze mnie śmiejesz?!

Rin chichotał bezsilnie, zaciskając usta dłońmi, aż mu łzy nadbiegły do oczu.

– Jest w szoku – zaśmiał się Tarubo, zasłaniając chłopca piersią. – Proszę mu darować... Niejeden będzie onieśmielony, proszę mi wierzyć.

– Dość tego – oświadczył żołnierz, ściągnąwszy z gniewem okrycie. – Koniec przymiarki!

– Ostrożnie, błagam, ostrożnie! – jęknął Nemiro, podbiegając do niego i ratując tym samym szaty przed niechybnym zniszczeniem. – Litości! Ja to rozepnę! Niech pan tak nie szarpie!

– Tarubo! – warknął groźnie oficer, zarzuciwszy swą wysłużoną kurtkę na nagą, porośniętą bujnym włosem pierś. – Chcę spać!

– Tak jest – Tarubo skinął posłusznie głową i wskazał mężczyźnie drogę, prowadząc go do przeznaczonej dlań komnaty.

– Niech ten bezczelny darmobit też się kładzie – burknął porucznik, zerkając krewko na chichoczącego w kącie Rina, który nie mógł nad sobą zapanować.

Tarubo poprowadził porucznika zatopionym w półmroku korytarzem i otworzył mu drzwi do pokoju, a złożywszy życzenia dobrej nocy, począł oddalać się bezszelestnie, ale silna dłoń żołnierza złapała go naraz za przegub ręki i gwałtownym ruchem wciągnęła do środka.

– Mam z tobą do pogadania – usłyszał.

Wnętrze rozświetlone było tylko padającym z wysokiego lichtarza nikłym blaskiem świec, który łagodnie rozdzielał gęsty mrok, otulając przestrzeń miękką, pomarańczową poświatą. Lśnienie płomieni prześlizgnęło się jak zgrzyt ostrza po dzikich źrenicach oficera, gdy zwracał je w stronę czekającego potulnie Tarubo.

– Twój pan musi być z ciebie bardzo zadowolony... – rzekł porucznik.

– Musiałem być bardzo, bardzo grzeczny, skoro doczekałem się u pana komplementu – Tarubo wyszczerzył zęby.

– Musiał uczyć cię żołnierz... I to nie byle jaki...

– Miałem przyjemność poznać kilku wybitnych wojskowych...

– Doskonały z ciebie kłamca...

– O, wypraszam sobie! – zielonooki zmarszczył brwi z urazą. – Nie śmiałbym pana oszukać!

– No tak... Po prostu nie mówisz mi całej prawdy...

– Co pan ma na myśli?

– Nie powiedziałeś, że nie jesteś sługą Jego Wysokości.

– No... – mężczyzna zamyślił się. – Ale przecież nie skłamałem, prawda? – roześmiał się, drapiąc się po głowie. – Ale podziwiam pana... Jak pan się domyślił?

– Zgadłem.

Tarubo roześmiał się głośniej, z zakłopotaniem odwracając wzrok.

– Możesz już przestać... – posłyszał zimny, spokojny głos porucznika.

Spojrzał na swego rozmówcę. W nieposiadających teraz najmniejszego wyrazu źrenicach żołnierza kołysały się leniwe płomienie świec.

– Nie udawaj, że się wydało – mówił porucznik. – Cwany lis... Zawsze mówisz tylko to, co chcesz. Nawet ja miałbym z tobą kłopoty.

– Poruczniku, proszę... – Tarubo skłonił głowę ze wstydem. – Tyle komplementów... Czuję się niezręcznie...

Żołnierz zdjął kurtkę, powiesił ją na krześle i z namaszczeniem począł głaskać wytarty już nieco materiał.

– Tarubo... Wbrew temu, co o mnie mówią, potrafię być szczery. Tak szczery, że aż mnie to przeraża.

Ton jego sprawił, że zielonooki wyprostował się, przyglądając się mężczyźnie z uwagą. Porucznik gładził jeszcze chwilę kurtkę palcami, po czym podszedł do stołu i usiadł z westchnieniem.

– Jestem bardzo zmęczony – powiedział. – Tak zmęczony, że nie chce mi się z tobą grać... Tak zmęczony, że wszelkie konsekwencje przestają mnie obchodzić...

Wskazał dłonią na wolne miejsce. Tarubo natychmiast je zajął.

– Wiesz, wilczku, w innych okolicznościach nie mógłbym się doczekać, aż wycisnąłbym z ciebie wszystko... – usłyszał.

– No cóż... to rzeczywiście jest szczere – przyznał z powagą Tarubo.

– Ale jesteś zbyt dobry, bym miał się z tobą zabawiać w groźby... Ta twoja zabawa na spojrzenia jest dziecinna, wiesz o tym?

– Jak pan może!.. Ja tylko podziwiałem pańskie piękne źrenice.

– Mhm... – senne oczy żołnierza zmrużyły się ze znużeniem. – A czy zastanawiałeś się może, dlaczego są czarne?

– Nie mam pojęcia...

– To znamię.

– Ach...

– To znak, że jestem gotów na wszystko. I że mogę połknąć wiele, niczym czarna otchłań.

– To niezwykłe, co pan mówi...

– Tarubo – głos porucznika nabrał mocy. – Popatrz na mnie. Oto obnażam się przed tobą, musisz tylko uwierzyć, że to jest szczerość. W ten sposób załatwimy to szybciej i dla wszystkich będzie to wygodniejsze.

– Ależ ja panu wierzę. Nie śmiałbym postąpić inaczej – przekonywał zielonooki.

– W takim razie powiedz swemu panu, kimkolwiek on jest, że nie zamierzam się opierać...

– Poruczniku...

– Nie przerywaj. Mówiłem już. Konsekwencje mnie nie obchodzą. Jest tylko jedna, jedyna sprawa, którą muszę zakończyć.

– Chodzi o Mikadejo – zielone oczy uśmiechnęły się chytrze. – Czy mam rację?

Porucznik uśmiechnął się również, składając splecione dłonie na blacie stołu.

– Chcę cię o coś prosić... – zaczął. – Oczywiście musi rozpierać cię duma, że sam Dziki Kruk może już tylko uciec się do nędznej szczerości i nagiej prośby.

– Moja dusza wrzeszczy ze szczęścia, że mogę panu pomóc.

Oczy mężczyzn spotkały się i obaj roześmiali się tak głośno, aż płomienie świec poczęły drżeć i miotać się jak w agonii.

– Czy już mogę? – chichotał żołnierz, uspokajając się.

– Czekam w napięciu, panie poruczniku.

– Zrób coś dla mnie i zaopiekuj się tym głupim dzieckiem. Póki jest moim podwładnym, nie życzę sobie, by zwracał na siebie zbytnio uwagę. Myślę, że aż za dobrze rozumiesz, co mam na myśli...

– To nie lada wyczyn, wiedzieć, co Dziki Kruk ma na myśli – odparł Tarubo. – Ale przyrzekam, że zaopiekuję się szanownym Mikadejo... I nigdzie się nie ruszymy bez pana wiedzy, czy to pana zadowala?

– Powiedzmy...

– Zostawię pana, poruczniku... – Mężczyzna podniósł się z miejsca. – Jutro wielki dzień. Proszę się nie martwić, wszystkiego dopilnuję. Chociaż wiem, że pan mi nie wierzy.

– Nie gniewaj się – porucznik uśmiechnął się, jak do starego przyjaciela.

– Na pana? Nigdy – Tarubo odpowiedział mu równie życzliwym uśmiechem. – Panie poruczniku...

– Tak?

– Musi mieć pan wielu wrogów, skoro dopadają pana od razu najczarniejsze myśli...

– Cóż, mój drogi Tarubo – mężczyzna oparł się wygodniej na krześle, teatralnie wyciągając palec jak sędziwy mędrzec – jeśli nie chcesz mieć rozczarowań, spodziewaj się najgorszego.

– Ja wolę to – teraz Tarubo przybrał myślicielską pozę. – Jeśli twój plan walki przedstawia się doskonale, to na pewno popełniłeś błąd.

– Jedno co pewne, to fakt, że czeka mnie nie lada niespodzianka.

– Dobranoc, poruczniku – Tarubo pokłonił się z wdziękiem. – I proszę nie dręczyć się niepotrzebnie. Kto to wie? Może będzie pan całkiem mile zaskoczony?

– Gdyby tak było – uśmiech żołnierza stał się wręcz anielski – to czemu odczuwałbyś żal względem mnie?

– Pan się myli. To nie tak – Tarubo pokręcił głową.

– Ach, nie?...

– Żyję już parę ładnych lat, poruczniku... Ale wciąż nie rozumiem bardzo wielu rzeczy... To wszystko.

– Skoro tak mówisz... Niektórych rzeczy lepiej nie starać się zrozumieć.

– Wyjął mi pan to z ust. Proszę nie siedzieć zbyt długo. Worki pod oczami nie są w stylu Dzikiego Kruka.

Porucznik roześmiał się z cicha i począł ściągać buty. Kiedy Tarubo zniknął za drzwiami, wyjął z kieszeni igłę i nić i w skupieniu zajął się przyszywaniem guzika do swej starej kurtki. Nawet kiedy skończył, nie potrafił odłożyć jej na bok, lecz delikatnie przejeżdżał opuszkami palców po szorstkiej ze starości tkaninie. Zacisnął wargi i na chwilę zanurzył twarz w materiale, wdychając jego niewyraźną woń, po czym złożył głowę na poduszce z ramion i w milczeniu wpatrywał się w igrające spokojnie płomienie świec.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Wielki Północny Ocean. Część 4. Los

Подняться наверх