Читать книгу Pakistańska córka. - Katherine Holstein - Страница 5

Rozdział 1
Między górami

Оглавление

Mój rodzinny dom otoczony był zapierającymi dech w piersiach bezkresnymi łańcuchami górskimi znanymi jako Dom Boży, składającymi się z ogromnych, stromych skał wypełnionych światłem koloru ognia. Pomiędzy szczytami, skryte w łagodnych dolinach, płynęły rzeki, wzdłuż których wznosiły się wioski z błota i kamienia. Nad tym wszystkim rozpościerała się aż po horyzont wielka błękitna kopuła nieba. W dolinach, w których rosła kukurydza i pasły się owce, trudno było spotkać człowieka. Żadnych odgłosów. Można było iść przez kilka dni i nie natknąć się na żywą duszę, a mimo to wszędzie dało się wyczuć boską obecność.

Dla mnie ta cicha i piękna kraina jest niebem. A jednak gdy świat myśli o moich rodzinnych stronach, widzi w wyobraźni przedsionek piekła. Mający kształt siekiery Południowy Waziristan, zajmujący powierzchnię 6500 kilometrów kwadratowych przy spływającej krwią, niespokojnej granicy z Afganistanem w północno-zachodniej części Pakistanu, należy do Terytoriów Plemiennych Administrowanych Federalnie, lecz w rzeczywistości rządzi się sam za pomocą starożytnego systemu despotycznych plemiennych praw. Obecnie znajduje się tu główny matecznik talibów, przez co uznawany jest za najniebezpieczniejsze miejsce na świecie, ale w mojej pamięci zachował się jako mój dom i gdybym tylko mogła, powróciłabym do niego bez wahania – gdyby tylko nie żądano tam mojej głowy.

Popołudniami wiał tam ożywczy wiatr, na przemian przynosząc chłodne i ciepłe podmuchy powietrza. Ale gdy tylko pogoda zmieniała się przed burzą lub gdy jedna pora roku przechodziła w następną, z gór nadchodził inny wiatr, przeganiając wzdłuż szczytów długie pasma chmur i owijając je wokół nich ciasno niczym grube bandaże. Przynosił obce mi zapachy, przywołując – jak to sobie wyobrażałam – niewidzialne światy, pobudzające we mnie chęć, by ruszyć w podróż daleko od naszego spokojnego, skrytego między górami domu.

Ten sam wiatr wiał w dniu, w którym się urodziłam, 22 listopada 1990 roku, w wiosce takiej samej jak inne, cichej i małej, niewyróżniającej się plamce w rozległej zielonej dolinie. Moja matka, Yasrab, miała 26 lat i musiała urodzić mnie bez niczyjej pomocy – bez szpitala, bez lekarza, bez żadnego znieczulenia. Sąsiadki przyniosły kubki chłodnej wody i pasy czystych tkanin. Mężczyźni poszli modlić się do meczetu, jeść owoce mango zerwane z dziko rosnących gajów i ssać kostki cukru. Pokój, w którym rodziła, był ciemny, a zza zamkniętych drzwi nie mógł dobiec żaden dźwięk. Gdy było już po wszystkim, nikogo w klanie nie interesowało, czy mój płacz jest zdrowy, czy świadczy o niedomaganiu ani czy urodziłam się żywa czy martwa. Podobnie jak moja starsza o cztery lata siostra, Ayesha Gulalai, byłam dziewczynką, co stanowiło skazę na naszym plemieniu.

Mój ojciec, Shams Qayyum Wazir, nie miał jeszcze trzydziestki i był wyzwolonym mężczyzną o szlachetnym pochodzeniu, co oznaczało, że wśród Pasztunów uchodził za zdrajcę. Shams ani razu nie sprawił, że ja albo moja siostra czułyśmy się gorsze od starszego ode mnie o pięć lat brata, Taimura Chana, ani od bliźniaków Sangeena Chana i Babraka Chana, którzy przyszli na świat ku chwale naszej rodziny, kiedy miałam cztery lata. W przeciwieństwie do innych pasztuńskich rodzin, w których kobiety służyły mężczyznom, wszyscy żyliśmy w naszym wielkim, błotno-ceglanym domu jak równi sobie. Trzymaliśmy się naszej muzułmańskiej wiary, obchodząc wszystkie święta i przestrzegając postów, modląc się pięć razy dziennie, ale ojciec nauczył nas, że ludzie na świecie w różny sposób docierają do Boga. Moja rodzina składała się z wolnomyślicieli, przez co popadła w niełaskę w naszym konserwatywnym plemieniu, ale dzięki czemu mogła się także z niego wyzwolić.

*

Każdy mieszkaniec Waziristanu, czy to Północnego, czy Południowego, nazywany jest Wazirem, ale słowo Wazir odnosi się także do plemienia Pasztunów, którzy licznie zamieszkują nasz region. Łączy ich język paszto, a kierują się kodeksem honorowym Pasztunwali, na który składają się rodowe prawa powodujące liczne niesnaski i rywalizację między rodzinami. Choć Wazirowie podzieleni są na klany, razem jesteśmy bardzo silni. Żadnej zewnętrznej władzy, jakkolwiek byłaby silna i choćby stosowała najnowocześniejszą broń, nie udało się podbić Wazirów ani nawet na jeden dzień zająć naszej ziemi. Doświadczeni w podbijaniu i kolonizowaniu brytyjscy imperialiści wpuścili do Waziristanu legiony żołnierzy, którzy zostali wyparci przez nieustraszonych miejscowych wojowników. Uśmiechając się z dumą, ojciec powiedział mi pewnego dnia, że Wazirowie w ciągu jednego popołudnia zmasakrowali 400 brytyjskich żołnierzy. Swoim gościom Pasztunowie oddadzą każdą cenną rzecz, jaką mają, ale wystarczy ich raz obrazić, a odetną wam głowę, zanim zdążycie mrugnąć.

W dzieciństwie nie znałam innych osób niż ludzie mojej krwi, których mogłam rozpoznać od pierwszego spojrzenia. Nawet jeśli turyści zapuszczali się w te rejony, nigdy nie docierali do mojego małego, odizolowanego świata. Cudzoziemcom nie udałoby się przeniknąć na nasze ziemie niepostrzeżenie. Wazirowie są masywni i wysocy, mają silne kończyny i szerokie dłonie. Kiedy wazirskie kobiety bronią potomstwa, są nieustraszone, a ich głosy huczą głęboko z wnętrza ich ciał. Mówią, że kiedy wazirska kobieta się odzywa, lepiej jej słuchać. Według legendy nasi ludzie są potomkami słynnego pasztuńskiego przywódcy Sulejmana i jego syna Wazira. Założyli wiele plemion, które zasiedliły obszerne połacie ziemi.

Na mapie Waziristan wygląda jak łata przyszyta do poszarpanych krawędzi Pakistanu, łącząca Afganistan z łańcuchem gór Preghal. Więzy krwi i wspólna przeszłość, której początków należy szukać w starożytnych dolinach Afganistanu, spaja ze sobą obie strony Przełęczy Chajberskiej. Żadna granica wyryta w kamieniu przez człowieka ze strzelbą ani namalowana na papierze krwią poległych wojowników nie rozerwie arrasów naszych więzów. Dokądkolwiek bym się udała, moja ziemia, moi ludzie, mój ojciec przypominali mi, że jestem pełnokrwistą Wazirką. Wazirką przede wszystkim.

Wszystkie wspomnienia naszego pierwszego domu, wzniesionego z cegieł pukka i błota, zaczynają się tak samo: najpierw cichy poranek, ciepło słońca ogrzewa wszystkie przedmioty. W moim domu narodziny dnia zdawały się magiczne, choć codziennie wyglądały tak samo, niczym rodzinna pieśń rozbrzmiewająca w każdym domu, w każdej wiosce. Pasztunki budzą się bardzo wcześnie, przed pierwszym pianiem koguta. Plemienna matka nie musi zastanawiać się, co robić danego dnia. Jej obowiązki – nadające rytm życia całej rodzinie – są tak święte i wrodzone, jak bicie jej serca, dzięki któremu otwiera oczy, niezależnie od tego, jak zmęczona może być po znoju poprzedniego dnia. Wszystko, co robi wazirska kobieta, wyryte jest w koleinach długiej ścieżki, którą przemierzała jej matka, babka i prababka. Nie wolno jej z niej zbaczać. Nie ma dostępu do telewizji, gazet ani magazynów, nawet radia są rzadkością. Wiedza traktowana była jak ktoś obcy, komu nie wolno ufać – nie mówiąc już o zapraszaniu do siebie.

Zgodnie z powszechnie akceptowanymi zasadami pasztuńskie kobiety miały siedzieć w domu, a na zewnątrz wolno im było wychodzić jedynie, gdy od stóp do głów okrywały je szaty zwane abajami lub burkami albo w wielkich chustach zwanych czadorami, i to tylko z mężczyzną – mógł nim być nawet mały chłopiec – u boku. Trzymanie kobiet w czterech ścianach i zakrywanie ich to praktyka zwana purdah – konserwatywny muzułmański zwyczaj, wedle którego przedstawicielki płci pięknej nie powinny być wystawiane na widok mężczyzn. Zwyczaj ten nigdy nie był kwestionowany, tak jak nie kwestionuje się kierunku wiatru albo wschodu słońca. Dla osób z zewnątrz wygląda to jak zniewolenie, ale dla mnie – przynajmniej wtedy – żadna z tych kobiet nie sprawiała wrażenia nieszczęśliwej. Wszystkie wiedziałyśmy, gdzie jest nasze miejsce. A nasze miejsce określała nasza pozycja w domu oraz pozycja naszej rodziny w plemieniu. Wierzyłam w to, dopóki nie utraciłam mojej pozycji.

Zawsze sobie wyobrażałam, że moja matka budzi w każdym, kto wstał po niej – czyli w moim ojcu, mojej siostrze, moich braciach i we mnie – ducha. Dopóki nie wstała, wokół nie było nic, tylko pustka – ani nieba, ani ziemi, ani rzeki, ani doliny. Budząc się, matka budziła słońce, tak jak podsycała ogień, układając drewna na palenisku.

W ciemnej błotnej lepiance, w pokojach nasyconych zapachem ziemi członkowie rodziny błądzili po omacku, budząc się kolejno. W domach, które często zamieszkiwane były przez wielopokoleniowe rodziny, najpierw z łóżka wstawały matki, potem dzieci, a mężczyźni, niczym bestie, drzemali najdłużej. Młodsi opiekowali się starszymi, goląc ich chropowate, wyżłobione przez czas twarze i układając ich ubrania oraz włosy. W Waziristanie wiele osób mieszka w ogromnych domach, gdzie pod jednym dachem żyją wielopokoleniowe rodziny – ciotki, wujkowie, kuzyni, dziadkowie i oczywiście dzieci. Rodzina zawsze wspólnymi siłami budowała dom i każdy miał swoje miejsce w hierarchii – najwyżej byli najstarsi – tak jakby każdy był trybikiem w maszynie.

Nawet ptaki, które szanowaliśmy, zajmowały wśród nas specjalne miejsce. Usunęliśmy jedną cegłę pukka ze ściany naszego ganku, żeby gołębie mogły w niej uwić gniazdo. Zawsze odnajdywał się tam jakiś ptak wiedziony instynktem, którego nigdy nie potrafiłam pojąć, stając się członkiem naszej rodziny. Na jednym z nas spoczywał obowiązek kruszenia czerstwych resztek chleba i karmienie gołębia, żeby się zadomowił.

W mojej wiosce każde dziecko miało proste obowiązki. Dziewczynki opiekowały się najmłodszymi, zanim te nauczyły się same jeść. Ktoś chodził z pełnymi wiadrami wielkości połowy jego wzrostu srebrną ścieżką od strumienia, niosąc chlupoczącą chłodną wodę. Czasami biegłam z moim metalowym wiadrem, uderzając w niego złamanym patykiem i wzbijając obutymi w sandały stopami tumany kurzu z rozpalonej ziemi. W gorące letnie popołudnia udawaliśmy się małymi gwarnymi grupkami do górskiego źródła, gdzie taplaliśmy się w pomarszczonej wodzie, po której powierzchni pływały kwiaty przypominające lotosy.

Zanim wróciłam do domu z wypełnionym po brzegi, ciężkim wiadrem, matka zdążyła już przygotować na śniadanie jogurt ze świeżego mleka. Pachniało chlebem naan, posiekaną miętą i parzoną czarną herbatą. Gdy tylko wstał ostatni mężczyzna, cała rodzina zbierała się razem z hałaśliwymi i radosnymi dziećmi. Ojcowie siadali w ciszy na jedwabnych matach pod ścianą. Kobiety przemykały pomiędzy resztą domowników niczym strumień, z którego właśnie czerpałam zimną wodę, podając świeże, proste posiłki, na przykład małe miseczki krojonych owoców – wszystko to w przestronnej, ciepłej kuchni, która była sercem naszego domu.

Ale w naszych porankach w Waziristanie najbardziej lubiłam cichą ceremonię, którą dziś postrzegam niemal jak świętą powinność; rozpoczynała się, kiedy wywiązawszy się z mojego obowiązku, przekazywałam matce świeżą wodę. Moja matka zwilżała nią ziemistą podłogę naszego domu, zanurzając ręce w wiadrze i strząsając z koniuszków palców wielkie srebrne krople. Gdy podłoga zmiękła od chłodnej górskiej wody, przecierała ją i ubijała, wydobywając z niej słodki zapach wilgotnej gliny. Słodkie perfumy rozchodziły się po całym domu, swym niewidzialnym pięknem oznajmiając nam, że rozpoczął się kolejny długi dzień.

Zanim w ogóle się dowiedziałam, że istnieje jakiś zewnętrzny świat, musieliśmy rozstać się z naszą idyllą. Moja rodzina wyprowadziła się z tego wielkiego domu z przewiewnymi pokojami, porzucając stabilność naszych zwyczajów i wysoką pozycję w plemieniu – wszystko przez to, że ojciec stanął w obronie swoich ideałów, pozwalając żonie i córkom żyć we względnej wolności. Chciał, żebyśmy wszyscy odebrali dobrą edukację, i wiedział, że za samo marzenie o tym będzie musiał uciec z naszej małej wioski. Moja rodzina nie wstydziła się swoich wielkich ambicji. Gdy moja siostra Ayesha miała sześć lat, brała udział w debatach konkursowych i pisała przemówienia na temat praw kobiet, demokracji, pracy dzieci i środowiska. W wieku czterech lat wolno mi było ubierać się jak chłopiec i z procą biegać po wiosce. Moja matka, na którą wołaliśmy Aami, pragnęła zdobyć stopień naukowy. A mój ojciec, nasz Baba, nie wymagał od matki noszenia burki; znajdował się w samym środku tego wszystkiego, niczym prowodyr zrywający ze starodawnymi zasadami z uporem krewkiego Wazira.

Wówczas nie zwracałam uwagi na żaden z tych szczegółów, ale dla naszej starszyzny były one poważną zniewagą. Zniewagą całego plemienia. Zniewagą Boga. Starszyzna już wcześniej dwukrotnie zamknęła ojca za jego liberalne poglądy. Dążenie do oświecenia wiązało się z karami – więzieniem, a w najgorszym wypadku śmiercią. Jeśli wszyscy chcieliśmy się uczyć, to nie mieliśmy wyboru i musieliśmy odejść. Ale nawet w takim otoczeniu nie znaliśmy strachu. Na tym polegała wspaniałość bycia Wazirką i córką mojego ojca. Nie baliśmy się niczego. Po prostu się przeprowadziliśmy i żyliśmy dalej.

W kolejnych latach przenosiliśmy się wielokrotnie, każde nowe miasto pociągało mnie nowymi przygodami i dziwnymi postaciami – zarówno pozytywnymi, jak i negatywnymi – czyniąc ze mnie kobietę, jaką miałam się stać. Nawet dziś jedna z tych historii się wyróżnia: to dzięki niej zrozumiałam, że mój świat jest jak kocioł pełen niebezpieczeństw, nie tylko dla mnie, ale dla każdego, kto w nim żył. Było to dla mnie przełomowe odkrycie: jego okropieństwo, pomimo wszystkiego, co przydarzyło mi się wcześniej i później, do dziś nie opuściło mojej sponiewieranej psychiki. Wspominając moje dzieciństwo w Pakistanie, często myślę o chwili, kiedy na dobre przestałam być dzieckiem.

Miałam siedem lat i żyłam już jak chłopiec. Ojciec pracował jako nauczyciel w koledżu w Miramshah, nowoczesnym mieście z gęstą betonową zabudową, które leżało w dolinie przylegającej do stromych szczytów pasma gór Hindukusz. Każda nowa przeprowadzka rozpoczynała się tak samo: ojciec i matka załadowywali na wóz niezbędne rzeczy, jak naczynia, materace wypełnione uschłymi liśćmi, zakurzone podręczniki ojca oraz para gdaczących kurczaków, i ruszaliśmy w drogę. Zmierzaliśmy w stronę Północnego Waziristanu, trasa była wyboista i długa, prymitywny pojazd wiózł naszą rodzinę przez góry wyłaniające się z pyłu unoszącego się nad suchą drogą. Podróż zapamiętałam jako ciąg powoli przesuwających się krajobrazów, gdy mijaliśmy wioski i gdy zatrzymywaliśmy się, by kupić owoce mango i morele z rozklekotanych stoisk. Drogi były kamienne i wąskie, a z jasnego nieba lał się żar. Dotarcie z Południowego Waziristanu na północ musiało nam zająć dużo czasu.

*

Początkowo moje życie w Miramshah nie było mniej wolne ani szczęśliwe od tego, które znałam w Południowym Waziristanie czy gdziekolwiek zdarzyło mi się mieszkać. Drzemałam w cieniu akacjowych drzew i skakałam po płaskich dachach. Pływałam jak chłopiec w wartkiej rzece i biegałam wzdłuż jej błotnistych brzegów, czasem przystając i przebiegając wzrokiem po zasiedlonej dolinie u stóp zdradzieckiego i baśniowego pogórza Kusz. Nie zwracałam uwagi na fakt, że pod względem materialnym byliśmy ubożsi – mieliśmy mniej jedzenia, mniej ubrań – i że wszyscy gnietliśmy się w małym betonowym domu na kampusie koledżu.

Kiedy ojciec dał mi pieniądze, żebym na targu kupiła jedzenie, nie miałam pojęcia, jak trudno zdobyć tę garstkę pachnących glebą rupii. Nie wiedziałam, co to znaczy być biednym, zanim na dobre nie opuściliśmy domu. Żeby dotrzeć na targ – lub gdziekolwiek w mieście – musiałam wspiąć się na betonowy mur i kierować się uliczkami, a w kieszeniach mojej postrzępionej koszuli i spodni monety brzęczały niczym małe dzwoneczki. Był to dziewiąty miesiąc muzułmańskiego kalendarza księżycowego i sierp księżyca niczym cienki paznokieć wisiał na bezchmurnym porannym niebie, sygnalizując święty miesiąc ramadan. Na ramię zarzuciłam torbę wypełnioną zebranymi w lesie orzeszkami piniowymi, które miałam wymienić na biały ryż lub torbę owoców. Wysyłając mnie, matka ostrzegła, żebym się nie ociągała. Rodzina została w domu, gdzie przez cały miesiąc pościła od wschodu do zachodu słońca. Pamiętam panującą wokół ciszę. Czuć było, że nasza część świata pogrąża się w głębokiej modlitwie. Podbiegłam do cementowego muru, przeskoczyłam na drugą stronę i pomknęłam wąską, cienistą aleją, na której nie spotkałam żywej duszy. Zawsze chodziłam lekko przygarbiona – uginając się pod własnym wzrostem, gdyż byłam bardzo duża jak na dziewczynkę – z rękami wciśniętymi w kieszenie. Wyglądałam jak zdeterminowany i szybki chłopiec, który wie, dokąd zmierza. Wielokrotnie szłam tą drogą w tym samym celu. Kiedy dotarłam do końca alei, usłyszałam silnik pracujący raz na wyższych, raz na niższych obrotach, a potem milknący. W powietrzu unosił się gorący zapach benzyny. Ujrzałam mężczyznę ubranego w jaskrawy, czysty salwar kamiz, wchodzącego przez otwarte drzwi do sklepu i znikającego w ciemności. Przez okno po drugiej stronie sklepu widać było inną, pustą ulicę. W środku stała krótka lada, przy której, pod ścianą, drzemał starszy mężczyzna.

Podeszłam do drugiego końca i zatrzymałam się przy stole, na którym stały kosze z produktami.

Za mną weszło dwóch innych mężczyzn. Kwaśny męski pot wyparł zapach kolendry i kardamonu, które zawsze dominowały w sklepie. Podeszłam do kosza z owocami na samym końcu pomieszczenia, przyjrzałam się dojrzałemu granatowi, opukałam go palcem i podniosłam.

Mężczyźni stali w sklepie. Słyszałam ich szepty i szuranie stóp.

Na uliczce za sklepem odezwał się silnik samochodu. Ujrzałam, jak podjeżdża, a boczne okna powoli się opuszczają. Datsun. Już wtedy znałam marki samochodów. Mój ojciec podjął pracę nauczyciela mechaniki samochodowej i maszynerii w miejscowym koledżu. Jego klasą – w której spędzałam na zabawie całe popołudnia – był wielki garaż wypchany rozebranymi pojazdami; brudne od smaru części silnika spoczywały na stolikach niczym mechaniczne okazy czekające na kolejną lekcję.

Mężczyźni w sklepie zamilkli. Stary człowiek za ladą wstał i się rozejrzał, a samochód stanął pod oknem. Jego drzwi otworzyły się z impetem i wypadło z niego kilka osób. Następnie, jakby jednym płynnym ruchem, wskoczyły one przez okno do środka sklepu. Powietrze pulsowało. Przez kilka sekund nikt się nie ruszał. Czułam, jak przyspiesza mi oddech i serce. Nagle jeden z intruzów wyciągnął pistolet. Później dowiedziałam się, że był to tokariew, relikt po radzieckiej inwazji w Afganistanie, broń popularna w tej części świata. W kolejnych latach wielokrotnie miałam widzieć tę samą broń w naszych stronach. Mężczyzna przeładował magazynek, ruszył do przodu i oddał trzy szybkie strzały w głowę mężczyzny, który wszedł do sklepu przede mną. Nawet nie drgnęłam. Instynkt nie potrafił mi podpowiedzieć, co robić. Byłam całkowicie zdezorientowana i przerażona. Usłyszałam westchnięcie i coś ciężkiego upadło na podłogę. Oczami szukałam czegoś, żeby tylko nie patrzeć na to, co przede mną – odpadającej farby z sufitu, urwanego rzemyka przy moim sandale, cienia ptaka przemykającego za oknem. Musiałam jednak spojrzeć na ranionego mężczyznę. Pamiętam, że zrobiło mi się szkoda jego koszuli, i to na niej skupiłam uwagę – tak piękne ubranie zostało niewybaczalnie splamione. Chyba byłam w szoku.

Drugi mężczyzna wystrzelił w szyję innego. Teraz już dwie krwawiące osoby leżały na ziemi. Postrzelony w szyję człowiek trzymał palce w dziurze po kuli, próbując chyba zatamować krew, ale nie był w stanie tego zrobić. Z rany wydobywały się dziwne dźwięki, jakby ssanie niemowlaka. Natychmiast pomyślałam o moich drzemiących w domu w kołysce braciach bliźniakach, Sangeenie i Babraku. Chciałam krzyczeć. To nie dzieje się naprawdę, wciąż sobie powtarzałam. To nie dzieje się naprawdę. Nagle coś niewidzialnego opuściło mężczyznę i przestał się ruszać, ręce z głuchym stukotem opadły na podłogę. Wywrócił oczy i ucichł.

Trzeciego mężczyznę było trudniej zabić, mimo że dostał już kilka kul w plecy. Wiercił się na ziemi, wymachując nogami. Chwytał się różnych przedmiotów – buta zmarłego mężczyzny, nóg od stołu, przewodu elektrycznego, następnie próbował złapać otwartymi dłońmi gorące, nasycone prochem strzelniczym powietrze. Rozmazał własną krew na podłodze, próbując się po niej czołgać na boku. Potem zwolnił. Krwawił z ust, a jego ciało przeszywały skurcze, jakby został porażony prądem. Oprawcy patrzyli na niego bez słowa, obserwując jego powolną podróż po posadzce, aż zatrzymał się i nie było wątpliwości, że jest martwy. Dwaj mężczyźni przykucnęli i podnieśli ciało, zanieśli je do okna i wyrzucili na zewnątrz. Następnie sami wyszli tą drogą na drugą stronę.

Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, bo stałam nieruchomo pomiędzy długimi stołami ze świeżymi owocami. Wrzucili martwe, ociekające krwią ciało do bagażnika i zapalili silnik. Razem ze starszym mężczyzną staliśmy bez słowa, obserwując odjeżdżający samochód. Gdy jego terkot ucichł, zaczęłam się trząść. Wewnątrz unosił się słodki, metaliczny zapach, jakby wilgotnych monet. W uszach mi dzwoniło. W tej chwili coś w moim dzieciństwie pękło, jakby ktoś rozerwał na pół płótno, i wiedziałam, że tej części mnie już nie ma. Z mojego gardła wydobył się długi, cichy krzyk. Stałam tam z otwartymi ustami, granatem w dłoni i świeżą krwią u stóp.

Kiedy wróciłam do domu, nie powiedziałam ani słowa. Nie wiem czemu. Nikt nie pytał o plamy na moich butach. Życie się zmieniło. Mieszkaliśmy w innym świecie – to równie proste, co przerażające. Gdybym mogła poprosić Allaha o wymazanie z pamięci jednego wspomnienia, byłaby to ta masakra, podczas której nauczyłam się, że człowiek może bezlitośnie zabić innego człowieka, mając dziecko jako świadka. Powiedziałam ojcu, że udało mi się dostać tylko granat, wręczyłam mu go i uklęknęłam do modlitwy.

Pakistańska córka.

Подняться наверх