Читать книгу Poza kontrolą - Kathryn Croft - Страница 6
2
ОглавлениеNiepokój ogarnia mnie, jeszcze zanim uniosę powieki. Otrzeźwia mnie, chociaż marzę o jeszcze pięciu minutach spokoju. Słońce sączy się przez cienkie zasłony, więc z jękiem przekręcam się na bok. James już wstał, ale zostawił na swojej poduszce żółtą samoprzylepną karteczkę z wiadomością dla mnie. Pocieram oczy i czytam. To podwójne przeprosiny: za to, że wczoraj wrócił tak późno, i za to, że dzisiaj musiał wyjść tak wcześnie. Pociesza mnie widok trzech buziaków, które nagryzmolił pod spodem. Pracuje tak ciężko, żeby nas utrzymać. Byłabym niewdzięczną żoną, gdybym narzekała na jego nieobecności.
W końcu zerkam na zegarek i z przerażeniem stwierdzam, że zaspałam. Powinnam była obudzić chłopców pół godziny temu. Teraz spóźnią się do szkoły i będą mieli kolejny argument przeciwko mojej obecności tutaj. „To przez nią się spóźniliśmy, tato. To jej wina. To wszystko jej wina. Co ty z nią w ogóle robisz? Ona wcale nie przypomina mamy”. Właśnie takie słowa krążą mi po głowie, gdy narzucam szlafrok i spieszę do pokoju Dillona.
Pukam i czekam, ale nie odpowiada. Powoli otwieram drzwi, przekonana, że po prostu mnie ignoruje, ale widzę, że go tam nie ma. Kołdra leży skotłowana w nogach łóżka, a pidżama na ziemi.
To samo zastaję w pokoju Luke’a, chociaż tam jest czyściej. Zastanawiam się, czy to James ich obudził, ale przecież gdyby tutaj był jeszcze pół godziny temu, obudziłby również mnie, prawda?
Wkrótce zagadka sama się rozwiązuje. Słyszę trzask drzwi frontowych i pędzę do okna na piętrze. Widzę, jak chłopcy maszerują w stronę przystanku autobusowego, z wypchanymi plecakami przewieszonymi przez ramiona.
Powinno mnie to cieszyć, że sami się wyszykowali. Chciałabym wierzyć, że zrobili to, bym mogła dłużej pospać. Ale to nie takie proste. Właśnie odnieśli małe zwycięstwo i wszyscy o tym wiemy.
Przynajmniej czeka mnie kilka godzin spokoju, nim wrócą ze szkoły. Powinnam wykorzystać ten dzień najlepiej, jak potrafię. Rzadko robię sobie przerwę od nauki i zamartwiania się.
Postanawiam, że zajrzę do studia fotograficznego Jamesa. Moja spontaniczność go ucieszy; zapewne myśli, że ją straciłam, gdy się pobraliśmy.
Biorę szybki prysznic i myję włosy. Są już za długie, sięgają mi za ramiona, a w takiej fryzurze nie jest mi do twarzy, ale wkrótce je zetnę. Bridgette zażartowałaby, że staczam się po równi pochyłej, skoro aż tak się zapuściłam. A przecież nie mam nawet trzydziestki. Uśmiecham się, gdy wyobrażam sobie, jak by się przeraziła na widok moich rozdwojonych końcówek. Osuszam włosy ręcznikiem, przeczesuję splątane kosmyki grzebieniem i schodzę na dół.
Z głodu burczy mi w brzuchu, ale jest już za pięć dziesiąta i nie chcę tracić więcej czasu. Mogłabym pójść do studia piechotą, ale znowu mży, więc wybieram autobus.
Nawet przy najbardziej ponurej pogodzie Wimbledon Village kipi kolorami i możliwościami. Gdy tylko wysiadam z autobusu, odzyskuję pewność siebie i znowu czuję się młodo, jak wtedy gdy poznałam Jamesa. Miłość nas zmienia, prawda? Mam na myśli prawdziwą miłość, która uświadamia nam, że bez tej drugiej osoby byśmy zginęli. Po prostu zniknęli bez śladu.
Docieram do kawiarni The Coffee Bean i wchodzę do środka, zastanawiając się, czy zobaczę jakieś znajome twarze. Minęło zaledwie osiem miesięcy, od kiedy przestałam tu pracować, i wiem, że Carlo wciąż jest właścicielem. Spowija mnie aromat kawy, a gdy podchodzę do kasy, słyszę znajomy głos.
– Callie?
Odwracam się i widzę Anthony’ego. Z ekscytacją macha rękami – ku rozbawieniu klienta, którego właśnie skończył obsługiwać.
– Skarbie, jak się masz? Wracasz do nas?
– Nie, przykro mi. – Uśmiecham się. – Przyszłam tylko po kawę i śniadanie.
Wygląda na rozczarowanego. A ja znowu czuję wyrzuty sumienia, chociaż wszyscy od początku wiedzieli, że nie zamierzam tu zostać na stałe.
– Och, no cóż. Pomarzyć zawsze można. Co ci podać?
Zamawiam dwa cappuccino i dwie bułki z bekonem i jajkiem. James na pewno jest już po śniadaniu, ale nigdy nie odmawia jedzenia. Nie wiem, gdzie on to wszystko mieści, bo wciąż ma smukłe ciało sportowca. Za to on przysięga, że to skutek stresu związanego z posiadaniem młodszej żony. Zastanawiam się, ile w tym prawdy.
Żegnam się z Anthonym i opuszczam kawiarnię z jedzeniem zapakowanym w brązową papierową torbę i napojami na tekturowej tacce. Przechodzę przez ulicę do studia Jamesa, które znajduje się dokładnie naprzeciwko. Vision Photography. Zawsze się uśmiecham, gdy widzę tę nazwę, bo to ja mu ją podsunęłam, kiedy pracował nad zmianą wizerunku swojej działalności.
Gdy zaczęliśmy się spotykać, zżerały mnie nerwy. Nie miałam odwagi liczyć na to, że ten człowiek sukcesu mający własną firmę zainteresuje się na dłużej kimś takim jak ja.
Ale nawet teraz, jako jego żona, czuję znajome ukłucie niepewności, gdy zbliżam się do drzwi studia. To uczucie tylko się pogłębia, kiedy widzę, jak Tabitha pochyla się nad nim i wskazuje na jakiś przedmiot leżący w witrynie. Jak zwykle jest nienagannie ubrana, w obcisłą ołówkową spódnicę i żakiet. Ma idealną fryzurę, a perfekcyjny makijaż widać nawet przez szybę. Zerkam na swoje legginsy i dżinsową kurtkę i żałuję, że nie włożyłam czegoś innego. Czegoś, w czym mogłabym konkurować z kobietą, która nieustannie nadskakuje mojemu mężowi.
Raz popełniłam błąd i skomentowałam jej wygląd. Powiedziałam Jamesowi, że Tabitha mogłaby chodzić w dżinsach i rozciągniętych koszulkach, a klienci i tak waliliby drzwiami i oknami do jego studia. Ale on tylko się uśmiechnął i powiedział, że wizerunek jest najważniejszy. Zrozumiałam, co tak naprawdę chciał mi przekazać. Żebym nie była zazdrosna.
Właśnie przygotowują nową ekspozycję zdjęć. Piękny zbiór uśmiechniętych twarzy, które mają pokazać potencjalnym klientom, kim mogliby się stać, nawet jeśli tylko na jeden moment zamrożony w czasie. Przez kilka chwil obserwuję męża z recepcjonistką. Chociaż James twierdzi, że Tabitha jest kimś więcej. Nazywa ją kierowniczką biura. Ale ja nie zamierzam jej pokazać, że doceniam jej wkład w rozwój studia. Ta kobieta i tak jest już zbyt arogancka. Najwyraźniej dobrze im się razem pracuje, a James zawsze wypowiada się o niej w samych superlatywach, więc powinnam się cieszyć, że może liczyć na jej wsparcie. Dlaczego zatem czuję się tak nieswojo?
– Niespodzianka! – wołam, wchodząc do środka i machając torebką z jedzeniem.
Ten wymuszony pokaz pewności siebie wymaga ode mnie wiele wysiłku, ale nie mam wyboru. Kątem oka zauważam, że uśmiech Tabithy blednie.
– Callie! Jak miło! Co tam masz? – James bierze mnie w ramiona.
Nie wstydzi się publicznego okazywania uczuć. Chociaż jesteśmy razem już niemal trzy lata, wciąż czuję motylki w brzuchu, gdy mnie dotyka. Nadal chcę, żeby widział mnie tylko z najlepszej strony.
– Przyniosłam dla nas śniadanie. To pewnie będzie twoje drugie?
James się śmieje, a gdy to robi, na jego twarzy pojawiają się głębokie bruzdy i widzę przebłysk tego, jak będzie wyglądał za dziesięć lat. Za dwadzieścia. Z wiekiem stanie się tylko przystojniejszy.
– Tak, zjadłem rano smażone jajka. Aż się dziwiłem, że się nie obudziłaś, gdy rozbijałem się po kuchni. Musiałaś być wykończona.
Żałuję, że mnie nie obudził. Byłoby miło zrobić to dziś rano, poczuć ciężar jego ciała na swoim. Dzięki temu przestałabym roztrząsać swoje problemy.
Przenoszę wzrok na Tabithę i po raz pierwszy zauważam siateczkę zmarszczek w kącikach jej oczu. Wiem, że to wredne z mojej strony, ale sprawia mi to przyjemność.
– Witaj, Callie. – Tabitha wymawia moje imię, jakby zjadła coś zepsutego i musiała to wypluć. A potem szybko zwraca się do Jamesa: – Nie zapomnij, że masz spotkanie za dziesięć minut. – Klepie go po ramieniu, po czym odchodzi w głąb studia, zostawiając nas samych.
– Dlaczego mnie nie obudziłeś? – pytam, opadając na miękkie skórzane siedzisko w oknie.
Jest niemal tak wygodne jak nasza domowa sofa. Tabitha dobrze je wybrała, gdy pomagała mu urządzać studio.
James drapie się po podbródku.
– Cóż, mógłbym skłamać i powiedzieć, że wyglądałaś tak pięknie i spokojnie, że nie chciałem ci przeszkadzać – śmieje się. – Ale prawda jest taka, że po prostu wyglądałaś na okropnie zmęczoną. – Zawsze mogę liczyć na to, że James powie mi prawdę; nie wierzy w owijanie w bawełnę. – Dobrze się czujesz? Zazwyczaj nie potrzebujesz aż tyle snu. Wróciłem wczoraj o dziesiątej, a ty już spałaś jak zabita.
Posyłam mu blady uśmiech, ale nie wspominam, że wcale nie czuję się dobrze. Że prawdopodobnie istnieje fizyczna przyczyna, która sprawia, że nie jestem do końca sobą. Odsuwam na bok myśl o tacie. Nie mam teraz do tego głowy.
– W każdym razie – ciągnie James – wiedziałem, że i tak ustawiłaś budzik, żeby wyprawić chłopców do szkoły. – Właśnie tak mnie postrzega. Stara, dobra Callie, na którą zawsze może liczyć. – Mają szczęście, że tak o nich dbasz. Wciąż im to powtarzam.
Dillon i Luke jeszcze nie mieli okazji mu się poskarżyć, że sami wyszykowali się do szkoły, a ja to wszystko przespałam. Ale może zachowają to w tajemnicy w zamian za moje milczenie na temat ich wczorajszego zniknięcia.
Zastanawiam się, czy mu jednak o tym nie powiedzieć, ale gryzę się w język. James musi odpocząć od tych ciągłych kłótni.
– Daliśmy sobie jakoś radę – zapewniam.
James kiwa głową z zadowoleniem. Na pewno czuje ulgę, że nie doszło do kolejnego konfliktu.
– Widzisz, to już jakiś postęp, prawda? – Ale oczy zachodzą mu mgłą i wiem, że myśli o Lauren.
Sięga po moją dłoń, a ja przyjmuję jego milczące przeprosiny. „Wybacz, że o niej myślę. Mówią, że czas leczy rany, ale ja nie jestem tego taki pewien”.
Już mam zmienić temat, ale on robi to wcześniej.
– A więc co będziesz dziś porabiać?
Zanim zdążę odpowiedzieć, Tabitha wraca z zaplecza i siada przy swoim biurku. Rozprasza mnie stukanie jej paznokci o klawiaturę.
– Pewnie masz dużo nauki? – dodaje James.
Odwija bułkę, którą mu przyniosłam, zgniata papierek w kulkę i wrzuca ją do kosza przy biurku Tabithy.
– Ale masz cela! – woła ona i uśmiecha się do niego szeroko ustami umalowanymi jaskrawoczerwoną szminką.
Przechyla głowę na bok i patrzy na niego z uwielbieniem.
Jeśli tak flirtuje z moim mężem w mojej obecności, to… Nawet nie chcę kończyć tej myśli.
Przenoszę wzrok z powrotem na Jamesa.
– Zamierzałam zrobić sobie dziś wolne od nauki, ale właściwie muszę napisać pracę na następny czwartek i naprawdę powinnam się wreszcie do tego zabrać.
– A na jaki temat? – dopytuje James, sącząc cappuccino przez otwór w pokrywie kubka.
Nigdy nie zdejmuje wieczka, gdy pije kawę na wynos. Nawet gdy jest w studiu i tak naprawdę go nie potrzebuje.
– Będę pisać o strachu i smutku.
– Że co? – wtrąca Tabitha.
Nawet nie zauważyłam, kiedy przestała stukać w klawiaturę i zaczęła się przysłuchiwać naszej rozmowie.
Kusi mnie, żeby odburknąć, że to nie jej sprawa, ale gryzę się w język. James odpowiada za mnie:
– Callie studiuje na Uniwersytecie Otwartym. Będzie terapeutką. Jesteśmy z niej tacy dumni. Wkrótce zacznie przyjmować pacjentów. Tylko pomyśl, dwa biznesy w rodzinie.
Ale ja nie cieszę się jego pochwałami. Skupiam się tylko na liczbie mnogiej, której użył. „Jesteśmy”.
– To świetnie. – Tabitha uśmiecha się fałszywie i szybko wraca do swoich zajęć.
Komplementy Jamesa pod moim adresem sprawiły, że straciła nastrój do flirtowania.
Wstaję i mówię mężowi, że muszę już iść. Mam jeszcze mnóstwo czasu, nim będę musiała wrócić do domu, i nie wiem, co zrobić z tyloma godzinami wolności. Nagle wpadam na pewien pomysł.
– A może pójdziemy dziś wieczorem na kolację? Tylko we dwoje? Moglibyśmy poprosić panią Simmons, żeby popilnowała chłopców. Minęły wieki, od kiedy…
Jamesa nie trzeba długo przekonywać.
– Świetny plan. Ale nie prośmy o pomoc pani Simmons. Nie wydaje ci się, że ona jest odrobinę… Sam nie wiem… Mam wrażenie, że to raczej chłopcy musieliby pilnować jej. Wiecznie tylko jęczy i narzeka albo sama nie wie, co się wokół niej dzieje. Jestem pewien, że Emma zgodzi się przyjechać. Wyjdę dziś wcześniej i…
– Tak mi przykro, ale chyba nie dasz rady – woła Tabitha. – Dosłownie w tej sekundzie przyjęłam dla ciebie zlecenie w Docklands na dziewiętnastą. Jakaś para chce, żebyś zrobił zdjęcia na ich przyjęciu zaręczynowym. Impreza może się skończyć późno. Przykro mi, James.
– Och. – James bierze mnie za rękę. – Przepraszam, Callie, może jutro?
Wtulam twarz w jego pierś, żeby ukryć rozczarowanie, i mamroczę:
– W porządku. Jutro. To do zobaczenia później.
Żegnam się szorstko z Tabithą i wychodzę, nie czekając na odpowiedź. Przestało mżyć, a słońce próbuje się przebić przez chmury. Ruszam w stronę przystanku, a gdy ostatni raz zerkam na witrynę studia, widzę, że Tabitha już znowu pochyla się nad Jamesem. Macham mu na pożegnanie, ale tego nie zauważa. Wyrzucam swoją kanapkę do pobliskiego kosza na śmieci. Myśl o Tabicie sam na sam z moim mężem odbiera mi apetyt.
Wracam do domu i zatrzymuję się w przedpokoju. Od ośmiu miesięcy wchodzę do domu innej kobiety. Codziennie staję na jej dywanie w kolorze mokki, otoczona przez jej meble i ściany w kolorach, które ona wybrała. Dlaczego rozwiązanie tego problemu przyszło mi do głowy dopiero teraz?
Idę do salonu i przesuwam sofę pod okno. Na jej miejscu ustawiam obok siebie dwa fotele, a potem przenoszę telewizor na drugą stronę pokoju. Fortepian i komoda są zbyt ciężkie, żebym dała radę sama je przesunąć, ale i tak nie znalazłabym dla nich lepszego miejsca. Postanawiam, że w zamian kupię jakieś ozdoby i dodatki w moim guście i zamówię nowy dywan.
Oddycham z ulgą. Taka zmiana dobrze zrobi nam wszystkim. To będzie nowy początek.
Staję pośrodku salonu i rozglądam się wokół, studiując nowy układ mebli. Od razu czuję się lepiej. Przynajmniej pozostawiłam w tym pomieszczeniu swój ślad i to będzie musiało mi wystarczyć, dopóki wszystkiego nie wymienię.
Ale to wciąż za mało.
Pędzę do samochodu, zaparkowanego byle jak przed domem pani Simmons, i macham w stronę wykuszowego okna, bo wiem, że na pewno mnie obserwuje. Odjeżdżam z piskiem opon, podekscytowana tym, że wreszcie wzięłam sprawy w swoje ręce. Robię coś pozytywnego, żeby nam wszystkim było lepiej.
Dotarcie do marketu budowlanego B&Q nie zajmuje mi dużo czasu i wracam do domu w ciągu godziny, uginając się pod ciężarem puszek z cytrusową farbą. Bladożółty kolor będzie bardziej pogodny niż sterylna biel, którą wybrała Lauren, i z pewnością podniesie nas wszystkich na duchu. Eksperci od feng shui bez wątpienia znają się na rzeczy, prawda? Podczas gdy kursuję między domem a samochodem, znosząc do przedpokoju kolejne pakunki, wmawiam sobie, że postępuję słusznie. Dopasuję wygląd domu do tego, jak powinniśmy się czuć.
Przebieram się w starą koszulkę Jamesa i przykrywam wykładzinę płachtą malarską. Nigdy wcześniej nie malowałam ścian, ale to nie może być trudne. Wedle informacji na puszce jedna warstwa wystarczy, więc wzruszam ramionami i zaczynam. Na razie pomaluję tylko przedpokój. Chcę zrobić niespodziankę chłopcom. Chcę im pokazać, że będzie lepiej.
Mam słuchawki w uszach i słucham letnich przebojów z iPoda, więc nie zauważam, jak szybko mija czas. Dopiero gdy lewa słuchawka wypada mi z ucha, słyszę oddechy za plecami. Odwracam się ostrożnie na drabinie i widzę Dillona i Luke’a. Gapią się na mnie szeroko otwartymi oczami, przyciskając plecaki do piersi.
– Czy tata wie, że to robisz? – pyta Dillon, kręcąc głową.
– Właściwie to nie. Chciałam wam zrobić niespodziankę. Rozweselić trochę to miejsce. – Schodzę z drabiny, ale teraz to Dillon góruje nade mną i czuję się mała jak robak.
Luke też kręci głową, ale nie wygląda na rozgniewanego. Za to łzy stają mu w oczach, gdy zaczyna się jąkać:
– Ale… ale… ale to mama wybrała ten kolor. Chciała, żeby cały dom był pomalowany na biało, bo obaj lubiliśmy śnieg, gdy byliśmy malutcy.
Czuję, jakbym tonęła. Popełniłam okropny błąd.