Читать книгу Godzina zmierzchu - Katie Roiphe - Страница 4
ОглавлениеProlog
Zapominam, jak się oddycha. Coś wciąga mnie pod wodę. Taksówkarz zanosi mnie na ostry dyżur, ponieważ w taksówce zemdlałam, a moja matka nie potrafi udźwignąć dwunastolatki.
W książce Jak umieramy Sherwin Nuland opisuje fizyczne skutki zapalenia płuc: „Wskutek reakcji zapalnej mikroskopijnej wielkości pęcherzyki płucne ulegają obrzękowi i destrukcji. Uniemożliwia to prawidłową wymianę gazową. Stężenie tlenu we krwi spada, podczas gdy stężenie dwutlenku węgla rośnie do wartości, które zagrażają podstawowym funkcjom życiowym. Gdy stężenie tlenu spada poniżej punktu krytycznego, mózg odpowiada dalszą destrukcją komórek...”[1].
Ktoś nakłada mi maskę na twarz. Czuję słodycz tlenu, jakbym smakowała niebo.
Mam blisko 42 stopnie gorączki. W domu matka robiła mi kąpiel z kostkami lodu. Na ostrym dyżurze do rąk przylgnęły mi rurki, a może węże. Są tu dobre lub złe pielęgniarki, jedna wbija mi igłę w tętnicę, by zmierzyć poziom tlenu. Na sąsiednim łóżku serce małego dziecka przestaje bić.
Wtedy zaczynam pisać tę książkę.
Trzy tygodnie później opuszczam szpital, ale nie wracam w pełni do zdrowia.
Kaszel jest tak silny, że przypomina zwierzę, które zamieszkało we mnie i sypia w moim łóżku. W najgorsze dni matka próbuje powstrzymać mnie od pójścia do szkoły, ale ja upieram się, by iść.
Co wieczór gorączkuję, dygoczę przy kolacji, podczas odrabiania lekcji, w kąpieli. Nie ulega wątpliwości, że już zawsze będę się tak czuła; nie sposób wyobrazić sobie czasu po gorączce, a nawet jeśli istnieje takie wyobrażenie, jest ono słabe, nieprzekonujące, ponieważ gorączka jest całym światem.
Budzę się w przepoconej koszuli nocnej, w pościeli mokrej od potu. Pot jest czymś wstydliwym, co należy skrywać; gorączka też jest wstydliwa.
Po konsultacji z lekarzami dostaję antybiotyki. Trafiam do szpitala, wychodzę ze szpitala. Kiedy lekarze rozmawiają, mój ojciec, także lekarz, jest bardzo cichy. Moja choroba nie ma nazwy.
Pewnego dnia kaszlę i na chusteczce pojawia się krew. Czuję krew w ustach. Wiem, to znaczy, że umieram, postępuję więc rozsądnie i nie mówię nikomu, ani matce, ani ojcu, siostrom czy lekarzowi.
Nie można mnie nazwać typową dwunastolatką. Podczas pierwszego zapalenia płuc przyjaciel matki zrobił dla mnie tekturowy domek z włochatą myszką w niebieskiej bawełnianej sukience, z maleńkimi kapami na łóżko, fotelami, ubraniami i książkami. Uwielbiam ten domek i bawię się nim, choć jestem na to za duża. Wciąż jestem dziewczynką, która bawi się włochatą myszką w sukience i usiłuje zapanować nad wykrztuszaniem krwi.
Matka staje na głowie, błaga, dzwoni do znajomych lekarzy, by wystarać się dla mnie o wizytę u sławnego pulmonologa. Kiedy w końcu trafiam do jego gabinetu, matka wyjaśnia, że ilekroć wchodzę na schody w naszym domu, dostaję zadyszki. Lekarz pyta, jak się czuję. Ani słowem nie wspominając o wykrztuszanej krwi, mówię:
– Czuję się dobrze.
W tym czasie czytam osobliwe książki. Moje lektury dotyczą wyłącznie ludobójstwa: Primo Levi, Elie Wiesel, relacje naocznych świadków rzezi Ormian. Mój apetyt na te książki jest nienasycony. Nie chodzi tylko o umierających ludzi, ale o ludzi umierających masowo, włącznie z dziećmi, wojny, masakry, nagie ciała w okopach. Połykam je jedną po drugiej. Lekturze towarzyszy coś w rodzaju pożądania. Pragnę widzieć, jak umierają dzieci.
Matka kupuje mi do szpitala jedwabne koszule nocne, bo szpitalne bawełniane piżamy z wielkimi otworami, wyblakłymi nadrukami i tasiemkami są nieprzyzwoite. Liczni lekarze, stażyści i studenci medycyny unoszą te koszule nocne niczym w podróży poślubnej, by wsłuchiwać się w moje tajemnicze płuca. Stojąc półnago przed młodymi lekarzami, czuję się zażenowana.
Rodzina zielonoświątkowców przychodzi odwiedzić chore na cukrzycę dziecko, z którym dzielę pokój. Zapalają świece i zaczynają śpiewać po hiszpańsku, żeby wygonić diabła, rzucają ryż, który zadziwiająco głośno uderza o podłogę. Pielęgniarka wchodzi i ruga ich za to, że zapalili świece, w dodatku tak blisko tlenu. Krewni gaszą świece, ale gdy tylko pielęgniarka wychodzi, zapalają je znowu. Oferują, że wypędzą ze mnie diabła, a moja matka im pozwala.
Do szkolnej gazetki piszę opowiadanie o dziewczynce w szpitalu, która na końcu słyszy słowa: „Przyjdź do mnie, córko wiatru”. Głos nawołuje, żeby się poddała, dała sobie spokój, dobywa się niemal na poziomie komórkowym. Coś w ciele dziewczynki każe jej przestać walczyć, pójść pod wodę. Tamta linijka coś mi dziś przypomina: moment, kiedy śmierć, której tak się opierasz, walczysz, jesteś przerażony, nagle zaczyna cię pociągać. Jak pisze Virginia Woolf w oszałamiającej medytacji O chorowaniu: „...choroba nierzadko przybiera pozory miłości i zabawia się tym samym co miłość zestawem sztuczek”[2].
W końcu robią mi badanie polegające na wprowadzeniu rurki do gardła i wstrzyknięciu do płuc białego barwnika. To ma pokazać lekarzom, czy ogniska chronicznej infekcji są wystarczająco skupione, by można było je zoperować.
W noc poprzedzającą operację na szpitalnych korytarzach rozbrzmiewają dudy. Dźwięk tak bardzo nie pasuje do tego miejsca, jest tak piękny i tak żałobny, że wzbudza we mnie lęk. Matka wyjaśnia, że syn policjanta ma raka, a policja przysłała zespół dudziarzy, żeby dla niego grali.
Operacja trwa siedem godzin. Usuwają mi połowę płuca. W sali pooperacyjnej, z rurką w gardle, rurkami odprowadzającymi krew z płuc przez dziurki między żebrami, odzyskuję przytomność po narkozie i proszę, by przyszła matka.
– Jesteś za duża, żeby wzywać matkę – karci mnie pielęgniarka.
Moja starsza siostra studiuje medycynę. Nie onieśmielają jej rurki, kładzie się ze mną do łóżka i mnie rozwesela. Przynosi czerwone metalowe pudełko magdalenek, które upiekła. Moja najlepsza przyjaciółka nie odwiedza mnie w szpitalu. Postanowiła, że przestaje się ze mną przyjaźnić.
Po powrocie do domu ważę dwadzieścia pięć kilo. Nie mam siły otworzyć drzwi. Włosy z przodu mi wypadły, więc muszę ściąć wszystkie. Ojciec zabiera mnie na powolne spacery po naszej ulicy, ale nie mogę jeszcze nawet obejść kwartału.
Czyta się o żołnierzach, którym trudno jest wrócić do życia w cywilu. Nie potrafią na powrót wejść w codzienne dylematy: czy włożyć zimowy płaszcz, czy pójść na przyjęcie, czy zjeść lunch. Całkowicie pochłania ich tamten szokujący czas, wciąż na nowo ich wciąga. Kochają go, tak jak kocha się kogoś, kto zranił. Ten czas nie chce ich wypuścić. W ostatecznym rozrachunku nie ma znaczenia, czy są to najlepsze, czy najgorsze godziny twego życia, wszystko staje się nieważne, odjęte. Jednak na powrót cię przyciąga. Właśnie tak się czuję, ale nie wiem, jak to nazwać. Wracam do lektury The Road from Home: The Story of an Armenian Girl.
Maurice Sendak siedział przy umierających ludziach, których kochał, i ich rysował. Niektórym mogłoby się to wydawać perwersyjne i dziwaczne, ale ja intuicyjnie w pełni to rozumiem. Sama przecież robię coś podobnego.
Piszę o śmierci. Nie o umieraniu ludzi, których kochałam, ale pisarzy i artystów wyjątkowo wrażliwych lub dostrojonych do śmierci, którzy borykali się z nią w swojej twórczości, listach, romansach, snach. Wybrałam osoby szaleńczo ekspresyjne lub obdarzone intelektualnym żarem, takie, które konfrontację ze śmiertelnością potrafią wyrazić słowami – w jednym przypadku obrazami – w sposób, w jaki większość z nas nie chce lub nie potrafi tego zrobić.
Trudno byłoby wyjaśnić, czemu wybrałam właśnie te osoby. Do każdej z nich ciągnęło mnie instynktownie, czułam żar bijący z ich pisarstwa. Miałam poczucie, że zdołają mi odpowiedzieć, skomplikować lub wyostrzyć moje pytania; że ich śmierć, wystawiona na pokaz, wskaże mi to, co powinnam dostrzec. Wybrałam pisarzy, którzy coś dla mnie znaczyli, ich głosy rozbrzmiewały już w mojej głowie, a ich podejście do śmierci było w ten czy inny sposób ekstremalne: inspirujące, zdumiewające, heroiczne lub gniewne. Wybrałam zagadkowe życiorysy, które mnie dezorientowały, intrygowały, niepokoiły, gwałtownie zaskakiwały. Wybrałam ludzi o wyobraźni rozleglejszej, silniejszej, o większym potencjale, intensywniejszej i zdolniejszej do dokładniejszego opisu niż moja. Myślałam: jeżeli zbliżanie się śmierci jest prawie niemożliwe do ujęcia w słowa, kto mógłby mieć największą szansę, by tego dokonać?
Po wyborze osób zaczęłam przeczesywać ich dzieła, listy, dzienniki, notatki, kartki pocztowe, bazgroły, wywiady, rękopisy, szukając w nich przebłysków przemyśleń i odczuć na temat umierania. Rozmawiałam z synami, córkami, kochankami, żonami, byłymi żonami, przyjaciółmi, opiekunkami, gospodyniami, nocnymi pielęgniarkami. Dowiadywałam się, jak stawiali lub nie stawiali czoła, witali lub unikali, godzili się lub ciskali gromy na śmierć, czasem wszystko jednocześnie. Zapisywałam żarty, które opowiadali w szpitalu, zrobiłam notatkę o nowej fryzurze, która poprawiła komuś humor, albo o tym, jak ktoś inny sięgnął po kartkę, by jeszcze coś zapisać w tych niewiarygodnych, dręczących okolicznościach.
Znosząc potworny ból, Zygmunt Freud nie chciał przyjmować nic silniejszego od aspiryny, aby myśleć klarownie, aż w końcu sam wybrał moment własnej śmierci. Z kolei Susan Sontag do końca walczyła ze śmiercią, wierząc na pewnym irracjonalnym poziomie, że śmiertelność uczyni dla niej wyjątek. Maurice Sendak całe życie pracował nad śmiercią, oswajając lęk i obsesję rysunkami, by wreszcie ze swojej szalonej wyobraźni stworzyć piękne malarskie marzenie, które miało dodać mu otuchy. Na miesiąc przed śmiercią John Updike był już zbyt słaby, by dokończyć ostatnie wiersze o umieraniu, siedział więc zrezygnowany z głową opartą na maszynie do pisania i już miał się poddać, ale znalazł siłę, by je ukończyć. Dylan Thomas na przyjęciu w ostatnich dniach życia zostawił swoją kochankę na parterze, sam zaś poszedł na górę, by kochać się z panią domu, gnany tą niezrównaną mieszanką witalności i autodestrukcji. „Śpiewałem w okowach jak ocean”, napisał.
W tych śmierciach są przebłyski dzielności, piękna, rozdzierająco bezcelowego cierpienia, szaleńczej autodestrukcji, naprawdę okropnego zachowania, twórczych wybuchów, wielkiego oddania, przenikliwej samowiedzy i wspaniałej ułudy. Są rzeczy, jakich nigdy bym się nie domyśliła ani przewidziała. Osobliwe, zadziwiające detale, żarty, komentarze rzucane mimochodem opowiadają inną, pełniejszą historię.
Dlaczego Sendak chciał rysować śmierć? Czemu Annie Leibovitz zrobiła ostatnie, kontrowersyjne zdjęcia umierającej i już zmarłej Susan Sontag? Dlaczego ludzie w czasach wiktoriańskich fotografowali martwe dzieci w wózkach albo usadzone na kolanach? Z jakiego powodu romantycy wykonywali maski pośmiertne? „Robię to, ponieważ nie potrafię tego nie robić – powiedział o swojej twórczości Sendak. – Coś we mnie wadliwie funkcjonuje”.
Myślę, że jeśli zdołam uchwycić śmierć na stronie książki, coś naprawię lub uzdrowię. Lepiej się poczuję. Do tego to się sprowadza.
Początkowo sądziłam, że usiłuję zrozumieć śmierć, potem jednak zdałam sobie sprawę, że się okłamuję. Chcę ujrzeć śmierć. Mówiąc „ujrzeć”, mam na myśli coś konkretnego i książkowego. Inny, odważniejszy reporter udałby się może do hospicjum, by rozmawiać z umierającymi, poleciałby w strefę działań wojennych, przeprowadzał wywiady w szpitalach dla zarażonych wirusem Ebola, ale ja zawsze inaczej widziałam sprawy. Aby ujrzeć świat, zawsze otwierałam książkę.
Zaczynam od pokoju. Pokoju Freuda, z przeszklonymi drzwiami do ogrodu, gdzie kwitnie migdałowiec; przytulnego pokoju Johna Updike’a w luksusowym hospicjum w Danvers w stanie Massachusetts; ostatniego pokoju Susan Sontag w ośrodku Memorial Sloan Kettering; pokoju Dylana Thomasa z namiotem tlenowym w szpitalu Świętego Wincentego; przystosowanego dla odwiedzających obszernego pokoju Maurice’a Sendaka w szpitalu w Danbury. Bardzo wyraźnie nie pasuję do tych pokojów.
To jeden z naszych nielicznych tematów tabu. Sherwin Nuland pisze: „Nowoczesna śmierć dokonuje się w nowoczesnym szpitalu, gdzie zostaje ukryta, oczyszczona z wszelkiego organicznego nalotu, opakowana i wyekspediowana na nowoczesny pogrzeb. Możemy teraz zdeprecjonować nie tylko śmierć, ale i samą naturę”[3]. Nie widzimy śmierci tak, jak widzieli ją stale ludzie w innych stuleciach: matkę przy porodzie w mahoniowym łożu z baldachimem, owinięte w prześcieradło niemowlę niesione korytarzem, rozpłomienione gorączką dziecko chore na szkarlatynę. Niezbyt często widujemy ludzi umierających w naszych domach. Umiemy zapomnieć o śmierci, odgrodzić ją kordonem. Mimo to żar ciekawości nie gaśnie. Susan Sontag pisała, że „apetyt na zdjęcia przedstawiające cierpiące ciała jest niemal równie silny jak apetyt na zdjęcia nagich ciał”. Sontag uchwyciła prawie pornograficzny aspekt śmierci, pragnienie zobaczenia, które wydaje się nieuprawnione, niewłaściwe.
Dużo myślałam o tym pragnieniu, by zobaczyć śmierć. Annie Leibovitz, zapytana przez reportera o zdjęcia umierających i zmarłych bliskich – Susan Sontag, ojca – powiedziała: „Wracasz do tego, co znasz. To niemal rodzaj obrony. Wracasz do siebie. Nie wiesz dokładnie, co robisz. Nie analizowałam tego. Coś mnie do tego popychało”.
Czy w tym pragnieniu jest coś z niezdrowego zainteresowania, podglądactwa? Czy stanowi ono przejaw choroby, niezrównoważenia, a człowiek, który mu ulega, przypomina sępa?
Choćby nawet tak było, ciekawość wydaje się czymś naturalnym. Dla mnie wiąże się to z powrotem.
Praca nad tą książką wiązała się z rozmowami z wieloma nieznajomymi o ich umierających bliskich: matkach, ojcach, mężach i przyjaciołach. Początkowo czułam się niezręcznie, jak intruz, który prosi o przywołanie mrocznych, nieznośnych chwil. Pisałam długie listy i maile z przeprosinami; zapewniałam, że zrozumiem, jeśli nie zechcą ze mną rozmawiać. „Nie chcę zakłócać twojej prywatności – pisałam. – Będę ogromnie wdzięczna za poświęcony mi czas, ale w pełni zrozumiem, jeśli nie zechcesz rozmawiać”. Wyrażałam się tak niezręcznie, że moi rozmówcy często zaczynali dodawać mi otuchy. Wiele z tych rozmów należało do najbardziej niezwykłych, jakie zdarzyło mi się prowadzić.
Historia czyjejś śmierci jest intymna, przytłaczająca, ale może w pewnym sensie łatwiej ją opowiedzieć nieznajomej osobie. Zwinięta w łóżku, całymi godzinami rozmawiałam z ludźmi przez telefon. Niektórzy oddzwaniali lub pisali mailem o sprawach, które sobie przypomnieli, przemyśleniach, analizach. Niektórzy urywali i zaczynali na nowo. Niektórzy mówili, że nie chcą rozmawiać, ale potem zmieniali zdanie. Niektórzy mówili, że nie chcą rozmawiać, po czym mówili godzinami. Jedna osoba płakała na stołku barowym. Pewien człowiek zgodził się odpowiadać na moje pytania tylko w trakcie malowania mojego portretu, więc siedziałam w pracowni, próbując, najczęściej bez powodzenia, nie poruszać się i nie gestykulować podczas rozmowy. Wywiady zamieniały się czasem w herbaty, lunche, drinki, wizyty w muzeum, rozciągały się na wiele miesięcy. W rozmowach iskrzyło; nieodparcie pojawiało się pragnienie, by wyjaśnić, wspólnie roztrząsać. Moi rozmówcy hojnie dzielili się wrażeniami, bardzo osobistymi reakcjami. Opowiadali o hektycznych chwilach, chcieli też jednak rozmawiać o czymś, o czym się nie mówi. Wszyscy niezręcznie krążyliśmy wokół tabu śmierci.
Jeden z moich rozmówców powiedział: „Nie kwestionuję twojej motywacji”. Poczułam ogromną wdzięczność, ponieważ sama nieustannie kwestionowałam swoje pobudki, stale je roztrząsałam. Dlaczego to robię? Czemu chcę to wiedzieć? Kto normalny chce wchodzić w tę cichą, świętą przestrzeń? Dlaczego chcę tak bardzo zbliżyć się do śmierci? Czemu nie potrafię uszanować granic przyzwoitości?
Na różnych etapach wieloletniej pracy nad książką kusiło mnie, by przerwać, ponieważ zajęcie to było zdradliwe, niebezpieczne, niezręczne, wprawiało w dezorientację lub budziło niepokój, ale nie mogłam przestać. Czułam, że te historie mnie przywoływały, choć nie w pełni to rozumiałam. Byłam nimi zafascynowana, miałam obsesję na ich punkcie. Przypominały łamigłówki lub tajemnice, których nie mogłam zostawić w spokoju ani przestać o nich myśleć.
Starożytni Egipcjanie czytali Księgę umarłych, aby uzyskać praktyczne wskazówki do pośmiertnej podróży – jak uniknąć ucięcia głowy w zaświatach, jak przybrać w zaświatach postać krokodyla, jak nie wejść w zaświaty do góry nogami – ale my nie mamy Księgi umarłych.
Problem z tym projektem polegał na tym, że mógł on trwać wiecznie. W tyle śmierci pragnęłam się zagłębić: szczęśliwa śmierć Williama Blake’a, który usiadł na łóżku i zobaczył anioły; Honoriusz Balzak zabijający się pracą i kawą; przypuszczalnie samobójczy upadek Primo Leviego ze schodów; mocne postanowienie Christophera Hitchensa, by relacjonować własną śmierć; skok do rzeki Virginii Woolf z kieszeniami pełnymi kamieni; Franz Kafka głodzący się w sanatorium jak Głodomór z jego opowiadania; Lew Tołstoj opuszczający żonę i umierający w domu zawiadowcy stacji; zawał F. Scotta Fitzgeralda w Hollywood. Wszystkie te zgony do mnie wołały.
Nie wierzę, że można się nauczyć umierać, zdobyć mądrość i się przygotować, a praca nad książką tylko potwierdziła to podejrzenie. Myślę jednak, że można patrzeć na śmierć z mniejszym lękiem.
Pracując nad portretami śmierci, czerpałam z nich wielką i osobliwą otuchę. Odsłaniało się w nich piękno życia. Siła inspirującego umysłu zmagającego się z problemem. Te szkice uwalniały, pocieszały, wprawiały w zachwyt, po części dlatego, że opisywani przeze mnie ludzie mieli za sobą wybitne, roziskrzone, fantastycznie twórcze życie. W natężeniu ostatnich momentów, w napływającym natłoku wszystkiego, w tej intensywności jest coś pięknego, mimo że sama śmierć piękna nie jest.
Maurice Sendak miał maskę pośmiertną Keatsa, którą przechowywał w drewnianym pudełku. Uwielbiał ją. Lubił gładzić jej czoło. Widziałam tę maskę, była przepiękna. Czemu ktoś chciałby mieć maskę pośmiertną?, pytałam siebie. A przecież wiedziałam. W pewnym sensie sama tworzyłam maski pośmiertne.
Kiedy myślę o śmierci mego ojca, z jakiegoś powodu wracam do chwili, gdy pada na marmurową posadzkę w lobby swego domu. Właśnie wraca z kolacji i koncertu.
– Wezwać karetkę? – pyta matka. To dla niej typowe: liczy się ze zdaniem męża-lekarza.
– Nie – odpowiada ojciec. Wyobrażam sobie jego ton: jest poirytowany sugestią, że sam nie potrafi o siebie zadbać. Właśnie ma silny zawał serca.
Kiedy moja siostra i ja docieramy do szpitala, ojciec już nie żyje.
Ma blisko osiemdziesiąt dwa lata, ale jego śmierć wydaje się nagła, jak piorun z jasnego nieba. Codziennie szedł dwadzieścia przecznic do pracy, przyjmował pacjentów do dziewiętnastej; całe życie nosił kobietom walizki, torby i dzieci. Był zaskakująco zdrowy jak na swój wiek.
Mimo to mam poczucie, że jeszcze przed nocą, w której ma zawał, zaczęła mu się ukazywać śmierć. Coraz częściej zapadał się w siebie, wycofywał. Podczas kolacji lub spaceru nagle stawał się nieobecny, roztargniony. Śmierć powoli zabierała go z życia.
Tak się złożyło, że na kilka tygodni przed śmiercią ojciec przeszedł gruntowne badania kardiologiczne. Jego lekarz oznajmił mu, że ma serce człowieka o trzydzieści lat młodszego. Jednak mniej więcej w tym samym czasie, pod koniec listopada, ojciec postanowił nagle usiąść i spisać nazwiska wszystkich autorów obrazów i rysunków, które kolekcjonował przez sześćdziesiąt lat. Uważał, że w przeciwnym razie moja matka, siostra i ja nie będziemy wiedziały, co mamy. Dlaczego z sześćdziesięciu lat kolekcjonowania wybrał właśnie tę chwilę? Nie wiedział, że umrze, ale czy popychał go głębszy imperatyw, niemal na poziomie komórkowym? Czy ciało ma przeczucie kresu wcześniej niż umysł? Czy ojciec w pewien sposób wiedział? Na ostrym dyżurze w szpitalu Świętego Łukasza lekarz pyta, czy chcemy zobaczyć ciało. Nie chcę oglądać ciała. Jakimś sposobem znalazłam się na dworze za elektrycznie otwieranymi drzwiami, w mroźnym powietrzu, oślepiona szpitalnymi światłami, a moja starsza siostra, psychoanalityczka, mnie dogania. Mówi, że zobaczenie ciała jest ważne, ponieważ jeśli nie widziałaś ciała, to ciała nie ma. Nie jestem w stanie tego przyjąć, więc nie oglądam ciała i ciała nie ma.
Kiedy wracam ze szpitala do domu, moja dwuipółroczna córeczka nie śpi, siedzi wyprostowana, czeka na mnie, by wyrazić oburzenie, ponieważ zostawiłam ją w środku nocy bez uprzedzenia.
Mówię jej, że mój ojciec umarł. Tłumaczę, co to znaczy.
Słyszę własny głos:
– Czasami, kiedy ludzie się starzeją, ich ciała przestają działać.
– Czasami?
– Cóż, zawsze – odpowiadam po chwili.
Brutalne słowa skierowane do dwulatki; nawet nie brzmią prawdziwie.
W tygodniach po śmierci ojca funkcjonuję na zwolnionych obrotach. Przestałam jeść. W naszej rodzinie gotował ojciec. Piekł chleb, łowił i przyrządzał okonie, pstrągi, łososie, lufary, zbierał jagody, z których robił dżemy i ciasta. Na Święto Dziękczynienia piekł wielkie indyki i chleb żurawinowy. Swoim okropnym charakterem pisma kopiował przepisy na żółtym papierze kancelaryjnym. Po upadku, kiedy wróciłam rano z ostrego dyżuru do domu, przyniósł mi biszkopty domowej roboty, a w dniu, gdy przywiozłam małą ze szpitala, przyszedł z wołowiną po burgundzku i mousaką z jagnięciny do zamrożenia. Wygląda na to, że podczas tego kryzysu czekam, aż ojciec przyniesie mi coś do jedzenia.
Tymczasem mała zasypuje mnie gradem pytań. Chciałabym, żeby ktoś dał mi broszurę Co mówić dziecku, ale nikt mi jej nie podaje.
– Czy dziadek miał plastry, kiedy uparł? – pyta córeczka. – Jakie miał ozdoby na plastrach, kiedy uparł? – Chce oczywiście usłyszeć, że na plastrach miał włochate, pocieszające zwierzątka. Myślę o tym, co Freud nazwał „bolesną zagadką śmierci”. Zagadką, bo pozostaje pewne pytanie bez odpowiedzi, zamęt, który należy uporządkować.
W dzieciństwie miałam żółwia imieniem Herman. Nazwałam go tak na cześć ojca, w tym krótkim radosnym okresie, kiedy ojciec był jedynym mężczyzną na ziemi. Potem żółw umarł. Nie wiem, kiedy uświadomiłam sobie, że umarł, ale w pewnym momencie pojęłam z przerażeniem, że nie żyje. Nadal go karmiłam, sprzątałam klatkę, udawałam, że tak naprawdę nie umarł. Bardzo mało było rzeczy, które żółw kochał, na których mu zależało. W końcu nie było wielkiej różnicy między martwym a żywym żółwiem. Wreszcie zabrałam go na trawę i uwolniłam. Tak właśnie wszystkim powiedziałam. Uwolniłam go.
Mój ojciec chciał przestać palić, kiedy wszyscy przestali palić, bo okazało się, że palenie szkodzi, ale, w przeciwieństwie do innych, on nie przestał. Wykradał się i palił. Pamiętam woń dymu w jego włosach, ciężkie szklane popielniczki w jego gabinecie. Ojciec nie był typem człowieka skrywającego przywary, choćby drobne, ale palenie utrzymywał w tajemnicy. To budziło mój strach. Na lekcji biologii pompowałam dym w złote rybki i patrzyłam, jak wypływają na powierzchnię.
Szczerze mówiąc, pamiętam, że pod koniec życia ojciec często miewał zadyszkę. Pamiętam urywany oddech po przejściu paru przecznic, jak brakowało mu tchu. Pamiętam, jakie to było niepokojące i jak nie dawałam sobie prawa, by to usłyszeć. Czemu więc całymi latami palił po kryjomu, niszcząc sobie płuca, skoro wiedział, że to je niszczy? Dlaczego Freud, obok Trollope’a jeden z bohaterów ojca, wciąż palił wbrew wyraźnym zakazom lekarzy? Czuję, że ojciec uśmiechnąłby się, gdyby usłyszał, jak Freud cytuje George’a Bernarda Shawa: „Nie próbuj żyć wiecznie, i tak ci się nie uda”.
Czy chciałam przeprowadzić z ojcem ostatnią rozmowę? Nie miałam z nim skomplikowanej relacji; nie było splątanych konfliktów do rozwiązania. Wiedział, jak bardzo go kocham. Co było do powiedzenia? A jednak coś było. Przed śmiercią ojciec martwił się moim małżeństwem. Dostrzegał rzeczy, które kazały mu podejrzewać, że ja i moja córka nie będziemy mogły liczyć na mojego męża tak, jak ojciec by sobie życzył. Żałuję, że nie powiedziałam mu, że zamierzam odejść od męża. Poczułby ulgę. Przestałby się martwić. Jakie to ma znaczenie, gdy ziemia sypie się na trumnę? Ależ ma. Ma znaczenie.
Podczas pracy nad tą książką odkryłam, że choć prawie wszyscy fantazjują na temat „ostatniej rozmowy”, mało kto ją przeprowadza. Ta fantazja o domknięciu, ostatnim porozumieniu przynoszącym oczyszczenie rzadko się urzeczywistnia, ponieważ dawna kłująca rezerwa lub gniew wciąż są obecne. Pilność śmierci nie przynosi oczyszczenia tego co mętne, nie usuwa przeszkód, nie rozwiązuje konfliktów, nie zmusza nas do rozmawiania o istotnych sprawach, choćbyśmy bardzo tego pragnęli.
Najczęściej ostatnia rozmowa nie istnieje lub istnieje wyłącznie jako parodia, w odrzuceniu sensu, beckettowskim absurdzie. Weźmy ostatnie słowa matki Philipa Rotha:
– Nie chcę tej zupy.
Najczęściej pozostajemy z tym szaleńczym niedokończeniem, co może częściowo tłumaczy naszą nadzieję na ostatnią rozmowę, jak gdyby rzeczy się kończyły, a nie były po prostu ucinane.
Nie kupiłabym „New York Post” ze zdjęciem nieżywego dziecka na okładce, ale ponieważ leży na stoliku w kawiarni, czytam artykuł z czwartej strony. Rodzina przyjechała z New Jersey. Ojciec robił zdjęcie na promenadzie przed lwami morskimi w zoo w Central Parku, matka trzymała sześciomiesięczną Giannę, kiedy spadająca gałąź zabiła małą. Kończąc artykuł, mam poczucie, że otrzymałam za mało szczegółów, ale niby jakich informacji szukałam? Jakich jeszcze szczegółów miałabym potrzebować?
Kilka tygodni wcześniej zabrałam synka do zoo w Central Parku. Pokazałam mu wielki zegar z kukułką ze zwierzętami grającymi na instrumentach, ten sam, który oglądałam w dzieciństwie, niedaleko słoni morskich. Lektura artykułu w „Post” ma coś z zaklęcia. Czy mówię sobie, że w świecie pełnym próchniejących gałęzi moje dziecko śpi bezpiecznie w zielonym łóżeczku na parterze mojego domu? Czy usiłuję dowieść, że ta konkretna tragedia przytrafiła się temu konkretnemu dziecku i nie ma nic wspólnego z tym, co mogłoby spotkać moje? Jak to ujął Freud, „mamy zwyczaj kłaść nacisk na losowy aspekt śmierci: wypadek, choroba, infekcja, podeszły wiek. Tym samym usiłujemy zredukować śmierć z konieczności do przypadkowego zdarzenia”.
Oczywiście jest w tym wszystkim fascynacja śmiercią, sytuacjami granicznymi, prymitywne, rytualne oddzielanie zdrowych od chorych, żywych od zmarłych, szczęściarzy od pechowców. W szkicu do opowiadania Susan Sontag pisała o odwiedzaniu ciężko chorych: „znajdowanie czasu, by codziennie wpaść do szpitala to sposób na jeszcze mocniejsze + nieodwołalne zakorzenienie się w świecie zdrowych, którzy nie są chorzy, nigdy nie zachorują, jakby to, co przytrafiło się jemu, nie mogło się przytrafić jednemu z nas”.
Co myślał ojciec w ostatnich tygodniach, gdy zdawał się taki wycofany? Czy chwile coraz silniejszej duchowej nieobecności przy rodzinnych posiłkach świadczyły o przenoszeniu zainteresowania, wychodzeniu z życia, rezygnacji z tego, co kochał, ponieważ intuicyjnie czuł, że jest mu odbierane? Nigdy się nie dowiem, nigdy też o tym z nim nie rozmawiałam. Wszystko, co mogę robić, to zastępować, przybliżać, ekstrapolować, wypełniać puste pola. Mogę się dowiadywać, co czuli inni. Mogę wertować ich listy, dzienniki, kartki pocztowe, notatki i szperać w klimatyzowanych bibliotekach. Mogę długo pić kawę z przyjaciółmi i dziećmi innych ludzi.
W książce Johna Updike’a Rabbit at Rest Królik Angstrom ma zawał, kiedy żegluje z wnuczką. „Czuje, jak jego klatka piersiowa się wypełnia, kręci mu się w głowie, w uszach szumi krew, w wilgotnej przestrzeni między łopatkami zagnieździł się poszarpany ból”. I dalej: „Towarzyszące mu od kilku dni poczucie nieuchronności kondensuje się w rzeczywistość, jak chmury kondensują się w potrzebny deszcz. Wraz z udręką przychodzi lekkość, ulga: spore części twego życia zostają odjęte, nagle można je zignorować. Stajesz się po prostu fizycznym bagażem, który należy przekazać innym”.
Jakie to uczucie: tak bardzo zbliżyć się do śmierci, że można wdychać jej atmosferę? Nie umiem wrócić do roku, kiedy to wiedziałam, ale chcę zbliżyć się tak bardzo, jak to możliwe.
Zanim zdiagnozowano u niego raka przełyku, zdrowy, choć może nieco zmęczony Christopher Hitchens napisał w dzienniku: „Chcę patrzeć śmierci prosto w oczy”. Właśnie taki rodzaj patrzenia rzadko jest nam dany. Susan Sontag pisała: „Na śmierć nie sposób patrzeć wprost, jak nie da się patrzeć prosto w słońce”. Zdaniem Freuda nie możemy nawet wyobrazić sobie własnej śmierci: „Wyobrażenie sobie swojej śmierci jest niemożliwe; ilekroć próbujemy to zrobić, odkrywamy, że wciąż jesteśmy obecni w roli obserwatorów”. Kiedy odchodzą ludzie, których kochamy, jesteśmy tak pogrążeni w poczuciu straty i w miłości, że nie możemy dostrzec śmierci, a co dopiero patrzeć jej prosto w oczy.
Ciekawe, jak szybko wyobraźnia przemienia śmierć w coś innego, jak szybko, zmyślnie, inteligentnie uciekamy. „Ojca morskie tulą fale; z kości jego są korale, perła lśni, gdzie oko było”[4]. Jeśli tylko wystarczająco się postaramy, potrafimy przeobrazić śmierć w perły. Ale jak by to było, gdyby słowa brzmiały: „W miejscu oczu nie ma pereł”?
Czy można jednak patrzeć inaczej niż wprost? O tym, co robię, myślę jako o biografii od końca, o całym życiu rozwijającym się ze śmierci.
W tej książce starałam się unikać sentymentalizmu, uważnie przyglądać się temu, co się dzieje, bez uciekania w pocieszenia, eufemizmy, uniki i zgrabne wnioski. Próbowałam opierać się impulsowi lirycznemu, temu, co nie do końca szczere, fałszywym odkupieniom. Pragnęłam bardzo spokojnie i jasno patrzeć na to, co się działo.
Czytając o tych śmierciach, człowiek oczywiście skrycie pragnie się dowiedzieć, jak można uniknąć umierania. Tego wszyscy szukają. Pomijając to pragnienie, pomyślmy o Leopoldzie Bloomie z Ulissesa fantazjującym o uwiedzeniu kobiety wśród nagrobków: „Miłość pośród grobowców. Romeo. Ostro przyprawiona rozkosz. Pośród śmierci żywot wiedziemy”[5].
[1] S. B. Nuland, Jak umieramy, przeł. M. Lewandowska, Świat Książki, Warszawa 1996, s. 91.
[2] V. Woolf, O chorowaniu, przeł. M. Heydel, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010, s. 31.
[3] S. B. Nuland, Jak umieramy, dz. cyt., s. 14.
[4] W. Szekspir, Burza, Akt I, Scena 1, przeł. L. Ulrich, wolnelektury.pl.
[5] J. Joyce, Ulisses, przeł. M. Słomczyński, PIW, Warszawa 1969, s. 118.