Читать книгу Akuszerka - Katja Kettu - Страница 9
PAŹDZIERNIK 1944
Fiord Martwego Człowieka
ОглавлениеDo Chaty Martwego Człowieka przybyłam równo dziesięć dni temu. Pod koniec światowego pożaru, którego doświadczyłam, powinien podziękować Stwórcy każdy, kto uratował się przed organami Stalina i którego mroźne bestie śmierci nie zdążyły zagryźć w lodowym piekle Petsamo. Szwaby wyrzuciły mnie i mojego psa z pancernika SS „Donau” niecałe dwa tygodnie po naszym wyjeździe z Kirkenes, a Anglicy prawie nas zatopili. Po angielskiej herbatce na okręcie nie pozostało żadne sprawne urządzenie nawigacyjne, a radio i sondy do wychwytywania łodzi podwodnych zostały popsute. Dryfowaliśmy na morzu i w tym czasie, gdy dowództwo leżało w ładowni powalone alergią na nikiel, na pokładzie snuli się cierpiący na chorobę morską strzelcy alpejscy i różni poborowi. Wówczas wydarzyły się takie rzeczy, o których nie chcę mówić i przez które rzucono mnie na pastwę morza. Najgorsze było to, że zabrano mi mapę i kompas.
Burza szalała przez cały tydzień i w latrynach śmierdziało rzygowinami i ropą. Jednak tamtego ranka morze się nagle uspokoiło. Wilgotne, mgliste powietrze łaskotało mi twarz, gdy malutki Aleksiej Ignatienko podszedł do mnie. Ruski Chłopaczek był na okręcie jedynym, który wiedział, jak trzymać stery, i dlatego mógł poruszać się swobodnie w swoich nowych butach z bydlęcej skóry, niezatrzymywany przez nikogo. Pod pachą miał nieodłączne szachy. Pamiętam, że kiedyś zaśmiałeś się, mówiąc: „Oto chłopak, po którym zostają w pamięci przede wszystkim uszy”. Ale byłeś w błędzie. Aleksiej nie namawiał mnie tym razem na grę, tylko powiedział:
– Doktorko, czas ruszać.
Następnie nazwał mnie po raz pierwszy moim własnym imieniem i zrozumiałam, że zrównano mnie z jeńcami albo stałam się kimś jeszcze gorszym. Zakręciło mi się w głowie. Czekałam na tę chwilę. Pomacałam moje nowe zęby z wielorybiej kości (opowiem ci o tym, kochany Johannesie, później!) i spytałam:
– A mapa?
Aleksiej pokręcił głową. Spojrzeliśmy na morze tonące w kłębach mgły.
– Teraz jest dobra pogoda.
To było kłamstwo. Wiedzieliśmy oboje, że właśnie takiej pogody łowcy wielorybów boją się bardziej niż wojennej zawieruchy na morzu. W taki dzień powierzchniowe prądy łapią okręt i, zanim załoga się zorientuje, mogą go wypchnąć na otwarte morze nawet na odległość setek mil. Nie potępiam mojego fałszywego młodego przyjaciela. Bez Aleksieja Ingatienki po prostu wrzucono by mnie do morza. Żołnierze Armii Górskiej leżący na pokładzie mieli dość wojny, głodu, źle funkcjonującego zaopatrzenia, popsutych konserw szwedzkich i argentyńskich, braku skarpet i dziurawych nocników, jęków kalek oraz ciągłego lodowatego wiatru i zamieci. Ale przede wszystkim mieli dosyć mnie, Fräulein Schwester.
Zgodziłam się wejść bez oporu do łodzi. Aleksiej Ignatienko podał mi mauzera. Ścisnęłam jego zimną kolbę, gdy zobaczyłam, którzy z zaufanych więźniów chwycili za wiosła. Jeden z nich, ten który nosił futro renifera z kościanymi zapinkami, nazywał się Montja. Zaufany jeniec z obozu w Titowce. Domyśliłam się, że zabije mnie natychmiast, gdy tylko stracimy z oczu okręt. Wstrzymałam oddech i weszłam do łodzi. Krzyknęłam do Aleksieja Ignatienki:
– Czy w mauzerze są naboje?
– Nie.
Zanim zdążyłam usiąść na ławce, coś lepkiego spadło mi na głowę i pociekło na kołnierz munduru. Nie odwróciłam się. W ostatniej chwili przez reling przeskoczyła mała istota i wdrapała się zręcznie do łodzi. Była to Masza, skolcka[3] dziewczynka.
– Barmuszko[4], nie zostawiaj mnie!
To pierwsze słowa, jakie dziewczynka powiedziała od tygodni, ale wcale mnie to nie ucieszyło. Po tym wszystkim to szczenię chce iść ze mną na śmierć. Próbowałam wypchnąć ją z łodzi, ale mały pokurcz przywarł do mojego futra z wilka jak wesz do drwala, więc zostawiono nas obie na pastwę morza. Aleksiej Ignatienko wyjrzał jeszcze przez burtę, wyciągając cienką szyję, i krzyknął:
– Ja ci dał życie, ty dasz światu swój uśmiech!
Zabrzmiało to tak strasznie smutno po słowiańsku i tak głupio, że zaparło mi dech w piersi, chciałam mu odkrzyknąć coś w tym rodzaju, że jak się ma nieswoje zęby w gębie, to trudno się śmiać, ale zamiast tego rozległy się grubiańskie komentarze zgromadzonych wokół Aleksieja Ignatienki Niemców, którzy awanturowali się i krzyczeli, jakby wylewała się z nich teraz cała wojenna gorycz i uraza.
– Finnenlümmel[5]! Zdrajczyni!
Gęste jak sperma drobinki śliny spadły na moją twarz. Montja pokazał na mnie i złapał się za krocze. Zamknęłam oczy. Zaciskając mocno powieki, pożegnałam się z nimi krótko:
– Krzyżyk na drogę!
Echo wyzwisk rzucanych przez Niemców cichło szybko, gdy oddalaliśmy się od burty statku. Ciemna stalowa góra zniknęła w kłębiącej się mgle. Czułam, jak morze pod nami wydycha długie, milowe westchnienia. Nie patrzyłam na hiwisów[6], a zwłaszcza na Montję. Ściskałam w kieszeni kolbę mauzera. Serce waliło mi, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Co ten Montja zamierza? Drewniana pałka kołysała się przymocowana do jego plecionego paska, zrabowanego skolckim więźniom. Broń miał na pewno ukrytą w kieszeni płaszcza ze srebrnymi lamówkami. Montja był bogatym człowiekiem, gdy opuszczał obóz, i z jego oczu biła pogarda, kiedy tak patrzył na nas, jak siedziałyśmy, kołysząc się, na ławce. Dwie walizki przywiązane do koromysła, wyblakłe wilcze futro i zrobione przez Lispet, pięknie obrobione szydełkiem rękawiczki. Bojaźliwa wojenna suka Hilma i niema skolcka dziewczynka Masza. Nic innego nie pozostało mi po poprzednim życiu. Masza przysunęła się do mnie i zaczęła ssać mój kciuk. To właśnie robiła cały czas, choć już duża. Na widok tego ssania hiwisi się roześmiali i pewnie dlatego Montja postanowił mi zabrać te pięknie dziergane rękawiczki.
Hiwisi zostawili mnie na pierwszej lepszej wysepce. Skubany Montja, bałkański onanista. Taki to dżentelmen, który wierzył, że trypra można wyleczyć, pieprząc foki albo wsadzając fiuta w cipę młodego łososia. Nawet gdy próbował, to nie docierało do niego, że ryba czegoś takiego nie ma. Zabrał mi rękawiczki i przeciągnął ręką po szyi, robiąc znak podrzynania gardła. Zmusił mnie przy tym do patrzenia mu w oczy, abym wiedziała, że pamięta. Teraz mnie zabije.
Pomacałam kieszeń dziurawego futra z wilka i wyczułam w niej mauzera. Montja podniósł pałkę. Z okrętu rozległ się głośny sygnał mgłowy.
Montja nie zdążył uderzyć.
– Daj spokój! Odpływamy!
Montja wdrapał się, dysząc, na łódź. Zostawili mi futro z wilka i skolcką dziewczynkę i powiosłowali z wysiłkiem w stronę mglistych kłębów. Popatrzyłam za nimi, zastanawiając się, czemu nagle wyglądają jak pokraczne, zagubione zające. Niemal ich żałowałam, gdy tak wpadali na kry i płynęli w złym kierunku, po niewłaściwej stronie skały w kształcie głowy renifera. Krzyżyk na drogę, Montja. Nie będę za tobą tęskniła.
Stałyśmy tak we trójkę, Masza próbowała włożyć mój kciuk do zimnych jak lód ust, a ja żałowałam rękawiczek.
W moim świecie zawsze były jakieś dźwięki. Głosy wsi, płacz dzieciaków mojego przybranego ojca, Dużego Lampera, wycie kirgiskich jeńców w obozie i nieustanne bzyczenie komarów. Teraz po raz pierwszy słyszałam ciszę, przerażającą jak śmierć. W powietrzu wirowały przezroczyste jak gaza mgliste łapy o długich szponach. Owijały się nieprzyjemnie wokół ramion i karku. Stałyśmy tak, wąchając i nasłuchując, każda w swoją stronę, ale nigdzie nic nie było, żadnego kształtu, głosu ani zapachu. Upłynęło może pół chwili albo więcej. Kilka razy Hilma z wysiłkiem próbowała usiąść, chcąc zlizać lodowe grudy przymarznięte do łap, ale o mało co nie ześlizgnęła się na zielonkawą skorupę lodu. Morze dyszało przeciągle i powoli. Przez chwilę wydawało mi się, że słyszę w kłębach mgły terkot silnika motorówki, ale potem znów zapadła cisza.
Nagle poczułam, jak Masza szczypie mnie w bok i pokazuje palcem na coś pod moimi stopami. Jedna z kartonowych walizek kołysała się na grzbiecie niewielkiej fali, tuż poza zasięgiem ręki. A przecież położyłam bagaż co najmniej pół metra ponad taflą wody. Teraz walizka żeglowała w nieznane. Upłynęło kilka chwil, nim zrozumiałam. Przypływ!
– A to nam się przytrafiło.
Schyliłam się, by przenieść jedyną walizkę wyżej na skałę. Pchałam Maszę przed sobą, a sama wspinałam się za nią. Jednak wcale się nie posuwałyśmy do przodu. Lód rozpadał się na kształt grzbietu smoka. Gdyby któraś z nas się poślizgnęła, skończyłoby się to śmiercią. Stara suka uwijała się obok mnie, wypuszczając gazy jelitowe w ten rześki wieczór nad Morzem Arktycznym. Oceniłam skałę na jakieś trzy metry, ale ta wysokość mogła nam nie wystarczyć. Przypomniały mi się pięciometrowe słupy pomostów w Pummankki i to, jak rybacy chcieli koniecznie iść do domu przed szóstą. Nie pozostało nic innego, tylko się wdrapywać na szczyt. Kruszący się lód ranił mi kolana.
Trzeba było próbować.
W końcu z wielkim wysiłkiem weszłam na szczyt skały.
Rozczarowanie.
Miałam nadzieję, że znajdujemy się na końcu cypla jakiejś większej wyspy, na której mogłybyśmy znaleźć bezpieczne schronienie na noc. Lecz przede mną rozciągało się takie samo otwarte morze, upstrzone przypominającymi kulki bawełny lodowymi wypustkami. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko usiąść i wyć z rozpaczy. Przypływ zabierze nas i poniesie tam, gdzie są dolne prądy. Nasze obijające się o siebie ciała zostaną wyrzucone aż za fiordem Varanger, w okolicach Ristiniemi albo jeszcze dalej, gdzie morze wypluwa wraki statków. Woda podnosiła się, wzdychając powoli. Wkrótce zaczęła obmywać nam stopy.
Wyżej nie wejdziemy.
Dłonie mi posiniały. Zauważyłam, że gładzę policzek małej Skoltki i że skądś spada na mnie bezsensowna gorycz. Przypomniałam sobie, co wydarzyło się z powodu Maszy.
Nie Montji. Nie Hermana Gödla. Nie twojego. Tylko Maszy.
O ile łatwiej by mi było umrzeć, gdybym miała ciepłe ręce. Kochałam te ukradzione przez hiwisów rękawiczki. Podarowane mi przez Lissu. Okryte nimi ręce potrafiły zrobić zastrzyk z kamfory nawet przy czterdziestostopniowym mrozie. Te rękawiczki były mi drogie także dlatego, że należały do mnie, a nie były lepkim łupem ukradzionym Rosjanom. Zabieranie rękawic i futer składowanych za barakiem Operacja Obora, powodowało, że czułam się parszywie. Żałowałam, że właśnie te zrobione przez Lissu szydełkiem rękawiczki padły w końcu łupem hiwisów. Ostatnia pamiątka po życiu, w którym skarcony przez Pana Boga człowiek skłaniał głowę do pokornej modlitwy, zapinał palto na ostatni guzik, ściągał czapkę, wchodząc do świątyni, nie pluł na boki, nie sikał do generatora gazu drzewnego w taksówce, dawał w prezencie powidła własnej roboty, a rankiem płukał zęby i usta aż miło. Siadał w saunie z wyszorowanymi członkami. Wtedy świat miał jakiś sens.
Czułam, jak duch wypływa mi z nozdrzy gorącą parą. Chyba nie zdążę ci opowiedzieć o wszystkim, o czym zamierzałam.