Читать книгу Królowie Dary - Ken Liu - Страница 10
Rozdział drugi
MATA ZYNDU
ОглавлениеFarun na wyspach Tunoa: dziewiąty miesiąc
czternastego roku Rządów Jednego
Jasnego Nieba
Niewielu domyśliłoby się, że mężczyzna górujący nad hałaśliwym tłumem na brzegu rynku miejskiego Farun był ledwie czternastoletnim chłopcem. Kłębiący się ludzie utrzymywali pełen szacunku dystans od ponaddwumetrowej, nabitej mięśniami sylwetki Maty Zyndu.
– Boją się ciebie – powiedział wuj chłopca, Phin Zyndu, z dumą w głosie. Podniósł wzrok, by popatrzeć na twarz Maty, i westchnął. – Szkoda, że twój ojciec i dziadek nie mogą cię teraz zobaczyć.
Chłopiec kiwnął głową, jednak nie odezwał się ani słowem. Patrzył na podskakujące głowy tłumu jak żuraw pośród kulików. Chociaż w Cocru najczęściej dało się zobaczyć brązowe oczy, te Maty były czarne jak węgiel, jednak w każdym znajdowały się dwie źrenice, świecące delikatnym blaskiem; ta rzadka cecha przez wielu uważana była za mityczną.
Te oczy o podwójnych źrenicach pozwalały mu widzieć ostrzej i dalej niż widziała większość ludzi, a kiedy przeczesywał wzrokiem horyzont, zatrzymał się na chwilę na smukłej wieży z ciemnego kamienia na północy, tuż za granicami miasta. Na tle rozpościerającego się nieopodal morza wyglądała jak sztylet wbity w kamienistą plażę. Mata dostrzegał wielkie, zwieńczone łukami okna tuż pod szczytem wieży, których ramy ozdobiono misternymi płaskorzeźbami przedstawiającymi Dwa Kruki, białego i czarnego, z dziobami spotykającymi się na wierzchołku łuku, by podtrzymać kamienną chryzantemę z tysiącem płatków.
Mata patrzył na główną wieżę zamku niegdyś należącego do Klanu Zyndów. W tej chwili zamek znajdował się w rękach Datuna Zatomy, dowódcy xańskiego garnizonu, który bronił Farun. Mata Zyndu z nienawiścią myślał o tym plebejuszu, nawet nie żołnierzu, lecz zwykłym skrybie, który przejął wiekowe sale zgodnie z prawem należące do jego rodu.
Zmusił myśli do powrotu do teraźniejszości. Pochylił się, żeby wyszeptać do Phina:
– Chcę podejść bliżej.
Cesarska Parada dopiero co dotarła do Tunoi od strony morza, przypłynąwszy z południowej części Wielkiej Wyspy, gdzie, jak głosiły plotki, doszło do próby zamachu na cesarza w pobliżu Zudi. Kiedy Mata i Phin ruszyli do przodu, tłum bez słowa protestu rozstępował się przed nimi jak fale przed dziobem statku.
Zatrzymali się tuż za pierwszym rzędem, a Mata ugiął kolana, żeby nie zwracać na siebie uwagi strażników cesarza.
– Już są! – krzyczał tłum, kiedy przez chmury na horyzoncie przebiły się sterowce, a w zasięgu wzroku pojawił się wierzchołek pagody tronowej.
Kiedy mieszkańcy miasta oklaskiwali piękne tancerki i wiwatowali na widok odważnych żołnierzy, Mata Zyndu wypatrywał cesarza Mapidérégo. Wreszcie będzie mógł na własne oczy zobaczyć swojego wroga.
Teraz na szczycie pagody stali żołnierze, zbici w ciasny krąg, z wyciągniętymi mieczami, z napiętymi łukami. Cesarz siedział na środku, a widzowie mogli jedynie od czasu do czasu dostrzec przelotnie jego twarz.
Mata wyobrażał sobie, że cesarz z wiekiem stawał się coraz bardziej miękki i obrastał w tłuszcz, jednak zamiast tego przez ścianę żołnierzy, niczym przez woal, zobaczył wychudłą sylwetkę z zimnymi, pozbawionymi wyrazu oczami. „Jakże samotny jest, wysoko w swej niezrównanej chwale. I jak przerażony”.
Phin i Mata popatrzyli po sobie. Każdy dostrzegł w oczach drugiego tę samą mieszankę smutku i żarliwej nienawiści. Phin nie musiał nic mówić. Mata każdego dnia swojego życia słyszał z ust wuja te same słowa: „Nie zapominaj”.
W czasach, kiedy cesarz Mapidéré był jedynie młodym królem Xany i wysłał swoją armię, by na lądzie, na morzu i w powietrzu rozgromić słabnące siły Sześciu Królestw, jeden człowiek stanął mu na drodze: Dazu Zyndu, książę Tunoi i marszałek Cocru.
Zyndu pochodzili z długiej linii wspaniałych cocruskich generałów. Jednak Dazu jako młody mężczyzna był mizerny i chorowity. Jego ojciec i dziadek postanowili wysłać go na północ, z dala od rodzinnego lenna na wyspach Tunoa, żeby wyszkolił się pod okiem legendarnego mistrza miecza, Médo, na mglistych wyspach zwanych Jajami Jedwabnika, na drugim końcu Dary.
Mistrz Médo spojrzał tylko raz na Dazu i powiedział:
– Jestem zbyt stary, a ty zbyt młody. Ostatniego ucznia szkoliłem wiele lat temu. Zostaw mnie w spokoju.
Jednak Dazu nie odszedł. Klęczał przed domem mistrza przez dziesięć dni i dziesięć nocy, odmawiając jedzenia i napitku, pozostając jedynie przy deszczówce. Jedenastego dnia Dazu padł na ziemię, a Médo poruszyła wytrwałość chłopca i zgodził się przyjąć go na ucznia.
Jednak zamiast nauczyć go walki mieczem, Médo wykorzystywał Dazu jedynie do pomocy przy hodowli małego stada bydła. Chłopak nie narzekał. Chodził za zwierzętami po zimnych i skalistych górach, wypatrując wilków ukrytych we mgle, a w nocy wsłuchiwał się w krowie muczenie.
Kiedy na wiosnę urodziło się nowe cielę, Médo, żeby młode nie pokaleczyło sobie nóżek o ostre kamienie, kazał Dazu każdego dnia przynosić zwierzę do domu, by mógł je zważyć. To zadanie wymagało przejścia wielu kilometrów. Z początku podróż była łatwa, jednak z czasem cielę nabierało coraz większej masy i noszenie go stało się trudne.
– Cielę może już chodzić samodzielnie – powiedział Dazu. – Ani trochę się nie potyka.
– Ale kazałem ci je przynosić – zauważył mistrz. – Pierwszą rzeczą, której nauczyć się musi żołnierz, jest wykonywanie rozkazów.
Każdego dnia cielę robiło się odrobinę cięższe i każdego dnia Dazu miał odrobinę trudniejsze zadanie. Czasami upadał, wyczerpany, kiedy wreszcie udawało mu się dotrzeć na farmę, a wtedy zwierzę wypadało mu z rąk i z radością szło samo, rozciągając obolałe mięśnie.
Kiedy znowu nadeszła zima, Médo podał uczniowi drewniany miecz i kazał mu uderzyć w manekin do ćwiczeń – najmocniej, jak tylko potrafi. Dazu spojrzał z pogardą na prymitywną broń bez zaostrzonej krawędzi, ale wykonał polecenie.
Drewniany manekin rozpadł się na dwie części, przecięty równo w połowie. Dazu spojrzał z niedowierzaniem na miecz trzymany w ręku.
– To nie zasługa miecza – zauważył mistrz. – Przyglądałeś się sobie ostatnio? – Pociągnął chłopaka w stronę świeżo wypolerowanej tarczy.
Młodzieniec ledwo potrafił rozpoznać swoje odbicie. Jego ramiona wypełniały całą szerokość lustra. Jego ręce i nogi były dwa razy grubsze, niż zapamiętał, a klatka piersiowa odznaczała się nad wąską talią.
– Wspaniały wojownik nie zawierza swojej broni, lecz sobie. Kiedy posiądziesz prawdziwą siłę, możesz zadać śmiertelny cios nawet wtedy, gdy dzierżysz źdźbło trawy. Teraz wreszcie jesteś gotów, żeby się u mnie uczyć. Jednak najpierw idź podziękować cielęciu, że uczyniło cię silnym.
Dazu Zyndu nie miał sobie równych na polu walki. Kiedy armie innych królestw Tiro poddawały się zażartym hordom Xany, mężowie z Cocru, prowadzeni przez księcia Zyndu, powstrzymywali ataki Xany jak tama powstrzymuje kotłujące się fale powodzi.
Ponieważ wojsko Xany miało przewagę liczebną, książę Zyndu umieścił swoich żołnierzy w strategicznie ulokowanych fortach i miasteczkach garnizonowych na całym Cocru. Za każdym razem, kiedy Xana napadała na jego ziemie, kazał swoim ludziom ignorować szyderstwa ze strony wrogich dowódców i pozostawać za murami jak żółw w skorupie.
Kiedy jednak armia Xany próbowała obejść te doskonale chronione forty i miasta, obrońcy wychodzili ze swoich fortec niczym węgorze wypływające z sekretnych kryjówek i atakowali zaciekle od tyłu, odcinając posiłki wrogiego wojska. Chociaż Gotha Tonyeti, wspaniały generał Xany, miał do dyspozycji znacznie więcej ludzi i lepszy rynsztunek niż książę Zyndu, ugrzązł jak w bagnie, zablokowany przez taktykę Zyndu, i nie mógł iść dalej.
Tonyeti nazwał Zyndu „Brodatym Żółwiem”, chcąc go obrazić, jednak Dazu zaśmiał się i przyjął przydomek z dumą jak odznakę.
Nie mogąc pokonać wroga w walce, Tonyeti postanowił uciec się do podstępu. Rozpuścił plotki po całej Çaruzy, stolicy Cocru, na temat ambicji księcia Zyndu.
– Dlaczego książę Zyndu nie zaatakuje Xany, zamiast chować się za kamiennymi murami? – szeptali ludzie jeden do drugiego. – Armia Xany wyraźnie nie może równać się sile Cocru, a jednak książę się waha i pozwala najeźdźcom okupować nasze pola. Może książę w tajemnicy zawarł porozumienie z Gothą Tonyetim, a generał tylko udaje atak? Czy to możliwe, by spiskowali przeciwko królowi, by obsadzić na tronie księcia Zyndu?
Król Cocru zrobił się podejrzliwy i rozkazał księciu opuścić pozycje obronne i stanąć przeciwko generałowi Tonyeti na polu walki.
– Popełnilibyśmy w ten sposób błąd – próbował wyjaśnić książę Zyndu, jednak jego argumenty tylko utwierdziły króla w podejrzeniach.
Książę Zyndu nie miał innego wyjścia, jak przywdziać zbroję i poprowadzić atak. Siły Xany zdawały się topnieć w obliczu mężnych wojowników Cocru. Wojsko generała Tonyeti wycofywało się coraz dalej i dalej, aż w końcu w jego szeregi wdarł się zupełny chaos.
Książę podążył za pokonanym Tonyetiego do głębokiej doliny, gdzie generał zniknął w ciemnym lesie. Nagle z boków nadeszły nowe siły Xany, pięć razy liczniejsze niż żołnierze towarzyszący Zyndu, i otoczyły ich, odcinając drogę ucieczki. Zyndu zrozumiał wtedy, że padł ofiarą podstępu, i mógł już tylko się poddać.
Dazu Zyndu wynegocjował bezpieczeństwo swoich ludzi, przekonując zwycięzcę, by uznano ich za jeńców wojennych, a potem odebrał sobie życie, nie mogąc znieść hańby kapitulacji. Gotha Tonyeti nie dotrzymał obietnicy i żywcem pogrzebał wszystkich żołnierzy Cocru.
Çaruza upadła trzy dni później.
Mapidéré postanowił, że uczyni z klanu Zyndów przykład dla innych rodów, karząc ich za tak długie opieranie się. Każdy mężczyzna z co najmniej trzecim stopniem spokrewnienia został zgładzony, a wszystkie kobiety sprzedane do domów indygo. Najstarszy syn Dazu Zyndu, Shiru, został żywcem obdarty ze skóry w Çaruzie, podczas gdy ludzie Tonyetiego zmusili mieszkańców, by na to patrzyli, a następnie zjedli kawałki ciała ofiary i tym samym potwierdzili swoją lojalność wobec Xany. Córka Dazu, Soto, zabarykadowała się razem ze służbą w ich wiejskiej posiadłości i podpaliła ją, by uniknąć znacznie gorszego losu. Płomienie buchały przez cztery dni i noce, jakby bogini Kana jej pożałowała, z ognia zaś bił taki żar, że kości Soto nie udało się odnaleźć w zgliszczach.
Najmłodszy syn Dazu, trzynastoletni Phin, unikał pojmania przez wiele dni, chowając się w labiryncie skąpanych w mroku zakamarków i tuneli w piwnicach rodzinnego zamku. W końcu jednak ludzie Tonyetiego złapali go, gdy próbował wślizgnąć się do kuchni po łyk wody. Żołnierze zaprowadzili młodego chłopaka przed oblicze generała.
Ten spojrzał na klęczącego dzieciaka, który trząsł się i pociągał nosem ze strachu, a potem się roześmiał.
– Wstydem byłoby cię zabić – powiedział donośnym głosem. – Chowasz się jak królik zamiast walczyć jak wilk. I jak miałbyś teraz spojrzeć w oczy ojcu i bratu? Nie masz nawet jednej dziesiątej odwagi swojej siostry. Potraktuję cię tak, jak niemowlę twojego brata, bo niczym się od niego nie różnisz.
Wbrew rozkazom Mapidérégo Tonyeti oszczędził życie niedawno urodzonego syna Shiru.
– Arystokracja musi się zachowywać lepiej niż plebs – oznajmił – nawet w czasie wojny.
I tak żołnierze Tonyetiego wypuścili Phina, a zhańbiony chłopiec opuścił zamek rodowy na chwiejnych nogach, niosąc jedynie maleńkiego syna zmarłego brata, Matę. Pozbawiony tytułu, domu i rodziny, pożegnawszy na zawsze beztroskie życie i bogactwo, cóż miał uczynić?
Za zewnętrzną bramą zamku podniósł z ziemi czerwoną flagę: nadpaloną, brudną, jednak z wciąż widocznym haftem złotej chryzantemy, emblematu klanu Zyndów. Owinął w nią Matę, dając mu nikłą ochronę przed zimowym powietrzem, a potem okrył twarz dziecka rogiem materiału.
Mały Mata zamrugał, a w każdym jego oku dało się dostrzec dwie źrenice, dające słaby blask.
Phin wciągnął głośno powietrze. Dawno temu mówiło się, że ludzie z podwójnymi źrenicami cieszą się szczególną atencją bogów. Wiele dzieci obdarzonych tym defektem nie widziało od urodzenia. Phin sam jeszcze był dzieckiem, więc nie przejmował się za bardzo świeżo narodzonym bratankiem. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że Mata miał takie oczy.
Poruszył ręką przed twarzą niemowlęcia, nie wiedząc, czy jest ślepe. Oczy Maty nie poruszyły się, jednak maluch odwrócił główkę i ich spojrzenia się spotkały.
Czując wyraźną ulgę, Phin przycisnął dziecko do piersi, do swojego walącego jak młotem serca, a po chwili uronił łzę, gorącą jak kropla krwi, która spadła na twarz Maty. Niemowlę się rozpłakało.
Phin pochylił się i dotknął jego czoła. Ten gest uspokoił malucha. Chłopiec wyszeptał:
– Jesteśmy zdani tylko na siebie. Nie pozwól, żeby krzywda wyrządzona naszej rodzinie popadła w zapomnienie. Nie zapominaj.
Dziecko zdawało się rozumieć. Z trudem uwolniło maleńkie rączki z flagi, którą zostało obleczone, a potem uniosło je w stronę Phina, zaciskając piąstki.
Phin podniósł głowę i roześmiał się pośród płatków śniegu padających z nieba. Ostrożnie zakrył materiałem twarz dziecka i odszedł, zostawiając zamek za sobą.
Kiedy Mata popadał w głębokie zamyślenie, marszczył czoło. Phinowi przypominał wtedy Dazu Zyndu. Uśmiech Maty był repliką uśmiechu Soto, zmarłej siostry Phina, z chwil, gdy jako dziecko biegała po ogrodzie. Z kolei gdy Mata spał, jego twarz przybierała ten sam spokojny wyraz co u starszego brata Phina, Shiru, który zawsze mu powtarzał, by był bardziej cierpliwy.
Patrząc na Matę, Phin rozumiał, dlaczego go oszczędzono. Chłopiec był ostatnim i najjaśniejszym kwiatem chryzantemy na samym czubku szlachetnego drzewa utworzonego przez wiele pokoleń rodu Zyndów. Phin przysięgał przed Kaną i Rapą, bliźniaczymi boginiami Cocru, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by pielęgnować i chronić Matę.
I uczyni swe serce zimnym, a krew gorącą, by były jak lodowata Rapa i żarliwa Kana. Dla dobra Maty nauczy się być twardym i ostrym tam, gdzie był miękki i gładki. Dla zemsty nawet królik może się nauczyć bycia wilkiem.
Phin musiał polegać na okazjonalnych darach od rodzin lojalistów, którzy sympatyzowali z klanem Zyndu, aż do dnia, kiedy zabił dwóch złodziei i zabrał ich mienie, a potem zainwestował je i kupił małą farmę pod Farun. Właśnie tam nauczył małego Matę łowić ryby, polować i walczyć na miecze. Sam zaś posiadł te umiejętności za pomocą trudnej i wyczerpującej metody prób i błędów: kiedy pierwszy raz zabił jelenia, zwymiotował na widok krwi; kiedy pierwszy raz zrobił zamach mieczem, omal nie odciął sobie stopy. Przeklinał sam siebie raz za razem za to, że tak niewiele wymagał od siebie w poprzednim, łatwiejszym życiu i niczego pożytecznego się nie nauczył.
Ciężar spoczywającej na nim odpowiedzialności sprawił, że w wieku dwudziestu pięciu lat był już siwy. Nocami, kiedy jego bratanek już spał, często przesiadywał samotnie przed chatką. Nawiedzany przez wspomnienia o swojej słabości sprzed lat, wciąż się zastanawiał, czy robi wystarczająco wiele i czy w ogóle jest w stanie zrobić wystarczająco wiele, żeby skierować Matę na właściwą ścieżkę, żeby przekazać mu odwagę i siłę, a w szczególności pragnienie chwały, jakie właściwe były jego rodowi.
Dazu i Shiru nie chcieli, by delikatny Phin kroczył drogą wojny. Pozwalali mu cieszyć się miłością do literatury i sztuki. I gdzie go to zaprowadziło? W chwili, gdy rodzina go potrzebowała, Phin pozostawał bezsilny, był tchórzem, który zhańbił swój ród.
Dlatego schował głęboko wspomnienia miłych słów Shiro i łagodności Dazu. Zamiast tego dał Macie dzieciństwo, którego, jak sobie wyobrażał, chcieliby dla niego bliscy. Za każdym razem, gdy Mata – jak to dziecko – robił sobie krzywdę, Phin zmuszał się, by nie pocieszać chłopca, dopóki ten nie zrozumiał, że płacz jest bezużyteczny. Za każdym razem, gdy Mata wdawał się w bójkę z innym chłopcem z miasteczka, Phin upierał się, by Mata walczył, dopóki nie wygra. Nie tolerował najmniejszych przejawów słabości i nauczył bratanka traktować wszelkie konflikty jako szansę na sprawdzenie samego siebie.
Przez lata z natury dobre serce Phina tak mocno przesiąkło rolami, które sobie narzucił, że nie potrafił już wskazać miejsca, w którym kończyła się legenda rodziny Zyndów, a zaczynało jego własne życie.
Jednak pewnego razu, kiedy pięcioletniego Matę zmogła choroba tak poważna, że mógł umrzeć, malec zdołał znaleźć pęknięcie w twardej skorupie wuja.
Mata obudził się z maligny i zobaczył, jak Phin płacze. Nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego i przez chwilę wydawało mu się, że nadal śni. Wuj uścisnął mocno swojego bratanka – co stanowiło dla Maty kolejny nieznany gest – i zaczął mamrotać pod nosem podziękowania dla Kany i Rapy.
– Jesteś jednym z Zyndów – powiedział, tak jak miał to w zwyczaju. – Jesteś silniejszy niż wszyscy inni. – Potem jednak dodał głosem łagodnym i obcym: – Jesteś wszystkim, co mam.
Mata nie pamiętał swoich prawdziwych rodziców, więc to Phina uważał za ojca, za swojego bohatera. To od niego nauczył się, że nazwisko Zyndu jest święte. Ich ród zrodzony był z szlachetnej krwi, chwalebnej krwi, krwi poświęconej przez bogów, krwi przelanej przez cesarza, krwi łaknącej zemsty.
Phin i Mata sprzedawali w miasteczku swoje plony i skóry upolowanych zwierząt. Phin poszukiwał mędrców, przyjaciół rodziny i znajomych, którzy przetrwali wojnę. Kilkoro z nich w tajemnicy przechowało stare księgi, zapisane logogramami spotykanymi jedynie w Cocru i zakazanymi przez cesarza, a Phin pożyczał je lub kupował i uczył Matę pisać i czytać.
Na podstawie tych książek, a także zasobów własnej pamięci Phin przekazywał bratankowi opowieści i legendy wojowniczej przeszłości Cocru i chwalebnej historii klanu Zyndów. Mata marzył o pójściu w ślady dziadka, o przejęciu dziedzictwa jego męstwa. Jadał tylko mięso i mył się jedynie w zimnej wodzie. Nie mając żadnego cielaka do noszenia, zgłaszał się na ochotnika do pomocy rybakom i każdego dnia nosił złowione przez nich ryby (zarabiając przy tym kilka drobniaków). Napełniał małe worki kamieniami i przywiązywał je do nadgarstków i kostek, żeby każdy krok wymagał od niego większego wysiłku. Jeśli do jakiegoś celu prowadziły dwie drogi, zawsze wybierał tę dłuższą i bardziej wyczerpującą. Jeśli istniały dwa sposoby wykonania jakiejś czynności, wybierał ten cięższy i bardziej mozolny. Zanim skończył dwanaście lat, był w stanie podnieść nad głowę ogromny sagan stojący przed świątynią w Farun.
Nie zostawało mu zbyt wiele czasu na zabawę, dlatego też nie miał prawdziwych przyjaciół. Dzięki staraniom wuja posiadł szlachetną i wiekową wiedzę, jednak nie przywiązywał wagi do poezji. Zamiast tego wolał książki poświęcone historii i wojskowości. Dzięki nim poznał złoty wiek, który należał już do przeszłości, i zrozumiał, że przewinienia cesarza nie ograniczały się tylko do krzywd zadanych jego rodzinie. „Podboje Mapidérégo zdegradowały same fundamenty tego świata”, powtarzał raz po raz jego wuj Phin.
Korzenie wiekowego tiryjskiego systemu przepadły w pomroce dziejów. Legenda głosiła, że Wyspy Dary zostały zasiedlone dawno temu przez lud zwący się Ano, przybyły z zatopionego kontynentu, który znajdował się daleko za morzami na zachodzie. Kiedy Ano pokonali zamieszkujących te tereny barbarzyńców, z których część doń przystała, szybko zaczęli walczyć między sobą. Ich potomkowie, w wyniku licznych wojen toczonych przez wiele pokoleń, rozdzielili się i utworzyli kilka królestw.
Niektórzy uczeni twierdzili, że dawny prawodawca Ano, wielki Aruano, ustanowił system tiryjski jako remedium na chaotyczne wojny między królestwami. Słowo tiro z klasycznego ano dosłownie oznaczało „równy, taki sam”, a najważniejszą zasadą nowego systemu było założenie, że każde królestwo Tiro jest równe wszystkim pozostałym i nie może górować nad innymi. Tylko wtedy, gdy jedno z królestw popełni grzech obrażający bogów, pozostałe mogły zjednoczyć się przeciwko niemu, a przywódca takiego tymczasowego sojuszu zyskiwał miano princepsa, pierwszego tiro pośród równych.
Siedem Królestw współistniało przez ponad tysiąc lat i gdyby nie tyran z Xany, istniałoby i kolejny tysiąc. Królowie Tiro mieli najwyższy autorytet świecki; stanowili siedem kotwic, do których przyczepionych było siedem takich samych Wielkich Łańcuchów Bytu. To oni nadawali ziemie arystokracji, której przedstawiciele dbali o zachowanie pokoju na swoich terenach i zarządzali nimi jak miniaturowymi królestwami Tiro. Każdy chłop płacił podatki i pracował dla pana, a każdy pan dla swojego pana, aż do samego króla.
Mądrość systemu Tiro najlepiej widać było w sposobie, w jaki odzwierciedlał on świat natury. W wiekowych lasach Dary każde stare drzewo, podobnie jak królestwo Tiro, rosło niezależnie od pozostałych. Żadne nie dzierżyło władzy nad innymi. A jednak każde składało się z gałęzi, a na każdej gałęzi rosły liście, z których czerpało siłę, podobnie jak każdy król czerpał siłę ze swoich arystokratów, a każdy arystokrata ze swoich chłopów. To samo dotyczyło poszczególnych Wysp Dary: w ich skład wchodziły wysepki i laguny, przylądki i zatoczki. Wzór niezależnych sfer, z których każda składała się z miniaturowych kopii, dało się odnaleźć w rafach koralowych, ławicach ryb, pływających lasach krasnorostów, kryształach minerałów, a także anatomii zwierząt.
Tak wyglądał ukryty porządek wszechświata: był niczym siatka – taka jak krzyżujące się nici materiału plecionego przez rzemieślników w Cocru – utworzona przez horyzontalne linie szacunku między równymi sobie i wertykalne linie płynących w dół zobowiązań i biegnących ku górze przyrzeczeń wierności, gdzie każdy znał swoje miejsce.
Cesarz Mapidéré wszystko to zlikwidował, zmiótł z powierzchni ziemi jak opadłe jesienne liście. Kilku arystokratów, którzy poddali się dość wcześnie, zachowało swoje nic nieznaczące już tytuły, a czasami nawet zamki i pieniądze, jednak nic poza tym. Ich ziemie nie należały już do nich, ponieważ teraz wszystkie stały się własnością Cesarstwa Xany, a więc samego cesarza. Już nie panowie na swych włościach ustanawiali własne prawa, lecz istniało jedno prawo, prawo cesarskie.
Mędrcy każdego królestwa Tiro nie pisali już swoimi własnymi logogramami i nie układali liter zyndari na swój sposób, ściśle połączony z lokalną tradycją i historią, lecz wszyscy musieli pisać tak jak w Xanie. Zniesiono odrębne systemy miar i wag, sposób oceniania i widzenia świata – teraz wszyscy musieli budować drogi tak szerokie jak odległość między kołami wozów Niepokalanego Miasta, a skrzynie musiały mieć takie wymiary, by dało się je ułożyć ciasno na łodzi płynącej z portu Kriphi, dawnej stolicy Xany.
Wszystko, co kiedyś łączyło ludzi na poziomie lokalnym, co stanowiło źródło miejscowej lojalności, zostało zastąpione przez posłuszeństwo wobec cesarza. Ukuty przez arystokrację łańcuch wierności zastąpiła cesarska piramida małostkowych biurokratów – plebejuszy, którzy ledwo znali logogramy potrzebne do zapisania ich imion i którzy musieli wszystko przekładać na zyndari. Zamiast rządzić z najlepszymi, cesarz postanowił wynieść na stanowiska ludzi łaknących władzy, chciwych, głupich i kierujących się niskimi pobudkami.
W tym nowym świecie stary, uporządkowany styl życia przestał mieć rację bytu. Nikt nie znał swojego miejsca. Plebejusze mieszkali w zamkach, a arystokracja tłoczyła się w chatkach. Cesarz Mapidéré zgrzeszył przeciwko naturze, przeciwko podwalinom samego wszechświata.
Kiedy parada zniknęła z pola widzenia, tłum powoli się rozszedł. Teraz ludzie musieli wrócić do trudów codziennego życia: plonów dojrzewających już do żniw, owiec domagających się jedzenia i ryb czekających na złowienie.
Jednak Mata i Phin zostali dłużej.
– Wiwatują na widok człowieka, który wymordował ich ojców i dziadków – powiedział cicho Phin, a potem splunął na ziemię.
Mata rozejrzał się po odchodzących mężczyznach i kobietach. Byli jak piasek i błoto poruszone przez wody oceanu. Gdyby zebrać do kubka trochę morskiej wody, byłaby mętna i nieprzepuszczająca światła. Jeśli jednak poczekałoby się cierpliwie, w końcu zanieczyszczenia i ziarenka piasku opadłyby na dno, gdzie ich miejsce, a czysta woda przepuściłaby światło, szlachetne i czyste.
Mata Zyndu wierzył, że jego przeznaczeniem jest przywrócić przejrzystość i porządek. Był tego pewien równie mocno jak tego, że ciężar historii ściągał wszelkie rzeczy na ich właściwe miejsca.