Читать книгу Królowie Dary - Ken Liu - Страница 9

Rozdział pierwszy
ZABÓJCA

Оглавление

Zudi: siódmy miesiąc czternastego roku Rządów Jednego Jasnego Nieba

Biały ptak szybował po zachodniej stronie czystego nieba i od czasu do czasu machał skrzydłami.

Być może był to ptak drapieżny, który w poszukiwaniu ofiary opuścił swoje gniazdo znajdujące się kilka kilometrów dalej, na jednym z wysokich szczytów gór Er-Mé. Jednak nie był to dobry dzień na łowy – typowy teren łowiecki tego ptaka, czyli ta spieczona przez słońce równina Porin, został zajęty przez ludzi.

Tysiące widzów stanęły po obu stronach szerokiej drogi biegnącej z Zudi; nie poświęcali ptakowi ani krztyny uwagi. Przybyli tutaj, by obejrzeć Cesarską Paradę.

Wzdychali z zachwytu, gdy nad ich głowami przeleciały gigantyczne sterowce cesarstwa, zmieniając wdzięcznie jedną formację w drugą. Gapili się z otwartymi ustami w pełnej szacunku ciszy, kiedy przetoczyły się przed nimi ciężkie wozy wojskowe; ramiona miotające kamieniami owinięte były grubymi zwojami byczych ścięgien. Podziwiali dalekowzroczność i hojność cesarza, kiedy jego inżynierowie opryskiwali tłum perfumowaną wodą z wozów lodowych, chłodną i odświeżającą w żarze lejącym się z nieba i pełnym kurzu powietrzu północnego Cocru. Oklaskiwali i dopingowali najlepszych tancerzy z sześciu podbitych królestw Tiro: pięćset dziewcząt z Faça, wijących się kusząco w tańcu z woalem, do niedawna występujących wyłącznie przed członkami dworu królewskiego w Boamie; czterystu cocruskich żonglerów mieczami, których wirujące ostrza tworzyły jasne chryzantemy zimnego światła, łącząc w sobie wojskową chwałę z liryczną gracją; tuziny dostojnych i okazałych słoni z Siedmiu Królestw – największych samców ozdobiono białymi flagami Xany, czego można się było spodziewać, podczas gdy reszta niosła tęczowe kolory podbitych ziem.

Słonie ciągnęły platformę na kołach, na której stało dwustu najlepszych śpiewaków z Wysp Dary; chór, który nie zaistniałby, gdyby nie doszło do Zjednoczenia Xany. Śpiewali nową pieśń, kompozycję wspaniałego cesarskiego uczonego, Lügo Crupo, ułożoną specjalnie dla uświetnienia cesarskiej podróży po Wyspach:

Na północy płodne Faça, zielone niczym oczy Rufizo,

Pastwiska osłodzone deszczem, skaliste wyżyny spowite mgłą.

Żołnierze maszerujący obok platform rzucali w tłum ozdóbki: misterne węzełki w xańskim stylu, splecione z kolorowych sznurków reprezentujących Siedem Królestw. Kształty węzełków miały przypominać logogramy oznaczające „bogactwo” i „szczęście”. Widzowie przepychali się i walczyli między sobą o pamiątki z tego ekscytującego dnia.

Na południu zamki Cocru, pola sorgo i ryżu, oba blade i ciemne,

Czerwone jak żołnierska chwała, białe jak dumna Rapa, czarne jak smutna Kana.

Tłum wiwatował wyjątkowo głośno po wersie odnoszącym się do ich rodzinnych ziem.

Na zachodzie: kuszące Amu, skarb Tututiki,

Świetlista elegancja, filigranowe miasta wokół dwóch błękitnych jezior.

Na wschodzie: błyszczący Gan, gdzie skrzą się gry i zakłady Tazu,

Bogate jak szczodrość morza, wyrobione jak szare warstwy szat uczonych.

Za śpiewakami szli inni żołnierze, niosąc długie pasy jedwabiu z wymalowanymi scenami piękna i cudów Siedmiu Królestw. Był tam blask księżyca odbijający się w lodowej czapie na szczycie góry Kiji, ławice ryb błyszczących w jeziorze Tututika o wschodzie słońca, wyłaniające się z wody crubeny i wieloryby widziane z brzegów Wilczej Łapy, radosne tłumy na szerokich ulicach stolicy, miasta Pan, poważni uczeni debatujący na polityczne tematy przed mądrym, wszystkowiedzącym cesarzem…

Na północnym zachodzie: uduchowiony Haan, forum filozofii,

Śledzący zawiłe ścieżki bogów na żółtej skorupie Lutho.

W centrum: drzewiasta Rima, gdzie promienie słońca przecinają stare puszcze,

By kłaść się cętkami na ziemi, tak ostrymi jak czarny miecz Fithowéo.

Między kolejnymi zwrotkami z tłumu dobywał się potężny głos, wtórujący śpiewakom w refrenie:

Kłaniamy się, kłaniamy, Xanie, Zenithowi, Władcy Powietrza,

Dlaczego się opierasz, opierasz, Panu Kiji w walce z góry przegranej?

Jeśli nawet służalczy ton pieśni przeszkadzał tym z mieszkańców Cocru, którzy walczyli przeciwko Xanie raptem nieco ponad dekadę wcześniej, wszelkie szepty niezadowolenia ginęły w donośnym, gorączkowym śpiewie zgromadzonych. Hipnotyczna pieśń miała w sobie własną siłę, jakby słowa, poprzez samo ich powtarzanie, stawały się potężniejsze, prawdziwsze.

Jednak dotychczasowe przedstawienie nie było w stanie zaspokoić głodu tłumu. Ludzie nie widzieli jeszcze serca całej parady: cesarza.

Biały ptak podleciał. Jego skrzydła wydawały się tak szerokie, jak długie są śmigła wiatraków w Zudi, które wyciągały wodę z głębokich studni i wtłaczały ją do domów bogaczy – był zbyt duży jak na zwykłego sępa czy orła. Kilka osób zadarło głowy i zastanowiło się, czy patrzą na gigantycznego sokoła Mingén, którego przewieziono ponad tysiąc kilometrów z jego gniazda na odległej wyspie Rui i którego sokolnicy wypuścili tutaj, by zachwycić tłum.

Cesarski zwiadowca, ukryty pośród widzów, podniósł wzrok na ptaka i zmarszczył brwi. Chwilę później odwrócił się i przepchnął między ludźmi w stronę tymczasowej platformy widokowej, gdzie zebrali się miejscowi oficjele.

Niecierpliwość widzów wzrosła, kiedy strażnicy cesarscy przemaszerowali obok niczym maszyny: wzrok nieruchomo utkwiony przed sobą, ręce i nogi kołyszące się w równym rytmie, jakby poruszane przez sznurki ciągnięte jedną parą dłoni. Dyscyplina, z jaką szli, wyraźnie kontrastowała z dynamicznymi ruchami tancerzy, którzy znajdowali się przed nimi.

Po chwilowej przerwie z tłumu dobiegły okrzyki zadowolenia. Nieistotne, że ta sama armia zgładziła żołnierzy Cocru i zhańbiła starą arystokrację. Widzowie chcieli po prostu rozrywki, a uwielbiali patrzeć na błyszczące zbroje i wojskowy splendor.

Ptak podleciał jeszcze bliżej.


– Rozejść się! Rozejść!

Dwóch nastolatków przepychało się przez ciasno zbity tłum jak para źrebaków przez pole trzciny cukrowej.

Chłopiec z przodu, Kuni Garu, swoje długie, proste i czarne włosy związał w koczek na czubku głowy, tak jak robią to uczniowie prywatnych akademii. Miał przysadzistą sylwetkę – nie pulchną, lecz umięśnioną, z silnymi ramionami i udami. Jego oczy, szeroko osadzone i wąskie jak u większości mężczyzn z Cocru, błyszczały inteligencją niebezpiecznie bliską chytrości. Nie próbował nawet być delikatny, trącając łokciami otaczających go ludzi. Parł do przodu, zostawiając za sobą posiniaczone żebra i puszczając mimo uszu gniewne przekleństwa.

Chłopiec z tyłu, Rin Coda, był niezgrabny i nerwowy, a idąc śladem przyjaciela – niczym ptak porwany przez silny podmuch wiatru – cicho przepraszał potrącane kobiety i mężczyzn.

– Kuni, myślę, że wystarczy, jeśli staniemy z tyłu – powiedział Rin. – Naprawdę uważam to za zły pomysł.

– W takim razie przestań myśleć – odparł Kuni. – To twój problem, za dużo myślisz. Zamiast tego po prostu działaj.

– Mistrz Loing mówi, że bogowie chcą, byśmy najpierw myśleli, a potem działali. – Rin skrzywił się i schylił, unikając ciosu zirytowanego mężczyzny.

– Nikt nie wie, czego chcą bogowie. – Kuni nie oglądał się za siebie, tylko parł do przodu. – Nawet mistrz Loing.

Wreszcie udało im się przedrzeć przez gęsty tłum i stanąć bezpośrednio przy drodze, gdzie wyrysowane kredą białe linie pokazywały, jak daleko widzowie mogą zajmować miejsca.

– No, to się nazywa widok – oznajmił Kuni, oddychając głęboko i rozglądając się w zachwycie. Zagwizdał z aprobatą, kiedy ostatnia z półnagich tancerek z Faça przeszła obok niego. – Dostrzegam pewne zalety bycia cesarzem.

– Nie mów tak! Chcesz iść do więzienia? – Rin rozejrzał się nerwowo dokoła, żeby sprawdzić, czy ktoś ich słucha; Kuni miał zwyczaj wygłaszać skandaliczne uwagi, które łatwo dało się zinterpretować jako zdradę stanu.

– I jak? Twoim zdaniem ten widok nie przebija siedzenia na lekcjach drążenia logogramów w wosku i uczenia się na pamięć Traktatu o relacjach moralnych Kona Fijiego? – Kuni wziął Rina pod ramię. – Cieszysz się, że cię namówiłem, przyznaj to.

Mistrz Loing wyjaśnił im, że nie zamierza zamykać szkoły na czas parady, ponieważ uważał, iż cesarz nie chciałby, by dzieci przerywały lekcje – jednak Rin w głębi ducha podejrzewał, że Loing w rzeczywistości nie popierał cesarza. Wielu mieszkańców Zudi miało skomplikowane poglądy na jego temat.

– Mistrz Loing z pewnością nie popierałby tego – rzucił Rin. Lecz on również nie potrafił odwrócić wzroku od tancerek.

Kuni się roześmiał.

– Skoro i tak dostaniemy ferułą od mistrza za ucieczkę z trzech pełnych dni lekcji, nacieszmy się przynajmniej na zapas.

– Tylko że ty zawsze potrafisz wymyślić jakiś cwany sposób, żeby wymigać się od kary, a ja ostatecznie dostaję lanie za nas dwóch!


Wiwaty dobiegające z tłumu wyraźnie przybrały na sile.

Na szczycie pagody tronowej siedział cesarz, z wyciągniętymi przed siebie nogami, w pozie zwanej thakrido, obłożony ze wszystkich stron jedwabnymi poduszkami. Jedynie jemu wolno było siedzieć w ten sposób publicznie.

Pięciokondygnacyjną pagodę tronową z bambusa i jedwabiu wzniesiono na platformie z dwudziestu grubych bambusowych tyczek – w dwóch warstwach po dziesięć – opartych na ramionach stu mężczyzn z nagimi torsami i naoliwioną, błyszczącą w słońcu skórą.

Cztery niższe piętra pagody tronowej zawierały skomplikowane i bardzo ozdobne mechanizmy zegarowe, które przedstawiały Cztery Sfery Wszechświata: Świat Ognia najniżej – pełen demonów, które wydobywały diamenty i złoto; potem, nieco wyżej, Świat Wody – pełen ryb, węży i pulsujących meduz; jeszcze wyżej Świat Ziemi – wyspy pływające na czterech morzach, zamieszkałe przez ludzi; i wreszcie Świat Powietrza, górujący nad wszystkimi – królestwo ptaków i duchów.

Otulony szatą z błyszczącego jedwabiu, ze wspaniałą koroną ze złota i klejnotów zwieńczoną figurkami crubena, wieloryba z łuskami i pana Czterech Spokojnych Mórz, którego pojedynczy róg wykonano z kła młodego słonia i którego oczy tworzyły dwa czarne diamenty – największe diamenty w całej Darze, zabrane ze skarbca Cocru, kiedy przegrało z Xaną piętnaście lat temu – cesarz Mapidéré skrył przed słońcem oczy w cieniu dłoni i wytężał wzrok, patrząc na zbliżającego się do niego ogromnego ptaka.

– A cóż to? – zdziwił się głośno.

Idący u podnóża poruszającej się z wolna pagody cesarski zwiadowca poinformował kapitana strażników cesarskich, że żaden z oficjeli Zudi nigdy wcześniej nie widział owego przedziwnego ptaka. Kapitan wydał szeptem kilka poleceń i strażnicy cesarscy, najbardziej elitarna jednostka żołnierzy w całej Darze, zwarła szeregi wokół niosących pagodę mężczyzn.

Cesarz w dalszym ciągu patrzył na gigantycznego ptaka, który powoli, acz nieubłaganie się do niego zbliżał. Zwierzę machnęło raz skrzydłami i wtedy cesarz – wytężając słuch, żeby usłyszeć coś pośród hałasu – mógłby przysiąc, że do jego uszu dobiegł jakby ludzki okrzyk.

Cesarska podróż po Wyspach trwała już ponad osiem miesięcy. Cesarz Mapidéré rozumiał doskonale potrzebę wyraźnego przypominania podbitym ludom o potędze i autorytecie Xany, jednak był już zmęczony. Najchętniej wróciłby do Pan, Niepokalanego Miasta, jego nowej stolicy, gdzie mógł się cieszyć własnymi zoo i oceanarium, wypełnionymi zwierzętami z całej Dary – w tym kilkoma egzotycznymi okazami, które wręczyli mu piraci podróżujący daleko za horyzont. Tęsknił za posiłkami przygotowywanymi przez ulubionego kucharza, które jadałby zamiast tych dziwacznych specjałów podawanych w odwiedzanych miejscach – może i były to najwspanialsze dania, jakie arystokracja danego miasteczka potrafiła przyrządzić, jednak cesarz miał już dosyć czekania, aż degustatorzy spróbują wszystkiego, by wykluczyć obecność trucizny. W dodatku posiłki były zbyt tłuste albo zbyt pikantne i jego żołądek nie tolerował zbyt dobrze takiej kuchni.

A przede wszystkim cesarz się nudził. Setki wieczornych przyjęć, organizowanych przez miejscowych oficjeli i dygnitarzy, zlewały się w jedno. Gdzie by się nie udał, przyrzeczenia wierności i deklaracje poddaństwa wszędzie brzmiały tak samo. Często czuł się, jakby siedział samotnie w teatrze, podczas gdy na scenie każdego wieczoru grano wciąż ten sam spektakl, z innymi aktorami wypowiadającymi identyczne kwestie w różnej scenografii.

Cesarz pochylił się do przodu: obecność tego przedziwnego ptaka była najbardziej ekscytującą rzeczą, jaka przytrafiła mu się w ciągu ostatnich dni.

Teraz, gdy znajdował się bliżej, dało się zauważyć więcej szczegółów. To był… to wcale nie był ptak.

Po niebie frunął wielki latawiec z papieru, jedwabiu i bambusa, jednak bez sznurka łączącego go z ziemią. Pod tym latawcem – czy to możliwe? – wisiał człowiek.

– Ciekawe – orzekł cesarz.

Kapitan strażników cesarskich pośpieszył w górę delikatnych spiralnych schodów wewnątrz pagody, pokonując po dwa albo trzy stopnie naraz.

– Rénga, powinniśmy przedsięwziąć środki ostrożności.

Cesarz skinął.

Mężczyźni niosący pagodę postawili ją na ziemi. Strażnicy zatrzymali się. Łucznicy przyjęli pozycje, tarczownicy zebrali się wokół podstawy konstrukcji, żeby utworzyć tymczasowy bunkier ze ścianami i dachem z ich nakładających się tarcz, przypominający skorupę żółwia. Cesarz tupnął kilka razy, żeby przywrócić krążenie w zesztywniałych nogach i móc wstać.

Tłum wyczuł, że ten element parady nie został wcześniej zaplanowany. Ludzie wyciągali szyje, podążając wzrokiem w kierunku wyznaczonym przez strzały przyłożone do napiętych łuków.

Latające ustrojstwo znajdowało się już tylko kilkaset metrów od pagody.

Mężczyzna przytroczony do latawca pociągnął za kilka zwisających luźno sznurków. Dziwaczny ptak nagle złożył skrzydła i pomknął w stronę cesarskiej platformy, pokonując ostatnie metry w ciągu ledwie paru uderzeń serca. Mężczyzna wydał z siebie długi, przeszywający okrzyk, który sprawił, że znajdujący się poniżej ludzie zadrżeli mimo gorąca.

– Śmierć Xanie i Mapidérému! Niech żyje Wspaniały Haan!

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, tajemniczy lotniarz posłał w stronę pagody kulę ognia. Cesarz wpatrywał się w nieuchronnie zbliżający się pocisk, zamarłszy ze zdumienia.

– Rénga! – Kapitan strażników cesarskich dopadł cesarza w ciągu sekundy; jedną ręką zepchnął starszego mężczyznę z tronu, a potem, jęcząc, drugą podniósł rzeczone siedzisko, wykonane z żelaza i drewna, przyozdobione złotem, i użył go jak tarczy. Pocisk eksplodował, wysyłając w powietrze ogniste odłamki, które spadły na ziemię, rozbryzgując we wszystkich kierunkach syczące krople oleistej smoły, które podpalały wszystko, co dotknęły. Nieszczęśni tancerze i żołnierze wrzeszczeli, gdy kleista i płonąca ciecz przylgnęła do ich ciał i twarzy, a ogniste języki natychmiast objęły ich ubrania.

Chociaż ciężki tron uchronił kapitana strażników cesarskich i samego cesarza przed większą częścią siły pierwszej eksplozji, kilka pobocznych płomieni zlizało kapitanowi prawie wszystkie włosy z głowy i poważnie poparzyło prawą część twarzy oraz prawe ramię. Jednak cesarz, choć w szoku, pozostawał cały i zdrowy.

Kapitan opuścił tron i krzywiąc się z bólu, pochylił się nad krawędzią pagody, żeby wykrzyczeć do łuczników:

– Strzelać!

Przeklinał się za wpajanie strażnikom bezwarunkowej dyscypliny, przez co nauczyli się raczej przestrzegać rozkazów niż działać z własnej inicjatywy. Jednak minęło mnóstwo czasu, odkąd ostatni raz ktoś poważył się zagrozić życiu cesarza, i ich czujność została uśpiona. Będzie musiał dopilnować, by wprowadzono zmiany w szkoleniu żołnierzy – zakładając, że po tej porażce nie skrócą go o głowę.

Łucznicy wypuścili strzały salwą. Niedoszły zabójca pociągnął za sznurki latawca, złożył skrzydła i zrobił unik. Strzały spadły na ziemię niczym krople deszczu.

Tysiące tancerzy i widzów zmieszały się w jedną dziką, wrzeszczącą i kotłującą się hordę.


– Mówiłem, że to zły pomysł! – Rin rozglądał się nerwowo, szukając jakiejś kryjówki. Krzyknął i zszedł z drogi spadającej strzały. Obok niego leżało dwóch martwych mężczyzn z grotami wbitymi w plecy. – Nie powinienem był ci pomagać, kiedy kłamałeś, że zamknięto szkołę. Twoje intrygi zawsze źle się dla mnie kończą! Musimy biec!

– Jeśli zaczniesz biec, przewrócisz się, a tłum cię stratuje – powiedział Kuni. – Poza tym chyba nie chcesz tego przegapić?

– O, bogowie, wszyscy zginiemy! – lamentował Rin. Nadleciała kolejna strzała i wbiła się w ziemię może dwadzieścia centymetrów dalej. Kilka innych ludzi padło z wrzaskiem, gdy groty przeszyły ich ciała.

– Jeszcze nie umarliśmy. – Kuni skoczył na drogę i wrócił z tarczą pozostawioną tam przez jednego z żołnierzy. – Padnij! – wrzasnął i pociągnął Rina ze sobą na ziemię, podnosząc tarczę i umieszczając ją nad ich głowami. Strzała odbiła się od metalu.

– Pani Rapa, pani Kana, r-r-ratujcie mnie! – mamrotał Rin, zaciskając powieki. – Jeśli to przeżyję, obiecuję już zawsze słuchać matki, nigdy nie uciekać ze szkoły, przestrzegać nauk mędrców i trzymać się z dala złotoustych przyjaciół, którzy prowadzą mnie ku zgubie…

Kuni wyglądał poza obręb tarczy.

Lotniarz złożył nogi jak scyzoryk; skrzydła szybko załopotały. Latawiec gwałtownie się wzniósł. Mężczyzna pociągnął za linki, obrócił się gwałtownie i znowu zaszarżował na pagodę.

Cesarza, który pozbierał się już po pierwszym szoku, właśnie eskortowano po spiralnych schodach. Zdążył dotrzeć do połowy ich wysokości i znalazł się między Światem Ziemi a Światem Ognia.

– Rénga, proszę, wybacz mi! – Kapitan strażników cesarskich zanurkował i podniósł cesarza, a potem przeniósł nad krawędź pagody i zrzucił na ziemię.

Żołnierze na dole zdążyli już rozłożyć długi, sztywny kawał materiału. Cesarz wylądował na nim i odbił się kilka razy jak na trampolinie, poza tym jednak wydawał się cały i zdrowy.

Kuni zdołał zobaczyć przelotnie sylwetkę władcy, zanim pośpiesznie ukryto go pod ochronnym płaszczem z tarcz. Długie lata korzystania z medycyny alchemicznej – która miała wydłużyć jego życie – wywołały spustoszenie w organizmie. Chociaż cesarz miał zaledwie pięćdziesiąt pięć lat, wyglądał na trzy dekady starszego. Jednak Kuniego najbardziej uderzyły jego oczy widoczne mimo opadających powiek – przez moment dało się w nich dojrzeć zaskoczenie i strach.

Dźwięk latawca pikującego za plecami Kuniego przypominał odgłos darcia tkaniny.

– Padnij! – Pchnął przyjaciela na ziemię i zwalił się na niego, chowając ich obu pod tarczą. – Udawaj, że jesteś żółwiem.

Rin próbował wbić się w piach pod Kunim.

– Mogłaby się ziemia pod nami rozstąpić, mielibyśmy się gdzie schować.

Wokół pagody rozprysły się kolejne krople płonącej smoły. Niektóre przykleiły się do osłony z tarcz; ukrywający się pod nią żołnierze wrzeszczeli z bólu, lecz trzymali pozycje. Dopiero gdy oficerowie wydali odpowiednie polecenie, podnieśli jednocześnie tarcze, by utworzyć skos i pozbyć się płonącej smoły, tak jak krokodyl napinający mięśnie, by strzepać z łusek nadmiar wody.

– Myślę, że jest już bezpiecznie – oznajmił Kuni. Odsunął tarczę i sturlał się z przyjaciela.

Rin powoli się podniósł i usiadł, patrząc na Kuniego nierozumnym wzrokiem. Ten tarzał się, jakby zamiast piachu na drodze leżał śnieg. „Jak on może w takiej chwili myśleć o zabawie?”

Wtedy zauważył dym unoszący się z ubrań przyjaciela. Wrzasnął i podbiegł, żeby pomóc zdusić płomienie, okładając obszerne szaty Kuniego swoimi długimi rękawami.

– Dzięki, Rin – powiedział Kuni. Usiadł i spróbował się uśmiechnąć, jednak potrafił się tylko skrzywić.

Rin przyjrzał się towarzyszowi: kilka kropli płonącej smoły wylądowało na jego plecach. Przez dymiące dziury w materiale Rin dostrzegał poparzoną i ociekającą krwią skórę.

– Bogowie! Boli?

– Tylko trochę – odparł Kuni.

– Gdybyś na mnie nie leżał… – Rin przełknął głośno ślinę. – Kuni Garu, jesteś prawdziwym przyjacielem.

– E tam, daj spokój – rzekł Kuni. – Jak mówił mędrzec Kon Fiji: „Człowiek zawsze powinien… au!… być gotowy wbić sobie nóż między żebra, jeśli to miałoby pomóc przyjacielowi”. – Starał się mówić pewnym głosem, jednak ból ściskał mu gardło. – Widzisz, mistrz Loing jednak czegoś mnie nauczył.

– I właśnie to zapamiętałeś? Bo tego wcale nie powiedział Kon Fiji. Cytujesz bandytę, który występował przeciwko niemu.

– Kto mówi, że bandyci nie mogą mieć żadnych zalet…

Przerwał im łopot skrzydeł. Chłopcy podnieśli wzrok. Powoli i z gracją, niczym albatros nad taflą morza, lotniarz zamachał skrzydłami, wzniósł się i obrócił, zataczając duże koło, a potem zaczął po raz trzeci szturmować pagodę tronową. Teraz jednak zamachowiec był już wyraźnie zmęczony i nie potrafił unieść się dość wysoko. Latawiec znajdował się bardzo blisko ziemi.

Kilku łuczników zdołało wybić dziury w skrzydłach, parę strzał dopadło nawet samego mężczyznę, chociaż zbroja z grubej skóry musiała być czymś wzmacniana, ponieważ groty tylko na krótką chwilę wbijały się, by zaraz odpaść.

I znowu zamachowiec złożył skrzydła, by przyśpieszyć i zapikować w stronę pagody niczym zimorodek.

Łucznicy nie zaprzestali ostrzału, jednak asasyn ignorował grad strzał i trzymał kurs. Płonące pociski wylądowały na ścianach pagody. W ciągu kilku sekund konstrukcja z jedwabiu i bambusa stanęła w płomieniach.

Zamiast znowu szturmować, lotniarz zwrócił swój latawiec na południe, z dala od parady, a potem zebrał resztki sił i spróbował wznieść się jak najwyżej.

– Leci w stronę Zudi – oznajmił Rin. – Myślisz, że pomógł mu ktoś, kogo znamy?

Kuni pokręcił głową. Kiedy latawiec przeleciał bezpośrednio nad ich głowami, na chwilę zasłonił oślepiające światło słońca. Wtedy zobaczył, że zamachowiec jest młody, niespełna trzydziestoletni. Miał ciemną skórę i długie członki typowe dla ludzi Haanu, ludzi z północy. Na ułamek sekundy mężczyzna spuścił wzrok i wtedy ich spojrzenia się spotkały, a serce Kuniego zabiło szybciej na widok gorączkowej pasji i poczucia celu, jakie dojrzał w zielonych oczach nieznajomego.

– On sprawił, że cesarz poczuł strach – powiedział Kuni, jakby do siebie. – Cesarz okazał się tylko człowiekiem. – Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

Zanim Rin zdążył znowu uciszyć przyjaciela, przysłonił ich ogromny, czarny cień. Chłopcy podnieśli wzrok i zobaczyli jeszcze jeden powód do ucieczki lotniarza.

Nad ich głowami płynęło sześć wspaniałych sterowców, każdy o długości prawie stu metrów – duma cesarskiego lotnictwa. Sterowce pojawiły się już wcześniej, na samym początku parady, jednocześnie w celach zwiadowczych i prezentacyjnych. Dłuższą chwilę zajęło pilotom zawrócenie ich w stronę pagody cesarza, by przybyć z odsieczą.

Latawiec bez sznurka zdawał się coraz mniejszy i mniejszy. Sterowce pofrunęły za uciekającym asasynem; ich wielkie opierzone wiosła biły powietrze jak skrzydła grubych gęsi walczących z grawitacją. Mężczyzna był już zbyt daleko, żeby dosięgły go strzały łuczników ze sterowca i wojskowe latawce na sznurach. Zanim dotrą do Zudi, bystry asasyn zdąży wylądować i zniknąć w alejkach miasta.


Cesarz, skulony w cieniu bunkra z tarcz, wściekał się, ale starał się tego nie okazywać. Nie była to pierwsza próba zamachu i z pewnością nie będzie ostatnia; tylko że tym razem asasyn omal nie wypełnił swojego zadania.

Kiedy cesarz wydał rozkaz, jego głos pozostawał spokojny i beznamiętny.

– Znajdźcie tego mężczyznę. Nawet jeśli będziecie musieli rozebrać każdy dom w Zudi i spalić wszystkie posiadłości arystokracji w Haanie, przyprowadźcie go do mnie.

Królowie Dary

Подняться наверх