Читать книгу Kiedy twój rodzic staje się twoim dzieckiem - Ken Abraham - Страница 4
ОглавлениеRozdział 1
Mężczyźni w białych garniturach
Jak to możliwe, utracić ukochaną osobę, kiedy ona jeszcze żyje? Osoba, którą znałeś i kochałeś, siedzi naprzeciwko ciebie, rozmawia z tobą, uśmiecha się – ale w jakiś sposób odeszła lata temu. Dostrzegasz subtelne dziwactwa i kaprysy, które z czasem się nasilają, a mimo to jesteś nieświadom prawdy – że to nie upór i nieumyślne złośliwości starszej osoby; że stoisz wobec wyniszczającej choroby, z którą musisz się zmierzyć, a do walki z nią masz niewiele narzędzi.
*
Inni dostrzegli zmiany u mamy wcześniej niż ja. Dave Saunders, przyjaciel, który chodzi do tego samego kościoła co nasza rodzina, przyglądał się mamie człapiącej przez dziedziniec w kierunku kościelnych drzwi.
– Czy coś się stało twojej mamie?
– Nie, dlaczego pytasz?
– Wydaje mi się, że porusza się znacznie wolniej niż ostatnio – zauważył Dave.
– Tak, chyba rzeczywiście jej kroki są wolniejsze – przyznałem. Tak naprawdę nie widziałem dużej różnicy, ponieważ był to stopniowy proces. Jednak inni ludzie, którzy nie widywali mamy codziennie, twierdzili, że się zmieniła. To była pierwsza wskazówka, że coś jest nie tak.
Powinienem zacząć coś podejrzewać, kiedy pewnego ranka mama zadzwoniła do mnie trzynaście razy, ale nadal nie zdawałem sobie sprawy z jej stanu. Nie chodziło o nic konkretnego. Chciała tylko powiedzieć nam „dzień dobry” – i zrobiła to, dzwoniąc raz, drugi i trzeci, przy czym nie pamiętała poprzednich połączeń. Następne telefony były mniej więcej takie same, wszystkie nagrane na mojej automatycznej sekretarce.
– Ken, tu mama. Chciałam ci tylko powiedzieć, że zjadłam pyszne śniadanie. Jajka na bekonie, tosty i suszone śliwki. Mnóstwo suszonych śliwek.
– Och, świetnie, mamo! Cieszę się, że tak dobrze się odżywiasz.
Drugi telefon był taki sam jak pierwszy, a jedenasty, dwunasty i trzynasty niewiele się różniły. Mój brat ostrzegał mnie, ale stanowczo odrzucałem tę myśl, że moja matka – a miała wówczas, w roku 2007, osiemdziesiąt pięć lat – nie jest już tak sprawna umysłowo jak dawniej. Ach, oczywiście, były pewne objawy, ale tłumaczyłem je sobie po prostu jako jej dziwaczny sposób bycia. Mieszkałem z dala od mamy od ponad dwudziestu lat, więc kaprysy czy drobne złośliwości były dla mnie raczej zabawne niż irytujące.
Zauważałem u niej pewnego rodzaju paranoje, kiedy przyjeżdżała do nas z Orlando. Zawsze jednak lekceważyłem nieco to jej podenerwowanie, brałem je za lęk, rzeczywisty lub wyimaginowany, starszej osoby, która znalazła się w obcym miejscu.
Pewnej nocy, około dwunastej, zawołała mnie.
– Ken, na podjeździe przed domem stoi jakiś człowiek.
– Co…? – Byłem zaspany. – Nie, mamo, nikogo tam nie ma. Wracaj do łóżka.
– Cały czas tam jest, Ken. Widzę go, wyraźnie jak w dzień.
Wyszedłem z łóżka i podszedłem do okna, nie spodziewając się, że cokolwiek zobaczę, ale chciałem to po porostu sprawdzić. Wpatrywałem się przez okno w ciemność. Nic.
– Nikogo tam nie ma, mamo. Idź spać.
– Nie będę spać, kiedy ktoś stoi na dole i gapi się na twoje okna.
– Mamo…
Nie wiem, które z nas było bardziej zirytowane. Mama czy ja. Cały czas upierała się, że ktoś kręci się koło domu, przed podjazdem.
– On tam jest – mówiła zdenerwowana.
– Mamo, nikogo tam nie ma – odparłem głosem pełnym empatii, zakładając okulary, aby widzieć wyraźniej i po prostu się upewnić.
– Patrz, jest tam – powiedziała mama ze strachem. – Rusza się. Teraz jest tam. Stoi po prawej stronie, przed domem!
Przysunąłem twarz jeszcze bliżej okna i przetarłem oczy, wpatrując się znowu w ciemność. Niczego nie zobaczyłem, ale zauważyłem, że wiatr porusza nieco czubkami drzew, tworząc na ziemi przedziwne cienie. Mogłem zrobić tylko jedno. Odwróciłem się i chwyciłem mamę za rękę.
– Chodź, mamo. Idziemy na dół.
Tylko nie myślcie, proszę, że jestem typem Rambo, w każdej chwili gotowym skopać komuś tyłek. Nie, zwykle nie szukam kłopotów. Byłem spokojny. Wyraźnie widziałem z okna, że na podjeździe nie czekają mnie żadne kłopoty. Lampy uliczne znajdowały się w odległości zaledwie trzech metrów od naszego domu i oświetlały teren wystarczająco dobrze, abym mógł zobaczyć, że nikogo tam nie ma. Jednak mama nadal się upierała, że przy naszej skrzynce na listy stoi jakiś mężczyzna. Zamierzałem jej udowodnić, że ma zwidy.
– No to chodź – powiedziałem. – Idziemy na dół.
– Nie! – krzyknęła. – On może być niebezpieczny. Może mieć pistolet czy kij lub coś takiego.
– Mamo, nikogo tam nie ma. I zamierzam ci to udowodnić. Zaufaj mi. Chodź ze mną. – Pociągnąłem ją w kierunku drzwi.
Mama niechętnie podążyła za mną; wyszliśmy na zewnątrz, zeszliśmy schodami na ścieżkę prowadzącą na podjazd. Posuwała się wolno, dostosowując się do mojego tempa, niechętnie przemierzyła całą długość podjazdu, czyli jakieś cztery metry. Kiedy w końcu zatrzymaliśmy się, zwróceni twarzami w kierunku domu, objąłem mamę ramieniem i wyciągnąłem dłoń, wskazując w różnych kierunkach.
– Mamo, widzisz tam coś?
– Nic.
– A tam?
– Nie, tam nic nie ma.
– A z tej strony?
– Ken, wyraźnie widziałam. Na dole stał mężczyzna i patrzył na twój dom.
Właśnie w tym momencie, wiatr zakołysał koronami drzew, których liście rzuciły dziwaczny cień na skraj podjazdu. Chcąc ją uspokoić, a jednocześnie mając nadzieję, że uda mi się przegonić jej lęki, powiedziałem:
– Mamo, może właśnie to widziałaś. Liście powiewające na wietrze. Widzisz, jaki cień rzuca drzewo przy skrzynce na listy? Rozumiem, że mogłaś pomyśleć, że kogoś widziałaś, ale chciałbym, abyś wiedziała, że nie ma się czego bać.
Wpatrywała się w konary drzewa, a potem w podjazd wyłożony cegłą.
– Może rzeczywiście to widziałam – przyznała.
– Tak. Na pewno tak było. Wracajmy do środka. Idziemy spać. – Byłem zadowolony. Przekonałem ją stanowczo, ale i delikatnie, że jej lęki były bezpodstawne. Jednak moja radość trwała zaledwie kilka sekund. Idąc podjazdem, usłyszałem, jak mruczy pod nosem:
– Mógł się ukryć gdzieś w krzakach, a może uciekł do lasu.
Nie było warto się o to kłócić.
Był to pierwszy z wielu podobnych incydentów. Większość z nich była nieszkodliwa: mama budziła się w środku nocy, zdenerwowana tym, że na podwórku przed domem stoją jacyś mężczyźni, ubrani na biało. Kiedyś tak bardzo wytrąciło ją to z równowagi, że zaczęła płakać.
– Nie kłamię, Ken. Tam są jacyś ludzie, przynajmniej sześciu lub siedmiu, i mają białe uniformy. Widziałam ich!
Ból, jaki dostrzegłem w jej oczach, ścisnął mi serce.
– Wierzę ci, mamo – powiedziałem, obejmując ją ramieniem. – Wierzę, że coś widziałaś, ale popatrz, nikogo tam nie ma.
Kilka dni później, kiedy pracowałem wieczorem w swoim biurze, usłyszałem jej krzyk dobiegający z pokoju gościnnego na górze.
– Ken! Chodź szybko. Świecą światłami w moje okno. – Zerwałem się i pognałem schodami na piętro. Mama, ubrana w koszulę nocną, stała w ciemnościach zesztywniała ze strachu. – Tam – wskazała na okno. – Czy teraz mi uwierzysz? Tylko spójrz.
Spojrzałem na opuszczone rolety weneckie, które zakrywały okno. Z pewnością nie padało na nie żadne światło.
– Mamo, nic nie widzę.
– No tutaj! – krzyknęła cicho. – Nie widzisz tutaj światła? Przesuwa się w górę i w dół na rolecie.
Znów spojrzałem. I nic.
– Mamo, nic tu nie ma. Żadnego światła. Nic.
– Ken, dobrze się przyjrzyj! – Była bardzo zdenerwowana.
Podszedłem do rolet, podniosłem je, aby spojrzeć przez okno. Nic.
– Mamo, nic tam nie ma.
– Ale ja je widziałam!
– Wierzę, że coś widziałaś, mamo. Może psuje ci się wzrok albo wracają problemy z kataraktą, które kiedyś miałaś. Ale nie ma tu żadnego światła i nikogo nie ma na podwórku. Widzę wszystko dokładnie, bo lampy oświetlają podwórko,i jeszcze raz powtarzam, nikogo tam nie ma.
Mam wróciła do łóżka, a ja do pracy, napawając się swoim małym zwycięstwem – przekonałem mamę, że to, co widziała, nie istnieje. Ale nie zdawałem sobie sprawy z jednego: przekonanie osoby z demencją, iż się myli, jest prawie niemożliwe. Jedyny ratunek w takiej sytuacji to skierować rozmowę na inny temat. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że mama ma demencję.
Przekonaliśmy się dotkliwie na własnej skórze, że pozostawianie mamy samej nie jest już bezpieczne. Pewnego wieczoru, kiedy u nas była, moja żona Lisa i ja mieliśmy pójść na ślub i zostać na uroczystej kolacji. Często zabieraliśmy mamę na różne wydarzenia kościelne, śluby, absolutoria, przyjęcia z okazji narodzin dziecka i inne uroczystości. Jednak tym razem mamy nie uwzględniono w zaproszeniu. Zabieranie jej ze sobą wydawało nam się niewłaściwe. Rozważaliśmy nawet i to, że nie pójdziemy na ślub, ponieważ nie chcieliśmy zostawiać jej samej.
– Och, nic mi się nie stanie – zapewniała nas. – Nie boję się zostać na chwilę sama. Przecież na Florydzie też mieszkam sama. Macie iść i dobrze się bawić.
– No dobrze – odpowiedziałem, a oczyma wyobraźni widziałem tańczących mężczyzn w białych garniturach. – Pojedziemy na ślub, ale nie zostaniemy tam długo. Wrócimy około ósmej. Gdyby były jakieś problemy lub gdybyś czegoś potrzebowała, zadzwoń do mnie na komórkę.
Ślub trwał nieco dłużej, niż przewidywano, i chociaż na kolacji zabawiliśmy dosłownie chwilę, wystarczyło, aby nasz dom zdążyli otoczyć mężczyźni w białych uniformach. Kilka minut po ósmej wyszliśmy z kolacji i pojechaliśmy do domu. Całą drogę rozmawialiśmy wesoło, dzieląc się wrażeniami z pięknego ślubu i przyjęcia, i w ogóle nie przyszło nam do głowy sprawdzić wiadomości w telefonie komórkowym. Byliśmy zaledwie piętnaście minut drogi od domu, więc nawet nie pomyślałem, by włączyć telefon. Do momentu, kiedy musiałem zwolnić na naszej ulicy. Wtedy zobaczyłem migające czerwone światła na dachu policyjnego samochodu, stojącego przed naszym domem. Moje serce zamarło na chwilę.
Zatrzymałem się tuż za wozem policyjnym i szybko wyskoczyłem z samochodu. Natychmiast przywitało mnie dwóch uzbrojonych policjantów.
– Pan Abraham?
– Tak, proszę pana.
– Komisarz Thomas, a to jest komisarz Jones. Zadzwoniła do nas pana matka, zgłaszając, że wokół pana domu i w środku znajdują się jacyś intruzi. Natychmiast zareagowaliśmy na to wezwanie i przeszukaliśmy wszystkie pokoje w pańskim domu. Nie ma żadnych intruzów. Wszystko wydaje się być w porządku.
Z wyjątkiem mamy, pomyślałem.
– Bardzo panom dziękuję. Jestem naprawdę wdzięczny za przybycie. Mam ostatnio stała się trochę nerwowa.
– Jest pan pisarzem, prawda? – zapytał policjant Jones.
– Tak, proszę pana.
– Pana mama oprowadziła nas po pańskim gabinecie. Ma pan niezłą bibliotekę. A pana nazwisko znajduje się na wielu książkach.
– E… tak. Mama lubi się tym chwalić.
– Tak – kontynuował policjant Jones. – Pokazała nam wszystkie książki, które pan napisał.
– Naprawdę? – Do tego czasu napisałem ich nieco ponad siedemdziesiąt.
– Tak, każdą.
– No cóż… Bardzo panom dziękuję. Przepraszam, że mama sprawiła panom taki kłopot.
– Och, nic się nie stało, panie Abraham. Miło było pana poznać. – Policjanci pomachali na pożegnanie i uszyli w kierunku swojego samochodu.
– A, tak… Mi również miło było panów poznać. – Zmusiłem się do uśmiechu, kiedy machałem policjantom na pożegnanie. Wsiadłem do samochodu i przestawiłem go, aby mogli odjechać.
Będąc już w domu, postanowiłem skonfrontować się z mamą.
– Mamo! Coś ty znowu wymyśliła! Dlaczego zadzwoniłaś na policję?
Mam natychmiast zaczęła się bronić.
– Nie zadzwoniłam na policję. Zadzwoniłam na 911.
– Tutaj jest to numer policji.
– Na dworze byli jacyś mężczyźni i po prostu się bałam.
– Mamo!
– A ci policjanci, jak już byli na werandzie i zobaczyli mnie w drzwiach, zapytali: „Proszę pani, czy bierze pani jakieś leki?”. Nie zapytali o te podejrzane typy. Nie zapytali, czy coś mi się stało. Pytali tylko, czy biorę leki. Co ich obchodzi, czy biorę jakieś leki, czy nie? To nie ich sprawa.
– Może i nie, mamo – odparłem. – Ale to ich sprawa, kiedy ludzie podnoszą fałszywy alarm, choć nie ma realnego zagrożenia.
– Nie dzwoniłam na policję. Dzwoniłam na 911.
– Zgadza się! I nie rób tego nigdy więcej, kiedy jesteś u nas, chyba że w domu wybuchnie pożar.
Mama, obrażona, poszła spać i cała noc przebiegła spokojnie, bez najmniejszych zakłóceń z jej strony.
Pomimo powtarzających się incydentów z mężczyznami w białych garniturach, czającymi się na naszym podwórku, halucynacje mamy traktowałem raczej jak rodzinny żart, dziwactwo, coś, z czego można się pośmiać przy obiedzie w Święto Dziękczynienia, kiedy opowiadamy sobie z moimi braćmi i ich rodzinami zabawne anegdoty. Wtedy nie wiedziałem jeszcze o tym, o czym usłyszałem później: że były to pierwsze oznaki demencji.