Читать книгу Świat bez końca - Ken Follett - Страница 11
Оглавление1
Gwenda miała dopiero osiem lat, ale nie bała się ciemności.
Otworzywszy oczy, niczego nie zobaczyła, lecz nie to napawało ją lękiem. Wiedziała, gdzie się znajduje. Była w klasztorze Kingsbridge, w podłużnym kamiennym budynku zwanym szpitalem. Leżała obok matki. Ciepły mleczny zapach świadczył o tym, że mama niedawno nakarmiła najmłodsze dziecko, które nie miało jeszcze imienia. Obok mamy leżał tata, a dalej dwunastoletni starszy brat Gwendy, Philemon.
Szpital był zapełniony i choć Gwenda nie widziała innych rodzin stłoczonych niczym owce w stodole, czuła nieświeży zapach ich rozgrzanych ciał. O świcie rozpocznie się dzień Wszystkich Świętych, który w tym roku jest jeszcze bardziej świętym dniem niż zazwyczaj, gdyż przypada w niedzielę. Wigilia Wszystkich Świętych to niebezpieczny czas, w którym duchy swobodnie wędrują po ziemi. Setki ludzi przybyły do Kingsbridge z okolicznych wiosek, podobnie jak rodzina Gwendy, aby spędzić ten dzień w poświęconych budynkach klasztoru i o świcie wziąć udział w mszy.
Gwenda lękała się złych duchów, tak jak każdy rozsądny człowiek. Bardziej jednak przerażało ją to, co będzie musiała zrobić podczas nabożeństwa.
Patrzyła w ciemność, starając się nie myśleć o przyczynie swego lęku. Wiedziała, że w ścianie naprzeciwko znajduje się półokrągłe okno. Nie było w nim szkła — tylko w najważniejszych budynkach wstawiano w okna szyby — lecz lniana zasłona zatrzymująca chłodne jesienne powietrze. Jednak Gwenda nie widziała nawet bladej plamy szarości w miejscu, gdzie było okno. Odpowiadało jej to. Wolała, żeby ranek nie nadchodził jak najdłużej.
Nic nie widziała, lecz zewsząd dobiegało mnóstwo rozmaitych odgłosów. Słoma na klepisku szeptała bez przerwy, gdyż ludzie poruszali się i wiercili we śnie. Jakieś dziecko krzyknęło płaczliwie, jak gdyby obudzone złym snem. Cichy łagodny głos któregoś z rodziców szybko je uspokoił. Czasem ktoś mruknął niewyraźnie przez sen, a czasem dał się słyszeć odgłos tego, co robili także rodzice Gwendy, choć nigdy o tym nie rozmawiali. Gwenda nazywała tę czynność stękaniem, ponieważ nie znała innego określenia.
Niebawem — zdaniem Gwendy o wiele za wcześnie — zaczęło się rozwidniać. We wschodniej części długiej izby, w drzwiach za ołtarzem, pojawił się mnich ze świecą w dłoni. Ustawił świecę na ołtarzu, zapalił od niej długą drzazgę i ruszył wzdłuż ściany, dotykając płomieniem lamp. Jego cień za każdym razem wspinał się wysoko, gdy drzazga spotykała się z knotem.
Coraz mocniejsze światło wydobywało z półmroku skulone postacie leżące na klepisku, okutane w szare ubrania albo przytulone do sąsiadów w poszukiwaniu ciepła. Chorzy zajęli prycze w pobliżu ołtarza, aby jak najwięcej skorzystać z dobrodziejstw świętego miejsca. W przeciwnym końcu izby znajdowały się schody prowadzące na piętro, do komnat dla arystokracji. Gościł tam hrabia Shiring wraz z rodziną.
Mnich schylił się nad Gwendą, aby zapalić lampę tkwiącą nad jej głową. Zauważył, że dziewczynka spogląda na niego, i uśmiechnął się. W drgającym świetle Gwenda rozpoznała twarz brata Godwyna. Był młody i przystojny, wczoraj wieczorem życzliwie odezwał się do Philemona.
Obok rodziny Gwendy miejsce na klepisku zajęła inna rodzina z ich wioski: zamożny kmieć Samuel, właściciel sporego gospodarstwa, oraz jego żona i dwaj synowie. Młodszy z nich, Wulfric, miał sześć lat i był złośliwy. Rzucał w dziewczynki żołędziami, a potem umykał ze śmiechem.
Rodzina Gwendy nie była bogata. Ojciec nie miał ziemi, musiał więc pracować u innych jako parobek. Latem nigdy nie brakowało roboty, lecz po żniwach, gdy nadchodziły chłody, rodzina często cierpiała głód.
Dlatego Gwenda musiała kraść.
Wyobrażała sobie, jak zostaje przyłapana, jak wije się bezsilnie w uścisku żelaznej dłoni, słyszała głęboki, pozbawiony litości głos: „Patrzcie, mała złodziejka!”. Ból i upokorzenie chłosty, a potem to, co najgorsze: odrąbanie toporem ręki.
Ojca już ta kara spotkała. Jego lewa ręka kończyła się szkaradnym pomarszczonym kikutem. Radził sobie jedną ręką: umiał posługiwać się łopatą, osiodłać konia, a nawet upleść sieć do łapania ptaków, lecz mimo to wiosną znajdował zatrudnienie jako ostatni, a jesienią był pierwszym do zwolnienia. Nie mógł opuszczać wioski i szukać pracy gdzie indziej, bowiem obcięta ręka świadczyła o tym, że jest złodziejem, i nikt by go nie przyjął. Kiedy gdzieś wyruszał, przywiązywał do kikuta wypchaną rękawicę, jednak nieznajomi nie dawali się długo nabierać na tę sztuczkę.
Gwenda nie była świadkiem wymierzania kary tacie — stało się to, zanim przyszła na świat — ale często ją sobie wyobrażała i nie mogła uwolnić się od lęku, że ją spotka to samo. Oczami wyobraźni widziała, jak ostrze topora spada na nadgarstek, przecina skórę i kości i nieodwracalnie oddziela dłoń od przedramienia. A ona mogłaby tylko zaciskać zęby, żeby nie krzyczeć wniebogłosy.
Ludzie wstawali, przeciągali się, ziewali i przecierali twarze. Gwenda wyprostowała się i poprawiła ubranie. Wszystkie rzeczy nosił przed nią starszy brat. Miała na sobie wełnianą koszulę sięgającą do kolan oraz kaftan przewiązany w talii paskiem z konopi. Jej trzewiki można było kiedyś wiązać, lecz dziurki się popruły i sznurowadła wyleciały, więc Gwenda przywiązywała je do stóp splecionymi wiązkami trawy. Schowała włosy pod czapkę z wiewiórczych ogonków i w ten sposób zakończyła dzieło ubierania.
Ojciec otworzył oczy i dyskretnie wskazał wzrokiem rodzinę po przeciwnej stronie izby. Byli to ludzie w średnim wieku z dwoma synami niewiele starszymi od Gwendy. Mężczyzna był niski, drobny i miał kędzierzawą rudą brodę. Przypinał sobie do pasa miecz, co oznaczało, że jest wojownikiem albo rycerzem. Prostym ludziom nie wolno było nosić broni. Jego żona była chuda, miała żwawe ruchy i chmurną minę. Brat Godwyn skinął im z szacunkiem głową.
— Dzień dobry, sir Geraldzie i lady Maud.
Gwenda szybko odgadła, co zwróciło uwagę ojca. U pasa sir Geralda, na skórzanym rzemyku, dyndała pękata sakiewka. Mogła zawierać kilkaset srebrnych pensówek, półpensówek i ćwierćpensówek. Ojciec musiałby pracować przez cały rok, żeby zarobić tyle pieniędzy. Rzecz jasna pod warunkiem, że miałby robotę. Wystarczyłoby ich aż nadto, by wyżywić całą rodzinę do pory wiosennej orki. W sakiewce mogły się nawet kryć złote monety — floreny bite we Florencji lub weneckie dukaty.
Gwenda chodziła z zawieszonym na szyi małym nożykiem w drewnianym futerale. Ostrze błyskawicznie przetnie rzemyk i gruba sakiewka spadnie w jej drobne dłonie. Chyba że sir Gerald coś poczuje i nakryje ją, zanim Gwenda zdoła tego dokonać…
Godwyn podniósł głos, aby było go słychać w narastającym gwarze.
— Chrystus uczy nas miłości, dlatego przed mszą Wszystkich Świętych zostanie podane śniadanie! — oznajmił. — Z fontanny na dziedzińcu można się napić czystej wody. Pamiętajcie, że na zewnątrz są latryny, nie sikajcie w szpitalu!
Mnisi i zakonnice bardzo dbali o czystość. Wieczorem Godwyn przyłapał sześcioletniego malca na siusianiu w kącie i usunął z izby całą rodzinę. Jeśli nie mieli pensa na gospodę, musieli spędzić zimną październikową noc na kamiennej posadzce północnego przedsionka katedry. Obowiązywał także zakaz wprowadzania zwierząt. Trzynogi pies Gwendy, Hop, nie został wpuszczony do środka. Nie wiedziała, gdzie spędził noc.
Zapaliwszy wszystkie lampy, Godwyn otworzył wysokie drewniane drzwi. Gwenda poczuła chłodne nocne powietrze na uszach i czubku nosa. Przybysze opatulili się pelerynami i ruszyli w stronę wyjścia. Gdy sir Gerald z rodziną skierował się ku drzwiom, tata i mama Gwendy podążyli za nimi, Gwenda i Philemon także.
Dotychczas to Philemon zajmował się kradzieżą, ale wczoraj omal nie przyłapano go na rynku w Kingsbridge. Zwędził dzbanek drogiej oliwy ze straganu włoskiego kupca, a potem go upuścił i wszyscy to zobaczyli. Na szczęście dzbanek się nie rozbił. Philemon musiał udać, że strącił go niechcący.
Jeszcze do niedawna Philemon był drobny i niepozorny tak jak Gwenda, lecz w ciągu ostatniego roku urósł o kilka cali i stracił dawną zręczność, jak gdyby nie zdołał przywyknąć do nowego, większego ciała. Na dodatek jego głos nabrał głębszego tonu. Wczoraj wieczorem tata stwierdził, że Philemon jest już za duży, by dokonywać poważnych kradzieży, toteż obowiązek ten przeszedł na Gwendę.
Właśnie dlatego dziewczynka tak długo nie mogła w nocy zasnąć.
Philemon naprawdę miał na imię Holger. W wieku dziesięciu lat postanowił zostać mnichem i opowiadał wszystkim, że zmienia imię na Philemon, gdyż brzmi ono znacznie bardziej religijnie. O dziwo, większość ludzi zastosowała się do jego życzenia, jednak mama i tata wciąż wołali na niego Holger.
Przed wejściem stały dwa szpalery drżących z zimna zakonnic, które pochodniami oświetlały drogę ze szpitala do wielkich zachodnich wrót katedry.
Na skraju oświetlonej przestrzeni cienie skakały niczym chochliki i gnomy dokazujące w ciemności, jak gdyby tylko świątobliwość zakonnic trzymała je z dala od ludzi.
Gwenda spodziewała się ujrzeć Hopa, ale nigdzie go nie było. Może znalazł sobie ciepłe miejsce do spania? Tata pilnował, żeby nie zostali za bardzo w tyle za sir Geraldem. Ktoś boleśnie pociągnął Gwendę za włosy. Pisnęła, myśląc, że to jakiś złośliwy stwór, lecz odwróciwszy się, zobaczyła Wulfrica, sześcioletniego sąsiada. Chłopiec odskoczył, nie pozwalając się Gwendzie złapać. Jego ojciec krzyknął: „Zachowuj się!” i zdzielił go w głowę. Malec wybuchnął płaczem.
Olbrzymia świątynia piętrzyła się nad stłoczonymi ludźmi niczym bezkształtna masa kamienia. Widać było wyraźnie tylko dolne części, łuki i słupy okienne, pomarańczowe i czerwone w niepewnym blasku pochodni. Pochód zwolnił, zbliżając się do wejścia do katedry. Z naprzeciwka nadchodzili mieszczanie. Były ich setki, może nawet więcej niż tysiąc. Gwenda nie wiedziała dokładnie, ile to jest tysiąc, bo nie umiała do tylu zliczyć.
Tłum sunął z wolna przez westybul. Niespokojne światło pochodni padało na rzeźby rozmieszczone przy ścianach, wprawiając je w dziki pląs. Na samym dole panoszyły się demony i potwory. Gwenda spoglądała z niepokojem na smoki i gryfony, na niedźwiedzia z ludzką głową i psa o dwóch tułowiach, lecz z jednym nosem. Niektóre stwory pastwiły się nad ludźmi: diabeł wsuwał pętlę na szyję mężczyzny, podobny do lisa potwór wlókł kobietę za włosy, orzeł z ludzkimi rękami przebijał włócznią nagiego mężczyznę. Nad tymi scenkami stali święci pod baldachimami, a jeszcze wyżej na tronach zasiadali apostołowie. Pod łukiem nad głównym wejściem miejsce zajmował święty Piotr z kluczem i święty Paweł ze zwojem papirusu. Obaj wznosili głowy, spoglądając z uwielbieniem na Jezusa.
Gwenda wiedziała, że Pan Jezus nakazuje jej nie grzeszyć, gdyż będą ją za to dręczyć diabły. Ona jednak bardziej bała się ludzi niż diabłów. Jeśli nie zdoła ukraść sakiewki sir Geraldowi, ojciec ją zbije. A co gorsza, rodzina nie będzie miała nic do jedzenia oprócz zupy z żołędzi. Ona i Philemon będą chodzili głodni przez długie tygodnie. W piersiach mamy zabraknie pokarmu i dziecko umrze tak jak dwoje poprzednich. Tata będzie znikał na całe dnie, a potem wracał z chudym żurawiem albo kilkoma wiewiórkami. Głód jest gorszy od chłosty, bo trwa dłużej.
Bardzo wcześnie nauczyła się kraść: a to jabłko ze straganu, a to jajko zniesione przez kurę sąsiada, a to nóż upuszczony przez pijaka w gospodzie. Ale kradzież pieniędzy to co innego. Jeśli zostanie przyłapana, na nic zdadzą się łzy. Nikt nie potraktuje jej jak niegrzecznego dziecka, tak jak kiedyś, gdy zwędziła skórzane trzewiki zakonnicy o miękkim sercu. Ukradzenie rycerzowi mieszka z pieniędzmi to nie dziecięcy psikus, tylko prawdziwe przestępstwo, które zostanie potraktowane z całą surowością.
Gwenda starała się o tym nie myśleć. Jest drobna i zręczna, zdejmie sakiewkę niepostrzeżenie jak duch. Jeśli uda jej się opanować drżenie.
Przestronne wnętrze katedry zaroiło się od wiernych. Zakapturzeni mnisi stali w bocznych nawach, trzymając w dłoniach pochodnie rzucające migotliwe światło. Kolumny głównej nawy nikły w półmroku. Gwenda trzymała się blisko sir Geralda. Rudowłosy rycerz i jego żona nie zauważyli jej. Ich synowie także nie zwracali na nią uwagi. Rodzina Gwendy została z tyłu.
Nawa szybko się zapełniała. Gwenda nigdy nie widziała tylu ludzi zgromadzonych w jednym miejscu — było ich więcej niż na trawniku przed katedrą w dzień targowy. Wierni pozdrawiali się radośnie, czując, że w tym świętym miejscu złe duchy im nie zagrażają. Gwar głosów zamieniał się w głośny szum.
Nagle rozległo się bicie dzwonu i zapadła cisza.
Sir Gerald stanął obok rodziny mieszczan. Wszyscy mieli na sobie drogie okrycia z pięknej tkaniny, byli więc pewnie bogatymi handlarzami wełny. Obok rycerza stała dziewczynka w wieku około dziesięciu lat. Gwenda stanęła za nimi. Starała się nie rzucać w oczy, lecz ku jej przerażeniu dziewczynka uśmiechnęła się do niej, jakby chciała dodać jej otuchy.
Mnisi zgasili pochodnie i we wnętrzu katedry zapadła ciemność.
Gwenda nie wiedziała, czy dziewczynka ją zapamięta. Większość ludzi spoglądało na nią i ją ignorowało. Nieznajoma dziewczynka zwróciła na nią uwagę, wyczuła jej lęk i uśmiechnęła się przyjaźnie. Ale w katedrze znajdowały się setki dzieci. Przecież to niemożliwe, żeby w mrocznym wnętrzu zdołała dokładnie przyjrzeć się jej twarzy… Gwenda starała się nie myśleć o tym zagrożeniu.
Niewidzialna w ciemności, wsunęła się bezszelestnie między dwie postaci. Z jednej strony czuła miękką wełnę płaszcza nieznajomej dziewczynki, z drugiej sztywną tkaninę peleryny rycerza. Teraz mogła sięgnąć po sakiewkę.
Nagle ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk. Gwenda spodziewała się go — mama uprzedziła ją, czego należy oczekiwać w czasie mszy — lecz mimo to ogarnął ją lęk. Wrzask zabrzmiał jak jęk torturowanego człowieka.
Potem dał się słyszeć dudniący dźwięk, jak gdyby ktoś walił w metalową miskę. Nastąpiły kolejne: zawodzenie, obłąkańczy śmiech, róg myśliwski, grzechotka, odgłosy zwierząt i pękniętego dzwonu. Jakieś dziecko w tłumie wiernych wybuchło płaczem, później inne. Ktoś z dorosłych zaśmiał się nerwowo. Wszyscy wiedzieli, że te dziwaczne odgłosy wydają mnisi, lecz mimo to robiły one wrażenie piekielnej kakofonii.
Gwenda pomyślała z lękiem, że to nie jest odpowiedni moment na kradzież sakiewki. Wszyscy byli czujni i spięci. Rycerz poczuje jej dotknięcie.
Diabelski harmider narastał, lecz dołączył do niego inny dźwięk: śpiew. Początkowo był tak cichy, że Gwenda nie miała pewności, czy naprawdę go słyszy, ale śpiew przybierał na sile. To śpiewały zakonnice. Ciało Gwendy napięło się. Nadchodziła decydująca chwila. Poruszając się niczym duch, lekko jak powietrze odwróciła się przodem do sir Geralda.
Doskonale pamiętała, co rycerz ma na sobie — ciężki wełniany płaszcz przewiązany w talii szerokim, nabijanym ćwiekami pasem. Sakiewka była przytroczona do pasa skórzanym rzemieniem. Płaszcz okrywała haftowana peleryna, droga, lecz wytarta, z pożółkłymi guzikami z kości na przodzie. Część guzików była zapięta, ale nie wszystkie. Rycerz pewnie był zaspany albo przejście ze szpitala do katedry trwało tak krótko, że nie musiał się dokładnie zapinać.
Gwenda leciutko przyłożyła dłoń do płaszcza. Wyobraziła sobie, że jej ręka jest pająkiem, który prawie nic nie waży. Pająk przesunął się po tkaninie i natrafił na jej krawędź, a dalej, tuż obok ciężkiego pasa, na sakiewkę.
Jazgot diabelskich odgłosów zamierał, a śpiew narastał. Z szeregów wiernych dobiegł szmer podziwu. Gwenda niczego nie mogła dostrzec, ale wiedziała, że na ołtarzu zapalono lampę oświetlającą relikwiarz — misternie rzeźbioną skrzynię z kośćmi świętego Adolfa, której w tym miejscu nie było, gdy gasły pochodnie. Tłum drgnął, bo wierni chcieli znaleźć się jak najbliżej świętych szczątków. Gwenda stała wciśnięta pomiędzy sir Geralda i mężczyznę stojącego przed nim. Uniosła prawą dłoń i przyłożyła ostrze noża do rzemyka.
Skóra była mocna, nie udało się przeciąć jej za pierwszym razem. Gwenda poruszała gorączkowo nożem z rozpaczliwą nadzieją, że sir Gerald jest pochłonięty sceną rozgrywającą się na ołtarzu i nie widzi, co się dzieje pod jego nosem. Uniosła głowę i ujrzała kontury postaci. Mnisi i zakonnice zapalali świece. Za chwilę zrobi się jasno. Gwenda nie miała chwili do stracenia.
Szarpnęła nożem z całej siły i rzemień puścił. Sir Gerald jęknął cicho — poczuł coś, czy zareagował na to, co widział na ołtarzu? Sakiewka opadła i wylądowała w dłoni Gwendy, ale okazała się za ciężka i wysunęła się jej z ręki. Gwenda przeraziła się, że spadnie na posadzkę pod szurające nogi wiernych. Na szczęście zdołała ją złapać i utrzymać.
Poczuła radosną ulgę — zdobyła sakiewkę.
Wciąż jednak groziło jej straszliwe niebezpieczeństwo. Jej serce biło tak mocno, iż miała wrażenie, że wszyscy muszą je słyszeć. Błyskawicznie odwróciła się tyłem do rycerza, jednocześnie wrzucając ciężką sakiewkę za kaftan. Mieszek sterczał jej z przodu niczym krągły brzuch grubasa. Gwenda przesunęła go na bok, pod ramię. Kiedy rozbłysną światła, wybrzuszenie będzie widoczne, ale nie miała gdzie ukryć zdobyczy.
Wsunęła nóż do futerału. Teraz musi szybko zniknąć, zanim sir Gerald zauważy stratę. Jednak napór wiernych, który pomógł Gwendzie niepostrzeżenie skraść sakiewkę, teraz utrudniał jej odwrót. Chciała zrobić krok do tyłu, mając nadzieję, że się przeciśnie, lecz wszyscy parli do przodu, żeby zobaczyć kości świętego. Gwenda znalazła się w pułapce. Nie mogła się ruszyć, a stała tuż przed mężczyzną, którego okradła.
— Nic ci nie jest? — usłyszała tuż obok swego ucha.
Był to głos bogatej nieznajomej dziewczynki. Gwenda zmagała się ze strachem. Chciała być niewidzialna, życzliwość innego dziecka była ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała. Zacisnęła usta.
— Uważajcie — rzekła tamta. — Ściskacie tę dziewczynkę.
Gwenda omal nie krzyknęła. Życzliwość małej bogaczki mogła kosztować Gwendę utratę ręki.
Położyła dłonie na plecach mężczyzny stojącego przed nią i odepchnęła się do tyłu. Osiągnęła tyle, że zwróciła na siebie uwagę sir Geralda.
— Pewnie nic nie widzisz, co? — rzekła wyrozumiale ofiara Gwendy i ku jej przerażeniu złapała ją pod ręce i uniosła.
Gwenda nie mogła nic zrobić. Duża dłoń rycerza spoczęła o cal od sakiewki. Patrzyła przed siebie, więc sir Gerald widział tylko tył jej głowy. Mnisi i zakonnice na ołtarzu zapalali coraz więcej świec i śpiewali pieśni dawno zmarłemu świętemu. W dużym rozetowym oknie nad ołtarzem we wschodniej ścianie budowli zamajaczyło słabe światło. Nadchodził świt, odpędzając złe duchy. Diabelski jazgot ucichł, śpiew rozbrzmiał głośniej. Na ołtarz wszedł wysoki przystojny mnich. Gwenda rozpoznała Anthony’ego, opata Kingsbridge. Uniósł ręce w geście błogosławieństwa i donośnym głosem oznajmił:
— I tak oto dzięki łasce Pana naszego, Jezusa Chrystusa, moce zła i ciemności ustępują przed harmonią i światłem Kościoła Bożego.
Wierni wznieśli okrzyk radości, zapanował swobodniejszy nastrój. Najważniejszy moment ceremonii minął. Gwenda poruszyła się, sir Gerald zrozumiał jej gest i postawił ją na ziemi. Odwracając twarz w drugą stronę, przepchnęła się obok niego. Wierni nie spoglądali już tak gorączkowo w kierunku ołtarza, mogła więc przesuwać się między nimi. Im bardziej się oddalała, tym było łatwiej. Wreszcie dotarła do zachodnich drzwi i zobaczyła rodzinę.
Tata spoglądał na nią wyczekująco, gotów okazać gniew, w razie gdyby nie wykonała zadania. Gwenda wyciągnęła sakiewkę zza koszuli i rzuciła mu, rada, że może się jej pozbyć. Złapał mieszek i zerknął dyskretnie do środka, po czym uśmiechnął się z zadowoleniem. W tej samej chwili oddał go żonie, a ta błyskawicznie wsunęła zdobycz między fałdy kocyka, którym owinięte było dziecko.
Gwenda najgorsze miała już za sobą, lecz wciąż groziło jej niebezpieczeństwo.
— Jakaś bogata dziewczynka mnie zauważyła — powiedziała ze strachem.
W małych ciemnych oczach taty błysnął gniew.
— Zobaczyła, co robisz?
— Nie, ale ostrzegła ludzi, że zaraz mnie zgniotą. Wtedy rycerz podniósł mnie, żebym mogła lepiej widzieć.
Mama cicho jęknęła.
— A więc widział twoją twarz — stwierdził tata.
— Starałam się patrzeć w drugą stronę.
— Lepiej, żeby cię nie zobaczył — rzekł tata. — Nie pójdziemy do szpitala, zjemy śniadanie w gospodzie.
— Nie możemy się ukrywać przez cały dzień — zauważyła mama.
— Ale możemy wmieszać się w tłum.
Gwenda poczuła się raźniej. Tata uważał, że nie grozi jej niebezpieczeństwo. Jednak najważniejsze było to, że teraz on przejął odpowiedzialność.
— Poza tym wolę chleb i mięso, zamiast wodnistej kaszy u mnichów — dodał. — Teraz mnie stać!
Rodzina wyszła z kościoła. Niebo zrobiło się perlistoszare. Gwenda chciała wziąć mamę za rękę, ale dziecko się rozpłakało i musiała się nim zajęć. Nagle zobaczyła małego trzynogiego psa z czarnym pyskiem, który charakterystycznym truchtem biegł w stronę katedry.
— Hop! — krzyknęła, podniosła pieska i uściskała go.
2
Merthin miał jedenaście lat i był o rok starszy od Ralpha, swojego brata, lecz ten był wyższy i silniejszy, co bardzo Merthina złościło.
Stanowiło to źródło trosk dla ich rodziców. Ojciec chłopców, sir Gerald, był rycerzem i nie potrafił ukryć rozczarowania, gdy okazało się, że Merthin nie jest w stanie dźwignąć ciężkiej lancy, męczy się szybko przy rąbaniu drewna lub wraca do domu z płaczem po przegranej bójce. Matka, lady Maud, tylko pogarszała sprawę, wprawiając go w zakłopotanie swoją opiekuńczością, podczas gdy on wolałby, żeby udawała, iż niczego nie zauważyła. Kiedy ojciec opowiadał z dumą o krzepie Ralpha, matka starała się zrekompensować to starszemu synowi, krytykując tępotę młodszego. Ralph rzeczywiście wolno myślał, lecz nie była to jego wina, a wypominanie mu tej słabości denerwowało go i przez to wdawał się w bójki z innymi chłopcami.
Rodzice w dniu Wszystkich Świętych byli rozdrażnieni. Ojciec nie chciał przyjeżdżać do Kingsbridge, ale został do tego zmuszony. Był winien pieniądze opactwu, lecz nie mógł spłacić długu. Matka stwierdziła, że mogą mu zabrać ziemię, sir Gerald był bowiem właścicielem trzech wiosek w okolicy Kingsbridge. Przypomniał jej, że pochodzi w prostej linii od Thomasa, który został hrabią Shiring w tym samym roku, w którym arcybiskup Becket zginął z rozkazu króla Henryka II. Hrabia Thomas był synem Jacka Buildera1, architekta, który zaprojektował katedrę w Kingsbridge, oraz lady Alieny z Shiring. Tych dwoje stanowiło niemal mityczną parę, o której w długie zimowe wieczory snuto opowieści na przemian z legendami o królu Karolu Wielkim i Rolandzie. „Komuś, kto ma takich przodków, nie można odebrać majątku!”, krzyczał sir Gerald. A już na pewno nie może tego uczynić ta stara baba, przeor Anthony. Lady Maud odwróciła się z wyrazem rezygnacji na twarzy, lecz Merthin usłyszał, co wymamrotała pod nosem: „Lady Aliena miała brata Richarda, który nie nadawał się do niczego oprócz robienia mieczem”.
Przeor Anthony może i zasługiwał na miano starej baby, lecz okazał się wystarczająco silnym mężczyzną, by poskarżyć się, że sir Gerald nie spłaca długów. Udał się do suwerena Geralda, obecnego hrabiego Shiring, który był również jego dalekim kuzynem. Hrabia Roland wezwał Geralda do Kingsbridge, by ten spotkał się z przeorem i zaproponował, jak rozwiązać tę kwestię. Właśnie to wprawiło w zły humor ojca Merthina.
A potem sir Geralda okradziono.
Zauważył stratę po mszy. Merthin z przyjemnością obserwował dramatyczne przedstawienie w katedrze. Najpierw była ciemność i dziwne odgłosy, a później rozległ się śpiew, zrazu cicho, potem coraz głośniej, by wreszcie wypełnić ogromne wnętrze kościoła. Blask świec z wolna oświetlił świątynię i tłum wiernych. Merthin zauważył wtedy, że niektórzy pod osłoną ciemności popełniają drobne grzechy, które za chwilę miały im zostać odpuszczone: dwóch mnichów się całowało, a jakiś kupiec odsunął rękę od pulchnej piersi uśmiechniętej kobiety, która była żoną innego mężczyzny. Po powrocie do szpitala Merthin wciąż był podekscytowany.
Gdy czekali, aż zakonnice podadzą śniadanie, z kuchni wyszedł młody służący. Ruszył schodami na górę, niosąc tacę z dużym dzbanem piwa i paterą, na której leżały płaty gorącej solonej wołowiny.
— Twój kuzyn hrabia mógłby zaprosić nas na śniadanie do swojej prywatnej kwatery — rzuciła gderliwie matka. — Wszak twoja babka była siostrą jego dziadka.
— Jeśli nie masz ochoty na kaszę, możemy iść do gospody — odparł ojciec.
Merthin nastawił uszu. Lubił świeży chleb i solone masło, które podawano w gospodzie.
— Nie stać nas — stwierdziła matka.
— A i owszem — odparł ojciec, szukając sakiewki. Właśnie wtedy uświadomił sobie, że znikła.
Rozejrzał się po klepisku, jak gdyby sądził, że spadła na ziemię. Potem zauważył przecięte końce rzemyka i wydał gniewny ryk. Wszyscy spojrzeli na niego z wyjątkiem matki, która odwróciła głowę.
— To były wszystkie nasze pieniądze — mruknęła pod nosem.
Ojciec powiódł oskarżycielskim wzrokiem po ludziach zgromadzonych w szpitalu. Długa blizna biegnąca od jego prawej skroni do lewego ucha pociemniała. W wielkiej izbie zapadła pełna napięcia cisza: rozgniewany rycerz był niebezpieczny, nawet taki, którego najwyraźniej prześladował pech.
— Ktoś okradł cię w kościele, to pewne — orzekła lady Maud.
Merthin przyznał jej w duchu rację. Stłoczeni w ciemności ludzie kradli nie tylko pocałunki.
— Ależ to świętokradztwo! — oburzył się.
— Pewnie wykorzystał moment, w którym podniosłeś tę dziewczynkę — dodała matka. Miała minę, jakby zjadła coś gorzkiego. — Wsunął rękę od tyłu i przeciął rzemień.
— Trzeba go znaleźć! — ryknął ojciec.
— Bardzo mi przykro, że coś takiego się zdarzyło, sir Geraldzie — rzekł młody mnich Godwyn. — Natychmiast zawiadomię Johna Constable’a2. Może rzuci mu się w oczy jakiś biedny mieszczanin, który nagle się wzbogacił.
Merthin pomyślał, że takie działanie nie rokuje powodzenia. Do Kingsbridge ściągnęły tysiące mieszczan i innych gości. Porządkowy nie jest w stanie obserwować wszystkich.
Jednak ojciec wydawał się uspokojony.
— Ten łotr powinien zawisnąć na szubienicy! — warknął, zniżając nieco głos.
— Czy zechcesz, panie, uczynić nam ten zaszczyt i zasiąść z nami do stołu przed ołtarzem? — zaproponował Godwyn, okazując współczucie.
Ojciec coś mruknął. Merthin wiedział, że ucieszył się z zaproszenia. Znaczyło ono, że jest traktowany lepiej od motłochu, który będzie jadł na tym samym klepisku, na którym spędził noc.
Moment zagrożenia wybuchem gniewu minął i Merthin nieco się odprężył. Ale kiedy zasiedli we czwórkę przy stole, z niepokojem zaczął myśleć o tym, co stanie się z rodziną. Ojciec był dzielnym wojownikiem, wszyscy tak mówili. Walczył za starego króla w Boroughbridge. To właśnie w tamtej bitwie miecz buntownika z Lancashire zostawił szramę na jego czole. Nie miał jednak szczęścia: niektórzy rycerze wracali z pól bitewnych z łupami. Przywozili klejnoty, wozy pełne drogocennych flamandzkich tkanin i włoskich jedwabi, lub przyprowadzali ojca szlachetnej rodziny, którego można było wymienić za tysiące funtów. Sir Geraldowi nigdy nie trafił się cenny łup. Mimo to musiał kupować oręż, zbroje i drogie wojenne wierzchowce, dzięki którym mógł spełniać swoją powinność i służyć królowi. Z jakiegoś powodu dochody z ziemi nigdy nie wystarczały, dlatego wbrew woli matki ojciec zaczął się zapożyczać.
Kucharczykowie wnieśli dymiący kociołek. Najpierw obsłużono rodzinę sir Geralda. Kasza przyprawiona została rozmarynem i solą. Ralph, który nie rozumiał, w jak trudnym położeniu znalazła się rodzina, zaczął opowiadać o mszy, lecz posępna cisza skłoniła go do zamknięcia ust.
Po posiłku Merthin podszedł do ołtarza, za którym schował łuk i strzały. Każdy by się zawahał, zanim ukradłby coś z takiego miejsca. Złodziej zdołałby przezwyciężyć lęk, gdyby nagroda była wystarczająco cenna, lecz łuk domowej roboty takiej nie stanowił. I rzeczywiście leżał tam, gdzie chłopiec go zostawił.
Merthin był z niego dumny. Łuk był mały, rzecz jasna. Naciągnięcie dużego, sześciostopowego łuku wymagało siły dorosłego mężczyzny. Łuk Merthina miał cztery stopy i był cienki, lecz poza tym wyglądał jak normalny angielski łuk, który pozbawił życia niejednego Szkota, walijskiego buntownika czy zakutego w zbroję francuskiego rycerza.
Ojciec do tej pory nie wspominał o łuku, a teraz spojrzał na niego, jakby widział go po raz pierwszy.
— Skąd wziąłeś łęczysko? — spytał. — Łęczyska są drogie.
— Ale nie to. Jest za krótkie. Dostałem je od łucznika.
Ojciec skinął głową.
— Poza tym jest bez zarzutu — stwierdził. — Wycięto je z wnętrza cisu, z miejsca, w którym biel spotyka się z twardzielą. — Wskazał dwa różne kolory drewna.
— Wiem — rzekł z zapałem Merthin. Nieczęsto miał okazję zaimponować ojcu. — Rozciągliwa biel jest najlepsza na przód, bo wraca do pierwotnego kształtu, a twardziel nadaje się na tylną część łęczyska, ciągnie do tyłu, gdy łuk jest zgięty.
— Właśnie tak — potwierdził ojciec, oddając synowi łuk. — Ale pamiętaj, to nie jest broń dla szlachcica. Synowie rycerzy nie zostają łucznikami. Oddaj to jakiemuś młodemu wieśniakowi.
Merthin był zawiedziony.
— Jeszcze go nawet nie wypróbowałem!
— Niech się bawią. To jeszcze dzieci — wtrąciła się matka.
— Racja — zgodził się ojciec, który stracił już zainteresowanie łukiem syna. — Ciekawe, czy ci mnisi podadzą nam piwo.
— Zmykajcie — powiedziała matka. — Merthinie, opiekuj się bratem.
— Raczej na odwrót — mruknął ojciec.
Merthin poczuł się dotknięty. Ojciec nie wiedział, jak się sprawy mają. Merthin umiał o siebie zadbać, lecz Ralph, pozostawiony sam sobie, wdawał się w bójki. Jednak Merthin orientował się, że kiedy ojciec jest w takim nastroju, lepiej z nim nie zadzierać, wyszedł więc bez słowa. Ralph powlókł się za nim.
Był pogodny listopadowy dzień, wysoko na niebie wisiały jasnoszare chmury. Chłopcy wyszli za ogrodzenie katedry i ruszyli główną ulicą, mijając ulicę handlarzy ryb, dziedziniec grabarzy i ulicę kucharzy. U stóp wzniesienia przekroczyli drewniany most nad rzeką. Tam kończyła się stara część miasta, a zaczynało przedmieście zwane Nowym Miastem. Szeregi drewnianych domów biegły pomiędzy pastwiskami i ogrodami. Merthin prowadził ku łące zwanej Polem Kochanków. Porządkowy i jego zastępcy rozstawili tam tarcze łucznicze. Z rozkazu króla po zakończeniu mszy wszyscy mężczyźni odbywali obowiązkowe ćwiczenia w strzelaniu z łuku.
Nie trzeba było nikogo zmuszać: wypuszczenie paru strzał w niedzielny poranek nie stanowiło wielkiego wysiłku. Stu lub nawet więcej młodzików z miasteczka ustawiło się w kolejce. Obserwowały ich kobiety, dzieci oraz ci mężczyźni, którzy uważali się za zbyt starych lub zbyt godnych, by zniżać się do strzelania z łuku. Niektórzy mieli własną broń. Dla tych, którzy byli zbyt biedni, John Constable miał tanie łuki wykonane z jesionu bądź leszczyny.
Było jak w święto. Dick Brewer3 sprzedawał piwo w kuflach z beczki umieszczonej na wozie, a cztery nastoletnie córki Betty Baxter przechadzały się wśród gawiedzi z tacami pełnymi aromatycznych bułek. Co bogatsi mieszczanie wystroili się w futrzane czapki i nowe buty; nawet ubogie kobiety starannie uczesały włosy i ozdobiły peleryny nowymi obszyciami.
Merthin był jedynym chłopcem z łukiem, natychmiast zwrócił więc uwagę innych dzieci, które otoczyły jego i Ralpha. Chłopcy wypytywali go z zazdrością, a dziewczynki spoglądały z podziwem lub pogardą, w zależności od usposobienia.
— Skąd wiedziałeś, jak zrobić łuk? — spytała jedna z nich.
Merthin rozpoznał ją, bo stała blisko niego w katedrze. Była od niego mniej więcej o rok młodsza i miała na sobie sukienkę i płaszcz z drogiej, gęsto tkanej wełny. Dziewczęta w jego wieku zwykle męczyły Merthina, gdyż bez przerwy chichotały i niczego nie traktowały poważnie. Ta jednak spoglądała na niego i jego łuk ze szczerym zaciekawieniem.
— Domyśliłem się — odparł.
— Mądry jesteś. Czy z tego łuku można strzelać?
— Nie zdążyłem go jeszcze wypróbować. Jak ci na imię?
— Caris, pochodzę z rodziny Woolerów4. A ty?
— Mam na imię Merthin. Moim ojcem jest sir Gerald. — Ściągnął z głowy kaptur peleryny i wyjął ze środka zwiniętą w kłębek cięciwę.
— Czemu nosisz sznurek w kapturze?
— Żeby nie zamókł od deszczu. Tak robią prawdziwi łucznicy. — Merthin przywiązał cięciwę do nacięć na obu końcach łęczyska, lekko je naginając.
— Będziesz strzelał do tarczy?
— Tak.
— Nie pozwolą ci — wtrącił jeden z chłopców.
Merthin spojrzał na niego. Wysoki i chudy, miał około dwunastu lat, duże dłonie i stopy. Merthin widział go wieczorem w sali szpitala, był z rodziną. Mówili na niego Philemon. Kręcił się koło mnichów, zadając im pytania i pomagając w roznoszeniu kolacji.
— Oczywiście, że mi pozwolą — odparł Merthin. — Czemu mieliby zabronić?
— Bo jesteś za młody.
— To głupie. — W tej samej chwili Merthin zrozumiał, że nie powinien być tak pewny swego. Dorośli często postępowali nierozsądnie, jednak przekonanie Philemona o tym, że wie lepiej, rozzłościło go. Zwłaszcza że rozmowy słuchała Caris.
Odwrócił się i ruszył ku grupie mężczyzn czekających w kolejce do strzału. Rozpoznał jednego z nich, wyjątkowo rosłego i barczystego młodzieńca nazywającego się Mark Webber. Mark zauważył łuk i przyjaźnie zagadnął Merthina:
— Skąd masz ten łuk?
— Zrobiłem go — odparł z dumą Merthin.
— Spójrz, Elfricu — rzekł Mark do sąsiada — chłopak dobrze się spisał.
Elfric był krzepkim mężczyzną o podejrzliwym spojrzeniu. Zerknął przelotnie na łuk.
— Za mały — orzekł z lekceważeniem. — Strzała wystrzelona z takiej broni nigdy nie przebije zbroi francuskiego rycerza.
— Może i nie — zgodził się łagodnym głosem Mark — ale chłopak ma jeszcze rok lub dwa, zanim przyjdzie mu walczyć z Francuzami.
— Wszyscy gotowi, zaczynajmy! — zawołał porządkowy John. — Mark Webber będzie strzelał pierwszy.
Olbrzym wyszedł przed szereg. Podniósł z ziemi łuk o grubym łęczysku i bez trudu napiął cięciwę.
Porządkowy dopiero teraz zauważył Merthina.
— Chłopcom nie wolno strzelać — oznajmił.
— Dlaczego? — spytał z żalem Merthin.
— Mniejsza o to, po prostu usuń się.
Merthin usłyszał drwiący śmiech stojących w pobliżu dzieci.
— Z jakiego powodu nie mogę strzelać? — spytał oburzony.
— Nie muszę się tłumaczyć dzieciom — uciął John. — Mark, twoja kolej.
Merthin czuł się okropnie. Ten lizus Philemon w obecności wszystkich pokazał, że ma rację.
— Mówiłem ci — rzucił Philemon.
— Zamknij się i odejdź.
— Nie możesz mnie do tego zmusić — odparł Philemon, który był o sześć cali wyższy od Merthina.
— Ale ja mogę — wtrącił się Ralph.
Merthin westchnął. Na lojalność Ralpha zawsze można było liczyć, lecz gdyby teraz zaczął się za niego bić, Merthin wyszedłby nie tylko na głupca, ale także na tchórza.
— I tak sobie idę — mruknął Philemon. — Będę pomagał bratu Godwynowi. — Z tymi słowami się oddalił.
Pozostałe dzieci też zaczęły się rozchodzić w poszukiwaniu innych atrakcji.
— Możesz wypróbować łuk w innym miejscu — zaproponowała Caris. Najwyraźniej była ciekawa rozwoju wypadków.
Merthin się rozejrzał.
— Ale gdzie? — Gdyby ktoś zobaczył, że strzela bez nadzoru dorosłych, odebrano by mu łuk.
— Moglibyśmy pójść do lasu.
Merthin był zaskoczony. Dzieciom zabraniano wchodzić do lasu. Chronili się tam banici; mężczyźni i kobiety żyjący z grabieży, którzy mogli zedrzeć z ofiary ubranie albo uczynić z niej niewolnika. Groziły im jeszcze gorsze niebezpieczeństwa, o których dorośli zaledwie napomykali. A nawet gdyby zdołali ich uniknąć, musieli się liczyć z tym, że ojciec zbije ich za złamanie zakazu.
Jednak Caris nie zdradzała strachu, a Merthin nie chciał się okazać mniej odważny od niej. Poza tym zachowanie porządkowego wprawiło go w buntowniczy nastrój.
— Dobrze — zgodził się. — Ale musimy uważać, żeby nikt nas nie zobaczył.
Caris wiedziała, jak temu zaradzić.
— Znam drogę.
Ruszyła w stronę rzeki. Merthin i Ralph podążyli za nią. Za nimi wlókł się mały trzynogi pies.
— Jak się wabi twój piesek? — zapytał Merthin.
— To nie mój. Dałam mu kawałek spleśniałego bekonu i teraz nie chce się ode mnie odczepić.
Maszerowali wzdłuż błotnistego brzegu rzeki, obok składów, nabrzeży i barek. Merthin dyskretnie przyglądał się dziewczynce, która w tak naturalny sposób przejęła rolę przywódcy. Z jej twarzy, która nie była ani ładna, ani brzydka, bił wyraz determinacji, a w zielonych, nakrapianych brązowymi plamkami oczach czaiła się psota. Jasnobrązowe włosy miała splecione w dwa warkocze — taka moda panowała wśród zamożnych kobiet. Jej ubranie musiało być drogie, lecz Caris nosiła praktyczne skórzane buty, a nie eleganckie trzewiki z tkaniny, w które stroiły się szlachetnie urodzone damy.
Odbiła od rzeki i poprowadziła ich przez skład drewna. Nagle cała trójka znalazła się w pełnym zarośli lesie. Merthin poczuł się niepewnie. Za każdym drzewem mógł kryć się banita, więc chłopiec zaczął żałować swojej brawury. Wstydził się jednak wycofać.
Szli dalej, rozglądając się za polaną, na której Merthin mógłby wypróbować swój łuk.
— Widzicie ten duży krzak ostrokrzewu? — spytała konspiracyjnie Caris.
— Tak.
— Gdy tylko go miniemy, przykucnijcie i nic nie mówcie.
— Dlaczego?
— Sami zobaczycie.
Po chwili cała trójka przycupnęła za krzakiem. Trzynogi piesek usiadł obok, spoglądając z nadzieją na Caris. Ralph chciał o coś zapytać, lecz Caris uciszyła go gestem.
Nagle obok krzaka ukazała się dziewczynka. Caris wyskoczyła i złapała ją. Tamta krzyknęła.
— Cicho! — rozkazała Caris. — Droga jest niedaleko, nie chcemy, żeby ktoś nas usłyszał. Czemu za nami idziesz?
— Masz mojego psa. On nie chce do mnie wrócić! — zaszlochała tamta.
— Ja cię znam, widziałam cię rano w kościele — powiedziała cicho Caris. — Nie płacz, nic ci nie zrobimy. Jak masz na imię?
— Gwenda.
— A jak się wabi pies?
— Hop.
Gwenda podniosła pieska, który zlizał jej z twarzy łzy.
— No, to go masz. Chodź lepiej z nami, bo znów ci ucieknie. Poza tym nie wiem, czy sama znajdziesz drogę do miasta.
Poszli.
— Co ma osiem rąk i jedenaście nóg? — spytał Merthin.
— Poddaję się — odezwał się bez wahania Ralph. Zawsze tak robił.
— Ja wiem! — powiedziała z uśmiechem Caris. — To my. Czworo dzieci i pies. — Roześmiała się. — Zabawne.
Merthin się ucieszył. Inni rzadko doceniali jego żarty, a dziewczęta prawie nigdy.
— Dwie ręce i dwie ręce, i dwie ręce, i jeszcze dwie, to osiem rąk — tłumaczyła Gwenda Ralphowi. — Dwie nogi…
W okolicy nikogo nie było, co bardzo dzieciom odpowiadało. Nieliczne osoby, które miały coś do zrobienia w lesie — drwale, węglarze drzewni, kowale — nie pracowali w niedzielę, a arystokraci nie wybierali się w święta na polowanie. Gdyby dzieci kogoś spotkały, najprawdopodobniej byłby to banita. Jednak szanse na to były nikłe. Las rozciągał się na wiele mil we wszystkie strony. Merthin nigdy nie zawędrował tak daleko, by zobaczyć jego koniec.
Dotarli do sporej przesieki.
— W sam raz — uznał Merthin.
Na przeciwnym krańcu polany, jakieś pięćdziesiąt stóp od dzieci, rósł dąb o grubym pniu. Merthin ustawił się bokiem do celu, tak jak czynili łucznicy, których widywał podczas ćwiczeń. Wyjął jedną z trzech strzał i przyłożył koniec do cięciwy. Strzały były równie trudne do zrobienia jak łuk. Wykonał je z drewna jesionowego i zaopatrzył w lotki z gęsich piór. Nie udało mu się zdobyć żelaza na groty, naostrzył więc tylko końcówki i przypalił nad ogniem, żeby stwardniały. Wymierzył w dąb i naciągnął cięciwę, co wymagało dużego wysiłku. Po chwili wypuścił strzałę.
Spadła na ziemię w sporej odległości od celu. Hop popędził na trzech nogach, żeby ją przynieść.
Merthin zdziwił się, że strzała nie poszybowała dalej i nie wbiła się w pień. Uświadomił sobie, że za słabo naciągnął cięciwę.
Przełożył łuk do prawej ręki, a strzałę wziął do lewej. Nie był ani leworęczny, ani praworęczny, co stanowiło pewną osobliwość. Przed drugim strzałem naciągnął cięciwę z całej siły i zdołał mocniej zgiąć łęczysko. Tym razem strzała prawie doleciała do drzewa.
Za trzecim razem wymierzył nieco wyżej, licząc na to, że strzała poszybuje łukiem i spadnie na cel z góry. Jednak wziął za dużą poprawkę i strzała znikła między gałęziami, a potem spadła na ziemię w tumanie brązowych liści.
Merthin był zawstydzony. Strzelanie z łuku okazało się trudniejsze, niż przypuszczał. Łuk sprawował się dobrze, ale strzelcowi zabrakło zręczności.
Caris znów nie zauważyła jego rozterek.
— Pozwól mi spróbować — poprosiła.
— Dziewczynom nie wolno strzelać — stwierdził Ralph, wyrywając broń z rąk brata. Stanąwszy bokiem do tarczy, tak jak Merthin, nie strzelił natychmiast, tylko napiął łuk kilka razy, aby go wyczuć. Wydał mu się twardszy, niż sądził, lecz po kilku próbach go opanował.
Hop przyniósł wszystkie trzy strzały i położył u stóp Gwendy, a dziewczynka zebrała je i podała Ralphowi.
Chłopiec wymierzył w pień drzewa, nie naciągając łuku. Merthin uprzytomnił sobie, że właśnie tak powinien był postąpić. Dlaczego Ralphowi, który nie potrafi odgadnąć żadnej zagadki, to wszystko przychodzi tak naturalnie? Ralph naciągnął łuk, z pewnym wysiłkiem, lecz płynnie. Wypuścił strzałę, która trafiła w pień i wbiła się na cal w miękką korę. Chłopiec zaśmiał się triumfalnie.
Hop rzucił się w ślad za strzałą. Dotarłszy do dębu, zatrzymał się, zdezorientowany.
Ralph znów naciągnął łuk. Merthin odgadł, co zamierza zrobić.
— Nie…
Ale było już za późno. Ralph strzelił do psa. Strzała wbiła się w jego grzbiet. Zwierzę padło, jego ciałem wstrząsały drgawki.
Gwenda krzyknęła.
— O nie! — zawtórowała jej Caris. Dziewczynki pobiegły do psa.
— Co ty na to? — spytał z dumą Ralph.
— Zastrzeliłeś jej psa! — rzekł gniewnie Merthin.
— No i co z tego? Miał tylko trzy nogi.
— Ta dziewczynka go lubiła, idioto. Spójrz, jak płacze.
— Zazdrościsz, bo nie umiesz strzelać — odparł Ralph. W tej samej chwili coś zauważył. Płynnym ruchem nałożył strzałę, obrócił się i wystrzelił, gdy łuk wciąż był w ruchu. Merthin nie wiedział, do czego brat strzela, dopóki strzała nie trafiła w cel. Tłusty zając skoczył wysoko, ze strzałą tkwiącą głęboko w tylnej części tułowia.
Merthin nie potrafił ukryć podziwu. Nie każdy łucznik, nawet wprawny, trafiłby biegnącego zająca. Ralph miał wrodzony talent. Merthin mu zazdrościł, choć nigdy by się do tego nie przyznał. Marzył o tym, by zostać rycerzem, silnym i odważnym, i walczyć za króla tak jak ojciec. Bardzo go więc bolało, gdy okazywało się, że jest w czymś nieudolny, na przykład w strzelaniu z łuku.
Ralph znalazł kamień i rozbił zającowi czaszkę, kończąc jego mękę.
Merthin przyklęknął obok dziewcząt i Hopa. Pies nie oddychał. Caris delikatnie wyciągnęła strzałę z jego szyi i podała Merthinowi. Z rany nie trysnęła krew: zwierzę było martwe.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. W ciszy usłyszeli krzyk mężczyzny.
Merthin z bijącym sercem zerwał się na równe nogi. Usłyszał drugi okrzyk, w lesie czaiło się zatem więcej ludzi. Oba głosy były gniewne. Toczyła się jakaś walka. Merthina ogarnął lęk, pozostałe dzieci również. Stali jak wryci, nastawiając uszu. Usłyszeli, że ktoś pędzi na przełaj przez las, łamiąc leżące gałęzie i młode drzewka.
Nieznajomy biegł w stronę dzieci.
Pierwsza odezwała się Caris.
— Schowajmy się w krzakach — zaproponowała, wskazując kępę zarośli, w której prawdopodobnie mieszkał zając ustrzelony przez Ralpha. W następnej chwili czołgała się na brzuchu przez gąszcz. Gwenda posuwała się za nią, trzymając w ramionach ciało Hopa. Ralph złapał zabitego zająca i dołączył do reszty. Merthin, który już klęczał wśród liści, nagle uprzytomnił sobie, że zostawili po sobie ślad: strzałę sterczącą z pnia dębu. Skoczył do niej, wyciągnął z kory i rzucił się w zarośla.
Usłyszeli mężczyznę, zanim go zobaczyli. Dyszał ciężko, wciągając do płuc powietrze jak człowiek całkowicie wyczerpany. Okrzyki wydawali jego prześladowcy. Merthin przypomniał sobie, że znajdują się niedaleko od traktu. Czyżby uciekinier padł ofiarą rabusiów?
W tej samej chwili mężczyzna ukazał się na polanie.
Był to rycerz w wieku nieco ponad dwudziestu lat. Miał miecz i długi sztylet przypięty do pasa. Był dobrze ubrany — nosił skórzany płaszcz wędrowca i wysokie buty z wywiniętymi cholewami. Potknął się i przewrócił, a następnie przetoczył się, podniósł i stanął, oparty plecami o pień dębu. Wciągając gwałtownie powietrze, dobył broni.
Merthin spojrzał na towarzyszy. Caris, blada ze strachu, zagryzała wargę. Gwenda przyciskała do piersi zabitego psa, jakby dzięki temu czuła się bezpieczniej. Ralph też wyglądał na przestraszonego, jednak lęk nie przeszkodził mu wyciągnąć strzały z zająca i wrzucić zdobyczy za kaftan.
Rycerz przez chwilę spoglądał na zarośla i Merthin pomyślał ze strachem, że zobaczył kryjące się dzieci albo zauważył połamane gałęzie i zgniecione liście w miejscu, w którym się czołgały. Kątem oka Merthin dostrzegł, że Ralph nasadza strzałę na cięciwę.
Wtedy pojawiła się pogoń. Było to dwóch mężczyzn, mocno zbudowanych, z obnażonymi mieczami. Wyglądali na łotrów. Mieli na sobie dwubarwne tuniki: lewa strona była żółta, a prawa zielona. Jeden nosił pelerynę z taniej brązowej wełny, a drugi brudny czarny kaftan. Oni także z trudem łapali oddech. Merthin był pewien, że za chwilę zobaczy śmierć rycerza, i zachciało mu się płakać. Nagle rycerz odwrócił miecz i trzymając go za ostrze, oddał prześladowcom.
Starszy z nich, ten w czarnym kaftanie, zrobił krok do przodu i wysunął prawą rękę. Ostrożnie wziął miecz i przekazał towarzyszowi. Rycerz w ten sam sposób oddał sztylet.
— Nie o twoją broń nam idzie, Thomasie Langleyu — rzekł mężczyzna.
— Znacie mnie, a ja was nie znam — odparł Thomas. Jeśli się bał, umiał zapanować nad lękiem. — Wasze ubrania świadczą o tym, że służycie królowej.
Starszy z mężczyzn przystawił koniec miecza do gardła Thomasa i pchnął lekko, tak że rycerz przywarł plecami do pnia drzewa.
— Masz przy sobie list.
— Są w nim instrukcje hrabiego dla szeryfa w sprawie ściągania podatków. Możecie sobie przeczytać.
Była to kpina, gdyż dwaj mężczyźni prawie na pewno byli niepiśmienni. Thomas musiał mieć mocne nerwy, skoro drwił sobie z uzbrojonych napastników, którzy w każdej chwili mogli go zabić.
Młodszy wyciągnął rękę i chwycił sakiewkę przytroczoną do pasa rycerza. Niecierpliwie przeciął pas mieczem, odrzucił go i otworzył sakiewkę. Wyciągnął z niej niewielkie zawiniątko z nasączonej olejem wełny. W środku znajdował się rulon pergaminu zapieczętowany woskiem.
Czyżby w tej walce chodziło o list? — zastanawiał się Merthin. Jeśli tak, to jaka jest jego treść? Nie mogą to być rutynowe rozporządzenia podatkowe. List musi zawierać jakąś złowrogą tajemnicę.
— Jeśli mnie zabijecie, zobaczy to ten, kto ukrywa się w tamtych krzakach — ostrzegł rycerz.
Na chwilę wszyscy zamarli w bezruchu. Mężczyzna w brązowym płaszczu, trzymający miecz na gardle Thomasa, oparł się pokusie spojrzenia przez ramię. Drugi zawahał się, a potem zerknął w stronę zarośli.
W tym momencie Gwenda krzyknęła.
Mężczyzna w zielonej pelerynie uniósł miecz i dwoma długimi susami skoczył do kępy krzaków. Gwenda zerwała się i rzuciła do ucieczki. Uzbrojony mężczyzna ruszył za nią, wyciągając ręce.
Ralph wstał błyskawicznie, płynnym ruchem wymierzył, naciągnął łuk i strzelił do napastnika. Strzała trafiła go w oko i wbiła się na kilka cali w głowę. Mężczyzna podniósł lewą rękę, jakby chciał ją wyrwać, lecz w tej samej chwili jego ciało zwiotczało i runęło na ziemię. Merthin poczuł drżenie ziemi pod stopami.
Jego brat wyskoczył z krzaków i pobiegł za Gwendą. Kątem oka Merthin zauważył, że Caris poszła w ich ślady. On też chciał uciekać, lecz jego nogi jakby wrosły w ziemię.
Z drugiego końca przesieki dobiegł krzyk. Merthin zobaczył, że Thomas odepchnął wymierzony w niego miecz i skądś wydobył sztylet z ostrzem długim jak męska dłoń. Jednak mężczyzna w czarnym płaszczu był czujny i odskoczył poza zasięg ciosu. Uniósł miecz i ciął, mierząc w głowę rycerza.
Thomas się uchylił, lecz nie dość szybko. Ostrze spadło na jego lewe przedramię, przecinając skórzaną kamizelkę i wbijając się w rękę. Thomas krzyknął z bólu, ale się nie przewrócił. Błyskawicznym, pełnym gracji ruchem wykonał zamach i wbił nóż w gardło przeciwnika, a następnie, kontynuując cięcie w bok, przeciął mu szyję.
Z gardła mężczyzny trysnęła fontanna krwi. Thomas cofnął się, żeby go nie opryskała. Mężczyzna w czarnym ubraniu runął na ziemię. Jego głowa trzymała się tułowia na skrawku skóry.
Thomas upuścił sztylet i złapał się za lewą rękę. Usiadł na ziemi, osłabiony.
Merthin został sam z rannym rycerzem, zwłokami dwóch uzbrojonych mężczyzn i trzynogiego psa. Wiedział, że powinien popędzić za resztą dzieci, lecz powstrzymywała go ciekawość. Stwierdził, że Thomas nie może mu już zrobić krzywdy.
Rycerz miał dobry wzrok.
— Możesz wyjść! — krzyknął. — W tym stanie nie jestem dla ciebie groźny.
Merthin wyprostował się z wahaniem i przedarł przez gałęzie. Pokonał szerokość polany i stanął kilka stóp od siedzącego rycerza.
— Jeśli rodzice odkryją, że bawiłeś się w lesie, dostaniesz lanie.
Merthin skinął głową.
— Nie wydam cię, jeśli odpłacisz mi tym samym.
Merthin znów skinął głową. Zgadzając się na propozycję rycerza, nie szedł na ustępstwo. Żadne z dzieci nie opowie o tym, co widziało, gdyż ściągnęłyby sobie na głowy poważne kłopoty. Co by się stało z Ralphem, który zabił sługę królowej?
— Czy byłbyś tak dobry i pomógł mi przewiązać ranę? — poprosił Thomas.
Merthin zauważył, że nawet w takiej sytuacji mężczyzna wyraża się bardzo grzecznie. Jego opanowanie było nadzwyczajne. Merthin też chciał taki być, gdy dorośnie.
Dopiero teraz zdołał wydobyć głos ze ściśniętego gardła.
— Tak.
— Weź mój przecięty pas i z łaski swojej owiń nim moją rękę.
Merthin spełnił prośbę rycerza. Koszula Thomasa była przesiąknięta krwią, a zraniona ręka wyglądała niczym mięso na straganie rzeźnika. Merthin poczuł mdłości, ale zdołał ścisnąć pasem rękę Thomasa. Krwawienie się zmniejszyło. Zrobił węzeł, a mężczyzna zacisnął go mocniej, używając prawej ręki.
Potem z wysiłkiem stanął na nogi.
Spojrzał na zabitych napastników.
— Nie zdołamy ich pogrzebać — stwierdził. — Wykrwawiłbym się na śmierć przy kopaniu grobu. Nawet gdybyś mi pomagał. — Zastanawiał się przez chwilę. — Nie chcę jednak, żeby natknęła się na nich jakaś para szukająca… samotności. Zaciągnijmy ich w krzaki, tam, gdzie się ukrywaliście. Najpierw tego w brązowym.
Zbliżyli się do ciała.
— Ty za jedną nogę, ja za drugą — polecił Thomas. Prawą ręką złapał zabitego za kostkę. Merthin chwycił obiema rękami za drugą nogę. Wspólnymi siłami dowlekli go do zarośli, w których leżał Hop.
— Wystarczy — rzekł Thomas, a jego twarz pobielała z bólu. Po chwili schylił się i wyciągnął strzałę z oka zabitego. — To twoja? — spytał, unosząc brwi.
Merthin wziął strzałę i wytarł o trawę, usuwając resztki krwi i mózgu, które przywarły do drzewca.
W ten sam sposób przeciągnęli drugie ciało z niemal odciętą głową i ułożyli obok pierwszego.
Thomas wrzucił broń zabitych w gąszcz, a potem zebrał swoją.
— A teraz muszę cię poprosić o wielką przysługę. — Podał Merthinowi sztylet. — Czy mógłbyś wykopać w ziemi niewielką dziurę?
— Dobrze — zgodził się Merthin.
— W tym miejscu, tuż pod tym dębem.
— Jak dużą?
Thomas wziął skórzaną sakiewkę, którą jeden z jego prześladowców odciął mu od pasa.
— Taką, żeby nikt nie znalazł tego przez pięćdziesiąt lat.
— Dlaczego? — zapytał Merthin, zebrawszy się na odwagę.
— Kop, a ja powiem ci tyle, ile mogę.
Merthin nakreślił na gruncie kwadrat, wzruszył zimną ziemię sztyletem, a następnie wygrzebał ją rękami.
Thomas umieścił zwój w wełnianej torbie i schował ją we wnętrzu sakwy.
— Miałem przekazać ten list hrabiemu Shiring — zaczął — jednak zawarto w nim tajemnicę tak niebezpieczną, że doręczyciel miał zostać zabity, aby nikomu jej nie wyjawił. Uświadomiłem to sobie po przeczytaniu listu. Muszę więc zniknąć. Postanowiłem znaleźć schronienie w klasztorze jako mnich. Mam dość wojowania, na moim sumieniu ciąży wiele grzechów, za które powinienem odpokutować. Gdy tylko zauważono moje zniknięcie, nadawca listu zaczął mnie szukać. Miałem pecha, gdyż zauważono mnie w gospodzie w Bristolu.
— Dlaczego królowa posłała za tobą ludzi, panie?
— Ona także nie chce, aby ta tajemnica ujrzała światło dzienne.
Gdy Merthin pogłębił dziurę na osiemnaście cali, Thomas rzekł:
— Wystarczy.
Wrzucił sakwę do środka, a Merthin przysypał ziemię liśćmi i gałązkami tak, by miejsce nie odróżniało się od otoczenia.
— Jeśli dowiesz się o mojej śmierci, chciałbym, abyś odkopał ten list i przekazał go jakiemuś duchownemu — rzekł Thomas. — Zrobisz to dla mnie?
— Dobrze.
— Dopóki to się nie stanie, nie wolno ci nic nikomu powiedzieć. Jeśli moi prześladowcy będą wiedzieli, że mam list, lecz nie będą znali miejsca jego ukrycia, nie odważą się nic zrobić. Lecz jeżeli zdradzisz tajemnicę, staną się dwie rzeczy: najpierw zabiją ciebie, a potem mnie.
Merthin z przerażenia rozwarł szeroko oczy. Wydało mu się niesprawiedliwe, że znalazł się w tak wielkim niebezpieczeństwie tylko dlatego, iż pomógł nieznajomemu wykopać dziurę w ziemi.
— Nie chciałem cię straszyć — rzekł Thomas. — Ale to niezupełnie moja wina. W końcu to nie ja cię tutaj sprowadziłem.
— To prawda.
Merthin z całego serca żałował, że nie posłuchał zakazu matki i wszedł do lasu.
— Wracam na trakt. Może pójdziesz ze mną? Twoi towarzysze na pewno czekają niedaleko stąd.
Merthin odwrócił się, żeby odejść.
— Jak ci na imię?! — zawołał rycerz.
— Jestem Merthin, syn sir Geralda.
— Naprawdę? — zdziwił się Thomas, jakby znał ojca Merthina. — Zatem pamiętaj: ani słowa, nawet jemu.
Merthin skinął głową i ruszył drogą.
Po przejściu pięćdziesięciu kroków zwymiotował. Wtedy poczuł się trochę lepiej.
Tak jak przewidział Thomas, towarzysze czekali na skraju lasu, nieopodal tartaku. Otoczyli go i dotykali, jakby chcieli sprawdzić, czy nic mu się nie stało. Spoglądali z ulgą, ale i z poczuciem winy, że go zostawili. Wszyscy byli wstrząśnięci, nawet Ralph.
— Czy ten, którego trafiłem strzałą, jest ciężko ranny? — zapytał.
— Nie żyje — odparł Merthin i pokazał bratu zakrwawioną strzałę.
— Wyrwałeś ją z jego oka?
Merthin chętnie by potwierdził, ale zdecydował się powiedzieć prawdę.
— Rycerz ją wyciągnął.
— Co się stało z drugim zbrojnym?
— Rycerz zabił go sztyletem. Później ukryliśmy ciała w krzakach.
— I pozwolił ci odejść?
— Tak. — Merthin nie wspomniał o liście.
— Musimy zachować to wszystko w tajemnicy — powiedziała Caris. — Będzie straszna awantura, jeśli ktoś się dowie.
— Ja nic nie powiem — oświadczył Ralph.
— Powinniśmy złożyć przysięgę — stwierdziła Caris.
Stanęli w małym kręgu. Caris wyciągnęła dłoń, a Merthin położył na niej swoją. Dłoń Caris była miękka i ciepła. Ralph poszedł w ich ślady, a potem to samo uczyniła Gwenda. Przysięgli na krew Jezusa.
Następnie wrócili do miasta.
Ćwiczenia łucznicze się skończyły, nadeszła pora południowego posiłku. Gdy dzieci przechodziły przez most, Merthin rzekł do Ralpha:
— Kiedy dorosnę, chcę być taki jak ten rycerz: zawsze grzeczny, nieustraszony, śmiertelnie groźny w walce.
— Ja też chcę być śmiertelnie groźny w walce — zgodził się Ralph.
Ku zdziwieniu Merthina w mieście życie toczyło się najzupełniej normalnie: słychać było płacz dzieci, w powietrzu unosiła się woń pieczonego mięsa, mężczyźni pili piwo przed karczmami.
Caris zatrzymała się przed dużym domem przy głównej ulicy, tuż obok wejścia do klasztoru, i położyła rękę na ramieniu Gwendy.
— U mnie w domu oszczeniła się suka. Chcesz zobaczyć małe?
Gwenda wciąż była przestraszona i powstrzymywała łzy, ale pokiwała energicznie głową.
— Tak, bardzo.
Caris okazała serce i mądrość, pomyślał Merthin. Pieski pocieszą dziewczynkę i oderwą jej myśli od tego, co się stało. Kiedy wróci do domu, będzie opowiadała o nich, a nie o wycieczce do lasu.
Pożegnali się, a dziewczynki weszły do domu Caris. Merthin zaczął się zastanawiać, kiedy znów ją zobaczy.
Wnet jednak wróciły inne troski. Jak ojciec poradzi sobie z długami? Znaleźli się w pobliżu katedry. Ralph wciąż dzierżył łuk i zabitego zająca. Panowała cisza.
Dom gościnny opustoszał, zostało zaledwie kilkoro chorych.
— Wasz ojciec jest w kościele z hrabią Shiring — powiedziała zakonnica.
Razem weszli do wielkiej katedry. Rodzice byli w przedsionku. Matka siedziała u stóp okrągłej kolumny i opierała o nią głowę. W zimnym świetle wpadającym przez wysokie okna jej twarz wydawała się spokojna i nieruchoma, jak gdyby wyrzeźbiono ją z tego samego szarego kamienia, z którego wykuto kolumnę. Ojciec stał obok, a jego szerokie ramiona, teraz przygarbione, wyrażały rezygnację. Stojący naprzeciwko hrabia Roland był starszy od ojca Merthina, lecz jego czarne włosy i pełen wigoru sposób bycia sprawiały, że wydawał się młodszy. Obok niego stał przeor Anthony.
Chłopcy zatrzymali się w drzwiach, lecz matka przywołała ich gestem.
— Zbliżcie się — rzekła. — Hrabia Roland pomógł nam dojść do porozumienia z przeorem. To rozwiąże nasze kłopoty.
Ojciec wydał pomruk świadczący o tym, że wcale nie jest wdzięczny hrabiemu za pomoc.
— Opactwo przejmie moją ziemię — oznajmił. — Niczego nie odziedziczycie.
— Będziemy mieszkali tutaj, w Kingsbridge — ciągnęła radosnym tonem matka. — Zostaniemy pensjonariuszami opactwa.
— Kto to jest pensjonariusz? — zaciekawił się Merthin.
— To znaczy, że mnisi przydzielą nam kwaterę i będą dawali dwa posiłki dziennie, dopóki będziemy żyli. Prawda, że to wspaniałe?
Merthin widział, że matka nie myśli tego, co mówi. Tylko udaje radość. Ojciec zaś wstydził się, że utracił swoją ziemię. Merthin uświadomił sobie, że jest w tym coś hańbiącego.
— Co będzie z moimi synami? — zwrócił się ojciec do hrabiego.
Roland spojrzał na chłopców.
— Ten roślejszy wygląda obiecująco — stwierdził. — Czy to ty zabiłeś zająca, młodzieńcze?
— Tak, panie — odparł z dumą Ralph. — Zastrzeliłem go z łuku.
— Za kilka lat możemy go przyjąć na giermka — rzucił wesoło hrabia. — Będzie z niego rycerz.
Ojciec się ucieszył.
Merthin był zdumiony. Bardzo ważne decyzje zapadły w mgnieniu oka. Rozgniewało go, że młodszy brat zyskał sobie takie względy, a o nim nikt nawet nie wspomniał.
— To niesprawiedliwe! — krzyknął. — Ja też chcę być rycerzem!
— Nie! — ucięła matka.
— Ale to ja zrobiłem łuk!
Ojciec westchnął ze zniecierpliwieniem.
— Ty zrobiłeś łuk, malcze? — spytał hrabia z widoczną wzgardą. — W takim razie zostaniesz czeladnikiem u cieśli.
3
Dom Caris był okazały. Miał drewniany szkielet, a podłogi i komin zrobiono z kamienia. Na parterze mieściły się trzy izby: sala z dużym stołem jadalnym, niewielki salon, w którym ojciec Caris prowadził rozmowy handlowe, oraz znajdująca się na tyłach kuchnia. Kiedy Caris i Gwenda weszły do środka, w powietrzu unosił się przyjemny zapach gotowanej szynki.
Caris poprowadziła nową przyjaciółkę do wewnętrznych schodów.
— Gdzie są szczeniaczki? — spytała Gwenda.
— Najpierw chcę zobaczyć mamę — odparła Caris. — Jest chora.
Dziewczynki weszły do pierwszej sypialni, w której na łóżku z rzeźbionego drewna leżała matka Caris. Była drobna i wątła, Caris już osiągnęła jej wzrost. Kobieta miała bladą twarz, a nieuczesane włosy przywarły do jej mokrych policzków.
— Jak się czujesz, mamo? — zapytała Caris.
— Jestem trochę słaba — odrzekła matka, z trudem łapiąc oddech.
Caris dręczył bolesny niepokój połączony z bezradnością. Matka chorowała od roku. Zaczęło się od bólu w stawach. Niebawem pojawiło się owrzodzenie w ustach i siniaki na ciele, mimo że o nic się nie uderzyła. Była zbyt słaba, żeby cokolwiek robić. W zeszłym tygodniu nabawiła się przeziębienia. Gorączkowała i miała trudności z oddychaniem.
— Potrzebujesz czegoś? — spytała Caris.
— Nie, dziękuję.
Matka zawsze tak odpowiadała, lecz Caris za każdym razem ogarniał gniew, ponieważ była zupełnie bezsilna.
— Sprowadzić matkę Cecilię? — Przeorysza klasztoru w Kingsbridge była jedyną osobą, która potrafiła przynieść chorej odrobinę ulgi. Jej wyciąg z maku zmieszany z miodem i ciepłym winem na jakiś czas koił ból. W oczach Caris Cecilia była więcej niż aniołem.
— Nie, skarbie — odparła matka. — Jak ci się podobała msza Wszystkich Świętych?
Caris zauważyła, że usta mamy są jeszcze bledsze niż przedtem.
— Bałam się.
Matka odczekała chwilę, żeby złapać oddech.
— Co porabiałaś rano?
— Przyglądałam się ćwiczeniom łuczników — odpowiedziała Caris, przerażona, że matka zdoła odgadnąć jej tajemnicę, tak jak to się często zdarzało.
Ale ona spojrzała na Gwendę.
— Kim jest twoja mała koleżanka?
— To Gwenda. Chcę jej pokazać szczeniaczki.
— Są urocze.
Zmęczenie zmogło chorą. Zamknęła oczy i odwróciła głowę na bok.
Dziewczęta po cichutku wyszły z pokoju.
Gwenda była wstrząśnięta.
— Co jest twojej mamie?
— Zapadła na wycieńczającą chorobę.
Caris nie lubiła o tym mówić. Ciężki stan matki wytrącał ją z równowagi: czuła, że na tym świecie w każdej chwili wszystko może się zdarzyć, że nigdy nie jest tak naprawdę bezpiecznie. To było jeszcze bardziej przerażające aniżeli walka, której świadkiem była w lesie. Myśl, że mama może umrzeć, przyprawiała ją o paniczne bicie serca. Chciało jej się krzyczeć.
Ze środkowej sypialni latem korzystali goście z Italii: kupcy z Florencji i Prato, którzy przybywali do ojca Caris w interesach. Teraz stała pusta. Szczenięta ulokowano w ostatniej sypialni, która należała do Caris i jej siostry Alice. Miały siedem tygodni i mogły już opuścić matkę, która zaczynała okazywać zniecierpliwienie. Gwenda westchnęła z zachwytu i natychmiast uklękła obok piesków.
Caris wzięła na ręce najmniejszą suczkę, która zawsze oddalała się od reszty, by poznawać świat na własną rękę.
— Tę sobie zatrzymam — oznajmiła. — Nazywa się Scrap.
Głaszcząc pieski i bawiąc się z nimi, Caris zapominała o swoich strapieniach.
Pozostałe cztery psiaki zaczęły wdrapywać się na nogi Gwendy, obwąchując ją i podgryzając sukienkę. Wzięła na ręce brązowego brzydala z długim pyszczkiem i zbyt wąsko rozstawionymi ślepkami.
— Ten mi się podoba — oznajmiła. Szczeniak zwinął się w kłębek na jej kolanach.
— Chciałabyś go zatrzymać? — spytała Caris.
W oczach Gwendy zalśniły łzy.
— A mogę?
— Rodzice pozwolili nam je oddać.
— Naprawdę?
— Tata nie chce więcej psów. Możesz go wziąć, jeśli chcesz.
— O tak — wyszeptała Gwenda. — Proszę.
— Jak go nazwiesz?
— Chcę, żeby nazywał się podobnie jak Hop. Może Skip?
— To ładne imię.
Szczeniak zdążył tymczasem zasnąć na kolanach nowej pani.
Dziewczynki siedziały w milczeniu wśród szczeniaków. Caris rozmyślała o poznanych rano chłopcach — o rudowłosym ze złotobrązowymi oczami i jego wysokim, przystojnym młodszym bracie. Co ją skłoniło, żeby zaprowadzić ich do lasu? Nie pierwszy raz uległa głupiemu impulsowi. Zdarzało się to zwłaszcza wtedy, gdy ktoś mający nad nią władzę czegoś jej zakazywał. Petranilla, ciotka Caris, celowała w ustanawianiu rozmaitych regułek. „Nie karm tego kota, bo się go nie pozbędziemy”. „Nie wolno bawić się piłką w domu”. „Trzymaj się z dala od tego chłopca, jego rodzice to kmiecie”. Takie zakazy wzbudzały w Caris złość.
Jednak nigdy przedtem nie popełniła takiego głupstwa jak dzisiaj. Na myśl o tym aż się trzęsła. Dwóch mężczyzn poniosło śmierć. A mogło się skończyć jeszcze gorzej. Ona i pozostałe dzieci także mogły zginąć.
Ciekawiło ją, o co toczyła się walka i dlaczego dwaj zbrojni ścigali rycerza. Z całą pewnością nie chodziło o zwykły rabunek. Wspominali coś o liście. Ale Merthin nic o nim nie mówił. Pewnie niczego się nie dowiedział. Jeszcze jedna tajemnica świata dorosłych.
Caris polubiła Merthina. Jego brat Ralph był nudny, nie różnił się niczym od innych chłopców w Kingsbridge, głupich, napastliwych i lubiących się chełpić. Lecz Merthin sprawiał inne wrażenie. Intrygował Caris od samego początku.
Dwoje nowych przyjaciół w ciągu jednego dnia, pomyślała, spoglądając na Gwendę. Dziewczynka nie była ładna. Miała ciemne brązowe oczy, rozmieszczone zbyt blisko siebie nad zadartym nosem. Caris z rozbawieniem zauważyła, że wybrała pieska, który jest do niej trochę podobny. Jej ubranie było zniszczone, przed nią musiało je nosić wiele dzieci. Wyraźnie się uspokoiła, nie wyglądała już, jakby lada moment miała wybuchnąć płaczem. Na nią też szczeniaki miały kojący wpływ.
Na dole dały się słyszeć nierówne kroki, a po chwili ktoś zawołał:
— Podajcie mi kufel piwa! Mam końskie pragnienie!
— To mój ojciec — oznajmiła Caris. — Chodź, przedstawię cię.
Widząc niepokój na twarzy Gwendy, dodała:
— Nie bój się, on zawsze tak krzyczy, ale jest naprawdę miły.
Dziewczynki zeszły na dół ze szczeniętami.
— Gdzie się podziali służący?! — ryknął ojciec Caris. — Pochowali się razem ze skrzatami, czy co?!
Wynurzył się z kuchni, powłócząc zdeformowaną nogą i trzymając w dłoni pokaźny drewniany kubek, z którego wylewało się piwo.
— Jak się masz, mój mały kwiatuszku — rzekł łagodnie do Caris. Usiadł na dużym krześle stojącym u szczytu stołu i pociągnął solidny łyk napitku. — Teraz mi lepiej — mruknął, wycierając rękawem skołtunioną brodę. W tej samej chwili zauważył Gwendę. — O, jest i drugi kwiatuszek. Jak ci na imię?
— Jestem Gwenda z Wigleigh, panie — odparła dziewczynka lekko przestraszona.
— Dałam jej szczeniaka — oznajmiła Caris.
— To doskonale! — stwierdził jej ojciec. — Maluchy potrzebują czułości, a nikt nie kocha ich tak jak małe dziewczynki.
Caris zauważyła, że na taborecie leży płaszcz ze szkarłatnej tkaniny. Musiał pochodzić z importu, gdyż angielscy farbiarze nie potrafili uzyskiwać tak jaskrawej czerwieni. Ojciec zauważył jej spojrzenie.
— To dla mamy. Zawsze chciała płaszcz z czerwonej włoskiej tkaniny. Mam nadzieję, że to ją zachęci do powrotu do zdrowia.
Caris dotknęła płaszcza. Wełna była miękka i gęsto tkana. Tylko włoscy tkacze umieli taką zrobić.
— Piękny — westchnęła z zachwytem.
W drzwiach izby stanęła ciotka Petranilla. Zdradzała pewne podobieństwo do ojca Caris, lecz on był wylewny, a ona chodziła z zaciśniętymi ustami. Bardziej przypominała swojego drugiego brata, Anthony’ego, opata Kingsbridge. Oboje byli wysocy, a tata Caris był niski, kulawy i miał szeroką klatkę piersiową.
Caris nie lubiła Petranilli. Ciotka była inteligentna i złośliwa, a cechy te u dorosłego człowieka stanowią zabójczą mieszankę. Caris nigdy nie udało się jej przechytrzyć. Gwenda wyczuła nastawienie przyjaciółki i spojrzała z obawą na nowo przybyłą. Tylko tata Caris ucieszył się na jej widok.
— Wejdź, siostro. Gdzie się rozpierzchli moi służący?
— A skąd mam to wiedzieć, skoro dopiero przyszłam z mojego domu, który stoi przy drugim końcu ulicy. Ale gdybym miała zgadywać, Edmundzie, to powiedziałabym, że kucharka jest w kurniku i szuka jaj na pudding dla ciebie, a pokojówka jak zwykle o tej porze dnia pomaga twojej żonie usiąść na nocniku. Jeśli chodzi o czeladników, to mam nadzieję, że pilnują składu nad rzeką i mają baczenie na pijanych żartownisiów, którym czasem przychodzi do głowy rozpalić w pobliżu ognisko.
Petranilla często odpowiadała dłuższym kazaniem na proste pytanie. Traktowała ludzi z góry, lecz ojcu Caris to nie przeszkadzało albo udawał, że tego zauważa.
— Jesteś nadzwyczajna — rzekł. — To ty odziedziczyłaś bystrość po ojcu.
Petranilla odwróciła się do dziewcząt.
— Nasz ojciec był potomkiem Toma Budowniczego5, ojczyma i mentora Jacka, tego, który zaprojektował katedrę w Kingsbridge — oznajmiła. — Ojciec ślubował, że przeznaczy swojego pierworodnego syna Bogu, lecz tak się niefortunnie złożyło, iż pierworodnym dzieckiem była dziewczynka, to znaczy ja. Dał mi imię na cześć świętej Petranilli — córki świętego Piotra, o czym na pewno wiecie — i modlił się, żeby następnym razem urodził mu się chłopiec. Ale pierwszy syn okazał się kaleką, więc nie chciał składać Bogu tak niedoskonałej ofiary. Dlatego wykształcił Edmunda tak, by ten mógł przejąć po nim handel wełną. Na szczęście trzecim dzieckiem okazał się nasz brat Anthony, dziecko grzeczne i bogobojne, które poszło do klasztoru i zostało przeorem, z czego wszyscy jesteśmy dumni.
Petranilla zostałaby mnichem, gdyby urodziła się mężczyzną, ale skoro nim nie była, wychowała na mnicha swojego syna Godwyna. Tak jak dziadek Wooler przeznaczyła dziecko Bogu. Caris zawsze było żal kuzyna, bo miał taką matkę jak Petranilla.
Ciotka zauważyła czerwony płaszcz.
— Czyje to? — spytała. — Ten płaszcz jest uszyty z najdroższej włoskiej tkaniny!
— Przyniosłem go dla Rose — odparł ojciec Caris.
Petranilla przez chwilę mierzyła go wzrokiem. Caris odgadła jej myśli: ciotka uważała, że jest durniem, skoro kupuje taki płaszcz kobiecie, która od roku nie wyszła z domu.
— Okazujesz jej bardzo dużo serca — powiedziała tylko. To mógł być komplement, ale niekoniecznie.
Ojciec Caris nie przejął się zbytnio słowami siostry.
— Idź do niej — rzekł. — Rozwesel ją trochę.
Caris miała wątpliwości, czy ciotka zdoła tego dokonać. Ona jednak ich nie podzielała i ruszyła na górę.
Zjawiła się Alice, siostra Caris. Była o rok starsza, miała jedenaście lat. Popatrzyła na Gwendę.
— Kto to?
— Moja nowa przyjaciółka Gwenda — odparła Caris. — Weźmie jednego pieska.
— Ale ja go wybrałam dla siebie!
Do tej pory o tym nie wspominała.
— Wcale tak nie mówiłaś! Robisz to na złość.
— Dlaczego ona ma wziąć jedno z naszych szczeniąt?
— No, dość już tego — odezwał się ojciec dziewczynek. — Mamy ich więcej, niż nam trzeba.
— Caris powinna najpierw zapytać, którego ja chcę!
— Tak, masz rację — przyznał ojciec, jakkolwiek wiedział, że Alice chodzi tylko o wywołanie kłótni. — Nie rób tak więcej, Caris.
— Dobrze, papo.
Z kuchni wyszła kucharka z dzbankami i kubkami. Kiedy Caris uczyła się mówić, wołała na nią Tutty. Nikt nie wiedział, dlaczego tak ją nazywa, lecz przydomek się przyjął.
— Dziękuję, Tutty — rzekł ojciec Caris. — Siadajcie do stołu, dziewczynki.
Gwenda zawahała się, nie wiedząc, czy zaproszenie odnosi się także do niej, ale Caris skinęła na nią głową. Wiedziała, że tata zaprasza na posiłek wszystkich, którzy znajdą się w pobliżu.
Tutty dolała piwa panu domu, a później podała wszystkim trzem dziewczynkom piwo rozcieńczone wodą. Gwenda opróżniła naczynie błyskawicznie i z przyjemnością; Caris domyśliła się, że nieczęsto ma okazję go skosztować. Ludzie biedni pili cydr z dzikich jabłek.
Następnie kucharka położyła przed każdym stołownikiem grubą pajdę żytniego chleba wielkości stopy kwadratowej. Gwenda chciała od razu zabrać się do jedzenia, a Caris domyśliła się, że jej nowa przyjaciółka nigdy nie jadła przy stole.
— Zaczekaj — powiedziała cicho.
Gwenda odłożyła chleb. Tutty wniosła na desce szynkę oraz miskę kapusty. Gospodarz odkroił tasakiem kilkanaście plastrów mięsa i umieścił je na mniejszych deseczkach. Gwenda ze zdumieniem spoglądała na ilość szynki, jaka jej przypadła. Caris położyła na szynce liście kapusty.
Z góry zbiegła pospiesznie pokojówka Elaine.
— Pani bardzo źle się czuje! — zawołała. — Pani Petranilla kazała wezwać matkę Cecilię.
— Biegnij więc czym prędzej do klasztoru i proś ją, żeby przyszła.
Pokojówka spełniła polecenie bez ociągania.
— Jedzcie, dzieci — zachęcił gospodarz, nabijając na czubek noża plaster gorącej szynki. Jednak Caris widziała, że posiłek nie sprawia mu już radości. Zdawało się, że Edmund patrzy na coś, co znajduje się bardzo daleko.
Gwenda zjadła trochę kapusty.
— To jedzenie jest prosto z nieba — szepnęła.
Caris spróbowała. Kapusta była doprawiona imbirem. Gwenda prawdopodobnie go nie znała, bo tylko bogatych ludzi stać było na tę przyprawę.
Petranilla zeszła na dół i nałożyła na drewnianą tacę trochę szynki dla pani domu, jednak po chwili wróciła z nietkniętym jedzeniem i usiadła, żeby się posilić. Kucharka przyniosła jej deseczkę.
— Kiedy byłam mała, byliśmy jedyną rodziną w Kingsbridge, która codziennie jadała mięso — rzekła. — Z wyjątkiem dni postu, bo mój ojciec był bardzo pobożny. Jako pierwszy kupiec w mieście handlował bezpośrednio z Włochami. Teraz wszyscy to robią, ale mój brat Edmund jest najważniejszym z nich.
Caris straciła apetyt. Musiała długo żuć, zanim zdołała cokolwiek przełknąć. Na szczęście zjawiła się matka Cecilia — drobna, energiczna kobieta o władczym sposobie bycia, który w jakiś sposób działał uspokajająco na innych. Towarzyszyła jej siostra Juliana, prosta kobieta o dobrym sercu. Caris poczuła się lepiej, widząc, jak te dwie kobiety wspinają się po schodach na górę. Pierwsza przypominała rozćwierkanego wróbla, druga poczciwą kokoszkę. Obmyją mamę wodą różaną, która zmniejszy gorączkę i podniesie ją na duchu.
Tutty wniosła jabłka i ser. Gospodarz z roztargnieniem obrał owoce. Caris pamiętała, jak dawniej, gdy była mała, podawał jej obrane kawałki, a sam zjadał skórkę.
Siostra Juliana zeszła z góry z troską malującą się na pucołowatej twarzy.
— Przeorysza chce, żeby do pani Rose przyszedł brat Joseph — oznajmiła.
Joseph był głównym medykiem w klasztorze, pobierał nauki u mistrzów z Oksfordu.
— Sama po niego pójdę — dodała zakonnica, wybiegając z domu.
Edmund odłożył obrane jabłko.
— Co teraz będzie? — zapytała Caris.
— Nie wiem, kwiatuszku. Czy spadnie deszcz? Ile worków wełny kupią Florentczycy? Czy przyjdzie pomór na owce? Czy urodzi się dziewczynka, a może chłopczyk ze skręconą nogą? Nigdy tego nie wiemy, prawda? Właśnie dlatego… — Edmund nie dokończył zdania i odwrócił głowę. — Właśnie dlatego życie jest takie trudne.
Podał Caris jabłko, a ona przekazała owoc Gwendzie, która pochłonęła je w całości, razem z pestkami.
Brat Joseph przybył kilka minut później z młodym pomocnikiem, w którym Caris rozpoznała Saula Whiteheada6. Nazywano go tak, gdyż resztka włosów stanowiąca jego mniszą fryzurę była siwa jak popiół.
Cecilia i Juliana zeszły na dół, żeby zrobić w małej sypialni miejsce dla przybyłych mężczyzn. Cecilia usiadła przy stole, ale nie jadła. Miała drobną twarz o ostrych rysach: lekko spiczasty nos, błyszczące oczy i podbródek przypominający dziób łodzi. Spojrzała zaciekawiona na Gwendę.
— A co to za dziewczynka? — spytała ożywiona. — Czy ona kocha Jezusa i jego świętą matkę?
— Jestem Gwenda, przyjaciółka Caris. — Popatrzyła na Caris, jakby obawiała się, że niesłusznie pochwaliła się jej przyjaźnią.
— Czy Święta Dziewica sprawi, że moja mama poczuje się lepiej?
— Cóż za bezpośrednie pytanie. Mogłam się domyślić, że jesteś córką Edmunda.
— Wszyscy modlą się do Maryi, ale nie wszyscy wracają do zdrowia.
— A wiesz dlaczego?
— Może ona nikomu nie pomaga, tylko silni zdrowieją, a słabi nie.
— Nie bądź głuptaskiem — odezwał się ojciec Caris. — Wszyscy wiedzą, że święta matka nam pomaga.
— Słusznie — przytaknęła Cecilia. — To normalne, że dzieci zadają pytania, zwłaszcza te bystre. Caris, święci mają wielką moc, ale niektóre modlitwy są skuteczniejsze od innych. Rozumiesz?
Caris niechętnie pokiwała głową. Nie czuła się przekonana, tylko przechytrzona.
— Twoja pociecha musi przyjść do szkoły — stwierdziła Cecilia, zwracając się do ojca dziewczynki. Zakonnice prowadziły szkółkę dla córek szlachciców i bogatych mieszczan. Mnisi prowadzili drugą, dla chłopców.
— Rose nauczyła dziewczynki liter — odparł gospodarz, któremu pomysł najwyraźniej nie przypadł do gustu. — A rachunki Caris zna nie gorzej ode mnie. Pomaga mi w prowadzeniu interesów.
— Powinna się nauczyć więcej. Wszak nie chcesz, żeby przez całe życie była twoją służącą?
— Caris nie potrzebuje książkowej nauki — wtrąciła się Petranilla. — Na pewno dobrze wyjdzie za mąż. Kawalerowie będą się ustawiali w kolejce do obu sióstr. Synowie kupców, a nawet rycerzy, chętnie wżenią się w tę rodzinę. Ale Caris jest niesforna. Musimy dopilnować, żeby nie zmarnowała się z jakimś minstrelem bez grosza przy duszy.
Caris odnotowała, że ciotka nie przewiduje kłopotów z posłuszną Alice, która wyjdzie za każdego, którego jej wskażą.
— Może Bóg powoła ją do służby — rzuciła przypuszczenie Cecilia.
— Bóg już powołał dwie osoby z tej rodziny: mojego brata i siostrzeńca — burknął Edmund. — Zdaje mi się, że jest już zadowolony.
Cecilia spojrzała na Caris.
— A ty jak uważasz? — spytała. — Zostaniesz żoną kupca lub rycerza, czy zakonnicą?
Myśl o zakonie przerażała Caris. Przez cały dzień musiałaby spełniać czyjeś polecenia. To byłoby tak, jakby na zawsze miała pozostać dzieckiem i mieć Petranillę za matkę. Bycie żoną rycerza albo innego mężczyzny wydawało się równie okropne, gdyż kobiety musiały okazywać posłuszeństwo mężom. Pomaganie tacie, a może przejęcie jego interesów, kiedy będzie za stary, by je prowadzić, nie było aż takie straszne, choć z drugiej strony nie było też spełnieniem marzeń Caris.
— Nie chcę być ani tym, ani tym.
— A kim chciałabyś zostać? — zaciekawiła się Cecilia.
Do tej pory Caris nikomu o tym nie mówiła. W gruncie rzeczy aż do teraz sobie tego nie uświadamiała. Nagle pragnienie ukształtowało się w niej i bez najmniejszych wątpliwości wiedziała, co jest jej przeznaczeniem.
— Będę medykiem — odparła.
Na chwilę zapadła cisza, a potem wszyscy parsknęli śmiechem.
Caris zaczerwieniła się, nie rozumiejąc, co w tym śmiesznego.
Ojciec się nad nią ulitował.
— Tylko mężczyźni mogą być medykami. Nie wiedziałaś o tym, kwiatuszku?
Caris zrobiła zdziwioną minę.
— A ty, siostro? — zwróciła się do Cecilii.
— Nie jestem lekarzem. My, zakonnice, opiekujemy się chorymi, oczywiście, ale spełniamy polecenia uczonych mężczyzn. Mnisi, którzy uczyli się od mistrzów, rozumieją zachowanie cieczy w organizmie i ich zachwianie równowagi w chorobie. Wiedzą, jak przywracać właściwe proporcje, które są warunkiem dobrego zdrowia. Wiedzą, z której żyły upuścić krew w razie migreny, trądu czy duszności, kiedy zastosować bańki, kiedy kataplazmy lub kąpiele, a kiedy kauteryzować.
— Czy kobieta nie mogłaby nauczyć się tych rzeczy?
— Być może, ale Bóg chciał inaczej.
To było denerwujące, że dorośli sięgali po ten banał za każdym razem, gdy nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Zanim zdążyła się odezwać, brat Saul zszedł z góry z miską krwi i przez kuchnię wyszedł na podwórko, żeby ją wylać. Caris zachciało się płakać. Wszyscy lekarze stosują upuszczanie krwi, więc pewnie jest skuteczne, mimo to Caris ze smutkiem patrzyła, jak substancja życiowa jej matki jest w taki sposób marnowana.
Saul wrócił do sypialni chorej. Po chwili obaj z Josephem zeszli na dół.
— Zrobiłem dla twojej żony wszystko, co mogłem — rzekł do Edmunda poważnym głosem. — Wyspowiadała się ze swoich grzechów.
Wyspowiadała się! Caris wiedziała, co to oznacza. Zaczęła płakać.
Ojciec wyjął z sakiewki sześć srebrnych pensów i dał mnichowi.
— Dziękuję, bracie — rzekł ochrypłym głosem.
Kiedy mnisi wyszli, zakonnice udały się do chorej.
Alice usiadła ojcu na kolanach i wtuliła głowę w jego szyję. Caris płakała, przytulając Scrap. Petranilla poleciła Tutty sprzątnąć ze stołu. Gwenda obserwowała wszystko szeroko otwartymi oczami. Wszyscy siedzieli przy stole, na coś czekając.
4
Brat Godwyn był głodny. Wcześniej zjadł posiłek — gulasz z buraków i solonej ryby — ale się nie nasycił. Mnisi prawie zawsze jedli na obiad rybę i popijali wodnistym piwem, nawet gdy nie było postu.
Nie wszyscy, rzecz jasna, gdyż przeor Anthony miał specjalną dietę. Dzisiaj spożyje wyjątkowo smaczny posiłek, ponieważ będzie gościł matkę Cecilię, przeoryszę, nawykłą do dobrego jadła. Zakonnice, które zawsze miały więcej pieniędzy niż mnisi, co kilka dni ubijały świnię lub owcę, a mięso popijały gaskońskim winem.
Przygotowanie obiadu miał nadzorować Godwyn i nie było to łatwe zadanie, ponieważ burczało mu w brzuchu. Porozmawiał z klasztornym kucharzem, zajrzał do pieca, w którym piekła się tłusta gęś, i do wiszącego nad ogniem naczynia z bulgoczącym sosem. Kazał piwniczemu ściągnąć dzban cydru z beczki i przyniósł bochenek chleba z piekarni. Chleb był czerstwy, gdyż w niedzielę nie wolno było niczego wypiekać. Wyjął z kufra srebrne patery i puchary i ustawił je na stole w domu przeora.
Przeor i przeorysza raz w miesiącu spożywali wspólnie posiłek. Klasztory były odrębnymi instytucjami, miały własne siedziby i źródła dochodu. Zwierzchnicy zakonów podlegali biskupowi Kingsbridge, ale każde z osobna. Jednakże modlili się w tej samej katedrze i korzystali z kilku innych budynków, między innymi ze szpitala, w którym mnisi byli lekarzami, a zakonnice pełniły funkcję pielęgniarek. Zawsze mieli więc dużo spraw do omówienia: rozmawiali o nabożeństwach, pacjentach szpitala, gościach i lokalnej polityce. Anthony często prosił Cecilię, by płaciła za rzeczy, których koszty powinny się rozkładać po równo — szklane okna w kapitularzu, łóżka dla szpitala, odmalowanie wnętrza katedry — a ona zwykle się zgadzała.
Dzisiaj jednak rozmowa miała się obracać wokół polityki. Anthony wrócił wczoraj po dwóch tygodniach pobytu w Gloucesterze, gdzie asystował przy pochówku króla Edwarda II, który utracił koronę w styczniu, a we wrześniu zmarł. Matka Cecilia łaknęła najnowszych plotek. Słuchając ich, udawała, że jest ponad to.
Godwynowi chodziło po głowie coś innego. Chciał pomówić z Anthonym o swojej przyszłości. Od powrotu przeora z Gloucesteru z niecierpliwością wyczekiwał odpowiedniej chwili. Przećwiczył swoją mowę, lecz nie znalazł dotąd okazji, by ją wygłosić. Miał nadzieję, że nadarzy się ona tego popołudnia.
Anthony wszedł do sali w chwili, gdy Godwyn stawiał na kredensie naczynia z serem i gruszkami. Przeor wyglądał jak nieco starsza wersja Godwyna. Obaj byli wysocy, mieli regularne rysy twarzy, jasnobrązowe włosy i zielone oczy nakrapiane złotawymi plamkami. Anthony stał przy oknie. W starym budynku panował chłód i szalały przeciągi. Godwyn nalał do pucharu cydru.
— Ojcze przeorze, dzisiaj są moje urodziny — zagaił. — Skończyłem dwadzieścia jeden lat.
— Ach, rzeczywiście. Pamiętam dzień, w którym się urodziłeś. Miałem wtedy czternaście lat. Moja siostra Petranilla krzyczała jak zraniony niedźwiedź, wydając cię na świat. — Anthony podniósł puchar i spojrzał z czułością na Godwyna. — A teraz wyrosłeś na mężczyznę.
Godwyn stwierdził, że nadszedł właściwy moment.
— Jestem w klasztorze od dziesięciu lat.
— To już tak długo?
— Byłem uczniem, nowicjuszem, a teraz jestem mnichem.
— Istotnie.
— Mam nadzieję, że nie sprawiłem zawodu matce i tobie.
— Oboje jesteśmy z ciebie dumni.
— Dziękuję. — Godwyn przełknął napitek. — Chcę iść do Oksfordu.
Miasto Oksford od dawna stanowiło ważny ośrodek nauk teologicznych, medycznych i prawnych. Księża i mnisi udawali się tam, by pogłębiać wiedzę i prowadzić debaty z nauczycielami i innymi studentami. W poprzednim stuleciu utworzono zrzeszenie nazwane uniwersytetem, które otrzymało zgodę króla na przeprowadzanie egzaminów i nadawanie tytułów naukowych. Opactwo Kingsbridge miało tam swoją filię zwaną Kingsbridge College, w której ośmiu mnichów mogło poświęcać życie Bogu, jednocześnie studiując.
— Do Oksfordu! — wykrzyknął Anthony, a na jego twarzy pojawił się wyraz zaniepokojenia i niechęci. — Dlaczego?
— Żeby się uczyć. Właśnie tym mają się zajmować mnisi.
— Ja nie studiowałem w Oksfordzie, a zostałem przeorem.
Była to prawda, lecz z tego powodu Anthony czasem nie dotrzymywał kroku swoim starszym wiekiem braciom. Kościelny, skarbnik i kilku innych mnichów było absolwentami uniwersytetu, podobnie jak lekarze. Wyróżniali się lotnością umysłu i umiejętnością prowadzenia dyskursu; w porównaniu z nimi Anthony robił wrażenie prostaczka, zwłaszcza w czasie kapituły, codziennego zgromadzenia mnichów. Godwyn marzył o zdobyciu umiejętności logicznego myślenia oraz pewności, jakie dostrzegał u tych, którzy studiowali w Oksfordzie. Nie chciał pójść w ślady wuja.
Tego jednak nie wolno mu było powiedzieć.
— Chcę się uczyć.
— Po co komu herezja? — odparł z przyganą Anthony. — Studenci Oksfordu podważają nauczanie Kościoła!
— Robią to po to, by je lepiej zrozumieć.
— To bezcelowe i niebezpieczne.
Godwyn nie wiedział, dlaczego wuj zgłasza takie pretensje. Nigdy przedtem nie zaprzątała go kwestia herezji, a Godwynowi wcale nie zależało na podważaniu dogmatów. Zmarszczył czoło.
— Myślałem, że ty i moja matka pragniecie, bym coś osiągnął — rzekł. — Nie chciałbyś, żebym został starszym mnichem, a później być może przeorem?
— Tak, chciałbym, żeby kiedyś to się stało, ale nie musisz wyjeżdżać w tym celu z Kingsbridge.
Ty po prostu nie chcesz, żebym awansował zbyt szybko i cię prześcignął, i nie chcesz, żebym opuszczał miasto, bo stracisz nade mną władzę, pomyślał Godwyn. Żałował, że nie przewidział, iż przeor będzie się sprzeciwiał.
— Nie chcę studiować teologii.
— A co w takim razie?
— Medycynę, która stanowi tak ważną część naszej pracy.
Anthony wydął wargi. Godwyn znał ten wyraz twarzy, widywał go u matki.
— Klasztoru nie stać na opłaty — oznajmił Anthony. — Zdajesz sobie sprawę, że jedna książka kosztuje co najmniej czternaście szylingów?
Godwyn nie krył zdziwienia. Studenci mogli wypożyczać książki po jednej stronie, wiedział o tym. Nie to jednak było najważniejsze.
— Kto w takim razie płaci za studentów, którzy już tam są?
— Dwóch utrzymują rodziny, a jednego zakonnice. Opactwo płaci za trzech pozostałych, ale na więcej nas nie stać. W kolegium są dwa wolne miejsca ze względu na brak funduszy.
Godwyn wiedział, że opactwo ma trudności finansowe. Z drugiej zaś strony prawda była taka, że posiada znaczne zasoby: tysiące akrów ziemi, młyny, stawy rybne i lasy, a także ogromne dochody z targowiska w Kingsbridge. Godwyn nie mógł uwierzyć, że Anthony odmawia mu pieniędzy na naukę w Oksfordzie. Poczuł się oszukany. Anthony był nie tylko jego krewnym, ale i mentorem. Zawsze wyróżniał siostrzeńca spośród innych młodych mnichów, teraz jednak stawiał przed nim przeszkody.
— Opactwo zarabia dzięki lekarzom — przekonywał Godwyn. — Jeśli nie wyszkolisz młodych, starsi kiedyś poumierają i klasztor zubożeje.
— Pan Bóg na to nie pozwoli.
Ten irytujący banał zawsze stanowił jego odpowiedź. Od kilku lat dochód z dorocznych targów wełny malał. Mieszczanie zachęcali Anthony’ego, żeby postarał się o lepsze warunki dla kupców — namioty, budki, latryny, a nawet budynek giełdy — ale on odmawiał, tłumacząc się ubóstwem klasztoru. A gdy jego brat Edmund ostrzegł, że targom grozi całkowity upadek, przeor odparł: „Pan Bóg na to nie pozwoli”.
— A więc może da mi także pieniądze, abym mógł pójść do Oksfordu — westchnął Godwyn.
— Może.
Godwyn był boleśnie rozczarowany. Czuł palącą potrzebę wyrwania się z rodzinnego miasta i odetchnięcia innym powietrzem. W kolegium będzie poddany tej samej klasztornej dyscyplinie, lecz znajdzie się daleko od wuja i matki, a była to kusząca perspektywa.
— Matka będzie bardzo rozczarowana, jeśli nie pójdę na studia — nie dawał za wygraną.
Anthony się zmieszał. Wolał nie wywoływać gniewu zadziornej siostry.
— Niech więc się modli, żeby pieniądze się znalazły.
— Mogę zdobyć fundusze gdzie indziej — rzekł Godwyn.
— Jak to zrobisz?
Godwyn myślał przez chwilę i nagle go olśniło.
— Mógłbym pójść za twoim przykładem i poprosić matkę Cecilię.
Było to możliwe, mimo że w obecności Cecilii czuł się niepewnie, gdyż potrafiła być równie zdecydowana jak Petranilla. Jednak była bardziej podatna na jego chłopięcy urok. Może da się przekonać i zapłaci za naukę młodego inteligentnego mnicha.
Ta sugestia zaskoczyła przeora. Było widać, że stara się wymyślić jakieś obiekcje, jednak przez cały czas przekonywał, że główną przeszkodą jest brak pieniędzy, więc teraz trudno mu było zmienić front.
W tym momencie w drzwiach stanęła Cecilia.
Miała na sobie gruby płaszcz z delikatnej wełny, który stanowił jej jedyny zbytek. Przynajmniej nie zmarzła. Po przywitaniu z opatem zwróciła się do Godwyna:
— Twoja ciotka Rose jest ciężko chora — oznajmiła melodyjnym głosem. — Być może nie przeżyje nocy.
— Niech Bóg będzie z nią — odrzekł ze smutkiem Godwyn. Rose była jedyną skromną osobą w rodzinie, w której każdy czuł się przywódcą. Wydawało się, że jest delikatnym kwiatem otoczonym zewsząd przez kolczaste krzewy. — To nie będzie zaskoczenie — dodał. — Moje małe kuzynki Alice i Caris pogrążą się w smutku.
— Na szczęście mają twoją matkę, ona je pocieszy.
— Tak.
Udzielanie pociechy nie jest mocną stroną Petranilli, pomyślał Godwyn — znacznie lepiej idzie jej pilnowanie, by podopieczni utrzymywali prosty kręgosłup — ale nie poprawił przeoryszy. Nalał jej cydru.
— Czy tutaj nie jest za zimno, wielebna matko?
— Lodowato — potwierdziła bez ogródek zakonnica.
— Dołożę do ognia.
— Mój siostrzeniec nadskakuje ci, bo chce, żebyś zapłaciła za jego studia w Oksfordzie — oznajmił podstępnie Anthony.
Godwyn posłał mu wściekłe spojrzenie. Obmyślił już przemowę i wybrał odpowiedni moment na jej wygłoszenie, a teraz Anthony wyartykułował jego prośbę w najbardziej grubiański sposób.
— Sądzę, że nie stać nas na opłacenie nauki kolejnych dwóch studentów — odparła Cecilia.
Teraz Anthony się zdziwił.
— Ktoś jeszcze zwrócił się do ciebie z taką prośbą?
— Może nie powinnam tego mówić. Nie chcę nikogo wpędzać w kłopoty.
— To nie ma znaczenia — rzekł szorstko Anthony. Po chwili zreflektował się i dodał: — Zawsze jesteśmy wdzięczni za twoją szczodrość.
Godwyn dołożył drew do kominka i wyszedł. Dom przeora stał po północnej stronie katedry. Kruchta oraz inne zabudowania klasztorne — po przeciwnej stronie, od południa. Trzęsąc się z zimna, Godwyn przeszedł przez trawnik do kuchni.
Spodziewał się, że Anthony będzie gderał — był gderliwy z natury — i powie, że trzeba zaczekać, aż któryś z obecnie studiujących zakończy naukę. Jednak Godwyn był jego protegowanym, dlatego nie wątpił, że stryj go poprze. Zdecydowany opór Anthony’ego nim wstrząsnął.
Był ciekaw, kto jeszcze poprosił przeoryszę o wsparcie. Spośród dwudziestu sześciu mnichów sześciu było mniej więcej w tym samym wieku co Godwyn, więc to mógł być każdy z nich. Theodoric, pomocnik piwniczego, pomagał kucharzowi w kuchni. Czyżby to on był rywalem w walce o pieniądze Cecilii? Mnich właśnie nakładał na półmisek kaczkę w sosie jabłkowym. Theodoric był wystarczająco bystry, żeby myśleć o studiach. To może być on.
Zafrasowany Godwyn wziął posiłek i zaniósł do domu przeora. Będzie źle, jeśli Cecilia wybierze Theodorica. Godwyn nie obmyślił innego planu.
Chciał pewnego dnia zostać przeorem Kingsbridge. Nie miał wątpliwości, że poradzi sobie lepiej niż Anthony. A jeśli sprawi się dobrze jako przeor, może zasłuży na kolejne awansy: zostanie biskupem, arcybiskupem, a może nawet królewskim urzędnikiem lub doradcą. Miał dość mgliste wyobrażenie, jaki użytek zrobi z takiej władzy, lecz żywił przekonanie, że zajdzie daleko. Wszakże tylko dwie drogi prowadziły na takie wyżyny: pierwszą było arystokratyczne pochodzenie, a drugą edukacja. Godwyn urodził się w rodzinie kupieckiej, więc jego jedyną nadzieją były studia. Jednak aby pójść na uniwersytet, potrzebował pieniędzy Cecilii.
Postawił naczynia na stole.
— Jak zmarł król? — zapytała w tym momencie przeorysza.
Godwyn zajął się dzieleniem kaczki.
— Czy życzysz sobie kawałek piersi, wielebna matko?
— Wywrócił się — odpowiedział Anthony.
— Poproszę. Wywrócił się? — zapytała z niedowierzaniem przeorysza. — Mówisz tak, jakby król był zniedołężniałym starcem. Wszak miał dopiero czterdzieści trzy lata!
— Tak powiedzieli strażnicy. — Zdetronizowanego króla umieszczono w zamku Berkeley, znajdującym się o kilka dni jazdy od Kingsbridge.
— Ach tak, strażnicy. Ludzie Mortimera. — Przeorysza miała złe zdanie o Mortimerze, hrabim March, który nie dość, że stanął na czele rebelii skierowanej przeciwko Edwardowi II, to jeszcze uwiódł jego żonę, królową Izabelę.
Przeor i przeorysza zabrali się do jedzenia. Godwyn zastanawiał się, czy zostawią jakieś resztki.
— Mówisz tak, jakbyś podejrzewała coś niecnego — zauważył Anthony.
— Skądże znowu — zaoponowała Cecilia. — Ale inni, owszem, podejrzewają. Krążą pogłoski, że…
— Że króla zamordowano? Tak, wiem. Widziałem jego obnażone ciało. Nie zauważyłem na nim śladów użycia przemocy.
Godwyn wiedział, że nie powinien się wtrącać, lecz nie mógł się powstrzymać.
— Powiadają, że kiedy król umierał, tak krzyczał z bólu, że słyszeli go wszyscy mieszkańcy wioski Berkeley.
Anthony przyjął postawę cenzora.
— Gdy umiera król, zawsze pojawiają się plotki.
— Ten król, zanim umarł, został pozbawiony władzy przez parlament. Coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy.
— Istniały po temu bardzo ważne powody — rzekł ściszonym głosem Anthony. — W grę wchodził grzech nieczystości.
Godwyn wiedział, co kryje się za enigmatycznym stwierdzeniem wuja. Edward zdradzał nienaturalną skłonność do swoich „ulubieńców”, którymi byli młodzi mężczyźni. Pierwszy z nich, Peter Gaveston, otrzymał tak wielką władzę i przywileje, że wzbudziło to zawiść baronów. Został stracony za zdradę. Później byli inni. Nic dziwnego, powiadali ludzie, że królowa wzięła sobie kochanka.
— Nie mogę uwierzyć w coś takiego — oświadczyła Cecilia, która była zaprzysięgłą rojalistką. — Może jest prawdą, że banici w lasach oddają się takim odrażającym praktykom, ale mężczyzna z królewskiego rodu nigdy się do czegoś takiego nie zniży. Jest więcej tej gęsi?
— Tak — odparł Godwyn, ukrywając rozczarowanie. Odkroił ostatni kawałek mięsa i nałożył przeoryszy.
— Teraz przynajmniej nikt nie kwestionuje władzy nowego króla — stwierdził Anthony. — Syn Edwarda Drugiego i królowej Izabeli otrzymał koronę i przyjął imię Edward Trzeci.
— Ma czternaście lat, a na tronie osadził go Mortimer — zauważyła Cecilia. — Kto naprawdę będzie rządził?
— Arystokracja jest rada, że sytuacja się ustabilizowała.
— Zwłaszcza ci, którzy są bliskimi znajomymi Mortimera.
— Masz na myśli hrabiego Rolanda z Shiring?
— Dzisiaj sprawiał wrażenie zadowolonego.
— Nie chcesz chyba powiedzieć…
— Że miał coś wspólnego z tak zwanym upadkiem króla? Ależ skąd. — Przeorysza zjadła resztę mięsa. — Mówienie o tym nawet w gronie przyjaciół byłoby niebezpieczne.
— W istocie.
Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Saul Whitehead. Był w tym samym wieku co Godwyn. Czy to on jest jego rywalem? Był zdolny i inteligentny, a do tego mógł się poszczycić powinowactwem z hrabią Shiring. Jednak Godwyn wątpił, czy jego ambicją są studia w Oksfordzie. Młody mnich był pobożny i nieśmiały, dla takich jak on skromność nie jest cnotą, gdyż przychodzi im w sposób naturalny. Ale Godwyn niczego nie mógł wykluczyć.
— Do szpitala zawitał rycerz z raną od miecza — oznajmił Saul.
— To ciekawe — mruknął Anthony. — Lecz nie na tyle wstrząsające, żeby przeszkadzać w obiedzie przeorowi i przeoryszy.
Saul się zmieszał.
— Proszę o wybaczenie, ojcze przeorze — wydukał. — Istnieją sprzeczne opinie co do kuracji.
— Cóż, gęś i tak już zjedzona — westchnął Anthony, wstając.
Cecilia wyszła razem z nim, a Godwyn i Saul podążali z tyłu. Weszli do katedry od północnej strony, minęli skrzyżowanie naw i wyszli południowym wejściem, a następnie przez kruchtę dotarli do szpitala. Ranny rycerz spoczywał na łożu najbliżej ołtarza, bo takie prawo przysługiwało mu z racji wysokiego pochodzenia.
Przeor Anthony mimo woli jęknął, a potem wydał okrzyk strachu. Wnet jednak odzyskał panowanie nad sobą i jego twarz przestała zdradzać emocje.
Nie uszło to jednak uwagi Cecilii.
— Czyżbyś znał tego mężczyznę? — spytała.
— Tak mi się wydaje. To Thomas Langley, jeden z ludzi hrabiego Monmouth.
Mężczyzna był przystojny. Miał dwadzieścia kilka lat, szerokie bary i długie ręce. Na jego obnażonym torsie krzyżowały się blizny po ranach odniesionych w walkach. Był blady i wyglądał na skrajnie wyczerpanego.
— Napadnięto go na gościńcu — wyjaśnił Saul. — Zdołał odeprzeć napastników, ale później musiał się czołgać ponad milę do miasteczka. Stracił bardzo dużo krwi.
Na przedramieniu rycerza widniała długa rana sięgająca aż do nadgarstka. Musiała powstać od cięcia ostrym mieczem.
Obok pacjenta stał starszy medyk klasztorny, brat Joseph. Był niskim mężczyzną, miał trzydzieści parę lat, duży nos i zepsute zęby.
— Rana nie powinna się zamykać, trzeba traktować ją maścią, żeby pojawiła się ropa — stwierdził. — W ten sposób wypędzimy złe ciecze i rana zagoi się od wewnątrz.
Anthony potwierdził skinieniem głowy.
— Kto się z tym nie zgadza?
— Matthew Barber7 uważa, że należy postąpić inaczej.
Matthew był golibrodą i chirurgiem w miasteczku. Stał z tyłu w postawie pełnej szacunku, lecz teraz wystąpił naprzód. W dłoniach trzymał skórzany pokrowiec z drogimi ostrymi nożami. Był drobnym chudzielcem o jasnoniebieskich oczach i poważnym wyrazie twarzy.
Anthony nawet nie skinął mu głową, tylko zwrócił się do Josepha:
— Co on tu robi?
— Rycerz go zna i kazał po niego posłać.
Anthony spojrzał na Thomasa.
— Jeśli potrzeba ci rzeźnika, czemu przyszedłeś do szpitala?
Na wargach rycerza pojawił się cień uśmiechu, lecz mężczyzna był zbyt wyczerpany, żeby odpowiedzieć.
Matthew odezwał się z zaskakującą pewnością siebie, najwyraźniej niezrażony pogardliwą uwagą przeora.
— Na polu bitwy widziałem wiele takich ran, ojcze przeorze. Najlepsza jest prosta metoda: przemycie rany ciepłym winem, a później zaszycie jej i zabandażowanie.
Okazało się, że chłopak nie jest tak zahukany, na jakiego wygląda.
Do rozmowy wtrąciła się matka Cecilia:
— Ciekawe, czy nasi dwaj młodzi mnisi mają jakieś zdanie w tej kwestii.
Anthony okazał zniecierpliwienie, lecz Godwyn uświadomił sobie, do czego zmierza przeorysza. To była próba. Może to właśnie Saul jest jego rywalem w wyścigu o pieniądze.
Odpowiedź była prosta, więc zareagował pierwszy.
— Brat Joseph studiował pisma starożytnych mistrzów, na pewno wie lepiej. Matthew pewnie nawet nie umie czytać.
— Umiem, bracie Godwynie — sprostował chłopak. — I mam książkę.
Anthony parsknął śmiechem. Rozbawiła go sama myśl, że golibroda może mieć książkę. Równie dobrze koń mógłby nosić kapelusz.
— Cóż to za książka?
— Kanon Avicenny, wielkiego arabskiego lekarza. Przetłumaczony na łacinę. Przeczytałem ją powoli.
— Czy taką kurację opisuje Avicenna?
— Nie, ale…
— Otóż to.
Matthew nie dawał za wygraną:
— Wędrując z wojskiem, nauczyłem się o leczeniu rannych więcej niż z księgi Avicenny.
— A co ty sądzisz, Saulu?
Godwyn spodziewał się, że Saul udzieli takiej samej odpowiedzi. Cecilia nie mogłaby zatem na tej podstawie podjąć decyzji. Jednak Saul, choć wyglądał na onieśmielonego i zdenerwowanego, odpowiedział inaczej:
— Golibroda może mieć rację. — Godwyn z ulgą przyjął tę odpowiedź. Saul najwyraźniej błądził. — Kuracja zaproponowana przez brata Josepha może być odpowiedniejsza dla ran tłuczonych, takich, jakie zdarzają się na placach budów. Wówczas skóra i ciało wokół rany są uszkodzone i przedwczesne jej zamknięcie może doprowadzić do powstania wewnątrz złych cieczy. To jest zwyczajna rana cięta, więc im prędzej się ją zaszyje, tym lepiej.
— Nonsens! — prychnął przeor. — Miejski golibroda ma rację, a wykształcony mnich się myli?
Godwyn stłumił uśmiech triumfu.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wkroczył młody mężczyzna ubrany w szaty kapłana. Godwyn rozpoznał Richarda, młodszego z dwóch synów hrabiego Shiring, Rolanda. Skinął niedbale przeorowi i przeoryszy, co graniczyło z afrontem. Podszedł prosto do łóżka.
— Co się, u diabła, stało?
Thomas z trudem uniósł rękę i skinął na Richarda. Ksiądz nachylił się nad pacjentem, a ten wyszeptał mu coś do ucha.
Ojciec Richard odsunął się, jakby usłyszał coś wstrząsającego.
— To wykluczone! — wykrzyknął.
Thomas skinął po raz drugi i scena się powtórzyła. Po chwili Richard zapytał:
— Ale dlaczego?
Thomas nie odpowiedział.
— Prosisz o coś, co nie leży w naszej mocy — rzekł Richard.
Thomas pokiwał zdecydowanie głową, jakby chciał powiedzieć: „Owszem, to leży w waszej mocy”.
— Nie dajesz nam wyboru.
Thomas powoli pokręcił głową.
Richard odwrócił się do przeora.
— Sir Thomas pragnie zostać mnichem w tym klasztorze.
Zapadła cisza. Pierwsza odezwała się Cecilia:
— Ależ ten człowiek przelewa krew!
— Dajże spokój — rzekł zniecierpliwiony Richard. — Zdarza się czasem, że wojownik chce zmienić swoje życie i szukać przebaczenia za popełnione grzechy.
— Może na starość — zauważyła Cecilia. — A ten mężczyzna nie ma jeszcze dwudziestu pięciu lat. Próbuje uciec przed jakimś niebezpieczeństwem. — Spojrzała na Richarda. — Kto mu zagraża?
— Powściągnij swoją ciekawość — uciął szorstko Richard. — Chce zostać mnichem, a nie zakonnicą, daruj więc sobie dalsze dociekania.
Jego zachowanie względem przeoryszy było niedopuszczalne, lecz synom wielmożów takie rzeczy uchodziły płazem. Richard odwrócił się do Anthony’ego:
— Musisz go przyjąć.
— Klasztor jest zbyt biedny, by przyjmować kolejnych mnichów… Chyba że otrzymalibyśmy dar na opłacenie kosztów.
— To można załatwić.
— Musiałby być odpowiedni do potrzeb…
— Taki właśnie będzie!
— Dobrze więc.
Cecilia nie kryła podejrzliwości.
— Czyżbyś wiedział o tym człowieku więcej, niż mi powiedziałeś? — zapytała Anthony’ego.
— Nie mam powodu go nie przyjąć.
— Dlaczego uważasz, że szczerze pragnie być przyjętym w szeregi mnichów?
Wszyscy spojrzeli na Thomasa. On zaś zamknął oczy.
— Będzie musiał dowieść szczerości swoich zamiarów podczas nowicjatu, jak każdy inny.
Przeorysza nie była usatysfakcjonowana tą odpowiedzią, lecz Anthony wyjątkowo nie prosił jej o pieniądze, nie mogła zatem zrobić nic więcej.
— Zajmijmy się lepiej jego raną — powiedziała.
— Pacjent nie zgodził się na propozycję brata Josepha — oznajmił Saul. — Właśnie dlatego musieliśmy sprowadzić ojca przeora.
Anthony pochylił się nad rycerzem. Głośno, jakby przemawiał do głuchego, rzekł:
— Musisz poddać się kuracji brata Josepha. On wie najlepiej, co robić.
Thomas leżał, nie zdradzając oznak przytomności.
Anthony odwrócił się do medyka.
— Pacjent nie zgłasza już sprzeciwu.
— Ale straci rękę! — zaprotestował Matthew Barber.
— Radzę ci stąd odejść — syknął Anthony.
Rozgniewany Matthew wyszedł.
— Może zechcesz wypić w moim domu kubek cydru — zaproponował Anthony Richardowi.
— Dziękuję.
Gdy wychodzili, Anthony zwrócił się do Godwyna:
— Zostań tutaj i pomóż matce przeoryszy. Zajdź do mnie przed nieszporami, chcę wiedzieć, jak goi się ręka rycerza.
Przeor zwykle nie zaprzątał sobie głowy zdrowiem pacjentów. Najwyraźniej ten wzbudził jego szczególne zainteresowanie.
Godwyn obserwował, jak brat Joseph nakłada maść na rękę nieprzytomnego Thomasa. Zdawało mu się, że zapewnił sobie finansowe wsparcie Cecilii właściwą odpowiedzią na pytanie, lecz chętnie usłyszałby jej deklarację. Gdy brat Joseph skończył zabieg, a Cecilia zaczęła obmywać czoło chorego wodą różaną, Godwyn rzekł:
— Mam nadzieję, że przychylnie odpowiesz na moją prośbę, siostro.
Cecilia spojrzała nań ostro.
— Dowiedz się, że postanowiłam dać pieniądze Saulowi.
Godwyn był wstrząśnięty.
— Ależ ja udzieliłem prawidłowej odpowiedzi!
— Czyżby?
— Niemożliwe, żebyś przyznała rację golibrodzie!
Przeorysza uniosła brwi.
— Nie muszę odpowiadać na twoje pytania, bracie Godwynie.
— Przepraszam, ale po prostu nie rozumiem.
— Wiem.
Jeśli postanowiła być tajemnicza, nie było sensu z nią rozmawiać. Godwyn odwrócił się, drżąc. Był głęboko rozczarowany. Cecilia chce dać pieniądze Saulowi! Czyżby dlatego, że jest spokrewniony z hrabią? Godwyn odrzucił tę myśl: Cecilia jest zbyt niezależna w sądach. Stwierdził, że szalę przeważyła pobożność, którą Saul aż nadto eksponował. Ale Saul nigdy nie będzie przywódcą. Co za marnotrawstwo pieniędzy. Godwyn zaczął się zastanawiać, jak powie o tym wszystkim matce. Będzie wściekła, ale kogo obarczy winą? Anthony’ego czy jego, Godwyna? Opanował go dobrze znany lęk.
W tej samej chwili w drzwiach szpitala ukazała się rosła kobieta z wydatnym biustem. Petranilla spojrzała na syna i stanęła, czekając, aż do niej podejdzie. Godwyn ruszył powoli w jej stronę, obmyślając, co powie.
— Ciotka Rose umiera — oznajmiła, gdy się zbliżył.
— Niech pan Bóg błogosławi jej duszę. Matka Cecilia już mi powiedziała.
— Jesteś wstrząśnięty. Ale wiedziałeś przecież, jak ciężki jest stan Rose.
— To nie z powodu cioci Rose. Mam inne złe wieści. — Godwyn przełknął ślinę. — Nie pójdę do Oksfordu. Wuj Anthony nie zapłaci za studia, a matka Cecilia też odrzuciła moją prośbę.
Petranilla nie okazała gniewu, co Godwyn przyjął z ulgą. Jednak jej usta się zacisnęły.
— Dlaczego? — spytała.
— Anthony nie ma pieniędzy, a Cecilia chce wysłać na studia Saula.
— Saula Whiteheada? Z niego nic nie będzie.
— Ale przynajmniej zostanie lekarzem.
Matka spojrzała Godwynowi prosto w oczy. Przeszedł go dreszcz.
— Wydaje mi się, że źle się do tego zabrałeś — stwierdziła. — Powinieneś był wcześniej porozmawiać ze mną.
Godwyn obawiał się tych słów.
— Jak możesz mówić, że źle się do tego zabrałem? — zaprotestował słabo.
— Najpierw ja powinnam była pomówić z Anthonym. Zmiękczyłabym go.
— I tak mógłby odmówić.
— A zanim zwróciłeś się do Cecilii, powinieneś był się dowiedzieć, czy ktoś inny prosił ją o pieniądze. Wtedy mógłbyś osłabić pozycję Saula.
— W jaki sposób?
— On musi mieć jakiś słaby punkt. Mogłeś go odkryć i zwrócić na niego uwagę Cecilii. Poczułaby się rozczarowana, a wówczas ty ujawniłbyś swoje zamiary.
Godwyn zrozumiał, że matka ma rację.
— Nie pomyślałem o tym — przyznał, schylając głowę.
— Takie rozgrywki należy planować, tak jak hrabiowie planują bitwy — stwierdziła Petranilla, powściągając gniew.
— Teraz to widzę — rzekł, unikając jej wzroku. — Nie popełnię więcej tego samego błędu.
— Mam nadzieję.
Godwyn spojrzał na matkę.
— Co mam teraz robić?
— Ja się nie poddam. — Na twarzy Petranilli malowała się determinacja. — Znajdę pieniądze.
Godwyn poczuł przypływ nadziei, nie umiał jednak wyobrazić sobie, jak matka może spełnić tę obietnicę.
— Skąd je weźmiesz?
— Zrezygnuję z domu i wprowadzę się do Edmunda.
— On cię przyjmie? — Edmund był wielkoduszny, ale czasem ścierał się z siostrą.
— Myślę, że tak. Wkrótce zostanie wdowcem i będzie potrzebował kogoś, kto zajmie się domem. Choć trzeba powiedzieć, że Rose nigdy nie była dobra w tej roli.
Godwyn pokręcił głową.
— Mimo to będziesz potrzebowała pieniędzy.
— Na co? Edmund zapewni mi wikt i opierunek i zapłaci za nieliczne drobne rzeczy, które są mi potrzebne. Ja w zamian zajmę się służbą i wychowam jego córki. A ty dostaniesz pieniądze, które odziedziczyłam po twoim ojcu.
Petranilla mówiła mocnym głosem, lecz Godwyn widział na jej twarzy gorycz i gniew. Rozumiał, jakie to będzie dla niej poświęcenie. Czerpała dumę ze swej niezależności. Była osobą znaną w mieście, córką zamożnego człowieka i siostrą najważniejszego kupca. Ceniła sobie tę pozycję. Lubiła zapraszać wpływowych mieszczan i mieszczanki z Kingsbridge, by zjeść z nimi obiad i napić się przedniego wina. A teraz zamierzała wprowadzić się do domu Edmunda i żyć jak uboga krewna, całkowicie zależna od brata, być kimś w rodzaju służącej. To byłaby straszna degradacja.
— Nie wolno ci się aż tak poświęcać — zaprotestował Godwyn.
Twarz jego matki stwardniała. Petranilla wzruszyła lekko ramionami, jakby szykowała się na przyjęcie na swe barki wielkiego ciężaru.
— Owszem, wolno.
5
Gwenda opowiedziała o wszystkim ojcu.
Przysięgła na krew Jezusa, że dochowa tajemnicy, więc pójdzie za to do piekła. Jednak bardziej od piekła bała się ojca.
Zaczął od pytania, skąd wzięła Skipa, nowego pieska. Gwenda musiała opowiedzieć, jak zginął Hop, a potem cała historia wyszła na jaw.
Ku swojemu zdumieniu nie dostała lania. Tata był nawet zadowolony. Kazał Gwendzie zaprowadzić się na polanę, na której stoczono walkę. Nie było łatwo odszukać to miejsce, ale jakoś jej się udało. Później znaleźli ciała dwóch zbrojnych w zielono-żółtych liberiach.
Najpierw tata otworzył ich sakiewki. Było w nich po dwadzieścia lub trzydzieści pensów. Ojciec Gwendy bardziej ucieszył się z mieczy, które były warte znacznie więcej. Potem zabrał się do rozbierania mężczyzn. Trudno mu było zrobić to jedną ręką, więc kazał córce sobie pomagać. Pozbawione życia ciała były ciężkie i sztywne, Gwenda miała dziwne uczucie, dotykając ich. Tata kazał jej zdjąć wszystko, nawet zabłocone buty i brudną bieliznę.
Zawinął broń w ubrania, robiąc z nich tobołki. Później przy pomocy Gwendy zawlókł nagie zwłoki z powrotem w chaszcze.
Wracał do miasteczka w wesołym nastroju. Zabrał córkę na biegnącą w pobliżu rzeki ulicę rzeźników. Weszli do dużej, lecz brudnej oberży o nazwie Biały Koń. Kupił Gwendzie kufelek piwa, a sam zniknął na zapleczu oberży z właścicielem, którego nazywał Davey. Gwenda wypiła drugie piwo w ciągu jednego dnia. Po kilku minutach tata wrócił bez tobołka.
Poszli na główną ulicę miasteczka i znaleźli mamę, Philemona i niemowlę w karczmie Bella, która znajdowała się nieopodal bramy opactwa. Tata puścił oko do mamy i dał jej duży zwitek banknotów, a ona schowała go zaraz pod kocykiem dziecka.
Po południu większość przybyszów wracała do swoich wiosek, lecz do Wigleigh było za daleko, więc rodzina Gwendy musiała przenocować w karczmie. Tata wciąż powtarzał, że teraz ich na to stać, ale mama przestrzegała:
— Nie chwal się przed ludźmi, że masz pieniądze!
Gwenda była zmęczona. Wstała wcześnie i pokonała długą drogę. Położyła się na ławie i natychmiast usnęła.
Obudził ją łoskot gwałtownie otwieranych drzwi. Przestraszona podniosła głowę i zobaczyła dwóch zbrojnych. Pomyślała, że to duchy mężczyzn zabitych w lesie, i zdjęło ją przerażenie. Po chwili spostrzegła, że to inni ludzie w takich samych zielono-żółtych ubraniach. Młodszy z nich trzymał znajomy tobołek.
Drugi zwrócił się wprost do ojca Gwendy:
— Ty jesteś Joby z Wigleigh?
Gwenda znów zaczęła się bać. W głosie mężczyzny zabrzmiała groźba. Nie udawał, sprawiał wrażenie kogoś, kto uczyni wszystko, żeby postawić na swoim.
— Nie — skłamał odruchowo tata. — Pomyliliście się.
Tamci puścili to mimo uszu. Młodszy mężczyzna położył tobołek na stole i rozwinął go. Ukazały się dwie żółto-zielone liberie, a w nich dwa miecze i dwa sztylety. Starszy ze zbrojnych spojrzał na ojca Gwendy.
— Skąd to się wzięło?
— Nigdy tych rzeczy nie widziałem, przysięgam na krzyż.
Gwenda pomyślała ze strachem, że ojciec postępuje głupio, zaprzeczając. Wydobędą od niego prawdę, tak jak on wydobył ją od niej.
— Davey, właściciel Białego Konia, mówi, że kupił te rzeczy od Joby’ego z Wigleigh — oznajmił twardo mężczyzna. Nieliczni klienci wstali i pospiesznie wymknęli się z gospody. Została tylko rodzina Gwendy.
— Joby wyszedł — bronił się rozpaczliwie ojciec Gwendy.
Mężczyzna w żółto-zielonym kubraku skinął głową.
— Z żoną, dwójką dzieci i niemowlęciem?
— Tak.
Tamten zareagował błyskawicznie. Złapał ojca Gwendy za kaftan i przycisnął go do ściany. Mama krzyknęła, a dziecko zaczęło płakać. Gwenda zauważyła, że napastnik ma na dłoni rękawicę pokrytą kolczugą. Mężczyzna odwiódł rękę i uderzył ojca Gwendy w brzuch.
— Ratunku! Mordują! — krzyknęła mama. Philemon wybuchnął płaczem.
Twarz taty pobielała z bólu, jego ciało zwiotczało, lecz napastnik nie pozwolił mu upaść. Zadał drugi cios, tym razem w twarz. Z ust i nosa Joby’ego trysnęła krew.
Gwenda chciała krzyknąć. Otworzyła szeroko usta, lecz z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Myślała, że ojciec jest wszechpotężny, choć czasem udawał słabego lub zranionego, by uniknąć czyjegoś gniewu lub wywołać współczucie. Była przerażona, widząc jego bezradność.
W drzwiach prowadzących na tyły domu pojawił się oberżysta. Był to rosły mężczyzna po trzydziestce. Zza jego pleców wychylała się mała pulchna dziewczynka.
— Co to ma znaczyć? — spytał zdecydowanym głosem.
Uzbrojony mężczyzna nawet nie spojrzał w jego stronę.
— Nie wtrącaj się — odparł, po czym znów uderzył ojca Gwendy w brzuch.
Ten zaczął wymiotować krwią.
— Przestań — powiedział karczmarz.
— Za kogo ty się uważasz? — syknął zbrojny.
— Nazywam się Paul Bell, a to jest mój dom.
— W takim razie pilnuj swoich spraw, Paulu Bell, jeśli wiesz, co dla ciebie dobre.
— Pewnie wydaje ci się, że skoro nosisz ten strój, to wszystko ci wolno — odrzekł z pogardą Paul.
— Nie mylisz się.
— Czyje to barwy?
— Królowej.
— Bessie, biegnij i sprowadź tu porządkowego Johna — rzucił Paul przez ramię. — Jeśli ktoś ma zginąć w mojej gospodzie, to chcę, żeby porządkowy to widział.
Dziewczynka zniknęła.
— Nikt tu nie zginie — rzekł mężczyzna. — Joby poszedł po rozum do głowy. Zaprowadzi mnie do miejsca, w którym obrabował dwóch zabitych. Prawda, Joby?
Ojciec Gwendy nie mógł odpowiedzieć, ale skinął głową. Napastnik puścił go, a on upadł na kolana, krztusząc się i kaszląc.
Mężczyzna spojrzał na resztę rodziny.
— A gdzie jest dziecko, które widziało walkę?
— Nie! — krzyknęła Gwenda.
Mężczyzna z zadowoleniem skinął głową.
— A więc to ta mała z pyszczkiem jak u szczura.
Gwenda podbiegła do matki, a ta wyszeptała:
— Maryjo, Matko Boska, ratuj moje dziecko.
Mężczyzna złapał Gwendę za rękę i odciągnął ją od matki. Dziewczynka wrzasnęła z bólu.
— Nie wydzieraj się, bo posmakujesz tego samego, co twój parszywy tatuś.
Gwenda zacisnęła mocno usta, żeby nie krzyczeć.
— Wstawaj, Joby. — Uzbrojony mężczyzna podciągnął ojca Gwendy. — Zbieraj się, wybierzemy się na przejażdżkę.
Drugi mężczyzna pozbierał ubrania i broń.
— Zrób wszystko, co ci każą! — zawołała rozpaczliwie matka.
Gwenda siedziała przed starszym z mężczyzn, a jej ojciec jechał w tej samej pozycji na drugim koniu. Jęczał z bólu, więc Gwenda wskazywała drogę. Pokonawszy trasę dwa razy, dobrze ją zapamiętała. Posuwali się szybko, lecz gdy dotarli do przesieki, już się ściemniało.
Młodszy ze zbrojnych pilnował Gwendy i jej ojca, starszy wyciągnął zwłoki z krzaków.
— Ten Thomas musi być nie lada szermierzem, skoro pokonał Harry’ego i Alfreda — orzekł mężczyzna, spoglądając na ciała. Gwenda uświadomiła sobie, że ci dwaj nie wiedzą o pozostałych dzieciach. Wyznałaby, że nie była sama i że Ralph zabił jednego ze zbrojnych, ale była zbyt przestraszona. — Prawie odciął Alfredowi głowę — ciągnął mężczyzna. Odwrócił się i spojrzał na Gwendę. — Czy mówiono coś o liście?
— Nie wiem! — wykrzyknęła Gwenda, odzyskując głos. — Miałam zamknięte oczy, bo się bałam! Nie słyszałam, co mówią! To prawda, powiedziałabym, gdybym wiedziała!
— Gdyby wzięli od niego list, odebrałby go im, gdy już byli martwi — powiedział mężczyzna do towarzysza. Rozejrzał się po koronach drzew wokół polany, jakby spodziewał się, że list będzie wisiał wśród usychających liści. — Pewnie ma go ze sobą w klasztorze, a tam nie możemy go dopaść, bo to święte miejsce.
— Ale przynajmniej możemy opowiedzieć dokładnie, co się stało, zabrać ciała i urządzić im chrześcijański pochówek — odrzekł jego towarzysz.
Nagle ojciec Gwendy wyrwał się uzbrojonemu mężczyźnie i rzucił do ucieczki. Zbrojny chciał go ścigać, lecz starszy towarzysz go powstrzymał.
— Daj spokój… Nie ma sensu go teraz zabijać.
Gwenda się rozpłakała.
— A co z dzieckiem? — spytał młodszy.
Gwenda była pewna, że chcą ją zabić. Nic nie widziała przez łzy i szlochała tak gwałtownie, że nawet nie mogła błagać o darowanie życia. Zginie i pójdzie do piekła. Czekała na śmiertelny cios.
— Puść ją — odparł drugi zbrojny. — Nie urodziłem się po to, żeby zabijać dzieci.
Młodszy puścił ją i lekko pchnął. Potknęła się i upadła. Wstała, otarła łzy, żeby lepiej widzieć, i potykając się, zaczęła biec.
— No, zmykaj! — zawołał za nią mężczyzna. — To twój szczęśliwy dzień.
* * *
Caris nie mogła zasnąć. Wstała i poszła do pokoju mamy. Tata siedział na taborecie, wpatrując się w nieruchomą postać na łóżku.
Oczy mamy były zamknięte, w blasku świecy jej twarz lśniła od potu. Prawie nie oddychała. Caris wzięła ją za rękę, która była przeraźliwie zimna. Trzymała dłoń, próbując ją ogrzać.
— Dlaczego zabrali jej krew? — spytała.
— Uważają, że czasem choroba pochodzi z nadmiaru cieczy. Mają nadzieję, że upuszczając krew, pozbędą się choroby.
— Ale to mamie nie pomogło.
— Nie. Chyba jest jeszcze gorzej.
— Więc dlaczego im pozwoliłeś? — zapytała Caris ze łzami w oczach.
— Księża i mnisi studiują pisma starożytnych filozofów, wiedzą więcej od nas.
— Nie wierzę w to.
— Człowiek sam już nie wie, w co wierzyć, kwiatuszku.
— Gdybym ja była lekarzem, robiłabym to, co ludziom pomaga.
Tata nie słuchał, tylko wpatrywał się intensywnie w twarz żony. Wsunął rękę pod koc, żeby dotknąć jej klatki piersiowej. Caris widziała zarys jego dużej ręki pod delikatną wełną. Z jego gardła wydobył się zduszony jęk. Przesunął rękę i przycisnął ją mocniej. Trwał tak przez kilka chwil.
A potem zamknął oczy.
Osuwając się powoli, ukląkł przy łóżku, jakby się modlił. Oparł czoło o udo żony, a jego ręka wciąż spoczywała na jej piersi.
Caris stwierdziła, że tata płacze. Była to najstraszniejsza rzecz, jaką ujrzała w życiu, znacznie bardziej przerażająca niż śmierć mężczyzny w lesie. Płaczą dzieci, kobiety, ludzie słabi i bezradni, ale tata nigdy. Caris poczuła się tak, jakby nadchodził koniec świata.
Musi sprowadzić pomoc. Położyła rękę mamy na kocu, dłoń legła nieruchomo. Wróciła do swojego pokoju i potrząsnęła ramię śpiącej Alice.
— Obudź się!
Alice nie otwierała oczu.
— Tata płacze!
Alice usiadła.
— Niemożliwe — odparła.
— Wstawaj!
Dziewczynka zsunęła się z łóżka. Caris złapała starszą siostrę za rękę i razem weszły do sypialni mamy. Tata stał, spoglądając na nieruchomą twarz na poduszce. Po jego policzkach spływały łzy. Alice patrzyła na niego, wstrząśnięta.
— Mówiłam ci — wyszeptała Caris.
Po drugiej stronie łóżka stała ciotka Petranilla.
Tata zauważył córki stojące w drzwiach i podszedł do nich. Otoczył każdą ramieniem, przyciągnął do siebie i uścisnął.
— Mama odeszła do aniołów — rzekł cicho. — Módlcie się za jej duszę.
— Musicie być dzielne, dziewczynki — dodała Petranilla. — Od teraz ja będę waszą mamą.
Caris otarła łzy i spojrzała na ciotkę.
— Nieprawda — odparła. — Nie będziesz naszą mamą.