Читать книгу Filary Ziemi - Ken Follett - Страница 11
ОглавлениеNa egzekucję chłopcy wybrali się wcześnie.
Było jeszcze ciemno, kiedy pierwsi trzej czy czterej wysunęli się z szop; w filcowych łapciach stąpali cicho jak koty. Cienka warstwa śniegu pokryła miasteczko niczym świeża farba i ich ślady splamiły tę idealną biel. Przemykali między drewnianymi chatami po zamrożonym błocie w stronę cichego targowiska, gdzie już czekała szubienica.
Mieli w pogardzie wszystko, co cenili starsi. Odrzucali piękno i drwili z dobroci. Pokładali się ze śmiechu na widok kaleki, a kiedy dojrzeli ranne zwierzę, kamienowali je na śmierć. Przechwalali się ranami i bliznami, szczególnie zaś dumni byli z wszelkich okaleczeń — chłopiec bez palca mógłby zostać ich królem. Kochali przemoc i by obejrzeć walkę, przebywali całe mile, a już nigdy nie przepuścili uśmiercania przez powieszenie.
Jeden z wyrostków zakradł się pod rusztowanie, inny wspiął się po schodach, chwycił za gardło i zaciskał palce, wykrzywiając twarz w ponurej parodii duszenia, a pozostali zachłystywali się z podziwu. Przez targowisko, ujadając, przebiegły dwa psy. Młodszy chłopak wyjął jabłko i zaczął je jeść, ale starszy towarzysz walnął go pięścią w nos i zabrał owoc. Zaatakowany wyładował złość, rzucając ostrym kamieniem w psa, który skomląc, pobiegł do domu. Potem nie było nic do roboty, więc stłoczyli się na suchym bruku w przedsionku kościoła, czekając, aż coś zacznie się dziać.
Za okiennicami z grubych desek w otaczających targowisko drewnianych i kamiennych domach zamożnych rzemieślników i kupców zapalały się światła świec. To kuchenne dziewki i terminatorzy rozniecali ogień i grzali wodę na owsiankę. Kolor nieba z czarnego zmienił się w szary. Mieszkańcy zakutani w ciężkie opończe z surowej wełny wychodzili przez niskie drzwi i trzęsąc się z zimna, schodzili do rzeki po wodę.
Wkrótce na targowisko ściągnęła grupa młodych mężczyzn — parobków, wyrobników i terminatorów. Szturchańcami i kopniakami wyrzucili chłopców z kościelnego przedsionka, po czym zaczęli rozprawiać o śmierci przez powieszenie, przeciągając się, drapiąc i plując na podłogę z udawaną pewnością siebie. Jeden z nich stwierdził, że jeśli skazany będzie miał szczęście, to kark mu trzaśnie od razu, jak tylko zawiśnie, i umrze śmiercią szybką i bezbolesną. Jeśli jednak szczęście mu nie dopisze, to sczerwienieje na twarzy, a usta będą mu się otwierały i zamykały jak rybie wyjętej z wody, dopóki nie zadławi się na śmierć. Inny dodał, że takie umieranie zajmuje tyle czasu, ile przebycie mili, a trzeci rzekł, że może być jeszcze gorzej, bo on widział kiedyś powieszonego, którego szyja w chwili śmierci była długa na stopę.
Stare kobiety zgromadziły się po drugiej stronie targowiska, trzymając się jak najdalej od młodzieńców, którzy mieli zwyczaj wywrzaskiwać pod adresem swych babek wulgarne uwagi. Te stare kobiety zawsze wstawały wcześnie, nawet kiedy nie było już dzieci i niemowląt do pilnowania, rozpalały ogień, a serca miały otwarte, gotowe do wzruszeń. Ich znaną przywódczynią była muskularna wdowa piwowarka, która dołączyła do grupy, tocząc beczkę piwa z taką łatwością, z jaką dziecko toczy kółko. Zanim zdjęła pokrywę, chętni z dzbankami i kubkami już zdążyli skupić się wokół niej.
Strażnik otworzył główną bramę, dostrzegłszy chłopców mieszkających na podgrodziu, w domach przylepionych do muru miejskiego. Niektórzy przynieśli jajka, mleko i świeże masło na sprzedaż, inni przyszli, by kupić piwa lub chleba, a jeszcze inni stanęli na targowisku, czekając na egzekucję.
Co chwila ludziska zadzierali głowy, popatrując na górujący nad miastem zamek. Widzieli dym unoszący się równo z zamkowej kuchni i od czasu do czasu błysk pochodni w otworach strzelniczych kamiennej wieży. Kiedy słońce zaczęło wyglądać spoza grubej warstwy szarych chmur, otworzyły się potężne drewniane wrota i wyłonił się niewielki pochód ludzi. Otwierał go szeryf na czarnym rumaku, a za nim jechał wóz z więźniem zaprzężony w wołu. Za wozem postępowali trzej jeźdźcy i chociaż z daleka nie było widać ich twarzy, po szatach można było poznać, że to rycerz, ksiądz i mnich. Dwaj zbrojni mężowie zamykali pochód.
Wszyscy uczestniczyli w rozprawie, która odbyła się poprzedniego dnia w nawie kościoła. Ksiądz złapał złodzieja na gorącym uczynku, mnich rozpoznał srebrny kielich kościelny jako własność klasztoru, rycerz był panem złodzieja i wskazał go jako zbiega, a szeryf wydał wyrok śmierci.
Podczas gdy orszak wolno opuszczał wzgórze, koło szubienicy zgromadzili się mieszkańcy miasta. Najpóźniej przybyli czołowi obywatele miasta: masarz, piekarz, dwu grabarzy, dwu kowali, płatnerz i wytwórca strzał, wszyscy z żonami.
Nastrój panował osobliwy. Zazwyczaj ludzi cieszyło wykonywanie wyroku. Skazaniec zwykle był złodziejem, a oni złodziei nienawidzili tak, jak mogą nienawidzić ludzie pracujący w pocie czoła, aby dojść do jakiegoś majątku. Ten złodziej był jednak inny. Nikt go nie znał, nie wiedziano, kim jest i skąd pochodzi. Nie okradł nikogo z nich, ale klasztor odległy o dwadzieścia mil, a przedmiotem kradzieży okazał się zdobiony klejnotami kielich o wartości tak wielkiej, że nie udałoby się go sprzedać. To nie była szynka, nowy nóż ani dobry pas, nie była to rzecz, której strata mogłaby dotknąć kogoś boleśnie. Nie sposób nienawidzić człowieka za tak bezsensowną zbrodnię. Kiedy wóz z więźniem wjechał na targowisko, rozległo się kilka gwizdów i okrzyków, ale obelgi nie były wyrazem żywionych uczuć. Chłopcy po prostu drwili ze skazańca.
Większość mieszkańców miasta nie oglądała procesu, bo dni sądowe nie były dniami wolnymi od pracy i wszyscy musieli zarabiać na życie. Dopiero teraz widzieli złodzieja po raz pierwszy. Był całkiem młody, gdzieś tak między dwudziestką a trzydziestką, przeciętnej budowy i średniego wzrostu, lecz wyglądał jakoś obco. Skórę miał białą jak śnieg na dachach, jaskrawozielone przenikliwe oczy, a jego włosy były koloru obranej marchwi. Panny uznały, że jest brzydki, staruchy mu współczuły, chłopcy zaś na jego widok śmiali się tak, że aż tarzali się po ziemi.
Szeryf był postacią znaną, ale tych trzech mężczyzn, którzy doprowadzili do skazania złodzieja, mieszkańcy ujrzeli po raz pierwszy. Rycerz, potężny mąż o żółtych włosach, był najwidoczniej osobą ważną, bo jeździł na koniu bojowym, wielkim bydlęciu kosztującym tyle, ile wynosiły dziesięcioletnie zarobki cieśli. Mnich był znacznie starszy, miał lat pięćdziesiąt, a może więcej, wysoki, szczupły; kołysał się w siodle, jakby życie było zbyt nużącym dla niego ciężarem. Postać księdza przykuwała uwagę wszystkich. Był młodym mężczyzną o ostrym nosie, ulizanych czarnych włosach, odziany w czarne suknie. Jechał na kasztanowym ogierze. Miał czujny, groźny wygląd kota, który wywąchał gniazdo myszy.
Mały chłopak starannie wycelował i splunął na więźnia. Dobry strzał: dokładnie między oczy. Więzień wykrzyknął przekleństwo i pochylił się w stronę plującego, ale powstrzymały go liny przymocowane do boków wozu. Incydent ten nie byłby wart uwagi, gdyby nie to, że więzień wypowiedział swe słowa w normańskiej francuszczyźnie, języku panów. Czyżby zatem był wysoko urodzony? Czy tylko przebywał daleko od domu? Nikt nie wiedział.
Zaprzęg zatrzymał się pod szubienicą. Strażnik wspiął się na platformę wozu ze stryczkiem w ręku. Skazany próbował walczyć. Chłopcy wznieśli okrzyki — byliby rozczarowani, gdyby więzień zachował spokój. Jego ruchy krępowały linki przywiązane do kostek i przegubów, ale wykręcał głowę w różne strony, uchylając się przed pętlą. Po chwili strażnik, człek silny, odsunął się o krok i walnął skazańca pięścią w żołądek. Ten zgiął się wpół, a kiedy jął się prostować, strażnik zarzucił pętlę na jego szyję i zacisnął węzeł. Potem zeskoczył na ziemię, naciągnął linę i przywiązał jej drugi koniec do haka wbitego w belkę szubienicy.
Był to punkt zwrotny. Gdyby więzień teraz zaczął walczyć, tylko przyśpieszyłby swoją śmierć.
Uzbrojeni mężczyźni rozwiązali więźniowi nogi, ale ręce pozostawili skrępowane. Teraz skazaniec stał sam na platformie wozu. W tłumie zapadła cisza.
W takiej chwili często zdarzały się kłopoty: matka więźnia mogła zacząć krzyczeć, czasami żona podejmowała desperacką próbę ratowania męża. Nieraz więzień wzywał Boga, prosząc o wybaczenie win, albo obrzucał oprawców krwawymi klątwami. Zbrojni obstawili wóz ze wszystkich stron na wszelki wypadek, gotowi do działania.
I wtedy więzień zaczął śpiewać.
Miał wysoki tenor, bardzo czysty. Słowa były francuskie, ale nawet ci, którzy nie znali tego języka, mogli poznać po żałosnej melodii, że to smutna pieśń o rozstaniu…
W siatkę ptasznika złapany słowik
Śpiewa piękniej niż kiedykolwiek,
A kiedy piosenka zanika,
Rozluźnia się sidło ptasznika.
Śpiewał, patrząc na kogoś w tłumie. Stopniowo wokół tej osoby robiło się pusto i wszyscy mogli ją zobaczyć.
Była to piętnastoletnia dziewczyna. Widząc ją, ludzie zastanawiali się, dlaczego wcześniej jej nie zauważyli. Miała długie ciemnobrązowe włosy, obfite i gęste, zbiegające się u nasady szerokiego czoła, co mieszkańcy nazywali diabelskim pazurem. Rysy twarzy były regularne, usta pełne, o zmysłowym wyrazie. Staruchy dostrzegły grubą talię i ciężkie piersi, odgadły, że jest w ciąży, i domyśliły się, kto jest ojcem nienarodzonego jeszcze dziecka. Wszyscy natomiast zwrócili uwagę na jej oczy. Były głęboko osadzone, o intensywnym spojrzeniu i wstrząsającym kolorze złota, tak jasne i dociekliwe, że kiedy spojrzała na kogoś, to wydawało się, iż patrzy mu prosto w serce i obserwowany odwracał wzrok w obawie, iż pozna wszystkie jego tajemnice. Okrywały ją łachmany, a łzy strumieniami płynęły po policzkach.
Woźnica spoglądał wyczekująco na strażnika, ten zaś czekał, aż szeryf da mu znak gestem. Młody ponury ksiądz trącał szeryfa niecierpliwie łokciem, ale urzędnik nie zwracał na to uwagi. Pozwolił skazańcowi śpiewać dalej. W przerażającej ciszy pieśń brzydkiego człowieka płynęła w dal:
O zmierzchu ptasznik swoje wziął,
A słowik był w niewoli.
Ptakom i ludziom przychodzi kres,
Lecz piosenka się wyzwoli.
Kiedy skazaniec skończył, szeryf skinął głową. Strażnik krzyknął „hop!” i smagnął liną bok wołu. Woźnica w tej samej chwili uderzył zwierzę z drugiej strony. Wół szarpnął wóz i skazaniec zawisł w powietrzu. Lina się naprężyła, kark pękł z trzaskiem.
Rozległ się przeraźliwy jęk i wszyscy spojrzeli na dziewczynę.
Nie ona jednak jęknęła, lecz stojąca za nią żona płatnerza. Zrobiła to z powodu dziewczyny, która padła na kolana przed szubienicą i wyprostowała ręce w geście, który zebranym kojarzył się z klątwą. Ludzie odsuwali się w strachu; wszyscy wiedzieli, że klątwa rzucana przez niewinnie cierpiących bywa szczególnie skuteczna, a wszyscy podejrzewali, że z tym uśmierceniem nie całkiem było w porządku. Chłopcy stali jak sparaliżowani.
Dziewczyna zwróciła swe hipnotyczne oczy na trzech obcych: rycerza, mnicha i księdza. Potem dźwięcznym głosem wypowiedziała straszne słowa:
— Przeklinam was! Dotknięci będziecie chorobą i smutkiem, głodem i boleścią; wasze domy zostaną strawione przez ogień, a wasze dzieci pomrą na szubienicy; wasi wrogowie będą żyli w dostatku, a wy będziecie się starzeć w smutku i opuszczeniu, a umrzecie w głupocie i męczarniach… — Kiedy mówiła ostatnie słowa, sięgnęła po worek leżący za nią na ziemi i wyjęła z niego żywego koguta. W jej ręku nie wiadomo skąd pojawił się nóż, jednym pociągnięciem obcięła kogutowi łeb.
Ociekającego krwią bezgłowego ptaka dziewczyna cisnęła w czarnowłosego księdza. Rzut był za słaby, ale księdza, mnicha i rycerza, którzy stali obok siebie, spryskała jucha. Trzej mężczyźni odwrócili się z odrazą, krew jednak dosięgła każdego z nich, plamiąc twarze i szaty.
Dziewczyna odwróciła się i uciekła.
Tłum rozstąpił się przed nią, a potem zamknął. Na chwilę zapanowało wielkie zamieszanie. Wreszcie szeryfowi udało się przyciągnąć uwagę przybocznych i ze złością rozkazał ścigać dziewczynę. Jęli przedzierać się przez ciżbę, szorstko rozpychając mężczyzn, kobiety i dzieci, by zrobić sobie drogę, ale dziewczyny nie było już w zasięgu wzroku. Szeryf nakazał kontynuowanie pościgu, lecz wiedział, że jej nie znajdzie.
Odwrócił się poirytowany. Rycerz, mnich i ksiądz nie patrzyli na pościg. Utkwili wzrok w szubienicy. Martwy złodziej wisiał na stryczku, jego blada twarz zaczynała sinieć, podczas gdy pod lekko kołyszącym się ciałem rzucał się oszalały kogut, bez głowy, ale niepozbawiony życia, znacząc krwawe kółka na śniegu.