Читать книгу Iverson. Życie to nie gra - Kent Babb - Страница 6
ROZDZIAŁ 1
CHŁOPAK Z ULICY
ОглавлениеChodził tak od domu do domu z nadzieją, że znajdzie gówniarza. Był niedzielny wieczór, nad wybrzeżem Wirginii zachodziło słońce, a cierpliwość Mike’a Baileya z każdą sekundą się wyczerpywała. Powinien był wiedzieć lepiej. Koniec wątpliwości.
– Nie trenerze, nie ma go.
– Przykro mi trenerze, właśnie wyszedł.
Bailey był trenerem koszykówki w liceum Bethel w Hampton w stanie Wirginia, nadmorskim miasteczku nad samym Atlantykiem. Po 20 latach pracy bardzo dobrze znał psychikę nastolatków. I kipiał z wściekłości, bo dobrze wiedział, że małolat robi z niego durnia. „To właśnie tego typu zachowania sprawiają, że przestaję ufać Iversonowi” – myślał sobie Bailey. To był najlepszy dowód, że obietnice chłopaka są nic niewarte.
Trzy dni wcześniej Iverson zapytał, czy może wrócić do domu. Tylko na jeden weekend, trenerze. Mówił, że chce się spotkać z matką i z rodziną. Bailey był świadom delikatnej sytuacji rodzinnej Iversona, wiedział też, że chłopak stoi przed szansą, żeby osiągnąć coś wyjątkowego. Dwa lata wcześniej trener oglądał rozgrywającego z ostatniej klasy gimnazjum w akcji. Chłopak był prędki jak błyskawica i z niesamowitą łatwością wchodził pod kosz. Jego rówieśnicy nie byli wystarczająco szybcy, żeby za nim nadążyć, żeby znaleźć się między nim a koszem, żeby móc go zablokować. Kurde, chłopak robił to raz za razem. Bailey widział, że Allen ma szansę na stypendium uniwersyteckie, dzięki czemu, kto wie, być może będzie mógł kiedyś wyrwać się stąd wraz z rodziną. Ale czekało ich jeszcze mnóstwo pracy od samych podstaw, a jego pierwsze spotkanie z Iversonem było poświęcone głównie nieusprawiedliwionym nieobecnościom w szkole. Zgodnie z zasadami panującymi w liceum pięć takich dni automatycznie kończyło jego karierę sportową. Bailey poinformował Iversona, że ten opuścił już… 76 dni szkoły. „Nie, trenerze – poprawił go dumnie nastolatek – to było tylko 69 dni”.
Po pierwszym sezonie Iversona w liceum Bailey tak bardzo zakochał się w talencie i potencjale chłopca, że razem ze swoją żoną Janet wiele mu poświęcili – sfinansowali mu szkołę letnią, pozwolili zamieszkać u siebie w domu, aż wreszcie zaangażowali się w niewykonalną misję i zaręczyli za niego. Zgodzili się, że każda kolejna nieobecność będzie równoznaczna z oblaniem testu i utratą szans na kontynuowanie kariery sportowej. I oto teraz, gdy Bailey wściekał się na siebie, że dał się chłopakowi tak omamić, Iversona nie można było nigdzie znaleźć.
Przeszukiwał jeden dom po drugim, rozglądał się po chodnikach, placach zabaw i uliczkach.
– Tak trenerze, przed chwilą go widzieliśmy.
Bailey w końcu pojechał do domu, a następnego dnia rano, kiedy wszedł do szkoły, zobaczył, że Iverson siedzi w klasie. Potem dorwał chłopca podczas samotnego spaceru.
– Chodź no tu – powiedział trener.
Iverson podszedł, Bailey zaciągnął go do ciemnego pokoju, po czym chwycił go za gardło.
– Jeśli to spieprzysz – powiedział – to cię zabiję.
Wprowadziła się do dzielnicy Hampton’s Aberdeen, kiedy jeszcze była w ciąży. Miała 15 lat i była jak żywe srebro. Wystarczyło na nią spojrzeć, jak biega po okolicy, która jeszcze kilka dziesięcioleci wcześniej była miejscem przesiedleń dla czarnoskórych mieszkańców wybrzeża Wirginii, a dziś stanowiła coś w rodzaju mikrospołeczności. Sąsiedzi doceniali panujący tu spokój, aż nagle pojawiła się ona. Słychać ją było w całej okolicy.
Jej głos niósł się po ulicach i odbijał od okien, a okrągły brzuch wystawał spod koszulki koszykarskiej. Minęło kilka miesięcy od 15. urodzin Ann Iverson, która prowadzała się z poznanym trzy lata wcześniej w Hartford w stanie Connecticut Allenem Broughtonem. Chłopak ciągle ładował się w jakieś kłopoty, ale Ann nie potrafiła mu się oprzeć. Rozmawiali o wszystkim – o pierwszej miłości, o pierwszym pocałunku, o pierwszym bzykanku – bo przecież wszystko to musi się ze sobą łączyć, prawda? Kiedy więc uznała, że jest już wystarczająco dorosła, w dniu jej urodzin o północy wspiął się do domu jej babci przez okno, po czym poszli razem do piwnicy.
Broughton grał w koszykówkę i zyskał szacunek ludzi dużo od siebie starszych. Ann go kochała, była gotowa dać się za niego pokroić, zrobiłaby dla niego wszystko, ale nagle zniknął i przestał się u niej zjawiać, nawet wtedy, kiedy trener powiedział Ann, że z jej badań wynika, że jest w trzecim miesiącu ciąży. Ciąża nie przeszkodziła jej dalej szaleć, trzaskać drzwiami, grać w kosza i niepokoić sąsiadów. Potem zmarła mama Ann, a babcia Ethel Mitchell przeprowadziła się wraz z rodziną na wybrzeże Wirginii, do spokojniejszej okolicy. Staruszka miała nadzieję, że jej wnuczka, znana na osiedlu jako Juicy, w końcu się tu ustatkuje.
Poszła rodzić na początku czerwca, a kiedy na świecie pojawił się jej syn, szybko zwróciła uwagę, jak długie ma ręce. Prawie od razu pomyślała sobie, że będzie koszykarzem, tak w każdym razie zaczęła wszystkim mówić. Dała mu na imię Allen po tatusiu i swojej pierwszej miłości, ale sama nazywała go Bubba Chuck, łącząc imiona dwóch wujków.
Ann potrafiła się zabawić nawet w Aberdeen, zdarzało się, że organizowała imprezy w domu babci Ethel, gdzie staruszka próbowała uchronić małego Allena przed hałasem z sąsiedniego pokoju, żeby się nie obudził. Bubba Chuck dorastał i podobnie jak jego matka lubił szybkie życie. Już jako kilkulatek szalał po podwórzu na rowerze, z wujkami Gregiem i Steviem, nie przejmując się tym, że babcia Ethel krzyczy na nich i każe im przestać. Na litość boską, uspokójcie się, zaraz mi się chłopak połamie!
„Totalnie zmasakrowali ten jego malutki tyłek, bez przerwy rozbijał się o ściany domu – wspomina Butch Harper, który mieszkał w sąsiednim domu. – Przyjmował potężny cios, ale zaraz potem wstawał, otrzepywał się i jechał dalej”.
Wieczorami Ann pracowała w stoczni, dorabiając do dziennej stawki maszynistki i operatorki wózka widłowego. Babcia Ethel opiekowała się dzieciakami i wnukami, a Ann musiała na to jakoś zarobić. Przez większość czasu pracowała, ale nawet kiedy miała wolne, nie było jej w domu, bo zawsze zdarzyła się jakaś impreza, na którą można było pójść. Często towarzyszył jej pewien facet, Michael Freeman. Znikali razem na noc, czasem nawet na kilka dni, ale kiedy byli w domu, to zawsze dawali Bubbie Chuckowi piłkę i patrzyli, co z nią wyprawia. Kiedy jej syn miał dziewięć lat, Ann zadzwoniła do Harpera, swojego dawnego sąsiada, i ubłagała go, żeby zrezygnował z zasady, zgodnie z którą dzieciaki muszą mieszkać w Hampton, żeby tam grać, i pozwolił Allenowi spróbować szczęścia w lidze Deen Ball Sports. Była tym bardzo podekscytowana, opowiadała w pracy innym mamom i tatom, jaki jej syn jest świetny. Mówiła, że jak trochę poczekają, to zobaczą, że zagra w NBA.
Pewnego dnia zamieszanie wokół Iversona, towarzyszące mu uwaga i entuzjazm, dotarły do jeszcze jednej osoby. Gary Moore był trenerem Harpera, pracował z futbolistami i spodobało mu się to, co usłyszał. Zamierzał się lepiej przyjrzeć temu chłopcu z motorkiem w tyłku, więc wstawił dziewięcioletniego Bubbę na boisko razem z 11- i 12-latkami, kazał mu trzymać piłkę i krzyczał: „O kurde, ale zasuwa”. „Skopał wszystkim tyłki, był niesamowity” – wspominał ponad 20 lat później Harper.
Moore obiecał Ann, że będzie nie tylko trenerem jej syna, ale kimś więcej. Powiedział, że będzie go pilnował i chronił, że postara się go ustrzec przed sępami, które zawsze będą wokół niego krążyć. Że będzie go nieustannie motywować do pracy, utrzymywać dyscyplinę i zapewniać mu schronienie. Moore uważał, że talent kogoś takiego jak Bubba Chuck wymaga ciągłej pracy, doglądania i wzmacniania, zarówno psychicznego, jak i fizycznego. Że trzeba go budować niczym dom, który ma stanąć i trwać na zawsze. „Proszę sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał efekt” – powiedział Moore do Ann. A ona tylko się uśmiechnęła, gwizdnęła i pokiwała głową, dziękując Bogu, że obdarował ją dzieckiem, które skorzysta ze swoich długich rąk, podniesie je i przeniesie swoich bliskich w jakieś lepsze miejsce.
Przenieśli się do sali gimnastycznej w Aberdeen i już podczas rozgrzewki Iverson zaczął szaleć, wbiegał pod kosz, trafiał z dystansu ze skrzydeł, uciekał chłopakom, którzy próbowali go zatrzymać. Potem nadszedł czas rozpoczęcia treningu i Bob Barefield ogłosił, że najbliższa godzina upłynie im na ćwiczeniach. Kilka prostych jednostek treningowych, które miały ich nauczyć właściwej mechaniki i pracy nóg. Tyle że kiedy Barefield rozpoczął ćwiczenia, Bubba Chuck wyszedł z hali.
Koszykówka była super, ale praca z nią związana niekoniecznie, a treningi zdecydowanie kojarzyły mu się z pracą. A zatem nie, dzięki, ale nie – tak powiedział trenerowi. Jeśli to miał być warunek gry w szkolnej lidze, to on dziękuje za tę pieprzoną szkolną ligę. Barefield był w szoku, ale postanowił zachować cierpliwość i dalej przyglądał się chłopakowi, który potrzebował ciągłych bodźców. Barefield poprosił Allena, żeby ten mu zaufał, i chłopak się zgodził. Lecz Iverson widział w sobie nie tylko sportowca, ale wszechstronnie utalentowanego dzieciaka, który ma światu do zaoferowania znacznie więcej niż tylko swoją szybkość i rzut z wyskoku. Bardziej podobał mu się futbol, a poza tym tak naprawdę zamierzał zostać artystą albo raperem. Poznał Rahsaana Langforda, chłopaka ze wschodniej części miasta. Wszyscy nazywali go Ra. Potrafił rapować w stylu freestyle z najlepszymi, każdą myśl i każde wspomnienie umiał zamienić w strumień rymów. Dawał pokazy na werandach, rogatkach ulic i placach zabaw. Strzelał słowami z taką prędkością, z jaką Bubba Chuck grał w koszykówkę. I Allen był zazdrosny, być może po raz pierwszy w życiu.
Ra, podobnie jak jego nowy kumpel, miał talent. I razem mieli szansę, żeby wyrwać się kiedyś z Newport Bad Newz[1]. Langford był w grupie raczej cichy i wycofany, ale kiedy poczuł się komfortowo, zaczynał robić sobie jaja, doprowadzając Iversona i resztę ekipy do łez. I tak jak Iversonowi, nigdy nie chciało mu się wracać do domu. W domu Ann organizowała pełne alkoholu i narkotyków balangi, a Allen wyrobił w sobie nawyk, który miał go potem prześladować – w nocy, zamiast spać, był na nogach, szukając rozrywki i spełnienia w ten czy inny sposób. Czasami Ann prosiła Bubbę Chucka, żeby coś załatwił. Pewnego dnia policyjna ekipa obserwowała go, jak puka do drzwi meliny narkotykowej, po czym wchodzi do środka. Jeden z oficerów, były sportowiec z Bethel, zadzwonił do Dennisa Kozlowskiego, trenera futbolowego i dyrektora sportowego liceum, i dał mu znać, że Iverson wszedł do domu pełnego podejrzanych typków, a po chwili wyszedł, niosąc w rękach pełno towaru. Gliniarze mu odpuścili. Być może po raz pierwszy, ale z pewnością nie ostatni w życiu ktoś spojrzał w inną stronę, kiedy Iverson nabroił. Bezpiecznie dotarł do domu i dostarczył przesyłkę.
Spędzał wiele godzin na marzeniach o innym życiu i uwiecznianiu tych marzeń na rysunkach. Kiedy nie miał pod ręką papieru, wykorzystywał do tego celu inne rzeczy. Kiedyś użył całego wnętrza swojej sypialni jako płótna, kreśląc ogromny wizerunek swojego idola, Michaela Jordana, który unosił się w powietrzu, lecąc w kierunku kosza, w koszulce łopoczącej niczym flaga na wietrze. Czasami kiedy nie był już w stanie znieść hałasów dobiegających z drugiego pokoju, po prostu chwytał piłkę i wychodził pograć na dwór. Zdarzało się, że na placu byli też inni chłopcy, nawet o bardzo późnej porze. Ale zazwyczaj stał sam, oddając jeden rzut za drugim.
Kiedy indziej zbierali się z Ra, Erikiem „E” Jacksonem i Marlonem Moore’em, młodymi chłopakami, których Iverson nazwał potem swoimi najważniejszymi „kumplami od zawsze”[2]. Siadali razem na werandzie albo szli na długi spacer. Byli razem, na dobre i na złe, nazwali się ekipą „Cru Thik”[3], urodzoną i wychowaną na niebezpiecznych ulicach przybrzeżnej Wirginii, ale przekonaną, że w końcu się stamtąd wyniosą i umrą gdzieś indziej. Że nie skończą jako kolesie młodzi, niespełnieni i – co najgorsze – biedni. Mijały godziny, a oni zawarli pakt – jeśli któryś z nich osiągnie kiedyś sukces, nieważne, czy w rapie, czy w sporcie, czy w czymkolwiek innym, to ich grupa nigdy się nie rozpadnie.
Jeśli któremuś uda się stamtąd wyrwać, to pociągnie za sobą całą resztę.
***
Iverson był w ostatniej klasie gimnazjum, kiedy pracujący u Kozlowskiego trener przyjmujących wszedł do gabinetu szefa, zamykając za sobą drzwi. Nieobecności Iversona w szkole zaczynały stanowić problem, a trener koszykówki Bailey spierał się z Allenem, ile dokładnie dziesiątek razy ten opuścił lekcje. Teraz, nawet jeśli zdołał dotrzeć na kampus, rzadko kiedy pojawiał się w szkole przed jedenastą. Był to dopiero początek roku szkolnego, a on zdążył już dziewięciokrotnie opuścić poranną lekcję historii. Prowadzący te zajęcia asystent trenera powiedział Kozlowskiemu, że wystarczą jeszcze jedne wagary i nie będzie miał wyjścia – obleje Iversona, przez co ten utraci prawo do gry w drużynie Bruins. Kozlowski poprosił swojego asystenta, żeby ten się jeszcze wstrzymał.
– Zajmę się tym – powiedział.
Zaprosił Iversona do siebie do gabinetu i od razu przeszedł do rzeczy:
– Allen – zapytał – jak to jest, do cholery, że nie jesteś w stanie przyjść do szkoły na czas?
Chłopak sprawiał wrażenie, jakby nie zdawał sobie nawet sprawy, że opuścił już tyle zajęć, ale i tak potrafił się wytłumaczyć. Ann i Freeman, mężczyzna, którego poznała w stoczni i którym interesowała się policja, bo handlował narkotykami, mieli dwie małe córeczki, Brandy i Iieshę. Kiedy Ann wyprowadziła się od babci Ethel, czasem nie było nikogo, kto mógłby się nimi zająć. Kozlowski słyszał, że niekiedy w ich domu pojawiały się problemy, gasły światła, pękały rury i Iverson musiał zakładać buty, kiedy przechodził z jednego pokoju do drugiego. Jego trenerzy nie zdawali sobie sprawy, że samo dotarcie Iversona do szkoły wymagało często cudów. Czasem udało mu się zebrać pieniądze, żeby zamówić taksówkę, a po lekcjach prosił kolegów, żeby podwieźli go do domu na Jordan Avenue. Kiedy indziej zdarzało mu się dzwonić do trenera o wpół do piątej rano, żeby poprosić o podwózkę. Kiedy miał 15 lat, był już przyzwyczajony do tego, że czasem nie może znaleźć matki, a jeśli nawet, to nie ma szans, żeby ją dobudzić. I że jeśli Brandy ma w ogóle dotrzeć do szkoły, to musi ją tam dostarczyć. A gdyby Allen sam poszedł do szkoły, kto zaopiekowałby się Iieshą, która od urodzenia miała ataki epilepsji? Większość poranków Iverson spędzał, odprowadzając Brandy do szkolnego autobusu, a potem siedząc z młodszą siostrzyczką i czekając, aż Ann wróci do domu. Dopiero wtedy mógł pójść do szkoły.
Chryste Panie, pomyślał Kozlowski. W zależności od przyjętej perspektywy można było dojść do wniosku, że albo młody i uzdolniony chłopak dostaje kolejną szansę przez ogromne problemy rodzinne, albo Iverson dzięki talentowi koszykarskiemu po prostu po raz kolejny unika odpowiedzialności. Tak czy siak, trener poprosił jednego z pracowników ochrony, byłego skoczka wzwyż w drużynie lekkoatletycznej Kozlowskiego, żeby wziął jego samochód – buicka relianta kombi o numerze rejestracyjnym KOZ – i codziennie rano podjeżdżał pod dom Iversona, żeby zaopiekować się trójką dzieciaków. Najpierw miał odwieźć Brandy do szkoły, potem przywieźć Allena i Iieshę do liceum, gdzie dziecko spędzało pozostałe do powrotu Ann kilka godzin pod opieką uczniów na lekcjach ekonomii.
Iverson czuł się jak ryba w wodzie tylko na boisku, podczas zajęć sportowych, i jedynie tutaj uciekał od wszystkich problemów. Czasami spędzał całe noce z kumplami, próbując odzyskać spokój. Jednym z jego mentorów był niejaki Tony Clark, 21-letni ekssportowiec, który przegadywał z Allenem wiele godzin, przekazując młodemu podopiecznemu przeróżne rady i mądrości. Niestety, pewnej nocy pojawiła się dziewczyna Clarka, wbiła mu nóż w szyję, a Iverson na własne oczy zobaczył przyjaciela całego we krwi. Kiedy indziej był świadkiem postrzelenia kumpla, z którym siedział akurat na ganku. Mówiło się, że pewnego lata od ran postrzałowych zginęło ośmiu jego znajomych.
Moore, który kilka lat wcześniej trenował u Kozlowskiego futbol, często proponował mu pokój albo podwózkę z miejsca na miejsce. Iverson zaczął mu ufać. Moore zbliżał się do czterdziestki, był starszy nawet od Ann Iverson i wyglądał na kogoś mądrego i troskliwego. Bardzo szybko zaskarbił sobie sympatię Iversona swoim ojcowskim podejściem. Moore był też jedną z pierwszych osób, które uwierzyły w przyszłą wielkość swojego protegowanego.
Niezależnie od prób odzyskania stabilizacji Iverson tak często się przeprowadzał, że bardzo sobie cenił wszystko, co kojarzyło mu się ze spokojem i wygodą. Zanim jeszcze wyprowadził się z rodziną z domu w Newport News, potrafił godzinami wpatrywać się w podobiznę Jordana, którą sam narysował, marząc o tym, że może kiedyś, tak jak każdy zawodowy sportowiec, sam będzie mógł decydować o swoim przeznaczeniu. Kiedy opuszczali dom, cały swój skromny dobytek pakowali do worków na śmieci, przygotowując się na niepewną przyszłość.
Biologiczny ojciec Iversona, Allen Broughton, odsiadywał w więzieniu pierwszy z wielu wyroków. W 1996 roku miał trafić za kratki za atak nożem na swoją byłą dziewczynę. Kiedy Iverson spotkał go po raz pierwszy w życiu, odbyło się to w asyście strażników więziennych. Chłopiec zapytał ojca, czy pomógłby mu zdobyć nową parę butów sportowych, ale Broughton odpowiedział, że nie ma na to szans, i mały Allen wrócił do domu załamany. Na szczęście Ann miała inny pomysł: na nowe obuwie dla syna wydała pieniądze przeznaczone na czynsz za nadchodzący miesiąc. Allen miał wkrótce pojechać na obóz ligi letniej w Lawrence w stanie Kansas, a jedną z osób, które odwiedziły tamten obóz, żeby zobaczyć Iversona w akcji, był trener uniwersytecki, niejaki Larry Brown[4].
Ann utrzymywała relację z Freemanem, który próbował odgrywać rolę autorytetu, ale sam też spędził większość z nadchodzących 20 lat w więzieniu po tym, jak skazano go za handel narkotykami. Iverson traktował Moore’a i swoich trenerów jako nieliczne źródła stabilizacji w swoim życiu, więc kiedy dogadali się z Baileyem w kwestii nieobecności w szkole, trener zadał mu pytanie, na które otrzymał znaczącą i smutną zarazem odpowiedź, zwłaszcza w świetle tego, co Bailey już wiedział o swojej młodej gwieździe.
„Czego ode mnie oczekujesz?” – zapytał Bailey.
Iverson chwilę się zastanowił, po czym odpowiedział: „Czy będziesz zawsze przy mnie?”.
Latem Ann Iverson powierzała swojego syna Boo Williamsowi, byłemu skrzydłowemu z St. John’s, który teraz prowadził swoją własną amatorską szkółkę sportową. Jej wychowankiem był między innymi Alonzo Mourning, przyszły gwiazdor Georgetown University i NBA. Kolejnym wychowankiem miał być właśnie Iverson, chłopak tak szybki i utalentowany, a do tego…
– Jezu, Allen, może byś się w końcu zamknął?
14 godzin. Tak długo gadał, przez całą drogę z Hampton do Memphis. Jego kolega z drużyny i przyszły gwiazdor University of Maryland, Joe Smith, zdążył pójść spać, żeby zabić czas czymś innym niż tylko słuchaniem żartów, anegdot i mądrości Iversona, ale kiedy się obudził, Allen wciąż trajkotał. „Jadę do Tennessee, gdzie nowa hala wygląda jak jakaś pieprzona piramida – widzieliście ją? I pomogę wam ją pobłogosławić. Zobaczycie, ile punktów tam rzucę, z jaką łatwością będę wchodził pod kosz, jak wiele rzutów z rzędu oddam, zresztą może ktoś z was chce się założyć? Może o dolara albo o dwa, o jakieś drobne, no weźcie”. Trenerzy szybko się orientowali, że Iversona łatwo zmotywować tylko jakąś marchewką. Jak mu powiesz, że ma coś zrobić, to on albo się zgodzi, albo ci powie, żebyś spierdalał. Ale wystarczy, że dorzucisz pięć dolarów albo wykupisz mu w hotelu film w pay-per-view, albo zamówisz pizzę zamiast kurczaka, i masz do dyspozycji maszynkę do zdobywania punktów, zmotywowaną i gotową do akcji.
Zakładał się o trafione rzuty wolne, o wygraną w kręgle i o maratony w Monopoly do późnych godzin nocnych. Iverson zawsze trzymał w takich rozgrywkach bank i pilnował, żeby nikt nie oszukiwał. I zawsze nad ranem kończył z dużą kupką sztucznych banknotów. Ale do ciężkiej cholery, najważniejsze było to, że wygrał. Czy w wieku 13 lat nie potrafił dunkować, unosząc się ponad obręczą? Czy nie zdobywał 30 punktów w trzech meczach z rzędu podczas rozgrywek finałowych turnieju AAU w Winston-Salem w Karolinie Północnej? I to nie w całym spotkaniu, tylko już do przerwy, dzięki czemu znalazł się na czele krajowych rankingów rekrutacyjnych? „To, czego dokonywał, nie miało prawa się wydarzyć – wspominał potem Williams. – A przecież wiem, co mówię, bo zajmuję się tym od 32 lat”.
Iverson powtarzał im, że w Memphis pokaże, co potrafi, a inni młodzi koszykarze i trenerzy, skazani na jego gadaninę, czuli się w tym małym vanie, jakby znaleźli się w pułapce. Kurde, czy ten koleś nigdy nie śpi? Czy baterie mu się nie wyczerpują? „Nie, kurwa – odpowiadał – tak jak u Michaela. Czy baterie Michaela kiedykolwiek się wyczerpują?” Miał nadzieję, że nie, bo czuł, że już teraz mógłby zagrać przeciwko niemu i go zniszczyć.
– Dobra, dobra – odpowiedział mu Williams. – Michael Evans to solidny zawodnik. Nie tylko najlepszy rozgrywający we wschodniej Wirginii, ale w ogóle jeden z najlepszych w całej Ameryce. Nie przestawaj trenować, Allen, a być może już za rok albo dwa…
– Ale ja nie mówię o jakimś Michaelu Evansie! – wrzasnął Iverson.
– No to o kim?
– Kurwa, mówię o Michaelu Jordanie!
Przewrócili oczami, a kiedy w końcu dotarli do Memphis i weszli do tej piramidy, Iverson i drużyna do lat 16 Boo Williamsa roznieśli konkurencję w pył – no dobra, większość konkurencji – i zajęli drugie miejsce. Iverson otrzymał nagrodę dla najbardziej wartościowego zawodnika turnieju, co oczywiście było super, ale oznaczało, że przyszła pora, by wracać do domu. I trzeba było słuchać kolejnych 14 godzin audycji Radia Iverson, wszystkich dzisiejszych i wczorajszych przebojów, no i reklam z przyszłości. „To jakieś gówno”, oznajmił na początku podróży, mówiąc o nagrodzie za drugie miejsce, a potem zagroził, że wyrzuci tę pieprzoną statuetkę przez okno na autostradę numer 40.
– Allen – powiedział w końcu ktoś. – A może byś się tak zamknął, kiedy zatrzymamy się na obiad?
Uśmiechnął się, jakby coś przyszło mu do głowy, i na dłuższą chwilę zamilkł.
W ciemnym pokoju Bailey puścił w końcu gardło Iversona, a oczy dzieciaka powoli powracały do normalnego rozmiaru. Trener zaczynał rozumieć problemy, z którymi musi się zmagać jego gwiazdor, albo przynajmniej próbował je zrozumieć, ale jednocześnie chciał go zapewnić, że nie da się wykiwać. Co więcej, nie zamierzał pozwolić, żeby wątpliwy system wspomagania Iversona – a także wyniszczające życiowe lekcje i pokręcona wizja normalności, które nauczył się akceptować w okresie swojego dojrzewania – mogły przekreślić tak obiecującą przyszłość.
Iverson uznawał twardość za siłę – nie zamierzał liczyć się z tymi, którzy go nie doceniali i obchodzili się z nim jak z jajkiem, bo zakładali, że jest miękki i można go wykorzystać. Im bardziej ktoś go nie doceniał, tym bardziej Iverson uprzykrzał mu życie. Bailey zaczął więc gromadzić wszystkie informacje na temat Allena, odpytywał zaprzyjaźnionych nauczycieli i monitorował jego oceny zaraz po ich wystawieniu. Na koniec pierwszej klasy Iverson dostał ocenę D i musiał uczęszczać na dodatkowe zajęcia w ramach szkoły letniej. Matki Allena nie stać było na czesne, więc Bailey zaproponował chłopakowi umowę: przez te trzy tygodnie miał zamieszkać razem z nim i jego żoną Janet, co z pewnością pozwoli mu się skoncentrować i nadrobić zaległości. A Bailey opłaci czesne za sesję letnią. Tego typu nagrody działały na Iversona dopingująco, więc propozycja powinna mu się spodobać.
I rzeczywiście, Iverson zgodził się i przez pierwsze cztery dni nawet uczęszczał na zajęcia bez żadnych problemów. Ale w czwartek wieczorem znów zaczął się włóczyć. Niezależnie od intencji otaczających go ludzi najbardziej cenił tych, którzy od zawsze byli przy nim i wierzyli w niego od samego początku. I nikt nie był mu bliższy od Ann, nawet jeśli często źle go traktowała. Bo to ona zawsze dostrzegała wielkość syna. Iverson chciał spędzić weekend w domu, ale Baileyowi nie spodobał się ten pomysł.
– Allen – powiedział – inaczej się umawialiśmy.
Chłopak tylko się uśmiechnął, okazując wdzięk, który w przyszłości miał uczynić z niego charyzmatyczną międzynarodową ikonę sportu. Pod przykrywką twardego gościa krył się słodki dzieciak potrafiący owinąć sobie wokół palca tych wszystkich, którym na nim zależało. Iverson zaczął szczebiotać do swojego trenera. Przypomniał Baileyowi, że jedną z naczelnych zasad wszczepianych przez niego swoim zawodnikom było zaufanie, którym koledzy z drużyny powinni się darzyć; powinni ufać kolegom, że czynią to, co do nich należy, i trenerom, że robią wszystko, co najlepsze dla ich zawodników.
– Dlaczego mi pan nie ufa? – zapytał Iverson.
Baileya to dotknęło, ale wciąż jeszcze robił dobrą minę do złej gry. Iverson był bezlitosny. Spotkał trenera na ulicy. „Trenerze – powiedział. – Zaufanie!”. Za każdym razem, kiedy spotykał go w kuchni albo na korytarzu, powtarzał tylko do znudzenia: „Zaufanie”. I w końcu Bailey się zgodził, żeby Iverson spędził weekend razem z rodziną. Ale pod warunkiem że w niedzielę wróci.
Potem oczywiście przyszła niedziela, dobiegła końca, Iverson się nie pojawił, a Bailey przemierzał Hampton wzdłuż i wszerz, próbując go bezskutecznie odnaleźć. Kiedy w końcu go dopadł, warknął tylko: „Zabiję cię”. Przez dziesięć kolejnych dni Iverson miał stuprocentową frekwencję w szkole letniej. Gdyby Bailey porozmawiał z Ann, pewnie stanęłaby po stronie trenera, a nie syna. Raczej nie kwestionowała motywów ludzi, którzy poważnie traktowali przyszłość jej syna. No i uczyła Allena bycia dumnym: kiedy Iverson mieszkał z Baileyami, zauważyli, że wcześnie wstaje i prosi ich, żeby pożyczyli mu żelazko. Prasował skrupulatnie swoje koszule, żeby wyglądały idealnie, choć kiedy w końcu którąś zakładał, widać było dziurę na plecach. Uznał, że z dziurą i tak nic nie może zrobić, ale nie pozwoli sobie na to, żeby chodzić na zajęcia szkoły letniej w niewyprasowanej koszuli. „Niebywale dbał o wszystko, co posiadał” – wspomina Mike Bailey.
Iverson ścierał się czasami ze swoimi trenerami, co było zapowiedzią przyszłych problemów; Bailey trzykrotnie wyrzucał go z reprezentacji, ale kiedy emocje opadały, przywracał go do składu. Kozlowski wymagał, żeby wszyscy zawodnicy w dniu meczów zakładali garnitury, i kiedy dowiedział się, że Iverson nie ma żadnego, wydał pięćset dolarów na dwuczęściowy strój dla swojego gwiazdora. Rok później jeden z gości ukradł garnitur z szafy Iversona, a Kozlowski kupił mu nowy, wymuszając uprzednio na Allenie obietnicę, że ten pojawi się punktualnie na corocznym bankiecie Sportowiec Roku dziennika „Daily Press”. Impreza zaczynała się o szóstej, ale Iverson (przywieziony na miejsce przez Moore’a) pojawił się kwadrans po siódmej.
Kiedy Iverson był w trzeciej klasie w Bethel, na dzień przed meczem o futbolowe mistrzostwo stanu Wirginia w Grupie AAA zorganizował coś w rodzaju strajku protestacyjnego. Kozlowski zwołał trening, było zimno, padał śnieg, a Allen, który był wtedy pierwszym rozgrywającym futbolowej drużyny Bruins, nie miał ochoty ćwiczyć przy tak okropnej pogodzie. Podszedł do Kozlowskiego i powiedział:
– Trenerze, wszyscy są chorzy. Nie powinno nas tu teraz być.
Podobne tony pojawiały się potem wielokrotnie podczas kariery Iversona w NBA, kiedy nagle zapadał na jakąś nagłą, tajemniczą chorobę. Mijał dzień lub dwa, dolegliwości znikały, a Iverson powracał na trening i zakładał strój jak gdyby nigdy nic. Ale tym razem Kozlowski zignorował wymówki Allena i kontynuował prowadzoną na pół gwizdka rozgrzewkę, która miała potrwać około godziny. Trener zlecił rozegranie jednej z akcji, Iverson zajął pozycję, ale kiedy zawodnicy drużyny przeciwnej ruszyli w jego kierunku, żeby go zablokować, nie ruszył się z miejsca. „Jeszcze raz!” – krzyknął poirytowany trener. Piłka trafiła w ręce Iversona, ale ten nadal stał w miejscu, zamiast oddać ją kolegom. Kozlowski zagroził, że posadzi go na ławce, nakazał nawet rezerwowemu rozgrywającemu rozpoczęcie rozgrzewki, ale obaj wiedzieli, że stary trener nie podejmie ryzyka i nie zmniejszy szans na zdobycie mistrzostwa stanowego, żeby dać lekcję młodemu rozgrywającemu. W sporcie najważniejszy jest wynik i po latach Kozlowski pewnie specjalnie nie żałował, że pozwolił wtedy Iversonowi dalej grać, zwłaszcza kiedy spojrzał na ścienną półkę, na której stoją trofea, a wśród nich dyplom za zdobycie mistrzostwa stanowego po zwycięstwie Bruins nad liceum E.C. Glass z Lynchburga 27:0.
Iverson zdobył oczywiście w tamtym meczu punkty z przyłożenia po akcji identycznej jak ta, którą mieli ćwiczyć dzień wcześniej. Kiedy po meczu dziennikarz podetknął mu pod twarz mikrofon, Iverson tylko naciągnął czapkę, uśmiechnął się i powiedział: „Teraz pora na mistrzostwo w koszykówce”.
Tawanna Turner zapytała Kim Woodard, czy mogłaby tego wieczora do niej wpaść i poznać chłopaka, który gra w jednej drużynie futbolowej z ukochanym Kim, Timem Johnsonem. Czy to ten chłopak z telewizji z niewyparzonym językiem? Co on sobie wyobraża? Tawannie głupio było powiedzieć to na głos, ale chciała się dowiedzieć.
Tak naprawdę w ogóle nie była gadatliwa, raczej cicha, a on wyglądał na buca. Ona była raczej odludkiem, a chłopaka zawsze otaczali jego ziomale. Był sportowcem w liceum Bethel, a ona pełniła funkcję asystentki sportowej dziewczęcej drużyny koszykarskiej w liceum Kecoughtan w Hampton, odpowiedzialnej za podawanie swoim koleżankom wody i ręczników. Iverson nabijał się z niej później, mówiąc, że jest dziewczyną od przynoszenia napojów. Stanowili kompletne przeciwieństwa, jak ogień i woda. Ale oboje chodzili do trzeciej klasy, mieli po 16 lat, a poza tym przeciwieństwa się przecież przyciągają. No i kumplowali się z tymi samymi ludźmi, z Kim i z Timem, czy to nie zabawne?
W Kecoughtan uczniowie mieli pół dnia wolnego i Kim wszystko zorganizowała. Tim poprosił Iversona, żeby wpadł i poznał tę cichutką dziewczynę z kolczykami w kształcie obręczy. Co tam, kurde, co mi szkodzi, pomyślał Iverson. Trochę pogadali, tym razem to Iverson był spokojny i cichy, a Tawanna się rozgadała i opowiadała, że ojciec woła ją inicjałami, TD, tak jak touchdown (przyłożenie) w futbolu. Podkreślała, że wcześniej chodziła tylko z jednym sportowcem i że chciałaby kiedyś zostać projektantką mody, a może nawet artystką, i wyrwać się z tej dziury. W pewnym momencie Kim i Tim znikli, przenieśli się do innego pokoju. Tawanna i Iverson gadali jeszcze przez chwilę, potem w ruch poszły jego ręce, szybko zdjęli spodnie i co tu dużo gadać, szybko się to potoczyło. Kiedy było po wszystkim, Iverson uśmiechnął się do Tawanny, a ta odwzajemniła uśmiech. Czy wpadnie kiedyś zobaczyć, jak gra? Czy będzie mu kibicować nawet wtedy, kiedy Kecoughtan spotka się z Bethel? Czy może nazywać ją jego maleńką dziewczyną od podawania wody?
Iverson opowiedział Moore’owi o tej dziewczynie z innej szkoły. Moore słuchał, jak rozkwita ich szczenięca miłość, trochę ją bagatelizował, ale Iverson mówił: „Nie, Gary, tym razem to jest na serio”.Moore kiwał głową i wywracał oczami, ale potem Iverson zaprosił ją na bal maturalny dla trzecioklasistów i kiedy podjechał pod dom Moore’a tuż przed tym, zanim miał ją odebrać, był straszliwie podenerwowany. Czy muszka jest dobrze zawiązana? A jak buty, czy takie są w porządku? A włosy, a oddech, a smoking? Bez jaj, czy Moore jest pewien, że buty pasują do reszty? Moore poprawił mu muszkę. Spojrzał Iversonowi głęboko w oczy i powiedział, że wszystko jest jak trzeba. Na koniec dodał, że będą idealną parą.
Jego ziomale siedzieli za ławką rezerwowych podczas meczów Bethel. Langford, E i Marlon podążali za nim do różnych miejsc, kiedy hala Bethel okazywała się zbyt mała, żeby pomieścić tłumy chcące oglądać ich spotkania. Kozlowski dogadał się z Hampton University, które pozwoliło Bruins na rozgrywanie meczów u siebie, w mieszczącej 7200 osób hali Convocation Center, ale i tak przed każdym pojedynkiem z odwiecznymi rywalami z liceum Hampton jakieś dwa tysiące kibiców trzeba było odprawić z kwitkiem z uwagi na przepisy przeciwpożarowe.
„Trenerze, mamy problem” – powiedział do Kozlowskiego oficer policji tuż przed rozpoczęciem jednego ze spotkań, podczas których hala była pełna. Odpicowana Ann razem z dwiema siostrami Iversona znajdowały się na zewnątrz hali i rozpętały piekło, bo nie mogły dostać się do środka. Kozlowski wyrzucił z hali trzech kibiców, żeby panie mogły wejść. Szybko zajęły miejsca za ławką rezerwowych Bruins, a matka gwiazdy liceum Bethel zaczęła wszystkim wokół opowiadać, że jej syn będzie kiedyś bardzo bogaty i kupi jej jaguara. Iverson rzeczywiście zapowiadał się już na gwiazdę dużego formatu – Bob Gibbons, łowca talentów, uznał go za największy szkolny talent koszykarski i był pewien, że trafi do jednej z najlepszych uczelni w kraju – Duke, Kentucky, Kansas albo Maryland. Ale przecież Allen uwielbiał również futbol, dobrze się zapowiadał jako rozgrywający i tylny obrońca, a łowca talentów futbolowych, Tom Lemming, pisał, że Iverson i rozgrywający z Nowego Orleanu, niejaki Peyton Manning[5], to dwaj najlepsi licealni zawodnicy w całej Ameryce.
Całe miasto wypełniło Convocation Center, prawie wszyscy chcieli choć przez chwilę rzucić okiem na nowe cudowne dziecko Wirginii. Moore, który pracował na Hampton University, przepchał się jakoś przez tłum, Tawanna też przyszła, żeby zobaczyć swojego nowego chłopaka w akcji. Zachwycała się, że jest nie tylko bardzo utalentowanym zawodnikiem, ale też że woli robić wszystko po swojemu. Iverson czasem ścierał się z Baileyem, zazwyczaj wtedy, kiedy trener próbował go zmusić do częstszego podawania piłki. „Trenerze, niech pan przestanie mi ciągle mówić, jak mam grać!” – wrzasnął Iverson w kierunku Baileya podczas meczu z liceum Hampton, a Bailey zrewanżował się, sadzając swoją gwiazdę na ławce. W następnym meczu Iverson odegrał się, nie oddając ani jednego rzutu – jedynie podawał. Kiedy Tony Rutland dostrzegł go na wolnej pozycji na skrzydle, Iverson przetrzymał przez chwilę piłkę, po czym oddał ją z powrotem. Nawet wtedy, kiedy miał prostą drogę do kosza, i tak przerzucał piłkę na obwód. W końcu Bruins zaczęli przegrywać różnicą 20 punktów. „Kiedy teraz o tym myślę – mówił potem Bailey – to gdyby dziś przyszło mi trenować kogoś takiego jak Allen, pewnie bym mu nie mówił, żeby podawał”.
W lutym 1992 roku Iverson i Bruins mieli przypieczętować zdobycie przez Wirginię tytułu mistrzowskiego. Bailey, pomimo dopadającej go czasem frustracji, wierzył, że Iverson wyciągnął wnioski ze swoich błędów i że niebezpieczeństwo zepsucia swojej reputacji i zaszkodzenia przyszłości już mu nie grozi. Mimo to trener nadal go pilnował i kontrolował. Ale teraz, kiedy Iverson był w trzeciej klasie, Bailey dostrzegał w nim utalentowanego młodzieńca, który nie tylko szuka własnej drogi w życiu, ale musi też pokonywać mnóstwo barier stawianych mu przez to życie.
W czwartek wieczorem, na dzień przed meczem, Iversonowi się nudziło. Jak zwykle nie chciało mu się spać. Tuż przed północą zapytał kumpli, co chcieliby robić. Jeden z nich zaproponował, żeby pójść na kręgle.