Читать книгу Wielka konwergencja - Kishore Mahbubani - Страница 6
Wprowadzenie
ОглавлениеW głębi duszy wszyscy wiemy, że nasz świat przeszedł wyraźną zmianę. Rzeczywiście, w ciągu ostatnich trzydziestu lat świat doświadczył zmiany większej niż przez poprzednie trzysta lat. Wszyscy się przy tym usilnie staramy o odkrycie jednej wielkiej idei, która wyjaśni nasze odczucia. Jestem przekonany, że tę ogromną zmianę, jakiej doświadczamy, wyjaśnia koncepcja wielkiej konwergencji1. Od początku historii ludzkości żyliśmy w różnych społecznościach i plemionach, w różnych kulturach i cywilizacjach. Dziś potężne siły wyzwolone przez globalizację tworzą nową cywilizację globalną. Do niedawna do opisywania stanu świata używano określeń takich, jak „Północ i Południe” oraz „rozwinięty i rozwijający się”. Obecnie określenia te wydają się nieodpowiednie. W artykule w Financial Timesie zatytułowanym „W szponach wielkiej konwergencji” Martin Wolf stwierdza: „Coraz bardziej podobne do siebie wielkości dochodów i rozbieżne tempa wzrostu – tak wygląda ekonomiczna opowieść o naszych czasach. Jesteśmy świadkami odwrotu od panującej w XIX i XX wieku epoki dochodów rozbieżnych. W tamtej epoce mieszkańcy zachodniej części Europy i tych z jej kolonii, którym powodziło się najlepiej, osiągali ogromną przewagę gospodarczą nad resztą ludzkości. Obecnie następuje odwrócenie tego zjawiska, i to szybciej, niż się początkowo zdawało. Jest to nieuniknione i zarazem pożądane”2.
Wielka konwergencja stanowi także wyjaśnienie gwałtownie podnoszącego się poziomu życia ogromnej większości ludności świata. Nigdy dotąd w historii ludzkości nie wydźwignięto ze skrajnej nędzy tak wielu ludzi. Do globalnej klasy średniej nigdy nie dołączało tak dużo nowicjuszy. Proste udogodnienia, takie jak spłukiwana toaleta, elektryczność w mieszkaniu, telefon komórkowy, telewizor i lodówka, to marzenie miliardów ludzi. Długo wydawało się, że są one poza ich zasięgiem. Teraz zaś wielu ludzi – jeśli nie większość – wierzy, że aspiracje te mogą się ziścić. Skalę tych zmian unaocznia pewna informacja statystyczna. Warunkami życia na poziomie klasy średniej może się dziś cieszyć 500 milionów Azjatów. Do 2020 r. będzie ich aż 1,75 miliarda, a to oznacza trzyipółkrotny wzrost w ciągu ośmiu lat. W „McKinsey Quarterly Report” z sierpnia 2012 r. zawarte są dane statystyczne, które równie dobitnie świadczą o postępującej w świecie konwergencji: „Przez całe wieki dochodem, który wystarcza do czegoś więcej niż tylko zaspokojenie podstawowych potrzeb, cieszył się niespełna 1 proc. ludności świata. Jeszcze nie tak dawno, bo w 1990 r., liczba zarabiających powyżej 10 dolarów dziennie3, co stanowi kwotę, przy której gospodarstwa domowe mogą wedle uznania rozważać kupno takich urządzeń jak lodówka czy telewizor, wynosiła około miliarda, a na całym świecie żyło wówczas około 5 miliardów ludzi. Ogromna większość tych konsumentów znajdowała się w krajach rozwiniętych w Ameryce Północnej, Europie Zachodniej czy Japonii”. Autorzy raportu zauważają, że w 2010 r. liczba ta sięgnęła 2,4 miliarda, dalej zaś piszą: „jak sugeruje raport MGI, do 2025 r. liczba takich konsumentów niemal się podwoi i wyniesie 4,2 miliarda przy około 7,9 miliarda ludności świata. Po raz pierwszy w historii wielkość klasy konsumentów przewyższy zatem liczbę ludzi, którzy nadal muszą walczyć o zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb”4. Nic takiego nigdy dotąd na świecie się nie zdarzyło.
Poprawa bytu człowieka nie ogranicza się jedynie do sfery materialnej. Przez całe tysiąclecia pokój był sytuacją niezwykle ulotną. Teraz nadszedł długi okres pokoju. Liczba zmarłych wskutek wojen jest obecnie najmniejsza, odkąd zaczęto prowadzić takie statystyki. Do niedawna wydawało się, że wojen nie prowadzą na swych ziemiach jedynie Ameryka Północna i Unia Europejska (UE), ale w stronę pokoju zmierza obecnie również reszta świata. Wielkie wojny między państwami stały się zjawiskiem przebrzmiałym.
O ogromnej zmianie kondycji rodzaju ludzkiego mogę się wypowiadać z pasją i wielkim przekonaniem, gdyż doświadczyłem jej osobiście. Jako dziecko z Singapuru żyłem w latach 50. i 60. XX wieku w typowym mieście Trzeciego Świata. Dochód na osobę był wtedy w Singapurze taki sam jak w Ghanie. Nie mieliśmy spłukiwanych toalet, zdarzało się niedożywienie, były zamieszki etniczne i – co najważniejsze – poczucie, że nie ma żadnej nadziei na przyszłość. Singapur był wtedy kolonią brytyjską. Nikt nie wierzył, że może się stać miastem tak zamożnym jak Londyn. To, co było nie do pomyślenia, jednak się zdarzyło. Obecnie ten „niemożliwy” wyczyn powtarzany jest w różnych zakątkach świata. Budujemy nową, lepszą cywilizację.
Tworzymy również jeden świat. Nigdy w historii ludzkość nie była tak wzajemnie powiązana i tak współzależna. Gdy chwieje się Grecja, martwi to nie tylko Europejczyków. Barack Obama wiedział w głębi duszy, że Grecja może zagrozić jego ponownemu wyborowi. Na giełdach od Ameryki Łacińskiej po Azję i od Afryki po Australię zanotowano wielkie spadki. Grecja była czymś w rodzaju kostki domina. Jako że mamy do czynienia z przeplatającymi się wzajemnie zależnościami, mogłaby jednak doprowadzić do zawalenia się całości. Ciągle nie mamy poza tym właściwych struktur pojęciowych obejmujących nowe uwarunkowania globalne, o których tu mowa.
Państwo narodowe wynaleziono w 1648 r., wraz z zawarciem pokoju westfalskiego. Jako koncepcja organizacyjna przysłużyło się ono ludzkości, umożliwiając przezwyciężenie starych podziałów na plemiona i sekty, klany i klasy. Aż trudno uwierzyć, że idea licząca ponad trzysta pięćdziesiąt lat może nadal służyć ludzkości, choć wszystko dookoła uległo całkowitej zmianie. Tę zasadniczą zmianę wyjaśnia prosta analogia.
Przed epoką współczesnej globalizacji, gdy ludzie żyli osobno w ponad stu oddzielnych krajach, ludzkość przypominała flotyllę składającą się z ponad stu odrębnych łodzi. Światu potrzebny był wówczas zestaw reguł zapewniających, że łodzie te nie będą zderzały się ze sobą, a także ułatwiających im współpracę na pełnym morzu, jeśli się na nią zdecydują. Coś takiego stawiał sobie za cel oparty na regułach porządek z 1945 r., który – mimo kilku oczywistych wpadek – przez ponad pięćdziesiąt lat zapewniał stosunkowo stabilne warunki w skali globalnej.
Do dziś okoliczności globalne zmieniły się jednak drastycznie. 7 miliardów ludzi zamieszkujących naszą planetę nie żyje już na ponad stu osobnych łodziach, czy raczej statkach. Ludność Ziemi zajmuje natomiast 193 oddzielne kabiny tego samego statku. Jest z tym statkiem pewien kłopot. Jest na nim 193 kapitanów, każdy z załogą i każdy domagający się wyłącznej odpowiedzialności za jedną kabinę. Brakuje natomiast kapitana, który wziąłby odpowiedzialność za cały statek. Brak też takiej załogi. Po oceanie pełnym gwałtownie zmieniających się prądów i pojawiających się nagle sztormów nikt z nas nie żeglowałby bez kompetentnego kapitana u steru i bez fachowej załogi. Globalna społeczność polityczna proponuje tymczasem robić właśnie coś takiego: żeglować bez kapitana po niepewnych wodach XXI wieku.
Wiele ze stojących przed nami wyzwań globalnych dobitnie uwidacznia, że my wszyscy, całe 7 miliardów, płyniemy tą samą łodzią. Globalny kryzys finansowy z lat 2008–2009 zaczął się od upadku banku Lehman Brothers we wrześniu 2008 r. W parę miesięcy później załamanie ogarnęło już całą gospodarkę globalną. Żaden kraj nie mógł „wypisać się” z kryzysu, ponieważ wszyscy tkwiliśmy w jednej i tej samej łodzi. W styczniu 2009 r. świat bliski był całkowitego załamania gospodarczego. Zadziwia jednak, jak niewielu ludzi jest świadomych, że załamania tego uniknięto tylko dlatego, że w odpowiedniej chwili pojawił się kapitan z załogą, po to, żeby zająć się łodzią jako całością.
Nastąpiło to podczas spotkania przywódców G20 w Londynie. Wszyscy przywódcy G20 są tradycyjnie tak zaprogramowani, żeby interesy własnej kabiny stawiać ponad interesami całego statku. Jest to postawa naturalna. Wybierani są w kabinach, a nie przez statek jako całość. Gdy jednak 2 kwietnia 2009 r. zjechali do Londynu, wyraźnie czuli, że statek tonie. Warunkiem uratowania własnych kabin było uratowanie całej jednostki. Zdobyli się więc na wielką koordynację działań na szczeblu globalnym, które miały zawrócić gospodarkę światową znad przepaści. Zebrali wszystkie posiadane środki i postanowili przeznaczyć 1,1 biliona dolarów na pobudzenie gospodarki globalnej. Choć przywódcy G20 sprzeciwiają się takiemu twierdzeniu, to w czysto praktycznym sensie szczyt ten funkcjonował jak rząd globalny – i dobrze odegrał tę rolę.
Zdrowy rozsądek podpowiadałby zatem, że skoro wszyscy, całe 7 miliardów, żyjemy teraz na tym samym statku, to powinniśmy wybrać lub dobrać kapitana i załogę do zajmowania się statkiem jako całością. Powinniśmy utworzyć jakiś rząd globalny, lecz słów „rząd globalny” nie chcą wypowiadać nawet najodważniejsi przywódcy światowi. Jako pomysł praktyczny jest to wykluczone; wyborcy na świecie nie są na to gotowi. Nadejdą jednak chwile, kiedy będziemy takiego rządu potrzebować. Przez następne stulecie, albo jeszcze dłużej, świat będzie musiał godzić się z całą masą niedoskonałych rozwiązań dotyczących najważniejszych i ciągle narastających problemów globalnych. Gdy pod koniec lat 70. i w latach 80. XX wieku uświadomiono sobie, że istnieje i wciąż się powiększa dziura ozonowa, której powstanie spowodowały wytworzone przez człowieka związki chemiczne zwane chlorofluorowęglowodorami (CFC), stało się to bodźcem do zorganizowanych działań. Zdrowy rozsądek przeważył i w 1987 r. czterdzieści trzy państwa podpisały i ratyfikowały protokół montrealski, który miał na celu stopniowe wycofywanie się z produkcji i stosowania CFC. Po dekadzie czy dwóch cały problem zniknął. Protokół montrealski zadziałał.
W literaturze akademickiej wielostronne instytucje (jak ONZ) i umowy (jak protokół montrealski), jakie tworzymy i zawieramy w celu rozwiązywania problemów ogólnoświatowych, nazywa się komponentami „rządzenia globalnego”. Dopóki jednak wyposażony w obligatoryjną władzę „rząd globalny” będzie uważany za coś nie do przyjęcia, dopóty zasadnicze znaczenie mieć będzie wzmacnianie instytucji „rządzenia globalnego”, działających na zasadzie współpracy. Czyniąc to, powinniśmy wszakże rozumieć, dlaczego rozwiązania z zakresu rządzenia globalnego są niedoskonałe. Jest to proces przypominający rejs, podczas którego przy każdym sztormie wybiera się nowy komitet do dowodzenia łodzią. Co więcej, wybór tego komitetu dokonywany jest dopiero wtedy, gdy sztorm już nadejdzie, nigdy przedtem. George W. Bush, prawdopodobnie największy wśród współczesnych prezydentów amerykańskich zwolennik polityki jednostronnej (unilateralnej), odwołał się do G20 dopiero wtedy, gdy stało się jasne, że ówczesny sztorm szturmujący gospodarkę jest za silny na USA w pojedynkę, czy nawet G8. Mieliśmy szczęście, że G20 była w stanie zebrać się na czas, nim doszło do krachu gospodarki światowej. Następnym razem możemy nie mieć takiego fartu.
Dlaczego? Wzmocnienie instytucji i procesów zarządzania w skali globalnej wymaga od różnych narodów skłonności do poświęceń, niezbędnych dla osiągnięcia globalnego kompromisu i konsensu, a to może być trudne nawet w normalnych warunkach. My nie żyjemy jednak w „normalnych” warunkach. Żyjemy w nadzwyczajnym okresie, gdy na kilku frontach następują ogromne zmiany, a wszystkie te zmiany powodują z kolei komplikacje w staraniach o wzmocnienie zarządzania globalnego.
Wiele z omawianych tu problemów geopolitycznych to także efekt starego sposobu myślenia. Nie znikną one szybko. Nie znaczy to jednak, że nie jesteśmy w stanie poprawić „systemów” zarządzania tym współzawodnictwem. Pożytecznego wglądu w przyszłość może tu dostarczyć spojrzenie na Europę jak na pewien mikrokosmos. Największym osiągnięciem Unii Europejskiej nie jest bowiem jej integracja gospodarcza. Jest nim fakt, że kontynent, który stał się zarzewiem dwóch najbardziej zgubnych wojen w historii ludzkości, zdołał osiągnąć stan zerowego zagrożenia wojną, co jest dokonaniem absolutnie zadziwiającym. Wkraczając w XXI wiek, zadajemy sobie wszyscy pytanie o charakterze wręcz egzystencjalnym, które brzmi: czy współczesny świat pozauropejski może dorównać Europie w kategorii zerowego zagrożenia wojną?
Jak na ironię, pewną nadzieję stwarza w tym względzie niedoskonałość osiągnięć Europy. Rywalizacja geopolityczna nie zanikła tam ani wraz z narodzinami Unii Europejskiej, ani teraz. W 1990 r., kilkadziesiąt lat po powstaniu UE, rozpadła się Jugosławia. Chociaż poszczególne państwa UE z pozoru współpracowały w jawnych wysiłkach na rzecz pokoju, to skrycie popierały swoich sprzymierzeńców z okresu II wojny światowej. We wczesnej fazie rozpadu Jugosławii Niemcy popierały Słowenię i Chorwację, podczas gdy Wielka Brytania i Francja sympatyzowały z Serbią. Europejskie podziały dobrze przedstawia Adam LeBor:
Nie wszyscy w ONZ chcieli przymilać się [do Serbów]. Urzędnicy nalegający na surowsze postępowanie byli jednak odsuwani przez oficerów sił pokojowych, często Brytyjczyków i Francuzów, z których wielu miało po prostu lepszą opinię o bośniackich Serbach... Londyn i Paryż latami nalegały, żeby Serbów traktować jak spadkobierców wielonarodowej Jugosławii Tity, mimo że generał Mladic niszczył ją wraz ze swymi żołnierzami systematycznie. Na wstyd Europie to w końcu Amerykanin Bill Clinton podjął decyzję o bombardowaniach5.
Państwa te wysyłały nawet potajemnie broń swoim wybrańcom. Mimo całej tej geopolitycznej rywalizacji Niemcy, Francja i Wielka Brytania nigdy nie miały jednak zamiaru wypowiadać sobie wojny.
Istotne jest tu pytanie, dlaczego nie miały takiego zamiaru? Odpowiedź jest złożona, ale po części wynika to z faktu, że państwa UE zaakceptowały we wzajemnych stosunkach porządek oparty na regułach. Porządek ten składa się z instrumentów prawnych oraz złożonego ekosystemu politycznego odzwierciedlającego wartości wyznawane przez ludność krajów Europy. Choć więc występują na tym kontynencie przypadki wielkiej rywalizacji geopolitycznej oraz współzawodnictwa w innych sferach, to postępowanie państw UE doznaje istotnych ograniczeń wynikających z tego właśnie porządku. Warto też podkreślić, że choć porządek ów przewiduje pewne sankcje prawne za złamanie niektórych reguł i norm, to ich przestrzeganie motywowane jest raczej wartościami niż obawą przed karą.
Nie istnieje żaden zasadniczy powód, dla którego reszta ludzkości nie byłaby w stanie powielić europejskiego systemu trwałego pokoju. Nie jest to pomysł utopijny. Większość swojego życia spędziłem w Azji, a właściwie w Azji Południowo-Wschodniej, czyli na azjatyckich Bałkanach. Kiedy zakończyła się zimna wojna, większość ekspertów oczekiwała, że na Bałkanach europejskich utrzyma się pokój, a na tych azjatyckich wybuchną konflikty. W rzeczywistości stało się akurat na odwrót – w Azji marsz ku nowoczesności zaczął przynosić owoce w postaci pokoju. W doprowadzeniu do pokoju kluczową rolę odegrało Stowarzyszenie Narodów Azji Południowo-Wschodniej (Association of Southeast Asian Nations – ASEAN), minireplika UE, która jeśli chodzi o zapewnienie pokoju, zrobiła dla krajów członkowskich to samo, co Unia dla Europy.
Optymizmu w odniesieniu do przyszłości stanowczo nie należy utożsamiać z podejściem utopijnym, bowiem do utopii nam daleko. Świat wciąż gnębią bardzo ważne problemy geopolityczne i gospodarcze. Postęp ludzkości nigdy nie odbywał się po linii prostej. Na każde dwa kroki do przodu zdarza się nam od czasu do czasu zrobić krok do tyłu albo nawet dwa. Historia będzie się toczyć – jak zwykle – zygzakiem. Z tego właśnie powodu książka ta skupi się na wielu ważnych problemach geopolitycznych, które musimy przezwyciężyć, jako że wyręczanie się autopilotem nie stanowi przecież rozwiązania. Musimy jeszcze bardziej wytrwale pracować nad omijaniem geopolitycznych linii uskoku i wykorzystywać wszystkie umiejętności polityczne oraz cały spryt (tak, spryt), na jaki nas stać, żeby przezwyciężyć te problemy.
W sytuacji idealnej należałoby podjąć próbę ustalenia globalnego porządku instytucjonalnego od nowa i radzić sobie dzięki temu z nowymi uwarunkowaniami i stanem rodzaju ludzkiego. Nie ma co jednak liczyć na to, bo do tego nie dojdzie. Mówiąc wprost, na tak śmiałe rozwiązania ludzkości brakuje zarówno wyobraźni, jak i odwagi. Nie sprzyja temu także fakt, że do objaśniania ludziom nowego świata politycy nadal używają starego języka i starych pojęć. Jednym z kluczowych celów tej książki jest wzniecenie nowego typu dyskursu o sytuacji globalnej. Wielka konwergencja wymaga choćby tylko tego.
Z rozwiązaniem głównych problemów geopolitycznych nie musimy ma szczęście czekać na ponowne ustalenie porządku światowego. Do zajęcia się tymi problemami możemy wykorzystać istniejące, powojenne modele współpracy. Możemy także wspólnie pracować nad umocnieniem porządku opartego na regułach z 1945 r. (w tym ONZ oraz instytucji z Bretton Woods), który stanowił najważniejszy podarunek Zachodu, zwłaszcza Ameryki, dla reszty świata. Ogólnie rzecz biorąc, nie ma wątpliwości, że Ameryka i Europa okazały się dobrymi strażnikami tego niedoskonałego, lecz w większości korzystnego porządku opartego na regułach z 1945 r. Dziś szykują się jednak na tym froncie zmiany: mieszkańcy Ameryki i Europy zmieniają swoją postawę. Zwykli oni popierać instytucje globalne i globalny proces liberalizacji, ponieważ zakładali, że będą ich największymi beneficjentami. Teraz większość z nich obawia się, że wszystkie korzyści przypadną Chinom i Indiom. Dlaczego w takim razie ich państwa miałyby nadal być strażnikami tego dobroczynnego porządku? Dla nowych mocarstw „wschodzących” sytuacja ta stanowi bardzo wyraźny sygnał, że powinny dać z siebie wszystko i przyjąć większą odpowiedzialność za sprawy globalne. Powinny przestać po prostu udawać, że nadal są „krajami rozwijającymi się”.
Jeśli rzeczywiście staną na wysokości zadania i zgodzą się przyjąć większą odpowiedzialność, to Zachód powinien powitać to z aprobatą. Kierowanie Międzynarodowym Funduszem Walutowym i Bankiem Światowym może przestać być domeną Europejczyków i Amerykanów, ale więcej będzie za to „odpowiedzialnych udziałowców” o poglądach na porządek globalny zaczynających upodabniać się do poglądów Zachodu. Czy Ameryka zacznie się jednak dzielić władzą i pracować wespół z resztą świata nad umocnieniem globalnych instytucji wielostronnych? Ameryka od dawna ma do instytucji wielostronnych podejście ambiwalentne. Do ich osłabienia przyczyniła się równie mocno, jak do ich wzmocnienia. Dopóki Stany Zjednoczone pozostawały najsilniejszym mocarstwem świata, ambiwalencja tego rodzaju nie obciążała kraju jakimś realnym kosztem. Ponieważ jednak przed Ameryką rysuje się perspektywa oddania pierwszego miejsca i zejścia na pozycję drugiej co do wielkości gospodarki świata, to rozsądniejsza z jej strony byłaby zmiana kursu i działanie raczej na rzecz umocnienia niż osłabienia porządku opartego na regułach z 1945 r.
Znalazło to wyraz w przemówieniu byłego prezydenta Billa Clintona wygłoszonym w 2003 r. w Yale University:
Jeśli jesteś przekonany, że dla przyszłości twojego kraju ważne jest utrzymanie jego potęgi i możliwości kontroli, a także absolutnej wolności przemieszczania się oraz suwerenności, to nie ma sprzeczności w tym, [że USA kontynuują działania jednostronne]. [USA są] największym, najsilniejszym obecnie krajem na świecie. Dysponujemy siłą i jesteśmy w stanie jej użyć... Jeśli jednak uważasz, że powinniśmy próbować stworzyć świat, w którym obowiązują reguły i partnerstwo, a także pewne zasady postępowania i w którym chcielibyśmy żyć, kiedy już nie będziemy mocarstwem militarnym, politycznym i gospodarczym, to nie powinieneś działać tak jednostronnie. To zależy po prostu od tego, w co wierzysz6.
Gdy Clinton był jeszcze prezydentem, chciał powiedzieć Amerykanom znacznie więcej. Strobe Talbott, wówczas zastępca sekretarza stanu, dokumentuje jednak w swojej książce pt. The Great Experiment, że przed wypowiadaniem się w tych sprawach powstrzymywały prezydenta realia polityczne:
Pogląd Clintona różnił się diametralnie od sformułowanej przez Charlesa Krauthammera koncepcji momentu jednobiegunowego, według której zanim świat stanie się wielobiegunowy, Stany Zjednoczone mają trwającą przez kilka dekad szansę działania w sposób jednostronny, nieskrępowany koniecznością budowania konsensu oraz kompromisów. Clinton był przekonany o czymś wręcz przeciwnym: że w następstwie zimnej wojny mieliśmy moment wielobiegunowy – szansę na ukształtowanie świata poprzez nasze aktywne przywództwo w instytucjach, które on podziwiał, a którymi Krauthammer pogardzał. Pełniąc urząd, Clinton zachował jednak to przekonanie głównie dla siebie. Instynkt polityczny podpowiadał mu, iż sugerowanie w wystąpieniach publicznych, a nawet podczas spotkań z ludźmi z administracji i poplecznikami politycznymi, że kiedyś nastąpi zmierzch prymatu Ameryki, oznaczałoby ściągnięcie na siebie kłopotów. Optymizm Ronalda Reagana określany mianem „poranku w Ameryce” pomógł mu pokonać Jimmy’ego Cartera, który w opinii wielu ludzi doprowadził nieświadomie do utożsamienia jego prezydentury – a zatem przez jakiś czas również jego partii – ze słowem apatia 7.
Talbott przypomina również, że Clinton nie miał szans wspomnieć, że ostatecznie musiałoby się wyłonić coś w rodzaju rządzącej samodzielnie światowej wspólnoty:
Przez większość okresu sprawowania urzędu Clinton zważał również na to, aby nie głosić publicznie swojej wiary w pewną odmianę darwinizmu w jego najbardziej optymistycznej formie. Chodzi tu o jego przekonania, że globalizacja przyczynia się do wyłonienia się czy ewolucji w kierunku systemu międzynarodowego nastawianego na zacieśniającą się współpracę. Słyszałem, jak w wygłaszanych z marszu uwagach, w przygotowanych wcześniej przemówieniach oraz w rozmowach prywatnych testował ideę, że w przyszłości nieuniknione będzie rozprzestrzenianie się demokracji, otwartego społeczeństwa, gospodarki rynkowej, a także wzmocnienie pozycji jednostki. Przykład takiego myślenia pojawił się na wspólnej z prezydentem Chin Jiang Zeminem konferencji prasowej w Pekinie 27 czerwca 1998 r., kiedy Clinton improwizował: „Istotne jest, że niezależnie od braku zgody między nami co do minionych działań, Chiny i Stany Zjednoczone muszą iść naprzód, a z uwagi na przyszły los świata muszą obrać właściwy kierunek. Siła historii wprowadziła nas w nową epokę ludzkich możliwości, ale nasze marzenia mogą być uznawane za swoje jedynie przez te narody, których obywatele nie tylko ponoszą odpowiedzialność, ale cieszą się również wolnością”. Powstrzymał się wszakże przed lansowaniem pomysłu, że pożądanym efektem takiego procesu byłoby pojawienie się czegoś w rodzaju samorządnej wspólnoty światowej, nie mówiąc już o uzgadnianiu jej powstania 8.
Teraz żyjemy w innym świecie. Moment jednobiegunowy – jeśli w ogóle istniał – już przeminął. Nawet najbardziej jednostronnie nastawione umysły w Waszyngtonie zaczynają powoli przyznawać, że dla interesów amerykańskich pewne globalne reguły mogą być właściwie korzystne i mogą im sprzyjać. I w tym zresztą przypadku wyzwalaczem nowego myślenia stało się bezpośrednie wyzwanie geopolityczne. W 2011 r. Robert Gates, ówczesny sekretarz obrony, nalegał w przemówieniu podczas dialogu Shangri-La9, aby Chiny przestrzegały w swoich działaniach na Morzu Południowochińskim ustaleń Konwencji o prawie morza. Było to żądanie uzasadnione. Gates poczuł się jednak zakłopotany, gdy ktoś zapytał go: „Kiedy USA zamierzają ratyfikować Konwencję o prawie morza?”.
Sporo mądrości kryje się w porzekadle, że ludzie żyjący w szklanych domach nie powinni rzucać kamieniami. Jeśli Ameryka chce zatem być skuteczna w namawianiu Chin do przestrzegania globalnych reguł i konwencji, sama powinna dawać im przykład. W tym przypadku tak się akurat stało, bowiem w maju 2012 r. administracja Obamy podjęła istotne starania, żeby przekonać Senat do ratyfikacji Konwencji o prawie morza. Zapoczątkowała je sekretarz stanu Hillary Rodham Clinton, mówiąc, że traktat ten ma „zasadnicze znaczenie dla przywództwa i bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych”10. „Interesy USA są głęboko związane z oceanami” – dodała. Żadne inne państwo nie jest w stanie skorzystać na Konwencji o prawie morza bardziej niż Stany Zjednoczone”. A w konkluzji stwierdziła: „Stany Zjednoczone spóźniają się bardzo wyraźnie z dołączeniem do tej konwencji. Zagraża to naszemu globalnemu przywództwu oraz naszym interesom morskim. Nalegam zatem, aby Komisja szybko zatwierdziła przystąpienie USA do Konwencji o prawie morza oraz ratyfikację porozumienia z 1994 r., a także skłoniła Senat, aby wyraził na to zgodę jeszcze przed końcem tego roku”11. Przystąpienie USA do tego traktatu poparli nawet główni przedstawiciele republikanów, tacy jak George W. Bush oraz George P. Shultz, sekretarz stanu za czasów prezydenta Ronalda Reagana – ale i tak wciąż nie jest on ratyfikowany12.
Dlaczego waszyngtońscy bramini13 zmienili zdanie? To proste. Zestaw reguł, które – jak sądziła Ameryka – miały ograniczać tylko ją, będą teraz ograniczały działania mocarstwa, które może się wkrótce stać potężniejsze od USA. Może to nastąpić szybciej, niż sądzi większość Amerykanów. W rzeczy samej niewielu Amerykanów wie przecież o tym, że według danych MFW, uwzględniających parytet siły nabywczej (PPP), gospodarka amerykańska może już w 2016 r. spaść na drugie miejsce w świecie14. Kto powie wtedy ludziom, że zdarzyć się śmiało coś takiego?
Spadek Ameryki na pozycję „numeru drugiego” nie oznacza jeszcze końca świata. Nie nastąpi on także wtedy, gdy po dwóch wiekach dominacji Zachodu nad światem dojdzie do jej naturalnego zakończenia. Muszę to podkreślać, gdyż na Zachodzie wiele jest nowych książek przepojonych pesymizmem w odniesieniu do ogólnej sytuacji naszego globu. Stan ducha umysłów Zachodu zwięźle ujął Gideon Rachman w książce zatytułowanej trafnie Zero-Sum World (Świat o sumie zerowej). Jak stwierdza w przedmowie, „Moja prognoza przyszłości polityki międzynarodowej jest bez wątpienia ponura”15. Również książka Iana Bremmera Every Nation for Itself (Każdy naród dla siebie) sugeruje, że świat pędzi w kierunku nieładu. Charles Kupchan podejmuje podobny wątek w opatrzonej stosownym tytułem książce No One’s World (Niczyj świat). Nawet The Economist przyznaje, że
(…) narastający pesymizm Zachodu zmienia kształt życia politycznego. Dwa lata po przepełnionej nadzieją inauguracji Baracka Obamy nastroje w Waszyngtonie są tak posępne, jak nie zdarzyło się od czasu, gdy Jimmy Carter dowodził, że Ameryka cierpi na „apatię”. W połowie kadencji zgasł sen demokratów o tym, że kraj znajduje się w przededniu liberalnego odrodzenia w stylu lat 60. XX wieku. Ale i republikanów trudno uznać za pełnych nadziei: wyznawane przez nich poglądy to bardziej gniew i rozgoryczenie niż reaganowski optymizm. W Europie dochodzi natomiast do masowych protestów, czasem gwałtownych, na ulicach Aten, Dublina, Londynu, Madrytu, Paryża i Rzymu. W przypadku zdołowanych unijnych krajów peryferyjnych nie ma się temu co dziwić, ale pesymizm cechuje również odnoszący sukcesy rdzeń UE 16.
Dla kontrastu The Economist dodaje, że „według Pew Research Centre, około 87 proc. Chińczyków, 50 proc. Brazylijczyków i 45 proc. Hindusów sądzi, że ich kraj zmierza we właściwym kierunku, podczas gdy opinię taką wyraża 31 proc. Brytyjczyków, 30 proc. Amerykanów i 27 proc. Francuzów. Firmy inwestują natomiast na rynkach wschodzących, a świat rozwinięty wykluczają w swoich rachubach. Wygląda na to, że zawołanie «Jedź, młodzieńcze, na wschód» stanie się czołowym wezwaniem XXI wieku”17.
Choć książka ta zawiera optymistyczną prognozę, to – jak na ironię – jej ukazanie się drukiem zbiec się może w 2013 r. z samym epicentrum burzy gospodarczej na Zachodzie. W lipcu 2012 r. były sekretarz skarbu Robert Rubin ostrzegł, że Ameryka zmierza wprost ku „przepaści fiskalnej” i że jeśli Kongres nie podejmie działań wstrzymujących cięcia budżetowe, które od 2 stycznia 2013 r. automatycznie wchodzą w życie, to spadek PKB może wynieść nawet 600 miliardów dolarów rocznie, czyli 4 proc. Wszystko to może wywołać w USA dwucyfrową recesję. Rubin ostrzegł, że wiążąca się z tym „niepewność” może zacząć oddziaływać na realną gospodarkę18. Ponadto dalsze pyskówki w Kongresie w sprawie podniesienia pułapu zadłużenia mogą jeszcze bardziej osłabić nastroje na rynkach. Tego typu zasadnicza niepewność obserwowana w USA może w połączeniu z równie zasadniczą niepewnością co do waluty euro wywołać w 2013 r. poważne zaburzenia gospodarcze.
Przeżyłem takie zaburzenia podczas azjatyckiego kryzysu finansowego w latach 1997–1998. W Azji Południowo-Wschodniej załamały się ceny wszystkiego. Wyglądało na to, że świat się kończy. Jak dziś wiemy, nie skończył się. Nie skończy się także dla Zachodu, nawet jeśli Zachód będzie musiał ciężko walczyć o wyjście z wielkiego załamania gospodarczego. W ostatecznym rozrachunku silne swą odpornością wewnętrzną społeczeństwa zachodnie poradzą sobie tak czy inaczej.
Zachód nie ma zatem powodów do pesymizmu. Nie utraci wprawdzie swej potęgi, lecz będzie musiał się nią podzielić. 88 proc. ludności świata żyjącej poza Zachodem chce współpracować z żyjącymi na Zachodzie 12 proc. Wyłaniające się na całym świecie w wielkiej masie nowe klasy średnie zaczynają przyjmować wiele wartości i aspiracji zachodnich klas średnich. Miliony najlepszych umysłów z Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej studiują na zachodnich uczelniach oraz – co równie istotne – na działających na zachodnią modłę uniwersytetach w ich własnych krajach. W rezultacie, zmieniła się również ich percepcja tego, co tworzy „dobre społeczeństwa”.
W minionych paru dekadach pojawiły się na świecie najliczniejsze w całej historii zastępy ludzi z wykształceniem uniwersyteckim. Nigdy przedtem nie pielęgnowaliśmy talentów na taką skalę jak dzisiaj. Nasilający się przypływ nowych talentów to jeden z kluczowych czynników prowadzących do wielkiej konwergencji. Na przykład setki tysięcy Azjatów, którzy wykształcili się na amerykańskich uniwersytetach, a potem wrócili do swoich krajów, chcą odtworzyć „amerykańskie marzenie” o stabilnej i zamożnej społeczności klasy średniej. W poprzednich stuleciach spotykający się ze sobą przywódcy musieli przezwyciężać głębokie różnice kulturowe. Niektóre z tych różnic utrzymują się jeszcze, ale w ich pokonywaniu bardzo pomaga fakt, że przywódcy z różnych krajów kończyli uniwersytety Harvarda, Yale, Columbii czy Stanford. Zachwycające, jak częste jest to zjawisko. Możemy i musimy wykorzystać ten nowy rodzaj konwergencji do rozwiązania niektórych nowych i najbardziej naglących problemów naszego świata. I jest to do zrobienia.