Читать книгу Dziewczyna Misia - Klaudia Iwanicka - Страница 5
Rozdział I RODZICE
Оглавление„Bardzo ich kochałam”.
Klaudia Iwanicka: W styczniu 2014 roku odbył się twój benefis w teatrze Druga Strefa w Warszawie. Jednym z zaproszonych gości był Jerzy Gruza, który chyba słusznie powiedział, że nie da się ciebie zrozumieć, nie wiedząc, jacy byli twoi rodzice, a szczególnie twój tata: architekt, artylerzysta w 1. Dywizji Pancernej generała Stanisława Maczka. Opowiedział wówczas zabawną historyjkę, jak twój tata kupował sobie w Londynie buty…
Krystyna Podleska: O tak. W naszej rodzinie krąży taka anegdotka o kochanym Uciu. Muszę zrobić małą dygresję i opowiedzieć dlaczego Ucio. Mój tata miał na imię Czesław, ale jak był malutki, mówili na niego Czesiutek, co potem skrócono na Utek, i tak już zostało. Czasami bywał Uciem. Ja zawsze mówiłam Ucio. A nasi znajomi mówili na naszych rodziców: Urszula i Utek. Nawet kartki, które rodzice wysyłali, mama zawsze podpisywała U i U. Mama była wyjątkowo energiczna, zaradna, wszystkowiedząca. Wszystko ją interesowało i tego zresztą mnie nauczyła. Natomiast tata był szalenie cierpliwy, spokojny; jestem jego całkowitym przeciwieństwem. Ja, moja mama i siostra byłyśmy trzy zwariowane baby. I był jeden biedny Ucio. Życie z nami musiało być dla niego trudne, ale dawał radę dzięki swojej cierpliwości, łaskawości, po prostu dobroci.
Miałyście w nim wielkie oparcie.
Niebywałe. Bo był naprawdę dobry, sprawiedliwy i zrównoważony. Mama podejmowała większość drobnych decyzji, ale jak trzeba było zdecydować o poważnej sprawie, to jedynie tata mógł to zrobić. Można powiedzieć, że nie był osobą emocjonalną, bo nie włączał emocji, tylko patrzył na wszystko bardzo trzeźwo. Śmiałyśmy się, że jest spod znaku Lwa, ale tak naprawdę był lwem, bo był odważnym, bardzo męskim facetem. Na wojnie odznaczono go Orderem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Był wysportowany i świetnie grał w tenisa. Poza tym był niezwykle przystojny i miał uroczy, tajemniczy uśmiech. A jak chciał, to był bardzo dowcipny. Ale tak jak powiedziałam, chłodnym okiem patrzył na wszystko, emocje należały do nas. Jest całkiem możliwe, że gdyby go nie było z nami, to mógłby nastąpić jakiś wielki wybuch.
Dobrze jest mieć takiego cierpliwego ojca.
Ale jak dobrze! Pamiętam, że kiedy pomagał mi w lekcjach geometrii, z której byłam kompletną nogą, to cierpliwie tłumaczył mi wszystko, rysując figury swoimi eleganckimi, zawodowymi przyrządami, nawet mi je podarował, żeby mnie zachęcić do nauki. Notabene zgubiłam je od razu, nie mówiąc o piórze Mont Blanc. Nie mam pojęcia, skąd brał cierpliwość i wytrzymywał moje różne pomysły. Często mówił: „Krysiuniu, zastanów się”. „Zastanów się” to było dla mnie zupełnie obce pojęcie.
A co z tymi butami?
Podobno kiedyś poszli z mamą do sklepu kupić dla niego buty. Najpierw przymierzył prawy but, potem lewy, pochodził sobie po sklepie. Popróbował, po czym zatrzymał się i powiedział do mamy: „No i co sądzisz, Urszulko, czy one są wygodne?”.
To rzeczywiście zabawne.
Krążyło wiele anegdotek o Uciu. Na przykład kiedy mama miała wypadek, tata dostał za zadanie narysować plan sytuacyjny dla firmy ubezpieczeniowej. Trzeba było zaznaczyć, gdzie był samochód mamy, skąd jechał motocyklista itp. Po dwóch tygodniach mama powiedziała, że musi to już wysłać, a on jeszcze nie dał jej rysunku. Był trochę niezadowolony, ale przyniósł rysunek zrobiony kolorowymi kredkami, oczywiście w odpowiedniej skali. Był samochód, motocyklista miał na głowie kask. Były zaznaczone domy z numerami… Mama mu podziękowała, a on powiedział: „No, ale Urszulko, to jest tylko na brudno”.
Był tak precyzyjny, bo przecież był architektem.
Tak. Przed wojną studiował architekturę na Politechnice Warszawskiej.
Skoro twój tata pracował jako architekt, to znaczy, że wychowywałaś się w zamożnym domu? Przecież nie wszyscy Polacy dobrze sobie radzili na emigracji.
Według mnie Polacy bardzo dobrze sobie poradzili. Co ciekawe, w latach 70. XX wieku prawie wszyscy Polacy przeprowadzili się na Ealing, który zrobił się polską dzielnicą, a wcześniej był dzielnicą zamożnej angielskiej klasy średniej. Polacy dorobili się głównie na wynajmie domów, które kupowali i przerabiali na mieszkania pod wynajem, czego Anglicy nigdy wcześniej nie robili.
Skąd pochodzili Podlescy?
Podlescy mieli majątek na Wołyniu obok majątku Obidzińskich. Mój dziadek Podleski ożenił się z Karolą Obidzińską. Babcię Karolę znałam. Zresztą miała na mnie bardzo duży wpływ, po niej mam na drugie imię Karola. To było takie wzruszające, bo tata od kiedy wyruszył na wojnę, nie widział swojej matki 19 lat. Spotkali się dopiero w 1958 roku, kiedy pierwszy raz pojechaliśmy do Polski. Dla mnie to była niesamowita ekspedycja – razem z siostrą nie wierzyłyśmy, że taki kraj w ogóle istnieje. Ciągle słyszałyśmy o Polsce, należałyśmy do polskiego harcerstwa, ale gdzie jest ta Polska? Nie mówiąc o tym, że kiedy dojechaliśmy do granicy Wschodnich Niemiec, to koniecznie z Ireną chciałyśmy zobaczyć „żelazną kurtynę”. Rodzice byli przerażeni; uciszali nas i ciągle powtarzali: „Dziewczynki, tylko nic nie mówić!”.
Dziadek Podleski (niestety) poluje na niedźwiedzie na Uralu.
Twój tata urodził się na Wołyniu?
Urodził się w Paszyji na Uralu. Dziadek Podleski był inżynierem i dostał pracę jako dyrektor francuskiej firmy produkującej wielkie piece i bessemery. Dziadek wyjechał tam z babcią i dwoma ciotkami: ciocią Dadą i ciocią Renią. Gdy wybuchła rewolucja, bolszewicy przyszli po dziadka, sądzili go i chcieli rozstrzelać, ale podobno robotnicy wstawili się za nim, bo uważali, że był bardzo dobrym człowiekiem, w co wierzę, bo tatuś musiał przecież być po kimś taki szlachetny. Wypuścili go, ale kazali mu natychmiast nocą uciekać z całą rodziną, bo przyjdą po niego ponownie. Uciekli na saniach, potem dołączyli do polskiego konwoju, w którym wszyscy mężczyźni mieli broń. Było bardzo niebezpiecznie ze względu na bandy moskali i bolszewików. W końcu pociągami dotarli do Polski. Dziadek bardzo silnie to przeżył i zmarł, mając 55 lat na angina pectoris. Babcia zawsze mówiła, że to przez te dramatyczne doświadczenia. Sama żyła dużo dłużej bez dziadka niż z dziadkiem. Po naszej wizycie w Polsce babcia przyjechała po raz pierwszy do nas, do Londynu. Potem co roku spędzała z nami parę miesięcy, ale po jakimś czasie zaczynała się niepokoić, że musi wrócić do Warszawy, bo musi umrzeć w Polsce, żeby być pochowana obok Otusia na Powązkach. Przez 23 lata wracała do Polski umierać, a umarła, mając 93 lata, i to niestety w Anglii.
Rodzina przed domem w Paszyji. Babcia z Giselką na smyczy. Ciocia Dada, ciocia Renia i mały Utek (mój tata) z przodu.
Ale od ucieczki z Rosji twoja rodzina mieszkała już w Warszawie?
No tak, na Wołyń nie mieli po co wracać. Przyjechali do Warszawy. Dziadek ze względu na stan zdrowia nie mógł już pracować. Wcześniej wygrali spore pieniądze na loterii i kupili dom w Kolonii Staszica. Tam zresztą sąsiadem tatusia był Stanisław Dygat i stąd ich przyjaźń na całe życie.
Może to, że twój tata został architektem, to był wpływ Stanisława Dygata, którego ojciec był znanym architektem, a on sam dwa lata studiował architekturę.
Bardzo możliwe. Ostatni raz widzieli się na wakacjach w Jastarni w 1939 roku, z których mój tata musiał wcześniej wracać, bo został zmobilizowany. Staś, kiedy się już odnaleźli po wojnie, napisał do tatusia w liście: „Uteczku, jak byliśmy chłopcami i bawiliśmy się na Kolonii Staszica, to kto by pomyślał, że ja zostanę pisarzem, a ty… Anglikiem?”.
Zmobilizowany brał pewnie udział w kampanii wrześniowej 1939…?
Tak, jako artylerzysta. A po kapitulacji przeszli z całym sprzętem, co zawsze podkreślał, na Węgry, gdzie zostali internowani. Razem z innymi uciekli z obozu, a Węgrzy „patrzyli w inną stronę”, co też zawsze zaznaczał. Przedostał się do Jugosławii, a ze Splitu statkiem do Francji. To były stateczki na jakieś 20 osób, a wsiadało na nie około 200 żołnierzy. Trochę posiedział we Francji. Ale kiedy Niemcy zajęli Francję, pojechał do Anglii. W Szkocji gromadzili się polscy żołnierze i pod dowództwem generała Stanisława Maczka organizowano polskie wojsko.
Stamtąd, z 1. Dywizją Pancerną generała Maczka, wyruszył na inwazję sił sprzymierzonych przeciwko Niemcom.
Tak, ale zanim wyruszył, zdążył się ożenić z moją mamą. Zawsze mówiła, że to jego commanding officer przekonał go do ślubu, bo on nie palił się do żeniaczki. Mama była bardzo dobrą partią. Miała w Anglii ciotkę Maud, żonę kuzyna Duke’a of Bedforda, która im pomogła i ich ustawiła.
Jak się poznali?
Mama, która miała obywatelstwo polskie, dostała pracę w Ministerstwie Informacji i Dokumentacji w rządzie na uchodźstwie w Londynie i w 1941 roku była w ekipie, która robiła dla Amerykanów film o Polsce. W tym samym czasie wydelegowano trzech polskich oficerów ze Szkocji, żeby zrobili wystawę o Polsce: architekta, architekta wnętrz i plastyka. Architektem był tata. Kiedy przygotowywali ekspozycję, mama przyjechała z ekipą, żeby to sfilmować. I tak się poznali.
Od razu się sobie spodobali?
Tata żartował, że mama nie bardzo mu się podobała, była dziwna, pretensjonalna, ale dobrze grała w tenisa. No i była bardzo zgrabna. Zaprosił ją, żeby przyjechała do Szkocji. Pierwszą wizytę, co trochę zmartwiło tatusia, złożyła z bratem! Potem zaczęła coraz częściej przyjeżdżać. A kiedy się pobrali, Szkotka, u której się zatrzymywała, była oburzona, że Polacy żenią się z siostrami, bo cały czas utrzymywali ją w przekonaniu, że są rodzeństwem. Wtedy jeszcze nawet w Anglii, kiedy pierwszy raz zatrzymali się w hotelu, trzeba było pokazywać świadectwo ślubu.
Na inwazję z 1. Dywizją Pancerną tata wyjeżdża już żonaty?
Tak, w 1944 roku przechodzi cały szlak – wyzwalają Francję, Holandię, Belgię. Uczestniczy w wyzwoleniu Bremy. Przy okazji szukał dziadka, ojca mamy, którego nie znał.
Udaje mu się przetrwać całą kampanię w zdrowiu?
Był ranny. Został odznaczony Orderem Virtuti Militari, ale był taki skromny, że niewiele opowiadał o swoich wyczynach. Uczestniczył w wyzwoleniu jakiegoś ważnego przyczółka, który udało się Polakom zająć, i zawsze sobie żartował: „Mnie się wydaje, że Niemców już tam nie było”.
Po zakończeniu wojny wraca do Anglii…
Gdzie czeka już na niego żona i malutka córeczka – moja siostra Irena. Mama w swoich listach prosiła go, żeby wziął przepustkę i wcześniej przyjechał, ale mu się nie udało.
Od tego czasu zamieszkali w Londynie już na stałe?
Tak, nie mieli wyboru. Nie mogli wracać do Polski ani pojechać do Niemiec. Mama była bardzo zraniona tym, że została wygnana z Niemiec. Kochała przecież Niemcy, wychowała się tam, miała mnóstwo przyjaciółek, kolegów. Miała 18 lat, kiedy musiała stamtąd uciekać. Nigdy zresztą nie chciała o tym opowiadać.
Jak to się stało, że twoja mama znalazła się w Anglii jeszcze przed wojną?
Do Anglii razem z jej mamą, babcią, bratem, ciotkami i kuzynkami, w sumie 9 osób, ściągnęła z Niemiec ciotka Maud w 1938 roku. Na miesiąc miodowy (który trwał tydzień) ciotka Maud udostępniła rodzicom swoją piękną posiadłość Mottisfont Abbey. Kiedy przyjechali, tatuś się trochę zdziwił, że nagle zniknął mu bagaż, bo niewidoczna służba już go zdążyła zabrać do pokoju.
Dziadek Lubelski (drugi po lewej) przed swoją rzeźbą Kościuszki umieszczoną na pomniku na placu Wolności w Łodzi (1929).
Ojciec mamy natomiast był z Warszawy…
Tak. Dziadek Mieczysław Lubelski był rzeźbiarzem, profesorem ASP. Mieszkał w Warszawie w domu na Saskiej Kępie, który zaprojektował mu przyjaciel, znany architekt Czesław Przybylski. Dziadek był uczniem Ksawerego Dunikowskiego, który wysłał go na studia do Berlina. Tam poznał moją babcię i przez 5 lat razem mieszkali w Poznaniu. Ale ona była tam nieszczęśliwa i postanowiła wrócić razem z dziećmi, moją mamą i jej bratem do Bonn, a dziadek wrócił do Warszawy. Na początku wojny opuścił Warszawę, bo był pochodzenia żydowskiego. Ukrywał się w Kielcach, gdzie miał znajomych właścicieli kopalni marmurów. Ukrywał go też biskup kielecki Kaczmarek. Bardzo się przyjaźnili i korespondowali do końca życia. Wyrzeźbił nagrobek biskupowi. Kiedyś byłam w Kielcach, chciałam zobaczyć ten grób. Powiedziano mi, że jest w krypcie, otwarty tylko jeden dzień w roku. Zapytałam: „Czy dzisiaj?”.
Moje ukochane dzieło dziadka Lubelskiego – płaskorzeźba, jego praca dyplomowa.
Wpuścili cię?
Nie, jeszcze go nie widziałam, ale mam w domu odlew, wiem, jak wygląda.
Dziadek długo się ukrywał w Kielcach?
Na powstanie wrócił do Warszawy, pracował w podziemnej fabryce amunicji. Nosił rannych na drzwiach i przez to chyba dostał przepukliny. Kiedy byłyśmy małe, skradałyśmy się razem z Ireną do jego pokoju, żeby obejrzeć pas, którym owijał sobie brzuch. To wyglądało jak jakiś średniowieczny pas tortur.
Dziadek po wojnie mieszkał z wami w Londynie?
Tak, do końca życia. Po przeżyciach wojennych dziadek stał się bardzo religijny. Dbał, żebyśmy rano w niedzielę chodziły do kościoła, i oburzał się, że rodzice tego dnia grali w tenisa. Nie wiem, kiedy się ochrzcił, ale był żarliwym katolikiem. Nie sądzę, żeby był ochrzczony w dzieciństwie. Teraz myślę sobie, że pewnie dzięki dziadkowi i jego bratu, którym był znany przedwojenny warszawski kabareciarz Fredek Lubelski, ten od Dymku z papierosa, Hemar mnie jakoś faworyzował, bo przecież świetnie się znali przed wojną. Kiedy byłam mała, biedny dziadek oglądał moje występy i nie dość, że musiał odgadywać, co znaczy mój taniec, to jeszcze płacił za bilet.
A twoja babcia Niemka też mieszkała z wami?
Nie, babcia umarła podczas wojny, mając pięćdziesiąt parę lat, zupełnie nie z powodu wojny, ale na skręt kiszek. Zostały tylko jej siostry Tante Lizi i Tante Lotte. Na szczęście nie mieszkały z nami. Były strasznie brzydkie. Dziadek głaszcząc mnie po głowie, często mówił: „Cinko (to skrót od dziewczynka), nie martw się, twoja babcia nie była taka brzydka jak jej siostry”.
Obie mieszkały w Londynie?
Nie. Ciocia Lizi mieszkała w Oxfordzie, a Tante Lotte, która była niesamowicie rozkojarzona, co chyba mam po niej, mieszkała w Londynie. W święta zwykle w telewizji puszczali film Wizard of Oz – występuje tam straszna czarownica, a my z Ireną uważałyśmy, że ciocie są identyczne jak ta czarownica z filmu. Ciocia Lotte bardzo dbała o naszą edukację kulturalną i często zabierała nas do muzeów, galerii i teatrów. Mama też o to dbała.
Tata, żeby pracować w swoim zawodzie, musiał nostryfikować dyplom?
Tak. Zaraz po powrocie do Anglii wyjechał do Manchesteru, żeby go nostryfikować na uniwersytecie. A potem zdał dalsze egzaminy, żeby dostać się do Royal Institute of British Architects. To nie było obowiązkowe, ale wtedy się miało litery RIBA przy swoim nazwisku. Najpierw pracował dla LCC – London County Council – który ma wielki gmach w Westminsterze, a potem dla gminy Camden. Nigdy nie miał prywatnej pracowni. Mama go namawiała, żeby próbował znaleźć lepszą posadę. Chodził na różne interview i po jednym z nich zadzwonił do mamy i mówi: „Urszulko, stało się coś strasznego”, ona na to: „Nie martw się, Uteczku, to nie szkodzi, że nie dostałeś tej pracy”. A on na to: „Nie, nie, Urszulko, właśnie dostałem”. Chodziło o to, że został Group Leader – kierownikiem, co oznaczało dużą odpowiedzialność, a tego po prostu nie lubił. Ale mnie się wydaje, że powód główny był taki, że nigdy się nie czuł Anglikiem i miał kompleksy, że nie mówi dość dobrze po angielsku. Podobno był świetnym kierownikiem. Po jego śmierci Grek z jego zespołu powiedział mi, że jeśli chwalono jakieś prace, to on mówił, że to jest zasługa zespołu, ale krytykę zawsze brał do siebie. Był bardzo obowiązkowy, a my często się z niego nabijałyśmy. Jednym z jego zadań w domu było płacenie co piątek mleczarzowi za dostawę mleka. Ale że czasem nie było go w domu w piątek rano, strasznie się tym przejmował. Mleczarz go zawsze uspokajał, że nic się nie stało, ale on wkładał do butelki pięknie napisany list, który zaczynał się słowami: „Dear Mister Milkman”, w którym przepraszał za to, że w tym tygodniu nie może zapłacić, a my śmiałyśmy się i pytałyśmy, czy już napisał list miłosny do mleczarza. Kiedy powiedziałyśmy mleczarzowi, że tatuś umarł, to zakręciła mu się łza w oku i stwierdził, że to był prawdziwy dżentelmen.
Opowiedz coś o tej tajemniczej ciotce Maud.
Ona była bardzo bogata i miała duże możliwości. Podobno ostatni wpis do księgi gości w posiadłości Mottisfont, tuż przed wpisem taty, gdy spędzali tam z mamą tydzień miodowy, to był wpis Winstona Churchilla.
Rodzice mojej babci Hildegarde Lubelskiej: Johannes i Frederike Frank.
A kim dokładnie była ciocia Maud?
To była kuzynka mojej babci. Jej matka, prababcia Frédérique, miała przyrodniego brata Paula, który pożyczył od rodziny spore pieniądze i wyjechał do Anglii. Był bankierem i w Anglii udało mu się dorobić ogromnego majątku. Miał dwie córki, Kitty i Maud, które urodziły się już w Anglii. Wtedy były jeszcze takie czasy, że panienki z dobrych domów brały udział w balach debiutantek, na których przedstawiano je królowej, i znajdowały mężów. Maud wyszła za mąż za stryjecznego brata księcia Bedford. Kitty za węgierskiego hrabiego, który później roztrwonił jej majątek. Maud była mecenasem sztuki – w National Gallery w głównym wejściu jest wielka mozaika, zrobiona przez węgierskiego malarza, który ówczesne piękności przedstawił jako boginki. Jedna to jest lady Diana Cooper, drugiej nazwiska nie pamiętam, a trzecia to ciocia Maud. Była bardzo piękna, a o przyjęciach u niej mówił cały Londyn. Dzięki temu, że miała koneksje, a także pieniądze, ściągnęła do Anglii z Niemiec po nocy kryształowej ośmioro członków rodziny, którzy znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. W tej grupie była prababcia, babcia jej siostry, mama, jej brat i kuzyn. Wiadomo, że ojciec Maud miał dług wdzięczności wobec rodziny w Niemczech. Ojca Maud nie znałam, bo umarł przed moimi urodzinami, znałam natomiast jej matkę, ciotkę Marię, która dożyła 100 lat. Na swoje urodziny dostała telegram od królowej. Przez 50 lat mieszkała w jednym z najekskluzywniejszych hoteli na Park Lane – w Grosvenor House. Od czasu do czasu zapraszała rodziców na obiad do swojego apartamentu.
Moja mama Urszula i jej brat Jan.
Kiedy mama przyjechała do Londynu, aunt Maria odebrała ją z dworca i miała zawieźć do rodziny, w której mama miała być au pair i przy okazji uczyć się angielskiego. Kiedy jechały rolls-royce’em przez Londyn, aunt Maria opowiadała mamie, co właśnie mijają. Mówiła np.: „A to jest Houses of Parliament, a to jest Big Ben” itp., a kiedy przejechały przez most do południowej części Londynu, to powiedziała: „A teraz przejeżdżamy przez część Londynu, w której SIĘ NIE MIESZKA – Where one doesn’t live”.
Rodzina cioci Maud uratowała im życie. Mimo że Bonn, z którego pochodziła moja mama, było dużo spokojniejsze niż Berlin, po nocy kryształowej to był ostatni moment na bezpieczny wyjazd. Gdyby nie opuścili Niemiec, na pewno wylądowaliby w obozie w Theresienstadt, gdzie znalazła się cała elita, prawnicy, profesorowie itp., a przecież w Niemczech Żydzi byli całkowicie zasymilowani i stanowili elitę. Ciocia Maud często też zapraszała nas na weekendy do swojej posiadłości. Na kolacji tatuś musiał być w smokingu, mama w wieczorowej sukni i my z siostrą też w party dresses. Mnie te kolacje wykańczały, bo butler, czyli lokaj, chodził wokoło stołu i cały czas szeptał coś do ucha, a ja nie wiedziałam, co on naprawdę powiedział. Jak mówiłam „proszę”, to na przykład dostawałam rybę, której nienawidziłam, a jak mówiłam: „nie, dziękuję”, to wszyscy dostawali jakieś niesamowite melby na deser, a ja nie. Tak samo nie wiedziałam, który widelec do czego służy, a nakrycie składało się z wielu sztućców. Poza tym to były takie czasy, jak to się mówi w Anglii: dzieci powinny być seen but not heard (nie wolno nam się było odzywać).
Posiadłość aunt Maud, Mottisfont Abbey w Hampshire w Anglii.
Czy ciocia Maud miała dzieci? Czy utrzymujecie kontakty?
Niedawno odezwała się do nas Emily Russell, która jest wnuczką cioci, i z jej pamiętników dowiedziała się całej historii – była nią wstrząśnięta. Chciała odnaleźć tę rodzinę pochodzącą z Niemiec, którą uratowała jej babcia. Pytała nas o różne osoby opisywane przez Maud. Jedną udało mi się rozszyfrować. To była Tante Derthe, siostra Paula, ojca Maud, która zawsze nosiła się na czarno i zawsze miała zaciągnięte zasłony w oknach. Mama czasami zabierała nas do niej, a myśmy się jej bały, ale trochę też się wygłupiałyśmy i nazywałyśmy ją zamiast Tante Derthe, aunty Dirty. Ale dużo częściej bywałam u cioci Maud, która miała pałac w Hampshire. Ten piękny budynek po jej śmierci przeszedł na własność państwa i dzisiaj można go zwiedzać. Jest tam niesamowity salon, wymalowany przez Whistlera, bardzo znanego wówczas malarza. Namalował tam sztuczne zasłony z gronostaja, a przy suficie fryz i słoik z pędzlem, które wyglądają, jakby były tam zostawione przez artystę. Tkwi mi to w pamięci, bo kiedy byłam mała, bardzo mi imponował ten salon. Ciocia Maud również. Okazało się, że była kochanką Iana Fleminga, który napisał wszystkie książki o Jamesie Bondzie. Była od niego 16 lat starsza.
Sławny salon malowany przez amerykańskiego malarza Whistlera.
Aunt Maud.
Ślub moich rodziców, 2.02.1943 r.
Tata wraca z wojny i poznaje Irenkę, 1945 r.