Читать книгу Zamki na piasku. 20 obrazków z życia dziennikarza - Konrad Piasecki - Страница 6

Jak zabiłem ministra, czyli dziennikarskie ścieżki wiodą czasami pod górę

Оглавление

Podejrzewam, że niektórzy rodzą się dziennikarzami. Mają do tego zawodu predyspozycje, które i im samym, i światu niemal od zawsze mówią: „Będzie z niego rasowy dziennikarz”. Choć kusił mnie ten zawód, brakowało mi i pewności siebie, i śmiałości, i obycia, i wiary we własne możliwości. Jedynym, co mogło predestynować mnie jakoś do tego fachu, była jakaś przedziwna fascynacja polityką. Od dziecka intrygowała mnie ona niezmiernie i choć może brzmi to dziś niewiarygodnie, jako dziewięcio-, dziesięciolatek wczytywałem się w biuletyny KOR-u i regularnie oglądałem Dziennik Telewizyjny. Zaraz potem karnie chodziłem na solidarnościowe demonstracje, uciekałem przed ZOMO, obserwowałem msze za ojczyznę, a w czasach licealnych angażowałem się w mikrodziałalność antysystemową.

To śmieszne, ale mimo upływu ponad dwudziestu pięciu lat świetnie pamiętam moment, w którym po raz pierwszy pomyślałem sobie, że chciałbym zostać dziennikarzem. A właściwie – radiowcem. Był mroźny, zimowy wieczór. Błękitny wieżowiec – wówczas jeden z najwyższych w Warszawie – tonął w mroku. Tylko w kilku oknach, na którymś z jego najwyższych pięter, widać było światło. Wiedziałem, że właśnie tam mieści się redakcja jednej z pierwszych komercyjnych rozgłośni radiowych w Polsce. Patrzyłem w te oświetlone okna i myślałem, że fantastycznie byłoby móc kiedyś zasiąść w studiu radiowym. Wtedy to marzenie wydawało mi się mocno utopijne, nierealne. A droga do tego, by wejść do jakiegokolwiek studia, wydawała mi się tak długa i najeżona tak wieloma trudnościami i niewiadomymi, że nie za bardzo wierzyłem, bym miał kiedyś na nią wkroczyć.

Niepewność towarzyszyła mi również dwa lata później, gdy już popróbowałem swoich sił w prasie i zacząłem radiową przygodę w Mannowsko-Maternowskim Radiu Kolor, dostałem ofertę pracy w RMF-ie, który uzyskał właśnie koncesję na nadawanie ogólnopolskiego programu. Miałem zostać w nim warszawskim, przede wszystkim politycznym reporterem i straszliwie się obawiałem, czy podołam temu wyzwaniu. „Mam dwadzieścia trzy lata, nieskończone studia, jeszcze niewiele wiem o świecie i życiu. Czy będę w stanie mówić coś mądrego milionom ludzi?” – myślałem i mówiłem na głos, zastanawiając się, czy nie odrzucić propozycji. Ostatecznie ambicje zwyciężyły. I to okazało się kluczem do dalszej zawodowej drogi.

W RMF-ie byłem reporterem, prowadziłem programy, robiłem wejścia na żywo do serwisów informacyjnych i programów, ale też prowadziłem wywiady. Jeden z pierwszych – co było dla mnie i zabawne, i nieco stresujące – z Tomaszem Nałęczem, który parę dni wcześniej egzaminował mnie z historii najnowszej. I postawił mi, ku memu niezadowoleniu, zaledwie tróję z plusem, co mu potem wielokrotnie przypominałem. W którymś momencie doszedłem do wniosku, że to właśnie rozmowy na żywo są czymś, co najbardziej mnie bawi, i że prowadzenie codziennego, porannego, radiowego wywiadu politycznego – to byłoby to coś, ku czemu mogłaby wieść moja zawodowa ścieżka.


Nie była ona bardzo prosta. Bywały czasy, że czułem się nie do końca doceniany, a moje ambicje pozostawały niezaspokojone. Ale wreszcie we wrześniu 2006 mój plan zaczął nabierać realnych kształtów i najpierw na zmianę z Kamilem Durczokiem, a potem samodzielnie jąłem prowadzić codzienny Kontrwywiad RMF FM. A paręnaście miesięcy później także Piaskiem po oczach w TVN24.

Kiedyś próbowałem je wszystkie policzyć. Ale chyba nie sposób zrobić tego precyzyjnie. W każdym razie na pewno mam za sobą co najmniej parę tysięcy wywiadów, rozmów przeprowadzanych w radiowych i telewizyjnych studiach, spotkań w cztery oczy z politykami, decydentami oraz postaciami życia publicznego – tymi, którzy są na topie albo stamtąd właśnie spadają. Z tymi, którzy wiedzą, że przegrali, i z tymi, którzy wciąż wierzą, że ich gwiazda jeszcze kiedyś zaświeci. Ale też z tymi, którzy nigdy nie myśleli, że znajdą się w centrum zainteresowania ani o to nie zabiegali, a nagle znaleźli się w światłach reflektorów i muszą albo chcą opowiadać światu swoją historię. Są takie, których kompletnie nie pamiętam, i po latach ze zdziwieniem oglądam je czy odsłuchuję. Są takie, które wryły mi się w pamięć głęboko ze względu na ich dramatyczny, niezwykły przebieg albo niezwyczajne okoliczności, które im towarzyszyły. Wspominam je do dziś, bo i trudno nie wspominać przerwania wywiadu z późniejszym ministrem obrony, który tak się zapamiętał w walce o swoje racje, że zarzucił mi „wysługiwanie się agenturze”. Uznałem, że to stwierdzenie uniemożliwia prowadzenie dalszej rozmowy, i zakończyłem wywiad. Mój gość wyszedł ze studia bez pożegnania. Ale miałem i takiego rozmówcę, który tuż przed wejściem na antenę oświadczył, że na temat swej niedawnej dymisji nie będzie rozmawiał i że jeśli o to zapytam – to on zerwie wywiad. Twierdził w dodatku, że uprzedzał o tym swojego asystenta, który miał z kolei powiedzieć o tym mojej wydawczyni. Ja przekonywałem go, że rozmowa bez tego wątku nie ma sensu i będzie kompromitującym dowodem na to, że on stawiał warunki, a ja na nie przystałem. Na minutę przed wybiciem 8.02, o której zawsze rozpoczynałem wywiad, i on, i ja dzwoniliśmy – on do swojego asystenta, ja do wydawczyni – by dowiedzieć się, jak wyglądały te porozumienia. Nie za wiele ustaliliśmy, na sekundy przed wywiadem odłożyliśmy więc telefony, on wycedził: „Jedno pytanie może pan zadać”. Oczywiście zadałem więcej, eksminister wyszedł obrażony, ale po paru latach o urazie zapomniał i do mnie znów przychodził.

Tych obrażonych zresztą mam na koncie znacznie więcej, bo politycy obrażają się łatwo i o różne rzeczy. Jedni o to, że pytałem za ostro. Inni, że ich długo, zbyt długo w ich mniemaniu, nie zapraszałem. Jeszcze inni mają żal, że stacja, w której pracuję, ich skrytykowała, więc za karę – jak mówili – do mnie przychodzić nie będą. Jeden z ministrów obraził się kiedyś za to, że zadałem mu pytanie zbyt późno, bo na koniec wywiadu. I on, zanim dobrze myśli pozbierał, zanim przypomniał sobie deklarację, której jego rząd nie zrealizował, i zanim jakoś się z tego wytłumaczył, to już zeszliśmy z anteny.

Czasem zresztą problemy zaczynają się już na etapie dowiezienia gościa do studia. Są tacy, którzy za punkt honoru uznają wpadanie do siedziby radia czy telewizji w ostatniej chwili. Tak by ich ranga została wzmocniona tym, że na nich czekano, że przestępowano z nogi na nogę, że się denerwowano. Sądzą, że w ten sposób zbijają prowadzącego z pantałyku, bo ten, gdy wreszcie na trzydzieści sekund przed emisją ujrzy gościa w studiu, będzie tak uradowany, że zapomni o co mocniejszych pytaniach. Nie odbierają więc telefonu, nie wsiadają na czas do taksówki, każą się pospieszać, a i tak na to pospieszanie nie reagują. Absolutnym mistrzem świata był w tym pewien poseł, europoseł, a potem medialny prezes. Mistrzem? Arcymistrzem! Opisanie historii jego docierania do studiów zajęłoby grube tomy. Z tym jegomościem można było być umówionym na przykład na środowy poranek. I przez cały wtorek „odbijać się” od automatycznej sekretarki w jego telefonie, dostając zarazem SMS-owe zapewnienia, że pamięta o umówionym spotkaniu. W końcu się odzywał. O 23.00, w nocy z wtorku na środę. O wywiadzie pamiętał, ale akurat był w samochodzie w okolicach Norymbergi i… nie wiedział, czy zdąży dojechać do Warszawy. Ale zapewniał, że do jakiegoś studia na pewno dojedzie. Może we Wrocławiu, a może w Gdańsku. Prosił, żeby dzwonić o 6.00. O 6.00 okazywało się, że dojeżdża właśnie do granicy niemiecko-polskiej i… że „oczywiście zdąży” do Wrocławia. O 7.00 miał do tego Wrocławia jeszcze sto kilometrów, ale „co to dla mnie”. O 7.53 miał jeszcze kilometr, ale „kilometr to w tym czasie przejdę”. O 8.00 szukał miejsca do parkowania. O 8.01 wchodził do windy. O 8.01.40 wpadał do studia, żądając po drodze kawy, „bo mało spałem”, i o 8.02, jak gdyby nigdy nic, meldował się na antenie.

Parę razy jego pewność siebie okazywała się nadmierna i jednak się spóźniał. Po czym gorąco przepraszał, zapewniał: „następnym razem będę kwadrans przed czasem”, i wracał do starych nawyków.

Rozmowy z politykami, o świcie i nie tylko, dostarczają zresztą wielu zupełnie niepolitycznych obserwacji. Oto zjawia się w studiu minister. Oczy ma nieco przekrwione. Wygląda… nawet nieźle, ale zapach wody kolońskiej nie jest w stanie ukryć wszystkiego. „Ciężki był wieczór. Oj, ciężki. Najpierw piliśmy w swoim gronie. Kulturalnie – wino. Ale potem przyszli koalicjanci, ludowcy… a z nimi zabawa jest konkretna. Bez wódki się nie da. O 3.00 skończyliśmy…” Ten minister na antenie dał sobie jednak radę. Czego nie można powiedzieć o wszystkich.

Oto dzień dymisji innego ministra, który wydawał się całkiem dobrze rokującą gwiazdą polityki. Biuro Ochrony Rządu przywozi go do studia na sygnale i w ostatniej chwili. Przed wejściem na antenę minister jest dziwnie małomówny. Bywa. Zaczynamy rozmowę. Minister wykazuje się swobodą, elokwencją, ale w pewnym momencie ta swoboda i elokwencja zdają się jednak nadto swobodne i elokwentne. A gdy zaczynają się pochwały pewnej wódki, a potoczysta mowa staje się nieco niewyraźna, moje podejrzenia zaczynają rosnąć… Rozmowa się kończy, ministra ze studia wyciąga niemal na siłę jego rzecznik prasowy. Podobno – tak mówiono – poprzedni wieczór trwał bardzo długo, a minister, żegnający się z podwładnymi, skończył go w strasznym stanie. Ale może to tylko plotki… Na własne oczy widziałem za to, że inny mój gość, w dniu uchwalenia ważnej dla niego ustawy, przysnął sobie w pokoiku, w którym czekało się na wejście do studia telewizyjnego. I to przyśnięcie nie było raczej wyłącznie skutkiem zmęczenia. Potem, w trakcie programu, parę razy język mu się poplątał, a wątek zgubił, ale zakończył wywiad tak radosnym machaniem do widzów, że ci wiele mu zapewne wybaczyli.

Pełnia życia, którą cieszy się część polityków, daje o sobie znać także w innych sferach. Ranek. Do studia wchodzi poseł. Siada, ale coś dziwnego dzieje się w okolicach guzików jego koszuli. Próbuje je przysłaniać, naciąga poły marynarki. Potem pyta, czy szpilki nie mamy. Od słowa do słowa – choć poseł, jak może, prawdę skrywa – okazuje się, że przyjechał do stolicy w jednej koszuli, poszedł na randkę, a dama okazała się wielce płomienna, koszulę na pośle rwała i guziki padły ofiarą jej namiętności. Więc rano poseł, chcąc nie chcąc, musiał włożyć uszkodzoną koszulę. Oto inna anegdotyczna historia: młody gwiazdor polityki, jeszcze żyjący samotnie, opowiada (oczywiście nie na antenie), że wie, iż stan kawalerski wypadałoby zmienić, ale jest tak zarobiony, że nie za bardzo ma czas na poszukiwanie kandydatki na połowicę. „A same pana nie szukają?” – pytam. „Proszę pana, pewnie, że szukają. Jakie ja listy dostaję. Czego one mi w nich nie proponują i nie obiecują. Spotykać się chcą. Ale mowy nie ma. Nie skorzystam, bo wie pan, jak to się może skończyć. Umówię się, dojdzie do czegoś, a potem się okaże, że ją Urban przysłał, i napiszą, że nie stanąłem na wysokości zadania, zawiodłem. Nigdy w życiu!”

Nie ma jednego, uniwersalnego i idealnego przepisu na wywiad. Ale gdybym go musiał stworzyć i do czegoś porównać – miałby coś wspólnego z przepisem na dobrą potrawę. Najlepiej z kuchni tajskiej, bo ta wychodzi z założenia, że danie musi zawierać tyle dobrze skomponowanych smaków, ile tylko się da. A zatem jest w nich i słoność, i słodycz, i smak kwaśny, i ostry, i smak umami. I sól, i cukier, i aromat limonki, i trawy cytrynowej, i ostrość chilli, i smak mięsny czy sojowy. I miękkość, i chrupkość… Dobry wywiad – taki, który lubię czytać, lubię go słuchać albo staram się go zrobić – to taki, który jest miejscami bardzo poważny, a miejscami robiony z uśmiechem, miejscami ostry, przyszpilający rozmówcę, miejscami pozwalający mu się nieco „wygadać” i dający mu pole do rozwinięcia myśli. Wywiady wyłącznie dociskające, robione niczym sparing bokserski, bez chwili oddechu, bywają męczące i nieznośne. Z kolei wywiady powolne, rozwlekłe, bez tempa i ikry bywają oczywiście ciekawe i mądre, ale są też niezmiernie nużące i trudne do przebrnięcia. Dobry wywiad często ma też w sobie coś z gry, siłowania się, przeciągania liny albo wzajemnego szachowania i polowania na chwilę słabości, która obnaży rozmówcę.

Wywiadom poświęciłem lwią część swego – poważnie to zabrzmi – zawodowego ćwierćwiecza. Czy to jest coś, co dało mi w nim najwięcej satysfakcji – pewnie tak, choć wiele relacji, reportaży czy zdobytych newsów również wprawiało mnie w stany bliskie euforii. Zwłaszcza news – ekskluzywna informacja, coś, co dziennikarze zwą czasem scoopem, przynosi gigantyczną dawkę stresu, adrenaliny, a jeśli się udaje – endorfin. Pamiętam ten smak, gdy wieczorem – a był to styczniowy wieczór 2018 – dostałem informację, że następnego dnia dojdzie do rewolucji w rządzie i – między innymi – zdymisjonowany zostanie sam Antoni Macierewicz. News brzmiał sensacyjnie, a źródło, z którego go dostałem, było bardzo wiarygodne. Ale święta zasada mówi: sprawdzaj. Zacząłem więc potwierdzać tę informację, co było o tyle trudne, że jeszcze do niewielu osób dotarła. Po kilkudziesięciu minutach z duszą na ramieniu zdecydowałem – puszczam. Napisałem na Twitterze, kto z rządu wypada, a kto do niego wchodzi, i rozpętałem lekkie szaleństwo. W mediach społecznościowych krzyżowały się opinie, że tak, że te zmiany są bardzo prawdopodobne, z sugestiami, że zwariowałem i że będę się wstydził tego, że rozpowszechniam fake newsy. Jakaż była zatem moja satysfakcja, gdy następnego dnia o świcie kolejni ministrowie odbierali dymisje i na ich miejsce wchodzili następni. A mój news sprawdził się co do joty. Niby człowiek przeżył już takich chwil sporo, ale każda kolejna cieszy.


Czasy przedradiowe, moje pierwsze teksty opublikowane w „Expressie Wieczornym”, 1992

Gorzej jednak, gdy nie wyjdzie. I gdy ze spuszczoną głową i sromotą okrutną przychodzi prostować i odwoływać newsa nieprawdziwego, wpadkę. I tych było sporo. Najbardziej pamiętna? Gdy niemal „zabiłem” świeżo odwołanego ministra sportu i jednego z bohaterów afery hazardowej Mirosława Drzewieckiego. A było to tak: wieczór, dostaję sygnał, że przebywający w USA i szykujący się na przesłuchania przed komisją śledczą Drzewiecki trafił do szpitala. „Coś poważnego?” – pytam rozmówcę. „Tak, prawdopodobnie zawał. Jest nieprzytomny, leci do niego żona”. Było bardzo późno, postanowiłem więc ze sprawdzeniem informacji poczekać do poranka. Traf chciał, że akurat gościłem w studiu jednego z partyjnych kolegów Drzewieckiego. Po zrobieniu wywiadu spytałem więc o niego, a mój rozmówca potwierdził, że tak, że jest bardzo źle, że nie wiadomo, czy eksminister z tego wyjdzie. A jeśli nawet, to na razie nie ma szansy przylecieć na przesłuchanie. Mam dwa źródła? Mam! Daję więc informację na antenę. I machina rusza. Na ekranach telewizorów pojawiają się żółte paski, na moje szczęście informacje o przypadłości kolegi potwierdza jeden z liderów PO, ale po półgodzinie coś zaczyna zgrzytać. Rozmówcy wypytywani przez media już nie są pewni, czy naprawdę coś się stało, a jeśli tak, to co. Wreszcie pada oficjalne dementi. Czuję się, jakbym dostał w łeb. Szukam wyjaśnień, co się naprawdę wydarzyło. I już wiem. Owszem, Drzewiecki zadzwonił do żony, mówiąc, że się źle czuje i że jedzie do lekarza czy do szpitala. Po czym przestał odbierać telefon. Spanikowana żona zadzwoniła do kogoś z PO i poskarżyła się, że nie może się porozumieć z mężem. Ten zaczął rozpowiadać, że żona nie ma z Drzewieckim kontaktu, brak kontaktu został w stugębnej opowieści zastąpiony sformułowaniem, że jest nieprzytomny. A jak nieprzytomny – to pewnie zawał, a jak zawał, to nie wiadomo, czy się z tego wyliże… Tak rodzą się medialne bomby, które okazują się czasem kompletnymi niewypałami.

Dziennikarstwo… To trudny i cholernie kapryśny zawód. Niedający łatwych odpowiedzi na pytanie, jak w nim zacząć, co robić, by wciąż dawał satysfakcję, by nie wypalał, by przynosił więcej sukcesów niż porażek. Wśród pracujących w nim ludzi, których miałem okazję poznać, wielu było takich, o których myślałem, że są świetni, że zajdą daleko. A ci gdzieś po drodze rezygnowali z tej ścieżki. Z bliska obserwowałem proces załamywania się potęgi prasy papierowej i rozwoju mediów internetowych. To był przełom, który poczynił w mej profesji niemałe spustoszenie. Trend wypierania druku na rzecz literek migających na ekranie komputera, tabletu, smartfona wydaje się niepowstrzymany. Choć niekoniecznie i nieautomatycznie musi oznaczać on pogarszanie się zawodowych standardów.

To, co na pewno trzeba w tym zawodzie mieć, to pasja i ambicja. To one sprawiają, że dzwoniący codziennie o 5.43 budzik, mimo wszystko skłania człowieka do tego, by ruszył walczyć o zdobycie newsa, zrobienie dobrej rozmowy, zaskoczenie gościa mocnym pytaniem na otwarcie i doprowadzenie do tego, by z wywiadu wynikło coś więcej niż to, że się odbył. Mimo upływu lat staram się i tę pasję, z którą zaczynałem, i ambicję wciąż zachowywać. A gdy którejkolwiek z nich zabraknie, oddam się pewnie innej pasji – będę czytał literaturę faktu, biegał maratony, pomyślę o uprawie winorośli albo robieniu kozich serów.

Zamki na piasku. 20 obrazków z życia dziennikarza

Подняться наверх