Читать книгу Niezwykli patroni ulic Warszawy - Kordian Kuczma - Страница 5
ОглавлениеWstęp
W tym roku mija sto lat od jednego z najważniejszych wydarzeń historii Warszawy z punktu widzenia osoby zainteresowanej nazewnictwem tego miasta. W 1916 r. wybrana pod auspicjami niemieckich okupantów Rada Miejska, korzystając z likwidacji carskiej cenzury, nadała kilkunastu ulicom imiona wybitnych Polaków. Proces ten rozpoczął się 1 kwietnia od Woli i Targówka, 12 sierpnia objął Śródmieście wraz z ustanowieniem ulicy Romualda Traugutta, natomiast apogeum osiągnął 26 października. Spośród stołecznych nazw pamiątkowych, starszy rodowód ma tylko kilka, m.in. Chopina, Kopernika i Moniuszki. Dla porównania, w listopadzie 2015 r. liczba patronów warszawskich ulic, placów, alej i skwerów wynosiła 1227 (prawie 23% wszystkich nazw, ale trzeba pamiętać, że inne również na różne sposoby nawiązują do historii) i najprawdopodobniej nadal będzie rosnąć.
Rocznica ta przeszła bez echa, choć nazwy ulic znajdują się w ostatnim okresie w centrum uwagi opinii publicznej. Temat dekomunizacji pamięci historycznej zawsze stanowił powód do kpin. Gdyby nie wzmianki o sporach dotyczących upamiętnienia kardynała Aleksandra Kakowskiego i Batalionu Platerówek w tygodniku „Polityka” w latach 90. XX wieku, być może nie powstałaby ta książka. Po wejściu w życie ustawy z dnia 1 kwietnia 2016 r. o zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego przez nazwy budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej władze miast znalazły się w potrzasku między dalszym honorowaniem zdrajców Ojczyzny a narażaniem mieszkańców na koszty związane ze zmianami.
Niewiele osób zwraca uwagę na inny aspekt sprawy, który uwydatniło pominięcie niektórych nazw w poprzednich etapach przemianowań. Być może to kwestia przypadku, by nie rzec niechlujstwa, podobnie jak peryferyjne umiejscowienie tak kojarzących się z PRL ulic, jak Hanki Sawickiej, Janka Krasickiego, czy Róży Luksemburg, ale ówczesne władze stolicy dopuściły się tego, co dziś medioznawcy nazywają „trollingiem”. Być może świadomi kruchego fundamentu demokracji ludowej, wybierali często patronów bliskich im ideowo, ale na tyle anonimowych, aby mieszkańcy danego rejonu prędko zapomnieli o ich rodowodzie i nie domagali się ich usunięcia przy nadarzającej się okazji.
Czy jednak nazwy ulic powinny służyć promocji „biernych, miernych, ale wiernych”, podobnie jak PRL-owska polityka personalna? Koncepcja patrona elementu przestrzeni miejskiej jako wzorca do naśladowania dla kolejnych pokoleń jest w miarę nowa. Jej korzeni można dopatrywać się w okresie rewolucji francuskiej, gdy rewolucjoniści wprowadzali „wolnościową” nomenklaturę na miejsce rojalistycznej i chrześcijańskiej. W XIX wieku państwa katolickiego i protestanckiego kręgu kulturowego zaroiły się od ulic i placów noszących imiona bohaterów pasujących do przeważających w dyskursie intelektualnym idei nacjonalistycznych i romantycznych, a następnie pozytywistycznych – od postaci ze średniowiecznych sag przez poetów i kompozytorów po burmistrzów, przemysłowców i filantropów. Upowszechnieniu tego modelu nazewniczego sprzyjały gwałtowne postępy industrializacji.
Pech Warszawy polegał na tym, że pozostawała w tym okresie pod panowaniem rosyjskim, gdzie jedynymi dopuszczalnymi patronami byli członkowie rodziny carskiej, gubernatorzy zaborcy oraz prawosławni święci. Jednocześnie pierścień fortyfikacji ograniczył przestrzeń, na której mogły wyłaniać się bardziej tradycyjne nazwy nawiązujące do lokalnej topografii, dróg wyjazdowych lub zajęć ludności. W II Rzeczypospolitej zaczęto w szybkim tempie nadrabiać dystans dzielący stolicę od niektórych miast dawnego zaboru austriackiego, nadając w nowo zabudowywanych rejonach stołecznej aglomeracji nazwy inspirowane głównie dziejami i geografią Polski. Po II wojnie światowej nastąpił okres najpierw uzupełniania, a później zastępowania „burżuazyjnych” patronów elementami nawiązujących do różnych nurtów tradycji lewicowej, w tym totalitarnej.
Pocztówka z 1905 r. ze zbiorów Rafała Bielskiego
W publicystyce naukowej pojawiają się czasem moim zdaniem przesadzone stwierdzenia, że komunistyczne porządki doszczętnie skompromitowały ideę nazewnictwa pamiątkowego. Mniej pamięta się, że na specyficzny warszawski stosunek do niego wpłynęło przede wszystkim rozszerzenie granic miasta w 1951 r. oraz kolejne ich korekty, aż po przyłączenie Ursusa dwadzieścia osiem lat później. Dublujące się nazwy w przyłączanych osiedlach były zastępowane określeniami luźno nawiązującymi do swoich poprzedników. Kościuszkę zastępował uniwersał, Reymonta – Boryna, Sobieskiego – buńczuk. W ten sposób nazwa ulicy nieuchronnie z nośnika idei stawała się mniej lub bardziej przypadkowym zbiorem liter.
Blokowiska i willowe przedmieścia Warszawy powstawały w czasach nasilania się nazewniczego postmodernizmu – kreowania przyjaznej atmosfery i poczucia piękna poprzez odwołania do przyrody, minerałów lub używanie pozytywnie nacechowanych przymiotników, nawet tak kolokwialnie brzmiących jak „fajny”. Nietrudno się więc dziwić, że każda propozycja uczczenia na mapie miasta wybitnej postaci lub zasłużonej organizacji owocuje lawiną narzekania na nadmiar martyrologii i klerykalizmu w polityce historycznej, nienawiść wnioskodawcy do lewicy oraz marnowanie czasu na nieistotne drobiazgi, „skoro ulice można ponumerować jak w USA”. Trudno traktować takie anonimowe ataki poważnie, jeszcze trudniej jednak nie dostrzegać ich absurdalności.
Pocztówka z 1910 r. ze zbiorów Rafała Bielskiego
Nie ma kraju, który nie chlubiłby się heroizmem swoich obywateli w czasie II wojny światowej, nawet jeżeli wydał jedynie garstkę bohaterów dryfujących po morzu podłości i tchórzostwa. W niektórych aglomeracjach świata, np. w Buenos Aires czy Sofii, odsetek ulic imienia generałów i partyzantów jest o wiele wyższy niż w Polsce. Nawet najmocniej hołdujące politycznej poprawności zachodnie społeczności nie usuwają nazw nagromadzonych przez wieki nawiązujących do świętych i duchownych – jeżeli nie z szacunku do ich wrażliwości na potrzeby bliźnich, to z czystego lenistwa. Rozsianie ulic noszących imiona socjalistów nurtu niepodległościowego po różnych dzielnicach utrudnia dostrzeżenie, że PPS (w tym, co dziwne jak na partię zwalczającą dwuizbowość parlamentu, jej klub senacki z lat 1928-30) jest w warszawskim nazewnictwie reprezentowana nieproporcjonalnie licznie w porównaniu do wpływów politycznych endecji w stolicy. Wreszcie państwem, które numeruje drogi jeszcze bardziej konsekwentnie niż USA (czy to nie tam znajdują się liczne Kosciuszko i Pulaski Street?) jest stojąca niżej od Polski w rankingach wskaźników rozwoju społecznego Kolumbia...
Pocztówka z 1907 r. ze zbiorów Rafała Bielskiego
Pomysł napisania tej książki narodził się więc z irytacji, a przede wszystkim z niezgody na wrzucanie wszystkich warszawskich patronów do jednego worka z kilkoma „czarnymi owcami”. Wielu z nich to przecież postaci o niezwykłych życiorysach i dokonaniach, które zapewniły im rozgłos daleko poza granicami naszego kraju. Niestety, często był to jedynie chwilowy rozgłos, dlatego tym bardziej warto przypomnieć, dlaczego dziś również mogą inspirować mieszkańców ulic ich imienia. Czytając ich biografie nie sposób się nudzić, ponieważ nie brakowało w nich wątków sensacyjnych, a nawet humorystycznych. Zawartość tej książki to coś więcej niż wypracowanie na temat „Polska Winkelriedem narodów”, czy znane ze słabych filmów schematyczne, przez co mało wiarygodne scenariusze „od pucybuta do milionera”.
Chciałbym zachęcić czytelników do dyskusji, jakim celom powinno przyświecać warszawskie nazewnictwo? Czy zadowala nas jego dzisiejsza przypadkowość? Czy powinno stanowić odbicie stołecznego charakteru naszego miasta, jego miejsca wśród europejskich metropolii, właściwej tylko jemu tradycji, historii poszczególnych dzielnic? Jeżeli choć jeden czytelni(cz)k(a) po zapoznaniu się z niniejszą publikacją, poczuje potrzebę oddania honoru któremuś z zapomnianych bohaterów, uznam swój obowiązek za spełniony. Jeżeli „tylko” dostarczy pouczającej rozrywki, również będę usatysfakcjonowany.
dr Kordian Kuczma
Warszawa 2016