Читать книгу Dom przy ulicy Amélie - Кристин Хармель - Страница 6
Rozdział pierwszy
ОглавлениеMarzec 2002
Śpi obok mnie, jej szczupła klatka piersiowa wznosi się i opada, a mnie już jej brakuje. Piasek w klepsydrze przesypuje się, nieuchronnie zmierzając do końca. Czasu nigdy dość, gdy ktoś staje się częścią nas. Mieliśmy szczęście, moja żona i ja, że przeżyliśmy wojnę, i nie ma dnia, byśmy nie myśleli o tych, których straciliśmy. Wiem, że to z mojej strony zachłanność, gdy pragnę przeżyć z nią jeszcze tydzień, miesiąc, jeszcze rok, bo przecież dano nam już tyle czasu. Ostatnie pół wieku było dla nas niespodziewanym darem – może darem, na który nie zasługiwaliśmy.
Jednak wciąż nie mogę pozwolić jej odejść. Nie potrafię sobie wyobrazić świata bez niej, ponieważ moje życie właściwie rozpoczęło się w dniu, gdy się poznaliśmy. Ale w tej chwili jestem tak samo bezsilny w chronieniu jej jak przez wszystkie tamte lata w Paryżu, chociaż zarówno wtedy, jak i teraz, łudziłem się, że mam pewne sprawy pod kontrolą.
Wstaję cichutko, żeby nie zakłócić jej wypoczynku. Gdy się obudzi, ból wróci, więc choć tęsknię za jej towarzystwem, cieszę się, że ma chwilę wytchnienia.
Powłócząc nogami, idę do kuchni, gotuję wodę w czajniku elektrycznym, zalewam torebkę herbaty Earl Grey i wychodzę na frontowy ganek. Nastał marzec, powietrze jest rześkie, tak rześkie, jak to bywa tutaj, w Antelope Valley, jakieś sto kilometrów na północ od Los Angeles. Wpatruję się w mglisty poranek. Widok pierwszych kwiatów wiosny zapiera mi dech. W nadchodzących tygodniach pola pokryją się jaskrawymi odcieniami żółci, pomarańczu i czerwieni. Moja żona prawdopodobnie już tego nie dożyje, ale przynajmniej po raz ostatni dane jej będzie zobaczyć choć to: początek kwitnienia maków na łąkach.
– Dziękuję – mówię, spoglądając do góry, tam gdzie, jak sobie wyobrażam, musi mieszkać Bóg. – Dziękuję Ci za to.
Ostatnio często rozmawiam z Bogiem, co jest o tyle dziwne, że podczas wojny spierałem się, że On nie istnieje. Jednak w latach, które nastąpiły potem, ku własnemu zaskoczeniu, powoli wracałem do wiary. Rozpoczęło się to wraz z pojawieniem się naszej córki Nadii, ponieważ niezaprzeczalnie to był cud. A gdy urodziła troje własnych zdrowych dzieci, uwierzyłem jeszcze mocniej. Później doczekaliśmy się z żoną prawnuków i nie miałem już wyboru, musiałem uznać istnienie siły wyższej.
Może w jakimś sensie zawsze wiedziałem, że On jest. Jakie inne bowiem byłoby wytłumaczenie tego, że ja i moja żona zdołaliśmy się odnaleźć w samym środku chaosu przed laty?
Gdy wpatruję się w pofałdowane pola, rozpościera się przed moimi oczami całe nasze życie tutaj; widzę naszą córkę wirującą w słońcu, nasze wnuki buszujące wśród kwiatów. Popijam herbatę i mrugam kilka razy, żeby wyostrzyć wzrok. Fakt, że ostatnio tak łatwo się rozklejam, wprawia mnie w zakłopotanie. Mężczyźni nie powinni płakać, szczególnie ci z mojego pokolenia. Jednak gdy w grę wchodzi miłość mojego życia, jestem bezsilny wobec zalewu emocji.
Dopijam herbatę i wracam do domu, żeby sprawdzić, co z nią. Powinna jeszcze spać, ale zastaję ją z szeroko otwartymi oczami, odwróconą twarzą do drzwi. Nadal jest piękna, nawet w starszym wieku, nawet gdy poddaje się rakowi, którego wykryliśmy zbyt późno.
– Dzień dobry, kochany – mówi.
– Dzień dobry, moja kochana dziewczyno. – Zmuszam się do uśmiechu.
– Czy maki już zakwitły?
Kiwam potakująco głową, a jej oczy wypełniają łzy. Wiem, że to łzy szczęścia, i podzielam jej radość.
– Na razie tylko jeden – odpowiadam. – Ale niedługo zakwitną następne.
– Jakiego jest koloru, kochanie? Jakiego koloru jest ten pierwszy?
– Czerwony. Pierwszy mak tej wiosny jest czerwony.
– Oczywiście. – Kładzie głowę na poduszce i się uśmiecha. – Oczywiście, że tak.
Znów skupia na mnie wzrok i wpatrujemy się w siebie przez dłuższy czas. Gdy patrzę jej w oczy, zacierają się minione dekady i wracam do dnia, w którym po raz pierwszy ją ujrzałem.
– Muszę cię o coś poprosić – mówi cicho.
– Słucham. – Z góry wiem, co powie.
– Chcę raz jeszcze stanąć na szczycie wzgórza. Proszę...
– Zabiorę cię tam. – Z biegiem lat straciłem siły; w zeszłym roku miałem atak serca i od tej pory nie czuję się sobą. Ale wiedziałem, że to będzie ostatnie życzenie mojej ukochanej i zrobię wszystko, by je spełnić. – Pojedziemy, gdy będziesz gotowa. Poczekajmy tylko kilka dni, aż maki w pełni rozkwitną. – Oczywiście moja prośba jest trochę samolubna; chcę dać żonie powód, żeby jeszcze poczekała, żeby została ze mną dłużej.
Uśmiecha się.
– Tak, masz rację. – Już gaśnie, jej powieki robią się ciężkie, wzrok mętnieje. – To ona powinna tu być, nie ja – szepcze po chwili. – Zawsze powinna tu być.
Oczywiście wiem, o kim mówi: o swojej najlepszej przyjaciółce, tej, która była dla niej jak siostra, a którą tak nieszczęśliwie straciliśmy przed laty.
– Bóg miał swój plan, kochanie. – Nie mogę powiedzieć tego, co naprawdę myślę: że cieszę się, że to moja żona ocalała. Samolubna, okropna myśl, tak? Prawdę mówiąc, żadna z nich nie powinna umrzeć. Los nie zawsze gra fair.
– Wkrótce znów ją zobaczę. – Jej głos słabnie, tak że ledwie słyszę, gdy dodaje: – Po tamtej stronie. Nie sądzisz, że tak będzie?
– Jeszcze nie odchodź – mówię. – Proszę. – A gdy zapada znów w sen, siadam na krześle obok łóżka i zaczynam płakać. Nie wiem, jak będę żył bez niej. Bo prawda jest taka, że od dnia, gdy ją poznałem, wszystko było dla niej. Całe moje życie. Całe moje istnienie. Nie wiem, jak zdołam się z nią pożegnać.