Читать книгу Saga rodu Cantendorfów. Prawdziwa miłość Tom.3 - Krystyna Mirek - Страница 4
ROZDZIAŁ 1
ОглавлениеIm gorsza burza, tym zuchwalej rankiem świeci słońce. Jakby chciało zatrzeć ślady ataku i nie pozwolić na żadne narzekania. Bo jakże to robić, kiedy wokół taka sielanka? Wilgotne liście błyszczą, dokładnie umyta trawa jest soczyście zielona, a powietrze pachnie czystością i orzeźwieniem.
Alice stała na szczycie wzgórza i podziwiała widok. Czuła, jak paruje jej przemoczony do nitki płaszcz. W butach chlupotała woda, a włosy były ciasno przylepione do wilgotnego czoła. Za to panorama, która się przed nią rozpościerała, była przepiękna.
Hrabstwo Cantendorf było wyjątkowe – pokryte łagodnymi wzgórzami, które ukrywały między sobą jasnoniebieskie jeziora, i soczyście zielone połaciami lasów i łąk.
Powietrze krystalicznie czyste, przezroczyste. W oddali, na szczycie wzniesienia, pysznił się zamek Cantendorf. Słońce wschodziło za nim, oświetlając jego mury i delikatnie barwiąc je na różowo. Wysokie wieże wyglądały jeszcze piękniej niż zwykle, otoczone zielenią parku i ogrodów. Posiadłość była ogromna – ciągnęła się od wiekowych murów zamku z dziesiątkami pokoi, długimi korytarzami, zakamarkami, wielką salą balową, sypialnią pana domu, skarbcem i piękną biblioteką, przez szerokie pola i lasy, aż po horyzont.
I to wszystko tak naprawdę należy do mnie – westchnęła Alice. – Do kobiety, która w miejscowej hierarchii zajmuje ostatnie miejsce. Jest sierotą, znajdą, wiedźmą.
Spojrzała jeszcze raz na zamek. Ostatni.
Odwróciła się i ruszyła w drogę. Jeszcze nie wiedziała dokąd. W niewielkim zawiniątku niosła wszystko, co było jej potrzebne do rozpoczęcia nowego życia. Spory zapas monet, mający moc natychmiastowego i skutecznego rozwiązywania drobnych bieżących niedogodności. Zabrała też dwie najcenniejsze książki z przepisami na leki, pełne jej odręcznych notatek. W ciasny rulonik zawinęła trzy najlepsze sukienki i kilka małych flakoników ze specyfikami, które w kilka chwil potrafią zmienić bladą podróżniczkę w elegancką kobietę.
Resztę dobytku miała w głowie i w sercu. Bardzo dobre miejsce, by schować to, co najcenniejsze. Nikt nie mógł jej tego ukraść ani zabrać. Jej największą siłą były umiejętności. Wiedziała, że gdziekolwiek osiądzie, jakiekolwiek miejsce wybierze na nowy dom, da sobie radę. Wieść szybko się rozniesie. Ludzie zaczną do niej przychodzić z chorymi dziećmi i własnymi dolegliwościami. Najpierw tylko sąsiedzi, potem ich znajomi. Początkowo tylko ci biedni, ale z czasem pojawi się pierwszy znaczący gość, któremu lekarze od lat nie potrafią pomóc. Jeśli jej się uda, zaraz następni ustawią się w kolejce. W jej sakiewce zaczną się pojawiać pieniądze.
Westchnęła. Wiedziała bowiem, że jest także druga strona medalu.
Szybko dowie się o niej miejscowy lekarz, najczęściej sam dość słabo wykształcony, choć z dyplomem. Już dawno się przekonała, że brak wiedzy często idzie w parze z wielkimi tytułami. Lekarz poczuje lęk na wieść o jej skuteczności i zacznie buntować mieszkańców przeciw niej. Do jego głosu dołączy się pastor, a potem kilku przedstawicieli znaczących rodów. Alice znów znajdzie się w centrum uwagi. Będą ją nazywać wiedźmą i straszyć nią dzieciaki. Pokazywać palcami, omijać z daleka, opowiadać o niej niestworzone historie. A potem przepraszać, gdy spotka ich jakieś nieszczęście i okaże się, że potrzebują jej pomocy.
Ludzie wszędzie są tacy sami.
A może jednak nie?
Odwróciła się. Jeszcze nie odeszła, a już czuła tęsknotę. Za miejscem, w którym się wychowała. Za wszystkimi wspomnieniami. Choć miała tutaj niewielu przyjaciół, byli oni prawdziwi. Choć zmagała się z uprzedzeniami, to jednak zbudowała życie na własnych warunkach. Miała swój urokliwy domek, a kiedy zaczynała tęsknić za utraconą w dzieciństwie rodziną, mogła usiąść na ławce pod wielką lipą i patrzeć na mury zamku. Jakby zawsze czuła, że coś ją wiąże z tym miejscem. A teraz to, co zawsze tylko podejrzewała, stało się pewnością.
Była częścią rodziny Cantendorfów. Ich jedyną, utraconą córką.
Czuła się z tą myślą bardzo dobrze. Niełatwo jest dorastać, nie mając pojęcia, kim się jest. Ten brak można się starać czymś zapełnić, zbudować nową tożsamość, ale poczucie oderwania od korzeni będzie się odzywać, zwykle w najmniej odpowiednich okolicznościach.
– Czasem lepiej nie wiedzieć – mawiała okrutna, stara kobieta, która ją wychowała.
Zapewne są takie przypadki. Ten jednak okazał się inny.
Alice była córką hrabiny Cantendorf. Nie wiedziała, w jaki sposób znalazła się w domu miejscowej zielarki, cieszącej się złą sławą prawdziwej wiedźmy, ale miała pewność, że nie stało się to z winy jej prawdziwej matki. Hrabina całe życie za nią tęskniła, nie mając pojęcia, że dziewczynka znajduje się tak blisko.
Ta tęsknota dręczyła je obie.
Alice odwróciła się. Nie chciała już do tego wracać. Najważniejsze, że poznała prawdę. Nie zależało jej na zamku, dziedzictwie ani majątku. Chciała tylko wiedzieć, kim naprawdę jest, i osiągnęła swój cel.
Pomogła jej Kate. Rudowłosa młoda dziewczyna, która znalazła długo poszukiwane wyjaśnienie tajemnicy.
Co się z nią teraz dzieje? – zastanowiła się Alice.
Zwykle nie nawiązywała nowych przyjaźni. Była nieufna i nie potrzebowała wielu ludzi dokoła, by odczuwać szczęście. Wystarczało jej zacisze odciętego od świata ogrodu, domu, książek i własnych myśli. Ludzie nie mieli przed nią tajemnic, dlatego wcale jej nie ciekawili. Zawsze uważała, że liczba scenariuszy, według których toczyło się ich życie, była niewielka i w związku z tym zbyt często się powtarzały.
Ale czasem pojawiały się wyjątki. Należała do nich Kate.
Alice ruszyła energicznie z miejsca i szła coraz szybciej, jakby się bała, że kolejne spojrzenie na oddalający się zamek sprawi, że zawróci. A tego nie chciała.
Postanowiła zostawić dawne życie za sobą.
Kate da sobie radę – pomyślała i zatrzymała się na chwilę, by zdjąć płaszcz. Chciała w coraz cieplejszych promieniach słońca wysuszyć przemokniętą nocą sukienkę. Zdjęła też buty. Wolała iść boso, narażając stopy na otarcia o kamienie, niż przy każdym kroku słuchać mlaskania wody w mokrych trzewikach.
Nie musiała się przejmować konwenansami. Nie była przecież damą z towarzystwa. Nikt nie wiedział, że w jej żyłach płynie krew rodu Cantendorfów. To też, paradoksalnie, zapewniało poczucie wolności.
Kate da sobie radę – powtórzyła w myślach i na rozstaju dróg skręciła w prawo. Dukt opadał, a wzniesienie terenu sprawiło, że po chwili mogła już bezpiecznie oglądać się za siebie. Zamku nie było widać.
***
– Wezwijcie wiedźmę! Lekarz nic tu nie pomoże. – Caroline Milton z przerażenia odchodziła od zmysłów.
Czuwała przy córce całą noc. Gorączka nie spadła nawet na chwilę, choć próbowano ją obniżać na wiele sposobów. Lekarz bezradnie rozkładał ręce i nakazywał się modlić.
– Kate jest silna i młoda. – Próbował nieudolnie pocieszać rodziców. – Ale ja bym radził wezwać pastora. Tak na wszelki wypadek – dodał szybko, odwracając wzrok.
Nie musiał tego mówić. Stan dziewczyny był bardzo poważny i nie trzeba było mieć uprawnień lekarskich, by to dostrzec. Gorączka zabarwiła policzki Kate na nieładny ceglasty kolor. Skóra na nich stała się sucha i szorstka, wargi spierzchnięte. Kate spała, ale bardzo niespokojnie. Nic nie mówiła. Oddychała, łapiąc głośno powietrze, jakby ciągle brakowało jej tchu lub osuwała się w dziwne odrętwienie. Wtedy w pokoju zapadała przerażająca cisza.
Do tej jednej sprawy ograniczał się teraz cały świat Caroline Milton. Skurczył się i wszystko inne przestało mieć znaczenie. Liczył się tylko ten jeden dźwięk. Oddech jej dziecka. Wsłuchiwała się w niego czujnie, bo był teraz jedynym łącznikiem z Kate.
Ta dziewczyna była taka dzielna! Kiedy oni wpadali w panikę, Kate, choć najmłodsza, zachowywała zimną krew i zawsze wiedziała, co należy zrobić.
Ale ciąża kochanki narzeczonego ją pokonała.
Trudno się było dziwić. To oznaczało zdradę. Taką najgorszą, jaka może spotkać człowieka, kiedy na całej linii zawodzi pierwsza prawdziwa miłość. Serce jest jeszcze delikatne, niezaprawione w życiowych bojach. Wszystko boli mocniej.
– Moja maleńka dziewczynka – wyszeptała Caroline, głaszcząc ciepłą dłoń córki. – Wracaj do nas. Proszę cię, wracaj do nas.
Kate nie zareagowała.
– Niech ktoś wreszcie pośle po wiedźmę! – zawołała znowu w stronę domowników. – Wpakowała naszą córkę w te kłopoty, niech się teraz na coś przyda.
– Już tam byłam. – Madame Eleonor po raz pierwszy w życiu miała niedbałą fryzurę i ubłocony dół sukni. Biegła na skróty przez pola. Ale w domu Alice nikogo nie zastała. Odpowiedziała jej pustka i zaryglowane okna. Miała złe przeczucia, którymi jednak na razie nie chciała się dzielić. – Po południu spróbuję jeszcze raz. Teraz nikogo nie zastałam.
– Jak to możliwe? – zawołała Caroline. – Do tej pory zawsze była niedaleko. Wtrącała się do każdej sprawy. Kręciła się po naszym ogrodzie. A teraz, kiedy jest najbardziej potrzebna, nawet pani nie może jej znaleźć.
– Przykro mi.
– Wiem, ale to bezwartościowa waluta, kiedy komuś umiera dziecko. – Caroline nawet nie zdawała sobie sprawy, że jest zbyt szorstka i niesprawiedliwa. Cierpiała tak bardzo, że na żadne inne uczucia nie starczyło już miejsca. Bała się, że Kate tym razem sobie nie poradzi. Płomienie ludzkiego życia nie palą się jednakowo. Jedne są równe, inne zaledwie się tlą przez lata, ale bywają takie, które wcześnie płoną wielkim ogniem, by szybko zgasnąć.
Jej młodsza córka taka właśnie była. Energiczna, zbyt żywiołowa i zawsze gotowa do działania. Czy wyczerpała już swój los wielkimi przeżyciami, które jej przypadły na samym początku? Caroline położyła głowę na poduszce córki. Ból rozsadzał jej czaszkę. Migrena nie zmarnowała takiej wybornej okazji do ataku.
Madame Eleonor wycofała się. Słowa Caroline Milton nie były miłe ani specjalnie delikatne, nie miała jednak żalu. Kiedyś sama przeżyła podobną sytuację i rozumiała, jak wielkie towarzyszą jej emocje. Jej syn również walczył o życie i wiedziała, jakie to cierpienie. Człowiek nie panuje nad tym, co mówi.
Wyszła po cichu z sypialni Kate. Postanowiła pójść do Alice jeszcze raz. Usiąść na ławce przed domem położonym z dala od uczęszczanych dróg i poczekać tak długo, jak będzie trzeba.
Nie wierzyła, że Alice mogłaby je teraz zostawić. Porzucić Kate w momencie, kiedy ta najbardziej potrzebowała pomocy. Łączyło je coś więcej niż zwykły układ. To była prawdziwa przyjaźń. Ale czy można się przyjaźnić z wiedźmą?
***
Oddech. To było dziś najcenniejsze słowo w hrabstwie Cantendorf. Oczywiście, nie dla tych, którzy łapali go bez trudu. Ci nawet przez chwilę nie myśleli o tym, że mają dostęp do tego życiodajnego cudu. Taką świadomość zyskuje się wyłącznie wtedy, kiedy jest się w trudnej sytuacji.
Klementyna Hammond w tak dramatycznej nie była jeszcze nigdy. Nawet w najgorszych momentach, kiedy ryzykowała życiem, by chronić rodzinę Cantendorfów, nie czuła tego, co teraz. Takiej rozpaczy i strachu.
Leżała na zimnej kamiennej podłodze i walczyła o każdą kolejną sekundę życia. To była najgorsza noc w jej życiu, choć dotąd zawsze była przekonana, że tamta, podczas której obie z hrabiną straciły swoją maleńką dziewczynkę, pobiła wszelkie rekordy dramatyzmu i nic już nigdy nie będzie w stanie przyćmić tego bólu. A jednak tak się stało.
Nie miała prawa przeżyć tej nocy. Zamknięta w skarbcu bezskutecznie wołała o pomoc. Brak wody, słabe serce, ziąb ciągnący od kamiennej podłogi i strach to były okoliczności zdolne powalić nawet najsilniejszego. Ona jednak walczyła o każde kolejne uderzenie przeciążonego serca. O najsłabszy oddech.
Ta samotna noc, spędzona w zamkniętym skarbcu pełnym pamiątek przeszłości i duchów, które nawiedzały ją aż do świtu, była dla niej przełomowa. Uświadomiła jej po raz pierwszy, co tak naprawdę zrobiła.
Do czego namówiła swoją ukochaną panią. Winne były obie. Ale Klementyna bardziej. Bo to ona wymyśliła i zrealizowała cały karkołomny plan. Teraz nie mogła uwierzyć, że choć przez chwilę wydawał jej się dobry. Ale wtedy myślała inaczej. Uważała wręcz, że jest doskonały. Że ma prawo to zrobić, bo jej intencje są dobre. A słuszny cel uświęca nędzne środki.
Zaczęła służyć w zamku jako mała dziewczynka. Przynosiła drewno do kominków, sypała kaczkom ziarna, biegała na posyłki. Wszystko to za talerz pożywnej zupy w południe, a wieczorem za pajdę chleba z masłem, czasem posmarowaną miodem przez życzliwą kucharkę. Takich dziewczynek było w majątku kilka. Córki służących biegały między personelem i wdrażały się do pracy. Traktowano je dobrze, ale nie miały większego znaczenia dla zamkowych spraw. Jednak Klementyna była bystra. W lot łapała polecenia i miała dar bycia zawsze w miejscu, gdzie jej najbardziej akurat potrzebowano. Doskonale znała zamek. Bez strachu przemierzała długie korytarze, zaglądała do zamkniętych pokojów, ryzykując karą, i zadawała mnóstwo pytań. To denerwowało otoczenie, ale wybaczano jej, bo potrafiła być wsparciem.
Szybko została liczącą się pomocnicą, choć miała dopiero niecałe dziesięć lat. Jako nastolatka awansowała na pokojówkę, a kiedy do zamku przybyła młoda żona hrabiego, stała się jej prawą ręką, powiernicą i przyjaciółką.
Kochała ją. Dbała o nią. Troszczyła się. Żyła jej problemami. Nie spała po nocach z powodu utarczki hrabiny z mężem, jakby to był jej związek. Martwiła się każdą kolejną miesiączką, oznaczającą, że i tym razem nie udało się zajść w ciążę, jakby to ona czekała na dziedzica. Czasem nawet bolał ją brzuch w te dni, choć to było zupełnie bez sensu. To wszystko wyłącznie z dobroci serca. Nie dla korzyści.
Klementyna była kobietą o szlachetnych zasadach, ale też wyjątkowej bystrości umysłu. Kiedy inni załamywali ręce, ona znajdowała sposób na rozwiązanie problemu. To właśnie ją zgubiło. Pierwsze sukcesy przyszły bowiem szybko. Kierując się radami swojej pokojówki, hrabina zreorganizowała pracę służby. Kilka osób zwolniono, zatrudniono nowe. I od razu było widać, jak słuszne i sensowne były te posunięcia. Życie na zamku toczyło się płynniej, zapanował porządek. Hrabina była wdzięczna swojej pomocnicy. A ta rosła w siłę. Powierzano jej coraz ważniejsze sprawy, dawano więcej władzy.
Aż stała się gospodynią, drugą po hrabinie Cantendorf kobietą na zamku. Była wdzięczna za ten społeczny awans. Dostawała dobrą pensję i mogła pomóc swoim rodzicom. Wszyscy ją szanowali. Mogli tak żyć we trójkę przez całe lata, bo Klementyna nie chciała wychodzić za mąż. Nie miała czasu na randki, potajemne uściski i tym podobne sprawy. Dopiero jako dojrzała kobieta pożałowała tego straconego czasu i próbowała go nadrobić, biorąc sobie młodszego kochanka. Ale wtedy żyła tylko sprawami swojej ukochanej hrabiny.
Była u szczytu, kiedy pani na zamku właśnie z nią, jako pierwszą, podzieliła się radosną wieścią. Klementyna znała tajemnicę, jeszcze zanim o wszystkim dowiedział się mąż. I przysięgła sobie, że zrobi co w jej mocy, by chronić przyjaciółkę. Sprawić, by tak długo wyczekiwana ciąża zakończyła się szczęśliwie.
Hrabina przez wiele lat starała się o dziecko. Żyła pod wielką presją, bo wciąż ją o to pytano, a oczekiwania rodziny były wyrażane wprost. Kiedy wreszcie się udało, źle znosiła swój odmienny stan i było prawdziwym cudem, że kolejne miesiące nie przyniosły poronienia. Można było przypuszczać, iż jest to jej jedyna szansa na sprowadzenie na świat upragnionego syna. Słaba i wątła nie nadawała się do roli matki wielodzietnej.
Tymczasem spoczywał na niej wielki obowiązek – wydanie na świat syna. Dziedziczenie było możliwe wyłącznie w linii męskiej. Gdyby urodziła się dziewczynka, rodzina Cantendorfów straciłaby zamek i posiadłość.
Cały majątek przeszedłby w ręce stryja. Człowieka okrutnego i porywczego, o którym plotkowano, że jest chory psychicznie.
Dzisiaj, kiedy pani Hammond leżała na podłodze skarbca, przyciskając policzek do chłodnej posadzki, to wszystko wydawało jej się takie łatwe do rozwiązania. Mogli dać życiu szansę. Może znalazłoby się inne wyjście. Ale wtedy wszyscy byli pewni, że narodziny chłopca to jedyna szansa. Stryj już przechadzał się po zamku. Próbował się wtrącać, choć jego prawa były żadne.
Sprawę utrudniał fakt, że hrabia miał trzy młodsze siostry. Gdyby stracił majątek, także one znalazłyby się w trudnym położeniu. Ich dobro Klementyna również brała pod uwagę, kiedy wprowadzała w życie swój szaleńczy plan, który tak dramatycznie się zakończył.
Bo stało się to, czego obawiano się najbardziej.
Urodziła się dziewczynka…
Dziecko-rozczarowanie.
Właściwie łatwo można było to przewidzieć. Szanse, że hrabina nosi pod sercem synka, były równe tym, że powije córeczkę.
A jednak tylko Klementyna była na to przygotowana. Z właściwą sobie przenikliwością opracowała zawczasu świetny plan i wszystko zorganizowała. Nie wiedziała tylko jednego.
Doskonałe plany mają jedną zasadniczą wadę. Zawsze jest w nich luka. I o ile w pomysłach słabych twórca jest czujny, bo wie, że w każdej chwili coś może się posypać, o tyle w planach doskonałych pycha zajmuje miejsce rozsądku. Przesłania oczy, mąci zdolność rozumowania. Sprawia, że człowiek skupia się na szczegółach tak bardzo, że nie dostrzega spraw najważniejszych. Luk wielkich niczym zamek Cantendorf.
Jej plan był wspaniały. Szczęście jej sprzyjało. Zbiegi okoliczności pojawiały się jak na zawołanie. Uznała, że to znak, że los jest jej przychylny. A jednak straciła to, co najważniejsze.
Drgnęła, bo wydało się jej, że słyszy jakiś dźwięk. Próbowała zawołać, ale z zaschniętego, zachrypniętego gardła nie wydobywał się już żaden dźwięk. Zdarła je poprzedniego wieczoru, bezskutecznie wzywając pomocy, aż zabrakło jej tchu. Nikt nie odpowiedział. Teraz też za drzwiami zapadła cisza. Może tylko jej się wydawało, że ktoś szedł korytarzem? Umęczony długą nocą umysł nie odróżniał już snu od jawy.
Miała dziwne wrażenie, że jest na zamku sama. Potężny budynek, wypełniony zwykle rzeszą służby, teraz sprawiał wrażenie całkowicie opustoszałego. To pewnie było złudzenie spowodowane grubymi murami wieży, w której utkwiła, ale coś było na rzeczy.
Umrę tutaj – uświadomiła sobie.
Hrabia Aleksander nie zaglądał zbyt często do skarbca. Był pod tym względem zupełnie inny niż jego ojciec. Nie dbał z należytą starannością o archiwum oraz rodzinne pamiątki.
Nic w tym dziwnego – pomyślała po raz pierwszy. – Przecież to nie jego prawdziwy dom, nie jego ojciec i matka, zamek ani nazwisko.
Było bardzo dziwne, że te myśli pojawiły się w jej głowie dopiero teraz. Ona jedna znała całą prawdę, a jednak nigdy wcześniej nie miała cienia wątpliwości, że Aleksander to prawdziwy Cantendorf. Krew z krwi. Właściwy człowiek w najlepszym dla niego miejscu. Tym, które Klementyna dla niego wybrała.
Ale pomyliła się. Teraz rozumiała to w pełni. Nie da się oszukać losu. Tylko prawda może zbudować spokojne szczęście. Oszustwo, nawet jeśli jest bardzo dobrze ukryte, emanuje złą energią i przenika wszystko. Każde działanie, myśl i czyn. Nie pozwala o sobie zapomnieć.
Umrę tutaj – pomyślała po raz drugi.
Smutny był to koniec dla dziewczyny, która tak pięknie zaczęła. Wspinała się po szczeblach kariery we wspaniałym tempie, by pod koniec życia zostać z klęską w sercu. Przegrała wszystko. Czyste sumienie, szacunek ludzki i dobro Cantendorfów. Rodzina upadła. Mimo całego wysiłku, podstępów i krwi, którą gospodyni miała na rękach. Krwi niewinnych dziewczyn, którym przytrafił się pech, że stanęły na jej drodze, nie pasowały do układu, który wymyśliła.
To wprost niewiarygodne, jak długo człowiek może żyć w fikcji.
Jej intencje były kiedyś czyste, pobudki szlachetne. Wyszła z dobrego punktu i to przez wiele lat wydawało się jej dostatecznym usprawiedliwieniem. Ale teraz nie potrafiła się dłużej oszukiwać. Prawda spłynęła na nią w jednym momencie. Bardzo mocno. Aż zabrakło tchu i sił nawet do tego, by się podnieść z podłogi.
Była winna.
***
– Gdzie jest gospodyni? – Dopiero późnym popołudniem to pytanie padło w kuchni.
– Nie wiem – kamerdyner leniwie obierał jabłko. Kroił je w idealnie równe cząstki i układał z nich wachlarz na porcelanowym ręcznie malowanym talerzu z zastawy hrabiego.
– Myślałam, że zanosiłeś jej śniadanie. – Kucharka była zdumiona jego spokojem.
Wszyscy na zamku wiedzieli, co łączy tych dwoje.
– Zrobiłem to – odparł kamerdyner – ale nie zastałem jej w pokoju. Tacę położyłem na stoliczku, jeśli będzie miała ochotę, to coś zje. Wiesz, jaka jest Klementyna. Nie lubi, kiedy ktoś się wtrąca. A teraz z całą pewnością znowu coś knuje.
– Nie martwisz się?
Henry oparł się wygodnie o drewniane plecy krzesła. Odetchnął głęboko.
– Ani trochę – powiedział z pełną szczerością. – Wszystko mi już jedno. Niech się nawet zatłuką, ja w tym nie mam zamiaru brać udziału.
– Jesteś osobistym kamerdynerem hrabiego. – Przypomniała mu kucharka.
W tej rodzinie służba była bardzo przywiązana do hrabiostwa, a zwłaszcza pokojówki i osobisty kamerdyner. Ale Henry od początku był inny.
– Pamiętam. – Kiwnął głową. – Ale to już nic dla mnie nie znaczy. Zrezygnuję z tej posady, jak tylko się nadarzy pierwsza okazja.
– Naprawdę? – Kucharka nie mogła w to uwierzyć. – Gdzie ci będzie tak dobrze?
– Wszędzie – odparł stanowczo. – Możni panowie zwykle nie są wzorem cnót, ale to, co zrobił hrabia Aleksander, to nawet dla mnie za dużo. A wiesz, że nie mam zbyt surowych zasad.
– Chodzi ci o Kate?
– Jasne – Henry zaczął jeść jabłko, szybciej i bardziej łapczywie, niż miał zamiar, ale zdenerwował się na samą myśl o postępowaniu swojego pana. – Pierwszy raz w życiu tak kogoś polubiłem. Trzymałem za nich kciuki. Myślałem, że naprawdę się kochają.
– Przecież nie wierzysz w miłość. – Kucharka usiadła naprzeciw niego i bez pytania poczęstowała się jabłkiem.
– Pewnie, że nie – obruszył się. – I jak widać, mam rację. Ale w tym przypadku nawet ja dałem się nabrać. Uwierzyłem, że dzieje się między nimi coś magicznego.
– Nie wiedziałam, że jesteś taki romantyczny.
– Ja też nie. Ale Kate chwyciła mnie za serce. Jakby była moją córką czy coś. W każdym razie dobrze jej życzyłem – dodał i wrzucił do ust duży kawałek jabłka, żeby już nie musieć więcej o tym mówić.
– Fakt – przyznała kucharka. – Ja też mam takie nieprzyjemne uczucie po tej historii i już chyba nie będę umiała prawdziwie szanować hrabiego Aleksandra. Po co się z nią zaręczał, skoro sypiał z Isabelle? Nie rozumiem tego. Przecież mógł się od razu ożenić z lady Adler. Jest wdową. Nikt by im nie przeszkodził. Dlaczego więc tak bardzo skrzywdził Kate?
– Bo jest zły – odparł kamerdyner bez wahania. – Taki prawdziwie zły. Do szpiku kości. Bierze to, na co ma ochotę, i za nic nie płaci. Ale tym razem zostanie ukarany. Małżeństwo z lady Isabelle Adler – roześmiał się z drwiną. – Nie zazdroszczę.
– Ja też nie. – Kucharka kiwnęła głową i zabrała Henry’emu ostatni kawałek jabłka tuż sprzed wyciągniętej dłoni, po czym westchnęła. – Masz rację. Lady Isabelle da hrabiemu dobrze popalić. Ale to nie pomoże biednej Kate.
– O tym właśnie ciągle myślę. Bogaci i wpływowi bawią się nami jak pionkami w grze. A nawet gorzej. O swoje szachy hrabia dba, a narzeczoną potraktował tak, że już gorzej nie można. Ona się od tego nigdy nie uwolni. Ludzie będą gadać w nieskończoność.
– Wiesz co? – Kucharka zerwała się od stołu. – Mam pomysł. A gdyby tak się skrzyknąć wszyscy razem i dać jej odczuć, że jesteśmy po jej stronie? Przecież ona nic nie zawiniła. Zakochać się ludzka rzecz. Nawet głupio się zakochać. Hrabia mamił ją obietnicami. Starsza i mądrzejsza od niej by się pogubiła.
– Co masz na myśli?
Kucharka aż dostała wypieków z przejęcia.
– Pogadamy ze służbą w innych domach, z naszymi rodzinami – mówiła szybko. – Każdy u siebie. Kiedy Kate wyjdzie z domu, nie będzie tematu. Zachowamy się jakby nigdy nic. Z pełną życzliwością.
– To się nie uda. Każdego nie przekonasz. Zawsze jakaś świnia się wyłamie.
– Może. Ale nie znasz ludzi. Czasem potrafią się tak połączyć, że nawet najgorsi na chwilę łagodnieją. A uwierz mi, że oburzenie na postępowanie hrabiego jest powszechne. Miał być piękny ślub, prawdziwe uczucie. A jest wstrętna, obrzydliwa zdrada. Byłam dzisiaj skoro świt na targu. Wszyscy gadają tylko o tym.
– Masz rację. Ja jestem za. Zaraz wyciągnę listy Klementyny i napiszę do jej znajomych. Ma bardzo dużo dobrych wpływowych kontaktów.
– Nie boisz się?
– Jakoś już nie. Wprawdzie ciężko się domyślić, gdzie ona się teraz podziewa i co knuje. Ale czuję, że jej moc słabnie. Jakbym miał nadprzyrodzone talenty – roześmiał się znowu.
– Jej też nie lubisz?
– Za dużo wiem. To problem. Kiedyś wiedziałem mniej i to był piękny, bardzo wygodny czas w moim życiu. Korzystałem z przyjemności i żyłem sobie spokojnie. Niestety, ostatnio mam problem ze zbyt dobrym kojarzeniem faktów. A jak połączysz jedną nitkę z drugą, to zaraz pojawia się kolejna. Chyba nie chcę znać całej prawdy, wolę wierzyć, że się mylę. Że Klementyna nie byłaby zdolna do takich rzeczy.
– Współczuję – powiedziała kucharka. – Popatrz, jak wszystko się zmieniło w tak krótkim czasie.
– Tego też mam dość. – Henry wstał. – Poszukam innego miejsca pracy. W domu, w którym chociaż przez jeden rok ludzie pozostają tymi, za których się podają, i nie wydarzają się żadne rewolucje. Nowe żony pojawiają się raz, maksymalnie dwa razy w ciągu życia męża, a gospodynie zajmują się doglądaniem gospodarstwa, a nie knuciem okrutnych intryg.
– Nigdy jej nie kochałeś? – Odważyła się zapytać.
Wcześniej nie zdarzyło im się tak szczerze i otwarcie rozmawiać
– Daj spokój. – Machnął dłonią. – To staruszka.
– Od czasu choroby tak, ale wcześniej było w niej więcej życia niż we wszystkich czterech żonach hrabiego razem wziętych.
– To prawda. – Henry uśmiechnął się i oblizał usta. – Temperamentu jej nie brakowało. Na początku nawet mnie to fascynowało. Ale to nie wystarczy, by pokochać kobietę.
– A czego trzeba jeszcze? – zaciekawiła się.
– Szczerego spojrzenia, dobrego serca, łagodności…
– Kate.
Pokiwał głową.
– Dla ciebie to przecież nierealne.
– Wiem, ale wcale nie jest mi z tego powodu łatwiej. Idę, zrobię przynajmniej to, co mogę. Napiszę te listy. Może Klementyna nie wróci szybko i zdążę.
– Miejmy nadzieję, że przepadła na dobre.
***
Klementyna leżała na zimnej podłodze i modliła się, by ktoś zaczął jej szukać. Nie wiedziała, do jakiego Boga się zwraca. Nie było pewności, czy dla takich jak ona istnieje jakakolwiek wyższa instancja skłonna wziąć pod uwagę okoliczności łagodzące. Nie było na to wielkich szans.
W każdym razie Bóg jak do tej pory milczał i nie robił nic, by jej pomóc. Może nie było w tym nic dziwnego. Nigdy nie była z nim w szczególnie bliskich kontaktach, a od tamtej pamiętnej nocy udawała, że nic ich nie łączy. Teraz więc nie wiedziała, w jaki sposób prosić o ratunek i czy w ogóle istnieje taka możliwość.
Pozostało jej liczyć na ludzi.
Henry – pomyślała.
Tyle dla niego zrobiła. Chroniła go, załatwiała przywileje. Powinien być jej wdzięczny. Może trochę go wykorzystywała, ale przecież dzięki niej wiele zyskał. Nie miała jednak złudzeń. Bystrość umysłu czasem przeszkadza w życiu. Człowiek nie może hodować fałszywej nadziei, choć niektórych niesie ona przez całe życie.
Spojrzała na drzwi i wytężyła słuch, nikt jednak nie nadchodził. Wiedziała, że Henry nie kiwnie palcem, by ją znaleźć.
A Aleksander? Dziecko, któremu poświęciła szmat swojego życia? Dała mu najlepszy los, jaki można sobie było wymarzyć. Status hrabiego Cantendorfa.
Ale on to wszystko zniszczył. Zaprzepaścił swoją szansę.
Westchnęła i zmobilizowała wszystkie siły, by podczołgać się pod szafę. Znajdowały się w niej suknie ślubne panien młodych, które przekroczyły próg zamku. Były cenne, ale pani Hammond nie przejmowała się tym. Otworzyła drzwi, mocno nimi szarpiąc. Tkaniny spadły na podłogę. Musiała umościć sobie wygodniejsze posłanie. Czuła, że Aleksander też jej nie pomoże i istnieje duże ryzyko, że zostanie tutaj jeszcze trochę.
Nie mogła umrzeć. Była jedyną strażniczką tajemnicy. Ta myśl trzymała ją przy życiu.