Читать книгу Autoportret z samowarem - Krzysztof Beśka - Страница 5
Prolog
(Warszawa, początek sierpnia 1939 roku)
Оглавление– Gdzie żeś to ukradł, co? – Przodownik niedbałym gestem wskazał na leżący na biurku kształt owinięty w gazetę, częściowo naddartą i ukazującą rysunek przedstawiający czyjąś twarz, a dokładnie czoło, jedno oko i połowę nosa.
– To moje – padła odpowiedź.
– Kupiłeś?
– Nie.
– Czyli dał ci kto?
Cisza.
– No! – warknął policjant. – Słucham.
– Sam namalowałem.
– Artysta znaczy? Pewnie komunista do tego, co? Wiadomo to, z kim się wąchacie, gnidy… A może szpieg niemiecki?! – Przodownik uniósł w górę prawą brew.
Siedzący po drugiej stronie biurka mężczyzna nic nie odpowiedział. Przez jego twarz przebiegł krótki skurcz.
– Co też pan opowiada… – mruknął po chwili, uciekając wzrokiem w bok.
Mógłby być synem policjanta. Miał około dwudziestu lat, choć ściągnięte brwi i poorane zmarszczkami czoło mocno go postarzały. Nad dużymi, ciemnymi oczami, o których często mówi się, że mądrze patrzą, piętrzyły się zmierzwione, jasne włosy. Wyglądał na zmęczonego, coraz wolniej podnosił powieki. Co chwila przygryzał dolną wargę.
Przodownik przeciwnie – właśnie się rozkręcał i późna pora, a zbliżała się północ, nie miała dla niego znaczenia. Rozpiął kołnierzyk munduru, podniósł się z krzesła i zrobił kilka kroków w kierunku okna. Chwilę tam stał, po czym wrócił na wcześniejsze miejsce.
– Artysta… – wsparłszy się na rękach, spojrzał z góry na przesłuchiwanego.
Razem z nim z portretów wiszących na ścianie po obu stronach godła robili to prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Ignacy Mościcki i marszałek Edward Śmigły-Rydz, naczelny wódz.
– To jak to było z tym człowiekiem na Solcu? – zapytał po chwili.
– Już mówiłem, panie przodowniku.
– To niech opowie jeszcze raz. Mamy dużo czasu, a ja lubię słuchać ciekawych opowieści.
Przesłuchiwany opuścił głowę. Znów zagryzł wargę.
– Się nie gniewa za tego komunistę. – Przodownik ukazał w uśmiechu żółte zęby.
– Nie ma problemu. Za niemieckiego szpiega też się nie gniewam.
– To dobrze. Choć z malarstwa to ja wolę jednak tego Matejkę, bo zawsze jest na co popatrzeć i nawet się wzruszyć można. Uważasz pan, ilekroć staję przed Bitwą pod Grunwaldem, mam łzy w oczach? Jak Boga kocham, płaczę jak dziecko! – Uderzył się w piersi. – No, to jak było na tym Solcu? Znałeś pan tego człowieka?
– Pierwszy raz go widziałem.
– I nie zauważyłeś pan nikogo podejrzanego? Może ktoś pana mijał?
– Oczywiście, że mnie ktoś mijał. Dziesiątki ludzi! – żachnął się młody. – Ale skąd mogłem wiedzieć, że wśród nich jest zabójca, skoro jego ofiarę znalazłem dopiero później? Leżał w ciemnym zaułku, broczył krwią i jęczał, gdy do niego podszedłem…
– Jeszcze żył, gdy pan go widział? – wszedł mu w słowo przodownik.
– Tak.
– Powiedział, co się stało? Kto to zrobił?
– Nie. Mówił cicho i niewyraźnie, niepodobna było go zrozumieć. To już była agonia. Gdy na miejscu znalazł się patrol, ten człowiek już nie żył. Albo tylko stracił przytomność, nie wiem. Nie jestem lekarzem.
Mówił prawdę. Patrolujący Solec i Powiśle policjanci, którzy przypadkowo znaleźli się we wspomnianym zaułku, natknęli się na dwóch mężczyzn. Jeden leżał na bruku, drugi zaś pochylał się nad nim. Gdy ujrzał stójkowych, zaczął krzyczeć i wzywać pomocy.
– „Zabili człowieka. Pomóżcie. Jezus Maria!” – przeczytał przodownik, po czym odłożył raport z powrotem na blat biurka. – Takich słów pan użył?
– Nie pamiętam, być może takich.
– Czyli że… nie jest pan Żydem?
– Nie, nie jestem Żydem. Nie rozumiem, co to ma do rzeczy.
– Pozwolisz pan, że to ja będę oceniał, czy ma to coś do rzeczy, czy nie. – Mundurowy wyprostował się na krześle. – Poza tym mam wrażenie, że już gdzieś pana widziałem.
– Ja pana widzę po raz pierwszy.
Co działo się dalej na Solcu? Wezwano pomoc, ale nic to nie dało. Przybyły na miejsce lekarz z pobliskiego Szpitala Śródmiejskiego stwierdził zgon. Policjanci z patrolu wylegitymowali jedynego świadka zdarzenia. W zaułku zrobiło się nawet zbiegowisko, ale jak przyszło co do czego, wszyscy zniknęli jak kamfora; nikt nie chciał mieć kłopotów. Wreszcie wsadzili go do samochodu i mimo próśb i wymawiania się pośpiechem, zabrali na Daniłowiczowską.
– Gdyby pan sobie jeszcze coś przypomniał, proszę dzwonić lub przyjść osobiście – podsumował policjant.
Zza ściany dobiegł krzyk jakiegoś człowieka, może również przesłuchiwanego, ale za pomocą trochę innych metod. Przodownik chrząknął, po czym znów wziął do ręki kartkę ze spisanym zeznaniem i udawał, że czyta. Wreszcie podał ją siedzącemu naprzeciwko.
– Proszę podpisać.
Młody mężczyzna przebiegł wzrokiem po zeznaniu. Nie od razu jednak wykonał polecenie.
– Czy wiadomo już, jak się nazywał tamten człowiek? – zapytał.
Niecały kwadrans później szedł przez plac Teatralny. Pod pachą ściskał owinięty w starą gazetę obraz.
Miasto jeszcze nie spało. Tu i ówdzie przemknął ulicą samochód lub motocykl. W stronę Powązek zmierzał ostatni chyba tramwaj, „jedynka”. Na tle łuny świateł Śródmieścia rysował się niczym góra monstrualny cień Teatru Wielkiego.
Noc była ciepła i pogodna, ale w głowie człowieka, który kilka godzin wcześniej na własne oczy widział śmierć, a nawet jej dotknął, kotłowały się czarne myśli.
Muszę się napić – postanowił w duchu.
Przez chwilę zastanawiał się, gdzie mógłby zrealizować swój zamiar szybko i niedrogo. Niedaleko, bo na Niecałej, w pobliżu Ogrodu Saskiego, był Merkury. Z nadzieją, że jest jeszcze otwarte, wędrowiec skierował swoje kroki właśnie tam.
Po chwili przekraczał już próg lokalu. W części restauracyjnej nie było nikogo. Na szczęście w barowej siedziało kilku klientów.
– „Nikt, tylko ty. Nikt inny niż przez pół godziny…” – dobiegł go z patefonu lub radia głos Zofii Terné.
Przybysz zbliżył się do szynkwasu.
– Wódki – rzucił do przylizanego barmana, który na jego widok przerwał żmudną czynność wycierania szklanki ściereczką.
– Służę szanownemu panu. – Sięgnął po kieliszeczek i w połowie pustą butelkę starki. – Czy życzy pan sobie coś na zakąskę?
– Nie. Dziękuję.
Barman zgrabnym ruchem nalał wódkę.
– Jak pan myśli, będzie wojna? – Posunął kieliszek w stronę klienta.
Ten, miast odpowiedzieć cokolwiek, jednym haustem wypił starkę.
– Jeszcze raz.
Z drugim kieliszkiem i śledziem na talerzyku, na którego się jednak zdecydował, powędrował w kąt baru i usiadł przy małym stoliczku. Pakunek postawił przed sobą. Przez chwilę przypatrywał mu się w milczeniu. Nagle wstał, pochylił się i jednym ruchem zdarł z niego gazetę. Usiadł powoli, nie spuszczając wzroku z mężczyzny przedstawionego na portrecie. Mężczyzna ów spoglądał na świat, a świat ten najwyraźniej go przerażał.
Chłopak odkroił widelcem kawałek śledzia i wraz z ociekającą olejem cebulką włożył go do ust. Potem sięgnął po kieliszek i zasalutował postaci z portretu.
– Zdrowie – powiedział cicho. – Twój największy wróg właśnie pożegnał się z życiem, wiesz? Tylko czy to koniec kłopotów? No, nie wiem…
Wypił wódkę. Tym razem już się nie skrzywił. Zaczęło go wypełniać przyjemne ciepło. No i, co najważniejsze, uspokoił się. Myśli przepływały przez głowę dużo wolniej. I nawet nie zorientował się, kiedy zmieniły kierunek. Podążały ku przeszłości, ale nieco dalszej niż wydarzenia na Solcu.
Jak to się właściwie stało, że się tam znalazł?