Читать книгу Konsul - Krzysztof Beśka - Страница 5

Prolog

Оглавление

1

– Ruszaj się, szybko! – dobiegło od drzwi mieszkania chwilę po tym, jak skrzypnęły zawiasy i umilkł tupot butów.

Oba te dźwięki dobrze znał odbiorca polecenia, a był nim siedzący przy kuchennym stole ciemnowłosy szczupły chłopak. Pewnie dlatego spokojnie podniósł łyżkę do ust i przełknął porcję zupy jarzynowej. Nie przepadał za nią. Teraz jednak zrobił minę, jakby w swym piętnastoletnim życiu nie próbował niczego lepszego. Miał w tym swój cel.

– Usiądź i zjedz trochę – powiedział, mieszając łyżką w brei, nad którą unosiły się jeszcze smużki pary, po czym, wciąż nie podnosząc wzroku na przybysza, rzekł półgłosem: – Matka bardzo się starała o te warzywa.

– Nie jestem głodny – zadeklarował przybysz, wciąż dysząc; drogę na trzecie piętro kamienicy pokonał biegiem, ulicą zresztą bynajmniej nie szedł spacerkiem.

Był na oko dwa, może trzy lata młodszy od tego, któremu przeszkodził w jedzeniu obiadu. Mimo jesiennej pory miał na sobie tylko granatową szkolną marynarkę i przykrótkie porcięta. Wełniany, robiony na drutach szalik wystawał z bocznej prawej kieszeni, a jeden z jego końców niemal dotykał ziemi. Na twarzy chłopaka wykwitły rumieńce, coś się więc musiało naprawdę stać.

Ale siedzący przy stole jakoś wciąż nie przejmował się ani widokiem, ani tym, co przed chwilą posłyszał. Spokojnie przełknął jeszcze trzy łyżki zupy, po czym znów spojrzał na młodego.

– Naprawdę się nie skusisz, Adasiu? – zapytał.

– Powiedziałem, żebyś się ruszył! – powtórzył z mocą chłopak.

Ale o tym, że nie jest tak pewny swego, poświadczyło nerwowe przestępowanie z nogi na nogę. Jak również to, że jedną rękę wsunął do kieszeni marynarki, tej niezajętej przez szalik, i dalej obracać tam palcami. Starszy chłopak znał dobrze te odruchy. Widział je zawsze, ilekroć tamten coś przeskrobał. Nie mogło być zresztą inaczej, byli wszak rodzonymi braćmi. A kieszeń młodego o tej porze roku mogły wypełniać tylko kasztany zebrane przed paroma tygodniami, bo wówczas zaczęły spadać z drzew ku uciesze najmłodszych, a potem po prostu zapomniane.

– Józek, nie rób mi tego! – jęknął wreszcie Adaś, zdradzając tym samym, że przyszedł, a raczej, pamiętajmy o tym, przebiegł tu po prośbie, a następnie wyrzucił z siebie z siłą i prędkością karabinu maszynowego: – Rozbrajamy szkopów. Widziałem studenciaków z Legii Akademickiej, peowiaków i tych ważniaków z Sokoła, do którego na wiosnę zapisali się Małeccy. Całe grupy krążą po mieście i wypatrują okazji… Zwyczajni ludzie też!

Łyżka wypadła Józkowi z ręki, kilka zielonych i pomarańczowych kropel rozbryznęło się po stole. Zacisnął pięść. I zęby przy okazji, dlatego zdanie, które wypowiedział, wypadło bardzo groźnie, choć jednocześnie dość spokojnie. Tak zresztą miało wypaść:

– Siedź, jak ci dobrze, Adasiu, póki jeszcze możesz siedzieć, bo nie ręczę za siebie…

Od kiedy młodszy brat skończył trzynaście lat, nie można było za nim nadążyć. Lekce sobie ważył szkołę, nie słuchał matki. I starszego brata – który miał mu być niczym ojciec, póki ten nie wróci z wojny – też nie. Zresztą Adaś coraz częściej łapał się na tym, że nie pamięta, jak tata wygląda. Miał lat niespełna dziewięć, kiedy ich ojca wcielili do carskiej armii i wysłali na front. Chłopak, ku udręce najbliższych i nauczycieli, tęsknotę zagłuszał pracowicie coraz to nowszymi wybrykami. A to jeździł tramwajem bez biletu, a to wdawał się w bójki z rówieśnikami, kolekcjonując wrogów, tak jak inni kolekcjonują pocztowe marki czy motyle.

– Zjesz zupy? – zapytał starszy z braci.

– Nie – odburknął Adaś.

– Czyli naleję. Może jak spróbujesz, głupota ulotni się wraz z głodem.

Niespiesznie wstał z zydla i podszedł do kuchni. Zupa w garnku, którą matka zostawiła przed wyjściem do pracy, czyli o piątej rano, kwadrans temu podgrzana przez Józka, była najważniejszym posiłkiem dnia. I jedynym gorącym. Chłopak ani trochę nie przesadził, kiedy powiedział, że matka bardzo się o produkty na ów skromny posiłek starała. W kolejnym roku wojny trzeba się było starać o wiele rzeczy. A to, co udało się zdobyć, chronić potem wszelkimi sposobami przed zarekwirowaniem przez wojsko.

Jakoś w głowie Józka jeszcze się nie pojawiła myśl, że oto nadeszła doskonała okazja, by odpłacić za wszystko. I odebrać, co im zagrabiono. Bagnet za mendel jaj, a właściwie to tuzin, bo niezgrabne żołdackie łapska wytłukły trzy na miejscu. Pas z ładownicami za dwa bochenki chleba przywiezione z Woli Karczewskiej. Wreszcie karabin za tego kuraka, wyjątkowo piękną sztukę, który miał być na rosół z okazji niedzieli, a jednocześnie urodziny mamy!

– Smacznego. – Postawił talerz przed siedzącym nieruchomo Adasiem, a chwilę później uroczystym, godnym koronacji królów gestem wręczył mu łyżkę.

Gdy jednak po chwili usiadł na swoim miejscu i w oczach brata ujrzał łzy, zaczął żałować. Nie tylko zresztą tych mocnych słów, które wypowiedział przed chwilą. Ostatnio dość szorstko traktował brata. Powodem była wizyta stójkowego w ich domu po tym, jak chłopak z kilkoma kolegami z podwórka bawił się, rzucając kamieniami w pociągi. Coś się wtedy przelało. I chociaż Adaś solennie obiecywał poprawę, zarzekał się, że to był ostatni raz i więcej tak nie zrobi, Józek czuł, że stoi pod ścianą. I że to mur więzienia, za który za chwilę trafi brat. Co z tego, że smarkacz? Nie miało to znaczenia, pruski wymiar sprawiedliwości potrafił sobie radzić i z takimi.

– No, jedz – rzekł, starając się, żeby wypadło łagodniej; znał brata jak nikt na świecie, może nawet lepiej niż matka, bo mężczyźni mają przecie swoje tajemnice, wiedział więc, jak rozwiązać tę dość kłopotliwą sytuację. – A potem się zobaczy…

Trafił bezbłędnie. W oczach Adasia błysnęło, ale już nie były to łzy. Choć nosem jeszcze pociągnął, zanim zapytał:

– Naprawdę?

– Możemy się przejść i popatrzeć – powiedział Józek, zaraz jednak zmarszczył brwi i zastrzegł: – Ale tylko z daleka. I mamie ani słowa.

– Się wie, brachu! – rzekł z radością młody i dalej wiosłować łyżką.

Kwadrans później wybiegli z kamienicy Wolfa Krongolda na rogu Żelaznej i Złotej, gdzie mieszkali, i maszerowali ramię w ramię w kierunku Śródmieścia. Drugie, co Józek wymógł na młodszym bracie obok zjedzenia obiadu, to zabranie z domu ciepłego płaszcza. Listopad pod tą szerokością geograficzną bynajmniej nie rozpieszczał, a płynąca w żyłach młodych ludzi gorąca krew Kozietulskich, Głowackich i Kilińskich nie do końca chroniła przed przeziębieniem.

Adaś mówił prawdę. W Warszawie może jeszcze nie wrzało, ale wyraźnie dał się słyszeć specyficzny, nieporównywalny z niczym szmer. Ulicami przemykały grupki młodzieży, a wśród nich członkowie wszystkich organizacji, o których wspomniał chłopak, ale też zwykli mieszkańcy.

– Tu się chyba szykuje niezła chryja – powiedział szeptem trzynastolatek.

Wyglądało na to, że miał rację. Stali przed pośledniej klasy szynkiem na ulicy Wareckiej, skąd przed chwilą wyleciał młody mężczyzna. Wyleciał to było właściwe słowo: z trudem udało mu się zachować równowagę, do tego trzymał się za rękę, z której ciekła krew.

– Jeszcze cię dopadnę, skurwysynu! – krzyknął w kierunku drzwi lokalu. – Prędzej czy później stąd wyjdziecie, Niemiaszki. A wtedy zobaczymy, jacy jesteście mocni…

W każdym innym przypadku Józek zdecydowanie pociągnąłby brata za rękę i szybko opuściliby to miejsce. Zresztą w przypadku, który kazał im tego dnia wyjść z domu – też. Może nawet bardziej, bo przecie mieli tylko popatrzeć. Intuicja podpowiadała mu jednak, że powinni zostać. Mało tego, wejść w tej chwili do środka!

– Nic panu nie jest? – zapytał krwawiącego człowieka.

– To tylko draśnięcie. Głupstwo – prychnął tamten.

„Gorzej z dumą, co?” – skwitował w duchu Józek, po czym zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku drzwi szynku.

– Co ty robisz? – dogonił go trwożny głos brata. – Przecież mieliśmy tylko popatrzeć…

– Za długo tylko patrzyliśmy.

Pierwsze, co Józek ujrzał w środku, prócz gęstego tumanu tytoniowego dymu, to były plecy w sukiennym mundurze w dobrze znanym kolorze będącym mieszaniną zieleni i szarości, a także podgolony wysoko kark.

– Czyżby następny chętny po moją broń? Jeśli mam być szczery, nie radzę… – odezwał się osobnik, którego twarzy Józek nie widział.

Co najdziwniejsze, człowiek ten powiedział to najczystszą polszczyzną.

2

Kiedy znalazł się na ulicy, przeciągnął dłonią po twarzy i westchnął ciężko. Czuł, jakby pod powiekami miał piasek. Pora była wczesna, szósta rano, a w dodatku listopad. Mgła i ziąb. Jeszcze przez sekundę był skłonny machnąć ręką na wszystko, wrócić do mieszkania i dać nura do ciepłego łóżka. Poczucie obowiązku jednak zwyciężyło. Zaczął się rozglądać za dorożką. Najpierw spojrzał w lewo, w kierunku Łazienek. Ale Ujazdowska była jak wymarła…

„Cholerny świat” – zaklął w duchu, po czym głębiej schował lewą rękę do kieszeni paltota.

Niestety, nie mógł tego samego zrobić z prawą, ta bowiem trzymała solidnych rozmiarów i sporej ciężkości bagaż. Był to właśnie jeden z powodów, dla których człowiek ów musiał opuścić przytulne mieszkanie o tak nieludzkiej godzinie. Bardziej jednak było mu żal nie miejsca, ale osoby, którą zostawiał. Miała na imię Helena i choć wiedzieli o swoim istnieniu dopiero od kilku dni, nie mógł oprzeć się wrażeniu, jakby znali się całe życie. Jesień, prócz tego, że słotna, chłodna, ciemna i ponura, była też porą roku, w której człowiek ten najczęściej się zakochiwał.

– Panie! – wyrzucił z siebie z trudem, starając się przezwyciężyć drapanie w gardle, z ulicy Instytutowej wyjechała bowiem drynda.

Fiakier z odpowiednią siłą popieścił bacikiem koński zad, dzięki czemu chabeta przyspieszyła. Mężczyzna, już spokojniejszy, wtulił policzki w postawiony kołnierz.

– Na Dworzec Wiedeński – zaordynował chwilę po tym, jak zajął miejsce na kanapie, a obok umieścił bagaż tylko wsparty o siedzisko.

Jako że ten ostatni znamionował przyszłego podróżnego, dorożkarz nie musiał dopytywać, czy powinien się spieszyć. To się rozumiało samo przez się, tym bardziej że pasażer wyglądał na zaaferowanego. Mało to razy wiózł na dworzec takich, co się za długo „na herbatce” zasiedzieli, a potem dalej prosić, błagać, a bywało, że nawet grozić. Byle tylko na pociąg zdążyli.

– Wio! – zawołał jeszcze dla spokoju, a jego schrypnięty od zimna głos, nie był to wszak pierwszy kurs tego dnia, odbił się od ścian wysokich kamienic.

W tej samej chwili pasażer zakończył żmudną czynność wysupływania zegarka z dewizką spomiędzy fałd paltota i marynarki. Był już pewien, że zdąży na dworzec, mimo że tego dnia nie wybierał się w podróż. Nikogo też z pociągu nie odbierał. Chociaż może nie do końca. On miał jedynie przyglądać się, jak będą to robić inni. On i jego mieszkowy aparat fotograficzny marki Ernemann, który wraz ze statywem służył mu wiernie przez ostatnie dwa lata wojny.

Pasażer dorożki nazywał się Jan Chyliński i był młodym, energicznym i ambitnym reporterem „Nowej Gazety”, której redakcja mieściła się w Warszawie przy ulicy Szpitalnej pod dwunastym. Tego dnia, a od kilku godzin trwał już dziesiąty dzień listopada 1918 roku, miał wykonać kolejną zawodową powinność. Niektórzy nazwaliby to poważnym zadaniem, służbą, inni zaś błahostką czy zabawą. Chyliński nigdy nie zżymał się na żadne z tych określeń.

– Za chwilę będziem – ogłosił wozak nie bez dumy.

Jan znów zanurkował ręką w ciepłe zanadrze, tym razem po to, by znaleźć portfel. Minutę później zapłacił za kurs, podziękował i wysiadł. Dorożkarz coś jeszcze powiedział, on jednak nie dosłyszał, w tym samym momencie rozległ się bowiem gwizd parowozu.

„Czy to już ten?” – pomyślał Chyliński.

Nie było już sensu sprawdzać godziny. Zresztą co innego zaprzątało w tym momencie myśli reportera. Na czele z tym, czy będzie miał wystarczająco dużo miejsca, by zrobić dobre zdjęcia. Ostatnim razem tłum witających był gęsty jak na procesji. Na szczęście ludzie czuli respekt przed aparatem, rozstąpili się, dzięki czemu Jan mógł pracować. A potem ktoś nawet zaoferował się z podwózką, kiedy osobistość, którą fetowano, przemieściła się na plac Zielony, by stamtąd przemawiać do tłumu.

Chyliński przemierzał szybkim krokiem wnętrza Dworca Wiedeńskiego. Przed oczami mignął mu zegar; zbliżała się siódma rano.

– Przepraszam. – Mężczyzna w czarnym płaszczu z kołnierzem z nutrii, z którym otarł się w kolejnych drzwiach, uchylił kapelusza.

– To ja przepraszam – mruknął Chyliński w roztargnieniu, bo duchem był już na peronie.

Wreszcie ostatnie drzwi. Pchnął je z impetem. Zimne, listopadowe powietrze, które niosło cząsteczki sadzy, do spółki z o wiele bardziej gorącym przerażeniem otuliło mu twarz. Peron był niemal pusty! Czyżby coś pomylił? A może, spiesząc się wczoraj do łóżka, źle odczytał wiadomość od wydawcy?!

– O, dobrze, że pan jest, redaktorze. – Usłyszał naraz za plecami.

Odwrócił się. Niespiesznym krokiem zmierzał w jego stronę mężczyzna w średnim wieku. Jan go nie znał, co oczywiście nie oznaczało, że tamten może powiedzieć to samo o nim. Zresztą po chwili wszystko się wyjaśniło; elegant ukłonił się z galanterią i podał swoje nazwisko.

– Pracuję u księcia Lubomirskiego – dodał jeszcze. – Książę będzie witać naszego gościa w imieniu Rady Regencyjnej. Za chwilę się pojawi. Miejmy tylko nadzieję, że on także. W Berlinie, gdzie wsiadał, nieźle wrze…

– Ja też mam taką nadzieję – sapnął reporter „Nowej Gazety”, już spokojniejszy.

Znów rozległ się gwizd lokomotywy. Obaj mężczyźni spojrzeli w kierunku zachodnim. Widać już było słup dymu.

– Myślę, że to wielka chwila dla naszej ojczyzny… – rzekł z emfazą współpracownik księcia, spoglądając w niebo.

Po kilku chwilach na peronie znalazł się rzeczony Lubomirski, przybyło także kilka innych osób. Lokomotywa zaczęła zwalniać. Jeszcze jeden gwizd. Jakież było jednak zdziwienie oczekujących, kiedy się okazało, że ciągnie ona… tylko jeden wagon! Pospieszny jeszcze się toczył, kiedy w oknie pojawiła się sylwetka mężczyzny w szarym płaszczu i takiegoż koloru okrągłej czapce z daszkiem. Mężczyzna nosił też wąsy, niemal tak ciężkie i sumiaste jak u fiakra, który tego ranka przywiózł Chylińskiego na Dworzec Wiedeński.

– Nareszcie – mruknął Jan, kiedy skład wreszcie się zatrzymał, po czym zdecydowanym ruchem nacisnął przycisk ernemanna…

Nie mógł się przy tym nie uśmiechnąć. Brygadier Józef Piłsudski znów był w Warszawie.

3

Ostry gwizd parowozu sprawił, że mężczyzna pomyślał o tamtym dniu. To było jakoś tydzień temu, góra dni dziewięć. W każdym razie po Zaduszkach. Tak czy siak, tyle czasu zwykle zajmuje mu – a raczej im – rozpracowanie tematu. A temat? Pojawił się, zresztą nie po raz pierwszy, właśnie na Dworcu Wiedeńskim. A dokładnie w jego głównych drzwiach.

Tak. Od razu wiedzieli, że gra będzie warta świeczki. Przede wszystkim eleganckie walizy z dobrze wyprawionej skóry, co to je można dostać tylko w Domu Towarowym Braci Jabłkowskich przy Brackiej. W takie walizy na pewno nie zapakowano starych szmat, choć różnie bywało. Czasami to przecie właśnie one były najważniejszą zdobyczą. Znalezienie dla nich nowych właścicieli nigdy nie stanowiło problemu.

– Wchodzimy?

Z zamyślenia wyrwał go szept Długiego, który czaił się krok za nim; stanowczo za blisko, bo poczuł wyraźną, nieprzyjemną woń cebuli i taniego tytoniu.

– Jeszcze chwila – odpowiedział.

Znów wrócił myślami do tamtej chwili. Kolejną rzeczą, na którą zwrócił wówczas uwagę, była konfekcja. Sam nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do ubioru. Wyznawał bowiem zasadę, że najważniejsze w tym fachu to nie rzucać się w oczy. I może dzięki temu jeszcze nigdy nie siedział na Daniłowiczowskiej.

Ale to właśnie to, jak ubranych było tamtych dwoje, ostatecznie pomogło mu podjąć decyzję. Ta laseczka z głową kaczki, najprawdopodobniej wykonaną ze srebra, którą podpierał się mężczyzna. Już ten niewielki szczegół mógł wystarczyć do tego, by udać się na spacer w ślad za tą parą. Nie można było też nie dostrzec zwisających z uszu kobiety złotych kolczyków i naszyjnika, który pysznił się między szalowymi klapami płaszczyka. Że nie Polacy i że dziani – nie ulegało wątpliwości. Oto mieli się stać kolejnym celem złodziejskiej szajki. Szajki, której przewodził on – Protazy Dworczyk. Dla przyjaciół Prot.

A zatem tamtego dnia, krótko po Zaduszkach, Prot Dworczyk nabrał ochoty na nowe łupy. Śladem przybyszów wysłał od razu terminującego dopiero w fachu Długiego, czyli owego nieszczęsnego amatora cebuli i taniego tytoniu. Ten zaś bez trudu ustalił miejsce, w którym zatrzymała się para. Kilka następnych dni poświęcili na obserwację: poznawanie zwyczajów przyszłych ofiar, rozkładu ich dnia, najczęstszych tras po mieście.

Wreszcie nadszedł ten dzień. I godzina. Kwadrans temu para zagranicznych gości opuściła mieszkanie.

– Na pohybel tłustym knurom – rzekł półgłosem Protazy Dworczyk, jak miał w zwyczaju czynić przed każdym skokiem.

– Na pohybel – odpowiedzieli mu Długi i Agrest, który, jak mówił, miał ochotę na jeden ze słynnych szwajcarskich zegarków.

Do środka kamienicy wszedł jedynie Prot w towarzystwie Aleksa Klugego, wysokiego, przegiętego w krzyżu milczka, wybitnego specjalisty od forsowania zamków. A jeśli nawet jakimś cudem nie dałby rady, bo różnie mogło przecie być, weszliby na rympał. Zbyt wiele czasu poświęcili na obserwację celów, narobili sobie przez te dni apetytu.

– Ładny dzień, nie? – zapytał Dworczyk.

– Yhmm… – odrzekł swoim zwyczajem włamywacz.

Kiedy jednak znaleźli się na drugim piętrze, bo właśnie tam znajdowało się mieszkanie wynajmowane przez parę, okazało się, że umiejętności Klugego nie będą potrzebne. Drzwi były uchylone.

Złodzieje spojrzeli po sobie. Prot sięgnął do bocznej kieszeni skórzanej kurtki, gdzie zwykł nosić niewielkich rozmiarów rewolwer. Nie planował mokrej roboty, ale dać się zabić albo złapać też nie chciał. Lekko pchnął klamkę…

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Konsul

Подняться наверх