Читать книгу Powrót Bena Wade'a - Krzysztof Cedro - Страница 3
Powrót Bena Wade’a
ОглавлениеZapadał zmierzch. Ognista kula słońca, w pomarańczowej poświacie, nieubłaganie staczała się za horyzont.
O tej porze stacja kolei żelaznej w Contention City zionęła złowrogą pustką. Harcowały w niej tylko myszy i niewidzialne upiory. W obskurnej poczekalni, w której całe umeblowanie stanowiły koślawy stół i dwa zdezelowane krzesła, siedział człowiek w spłowiałej dżinsowej bluzie i nasuniętym na oczy stetsonie. Wyglądało na to, że śpi. Ale tylko tak wyglądało, bowiem wyciągnięte przed siebie nogi w pomarszczonych cholewach poruszały się wolno i rytmicznie raz w lewo… raz w prawo… raz w lewo… raz w prawo… niby wahadło zegara odmierzającego czas.
Wisząca u powały naftowa lampa ze szczątkami rozbitego klosza, kopcąc niemiłosiernie przykrą wonią dyszącego ostatkiem tchu knota, oświetlała izbę wątłym, chybotliwym światłem, rozbłyskującym za każdym silniejszym podmuchem wiatru, jaki wpadał do środka przez nieszczelne, podziurawione kulami ściany.
Człowiek w niebieskiej bluzie naraz otrząsnął się i, szeroko ziewając, przetarł kułakami oczy. Było chłodno. Podciągnął wyżej na szyi bandanę i postawił kołnierz. Wsadził między zęby wyjęte z kieszeni bluzy cygaro, odłupał z blatu długą drzazgę, wstał, przystawił ją do lampy, a gdy rozgorzała płomieniem, przypalił. Blade, migotliwe światełko liznęło na moment zarośniętą, pobrużdżoną twarz życiowego twardziela. Zdmuchnął płomień i, zanurzając się w mroku, usiadł ponownie.
Albo czekał na pociąg jadący gdzieś dalej, by się nim zabrać w dalszą drogę, albo na kogoś, kto miał tu się zjawić.
Naraz z odrętwienia wyrwał go stukot kopyt zbliżającego się do stacji wierzchowca. Podciągnął nogi i wyprostował się, przyjmując dogodniejszą do szybkiej reakcji pozycję. Wskazującym palcem uniósł rondo kapelusza ponad brwi i w skupieniu zawiesił wzrok na uchylonych drzwiach.
Tuż przed budynkiem stacji tętent urwał się. Ktoś zeskoczył z konia na ziemię i, szurając butami, zbliżał się do rampy peronu. Wstąpiwszy na nią, tupnął, jakby otrząsając z nich kurz.
Na moment zapadła głęboka cisza.
Jakaś spłoszona ćma wpadła bezszelestnie do izby i, krążąc chaotycznie wokół lampy, zahaczyła skrzydłem o płomień i skwiercząc spadła na podłogę.
Siedzący w krześle człowiek, wstrzymując oddech, oparł prawą dłoń na udzie, tuż przy kolbie tkwiącego w kaburze rewolweru. Znieruchomiał cały, zamieniając się w słuch.
Kroki na zewnątrz ponownie ruszyły z miejsca, a przez szpary w deskach dało się zauważyć jakieś światło przesuwające się wraz z nimi w kierunku drzwi.
Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta i niepokojąca.
Wtem drzwi, pchnięte od zewnątrz, skrzypiąc rozwarły się, ukazując pustą ciemną czeluść z lekka, rozbłyskującą migotliwą poświatą palącej się za ścianą latarni. Ale za progiem nie widać było nikogo.
– Szczwany lis! – pomyślał człowiek w dżinsowej bluzie, muskając palcami kolbę bębenkowca. I zdwoiwszy czujność, czekał, co będzie dalej.
Było jasne, że skoro ten ktoś zechce wejść do środka, w końcu się w tych drzwiach pojawi. No chyba żeby był duchem. Ale kto by tam w duchy wierzył?
Instynktownie wyczuwał, że podobnie jak i on ten ktoś, podejrzewając czyjąś obecność, uważa, że nadmiar ostrożności nie zawadzi.
– Okay, przyjacielu, tylko spokojnie… Nie strzelaj. Jestem bez broni. W ręku mam tylko lampę – odezwał się naraz szorstki, z lekka drżący głos.
– Coś ty za jeden? – zapytał człowiek w bluzie tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Właź, ale trzymaj łapy przed sobą, tak żebym tę lampę zobaczył.
– W porządku, jak sobie życzysz. Ja jestem spokojny człek, nie żaden tam nocny zbój – odparł obcy, przekraczając ostrożnie próg.
Przed sobą, zgodnie z poleceniem, trzymał ręczną latarnię, oświetlającą niemłodą już, pomarszczoną twarz, ocienioną sztywnym daszkiem kolejarskiej czapki.
Facet w bluzie zmierzył przybysza od stóp do głów, a uznawszy, że nie stanowi zagrożenia odstawił dłoń od kabury.
– Czemu się skradasz po nocy jak kot? Życie ci niemiłe? – zapytał.
Przybysz ostrożnie przekroczył próg, przydreptał do stołu i postawił na nim lampę. Zrobiło się jaśniej, a po izbie rozszedł się mdły zapach karbidu.
– Nie skradam się, jestem tylko ostrożny, bo nigdy nie wiadomo, ki diabeł siedzi w środku – rzekł, przyglądając się mężczyźnie sponad grubych szkieł. – To moja stacja. Jestem tu zawiadowcą i nawet nocą muszę odprawiać pociągi. A za kwadrans przyjedzie osobowy do El Paso. Czekasz na niego, hę?...
Ponieważ odpowiedzi się nie doczekał, poprawił na nosie okulary i gderał dalej.
– Jesteś z daleka, co?... Wysiadłeś pewnie z towarowego, kiedy brał wodę z beki. Przejeżdża tędy raz w tygodniu, z San Diego do Fortu Worth przez Phoenix, i zwykle nie zatrzymuje się tu. No, chyba że czasem, żeby dolać do kotła. Zgadza się, braciszku?...
– Nie. Jechałem na mule, ale w połowie drogi mi padł.
– Oj, to bieda… I co?
– Nic. Doszedłem na piechotę po torach.
– No to pewnie masz, braciszku, szmat drogi za sobą?... Buty u ciebie zdarte jak, nie przymierzając, kopyta szpotawego wałacha… No, dobrze, bez urazy… jak u ogiera – poprawił się na widok groźnych błysków w oczach mężczyzny. – Nie sroż się, braciszku, ja tylko tak po przyjacielsku, żeby gębę otworzyć. Nie często trafia się tu ktoś obcy… A cenciaki na bilet masz? – zapytał podejrzliwie. – Bo jak nie, to mogą być kłopoty. Każdy konduktor na tej linii ma gnata i do hobosów kropi bez pardonu. Nie pytam, coś ty za jeden, bo to nie moja sprawa, ale wyglądasz mi na takiego, co żyje z cyngla… Ze trzy lata temu odwozili stąd do Yumy takiego jednego huncwota, szefa bandy, co napadła na dyliżans. Wyglądał tak, jak ty. Było mu bodaj… – na moment skupił się, usiłując sobie przypomnieć. – Wade… tak, Ben Wade! – ucieszył się, że pamięta. – Ho-ho! To ci dopiero była w mieście draka. W hotelu powiesili na żyrandolu gościa, za to tylko, że pomagał w obławie. Ten Alex, braciszku, to był porządny gość, choć pijaczyna tęgi. Może słyszałeś o tym, co?... Eee, skąd miałbyś słyszeć, skoroś tu obcy?... Heca była, jak diabli! W całym hrabstwie huczało jak w ulu… Było ich dwunastu. Ukatrupili woźnicę dyliżansu. A jechał nim akurat mister Batterfield, właściciel tej linii. Gdyby jeszcze tamten miał broń i się ostrzeliwał, to pal sześć! Od biedy można by zrozumieć. Ale on był bez broni. Pogrzeb miał, nie powiem, jak się patrzy... Co Bóg dał, Bóg wziął – skonstatował filozoficznie, naciągając kciukami parciane szelki. – Napad napadem, ale zabójstwo to nie przelewki. I ludzie się wkurzyli. Pojmali tego Wade’a w saloonie u Jima Lawrance’a w Bisbee, kiedy – jak jaki sztubak – umizgiwał się do barmanki. Ruda, to i przyniosła mu pecha, co nie?... Twardziel był, ale głupi, bo zamiast dać nogę, to udawał chojraka… Eee, szkoda gadać! Zafasował ponoć piątkę i ani dnia mniej. Należało mu się jak kobyle owies! – potrząsnął głową na potwierdzenie tych słów. – Odwoził go do Yumy… Dan Evans, miejscowy farmer. Ma się rozumieć, że nie za czapkę gruszek. Dwieście dolców, jakie za to zgarnął, to braciszku prawdziwy majątek! Każdy by chciał tyle mieć, co nie?... Opowiadał, że ten Wade za uwolnienie go dawał mu trzy razy tyle, ale Dan nie dał się wziąć na lep. To chłop honorowy… He, gdybym był młodszy, to kto wie... może sam bym się najął za eskortę? Pieniądz nie śmierdzi, nie? – uśmiechnął się kwaśno, przygładzając siwe wąsy. – Kiedyś i ja, braciszku, miałem pełną kabzę. Ale było to dawno temu w Denver, zanim jeszcze zawitałem do tej dziury. Miało się sklepik z żelaziwem i bronią… Handelek szedł jak po maśle. I co?... Ano posłuchałem, durny, pewnego bajczarza w cylindrze, co obiecywał tu złote góry… Że tu niby kolej żelazna, dzikich koni i bezpańskiego bydła w bród, że ziemia niczyja i leży odłogiem i… chwyciłem przynętę. Co mogłem, to sprzedałem, a co nie, to na wóz i hajda w drogę. Tam, gdzie zachodzi słońce. Nawet nie wspomnę, co to była za tułaczka… Apacze, Komancze, komanczeros i cała ta kresowa hołota spod ciemnej gwiazdy… I tak dobrze, że człek cało głowę wyniósł z tej hecy… No i co teraz mam?... A o... kolejarską czapkę i tę całą budę, która w dodatku wcale nie jest moja! Już nie te lata, braciszku, żeby zaczynać od nowa. Ślepia pieką od odblasku bijącego od szyn, uszy puchną od brzęczenia telegrafu… Można dostać fioła! – przerwał, ciężko westchnął, ale zaraz przymrużył filuternie oko. – Aleś ty, braciszku, do tamtego podobny... Jak dwie krople wody. Tylkoś wymięty jak Jonasz, którego wypluł wieloryb… Hi-hi-hi-hi!... Wcale bym się nie zdziwił, gdybyś miał na imię… Ben.
– Dosyć, stary! – uciął ostro mężczyzna, tracąc cierpliwość. – Gadasz i gadasz…
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej