Читать книгу Masakra - Krzysztof Varga - Страница 3

Оглавление

Obudziło go przeciągłe wycie syren alarmowych, straszliwe, głośne i bezlitosne, świdrujące mózg jak dentysta kanał w chorym zębie. Wycie dojmujące i przerażające, które nie chce się skończyć, a pierwsza myśl po jego usłyszeniu brzmi: wybuchła wojna, zaraz wszyscy zginiemy. Wycie wdzierające się pod czaszkę, wycie wykonujące trepanację, lobotomię, wywalające na zewnątrz rozedrganą meduzę mózgu. Czuł, że jego głowa właśnie pękła i wylewa się z niej czerwona galareta, a on usiłuje drżącymi rękoma wepchnąć ją z powrotem pod nieszczęsny czerep niczym śmiertelnie ranny żołnierz, który wpycha w jamę brzuszną wylewające się wnętrzności. Leżał na podłodze we własnym mieszkaniu, to zrozumiał natychmiast, kiedy się ocknął i pojął, że żyje, choć nie wie dlaczego. Całkowicie ubrany, w spodniach, koszulce, majtkach i skarpetkach, spocony, brudny i roztrzęsiony. Obudziły go tym strasznym wojennym wyciem syreny za oknem, ale też i padaczkowe drgawki oraz histeryczny niemal strach. Senne majaki przechodziły w deliryczną rzeczywistość, trząsł się cały na tej brudnej podłodze jak zdychające zwierzę, które nie rozumie przyczyny swojej śmierci. Pierwsza jego myśl brzmiała: Boże, Stefan, co się stało z twoim życiem?

Wokół walały się butelki po winie, mnóstwo butelek, istny butelkowy skarbiec Szeherezady z tysiąca i jednej nocy pijaństwa. Leżały wokół niego na podłodze, stały na biurku, na parapecie, na półkach, wszędzie wokół zielone i brązowe puste szkło z ładnymi bądź banalnymi winietami: chilijskie cabernety, argentyńskie malbeki, afrykańskie carménère’y, australijskie shirazy. Nie ma nic smutniejszego niż widok pustej butelki, mówi Malcolm Lowry, chyba że pusty kieliszek. Stefan nie potrzebował już kieliszków, od wielu dni pił prosto z butelki z zachłannością dziecka obejmującego ustami smoczek, pił długimi łykami i odstawiał butelkę, czasami butelka się przewracała i teraz czerwone plamy cuchnęły kwaśno na podłodze, na tapicerce kanapy, na biurku, cuchnęły jakieś zalane papiery, gazety, niezapłacone rachunki. Winne kałuże parowały cuchnąco, duchota w tej smrodliwej saunie była nie do opisania, Stefan też był nie do opisania, leżał wciąż, drżał cały i bał się wstać, ale wiedział, że natychmiast wstać musi. Miał przed sobą najsmutniejszy, a właściwie najbardziej przerażający widok świata – wielką zwałkę rozpaczliwie pustych butelek, których nie umiał teraz policzyć i wcale liczyć nie chciał. Gdy były jeszcze pełne, kupował je w regularnych regularnością szaleńca odstępach czasu w małych delikatesach na rogu, dwieście ileś, pewnie nie więcej niż trzysta metrów od domu; był wtedy w tym błogosławionym stanie pomiędzy pełną świadomością a kompletną bezprzytomnością, w stanie, który pozwala skrupulatnie złożyć rozsypane słowa w komunikatywną, prostą wypowiedź. Akurat jemu zawsze sprzedawali, choć przecież jasne było, że jest w stanie ustawowo zabraniającym sprzedawania mu napojów alkoholowych, wszak wkraczał w ową klimatyzowaną kaplicę po raz trzeci czy czwarty tej samej doby, z coraz tłustszymi włosami, coraz gęstszym zarostem, w ubraniu o coraz kwaśniejszym zapachu, ale ponieważ miał pieniądze, ponieważ wiedziano, że jest porządnym klientem, ponieważ był nawet sławnym sąsiadem i miłym człowiekiem, to nawet gdy lekko się chwiał przed kontuarem, wszystkie swoje siły wkładając w to, by wyglądać na niepodważalnie trzeźwego, pan Franek z działu alkoholowego zawsze mu sprzedawał. Po prostu nie było możliwości, żeby mu nie sprzedał, a zawsze też coś od siebie doradził, choć Stefanowi w zasadzie nie robiło różnicy, czym się będzie zezwierzęcał, byle było to wytrawne wino, albowiem Stefan wręcz przepadał za upijaniem się winem. Słuchał zatem namów pana Franka, któremu podawał drżącą dłoń za każdym razem, gdy obojętnie minąwszy działy nabiałowy, mięsny i garmażeryjny, wkraczał w cudowność działu alkoholowego, napinał wszystkie mięśnie, błędnym wzrokiem wodził po półkach, udając, że się zastanawia, choć przecież chodziło mu tylko o to, żeby było czerwone, wytrawne i o niezbyt silnym owocowym posmaku. Żeby nie był to merlot, którego nienawidził, i żeby trzepnęło solidnie, żeby miało minimum dwanaście procent, lepiej jeszcze, żeby miało trzynaście, a najlepiej czternaście. Darzyli się z panem Frankiem wzajemnym szacunkiem pijaków, którzy razem nigdy nie pili, a byli jedynie pijakami korespondencyjnymi. Alkohol przechodził z rąk pana Franka do rąk Stefana, pan Franek czuł się zaszczycony spoufalaniem się ze Stefanem, Stefan czuł się zaszczycony, że pan Franek zawsze sprzedaje mu alkohol. I że nieustannie jest na posterunku w dziale alkoholowym, gdzie sprzedawano też aspirynę, apap, ibuprom, papierosy i kondomy, a więc wszystko pierwszej potrzeby, zestawy ratunkowe do nabycia codziennie do godziny dwudziestej trzeciej. Były chwile, gdy ten brzuchaty od codziennych wieczornych piw przed telewizorem, łysiejący trzydziestoparolatek o przyjemnie cwaniackim uśmiechu prawdziwego ziomka z dzielnicy, sprzedający lokalnym pątnikom cudowną leczniczą wodę, stawał się osobą, którą Stefan widywał najczęściej, człowiekiem bliższym mu niż rodzina, przyjaciele i koledzy z zespołu. A najcenniejszy w panu Franiu był jego brak zdziwień, zupełna odporność na zaskoczenia, prawdziwy sklepikarski stoicyzm, z jakim obsługiwał klientów, zarówno lokalnych alkoholików, zazwyczaj wiedzących dobrze, czego chcą i nietarasujących kolejki swoimi dylematami, jak i ludzi kupujących okazyjnie, których dało się poznać po tym, że hamletyzowali przed kontuarem stoiska alkoholowego, co chwila zmieniając zdanie, zastanawiając się głośno, czy brać wino półsłodkie czy półwytrawne, whisky czy koniak, wódkę czystą czy smakową, a w końcu i tak kupowali to, co im pan Franek zaordynował. Bo gdy już było widać, że nadwyrężają cierpliwość wydłużającej się kolejki, pan Franek sam podejmował decyzję i zawijał w papier tę butelkę, która wedle jego fachowego rozeznania pasować będzie zarówno do klienta, jak i do okazji, na którą jest kupowana. Genialny ten sprzedawca doskonale bowiem potrafił wyczuć, czy to prezent dla cioci na imieniny, czy łapówka dla lekarza, czy szykują się chrzciny albo złote gody. Umiał określić okazję po stroju i zachowaniu klienta, wybitnie wyczuwał ludzkie potrzeby, był po prostu sprzedawcą idealnym. Mimo młodego wciąż wieku miał nieocenione doświadczenie starego subiekta, prawdziwy talent ekspedienta doskonałego. Był najcenniejszym pracownikiem tego bezcennego sklepu, który zwał się Delikatesy Paprotka, darzonym szacunkiem przez wszystkich klientów; nikt nigdy nie podniósł na niego głosu, nikt nie marudził, każdy po prostu go kochał na swój sposób, tacy ludzie zasługują na rozdziały w powieściach, na wiersze i na piosenki.

Prawdziwi alkoholicy nie mieli takich dylematów jak okazyjni klienci, załatwiali swoje zakupy sprawnie i szybko. Jeśli nawet nie mieli pojęcia, czego w życiu chcą, to wiedzieli, czego chcą tutaj, w tym miejscu, do którego gnał ich instynkt przetrwania, konieczność przyjęcia kroplówki z wódki. Zazwyczaj brali ćwiartki, a nie półlitrówki, i potrafili po te ćwiartki wracać po kilka razy. W dodatku zawsze wcale nie ćwiartki czystej, ale ćwiartki kolorowych wódek, cytrynówek, wiśniówek albo żołądkówek, które wyćwiczonym, płynnym ruchem wsuwali do kieszeni kurtek albo spodni i wychodzili sztywnym krokiem, nie patrząc na nikogo, by wypić je za rogiem, w bramie albo w bocznej uliczce, pod drzewem, w ciszy i spokoju, a ich napięte mięśnie rozluźniały się wtedy przyjemnie.

Kiedyś Stefana to dziwiło, bo wydawało mu się, że pół litra jest bardziej ekonomiczne i nie trzeba dwa razy chodzić, ale w tym ich kupowaniu ćwiartek była mądrość wypracowana przez pokolenia; picie należy rozłożyć na etapy, dzielić na niewielkie porcje, wprowadzać te ćwiartki trzema łyknięciami do organizmu, by utrzymać stały poziom spokojnego szumu, odstąpić od kuracji wstrząsowej. Nie chodziło o to, żeby się upić, ale o to, żeby zachować równowagę płynów w organizmie, zbilansowany koktajl w żyłach. Dobrze wiedzieli, że gwałtowne odstawienie alkoholu grozi śmiercią, taką jak ta, która teraz właśnie przyszła w odwiedziny do Stefana i starała się wygodnie rozgościć na pobojowisku, jakim był pokój, na którego podłodze leżał, cały drżący, a przede wszystkim którym było w tym momencie jego życie. Widocznie wódki kolorowe wchodziły do organizmu lepiej i bezboleśniej niż czyste, trząsające po łyknięciu. Wprawieni w autoreanimacji dzielnicowi alkoholicy czasami brali też piwo na popchnięcie ćwiartki, jedno, nie więcej, trzymali się zasad, była w tym pewna elegancja i dziwna wstrzemięźliwość. Gdy już wypili, pogadali i trochę się przewietrzyli, wracali po kolejną ćwiartkę, spokojnie, bez nerwów, bez tego napięcia, które trzepie nieprzywykłych do wychodzenia z ciągu, tych wychodzących z niego gwałtownie, nerwowo, spalających się, histeryzujących, miotających się w kleszczach paniki. Ostatnie zakupy robili tuż przed zamknięciem sklepu, na kwadrans lub dziesięć, nawet pięć minut przed dwudziestą trzecią, i wtedy poziom ich wewnętrznego nasączenia pozwalał w miarę spokojnie przetrwać noc, tę śmiertelnie niebezpieczną porę duchów, i poranny dygot budził ich akurat tuż przed otwarciem Paprotki o szóstej. Byli więc Paprotki pierwszymi klientami i zaczynali dzień od porannej prostującej ćwiartki, i dopiero po niej rozrzucone elementy świata zaczynały się układać w rozpoznawalny, znajomy kształt, bo wcześniej nic nie było na swoim miejscu.

Stefan widywał ich często nie tylko w sklepie, ale i na ulicy, jak wystawali na rogu, filozoficznie kontemplując świat, obserwując jego nieustanne przemijanie, mądrze z tym pogodzeni.

Nie rozmawiali ze sobą za bardzo; nawet jeśli było ich kilku, stali milcząco w zbitej grupie jak stado ptaków nielotów. O czym tu rozmawiać, życie toczy się spokojnie, chyba że ktoś nagle umrze, że kogoś zabiorą do szpitala, może patrol policji spisze dane, listonosz spóźni się z rentą, to były najważniejsze tematy i trudno się z tym nie zgodzić. Nie docierały do nich, usadowionych w tej cichej dzielnicy, odgłosy wielkiego świata i światopoglądowe wojny, skandale polityczne i gospodarcze, w ogóle nie czuli potrzeby wypuszczania się w daleki świat, nawet do centrum miasta, na nieodległą drugą stronę rzeki. Zyskali przez lata swego istnienia tę życiową mądrość, która mówi, że dokądkolwiek się udadzą, wszędzie będzie tak samo, jeśli nie gorzej, więc trzeba się trzymać swojego oswojonego uniwersum. Podobnie przecież wyglądało to w innych dzielnicach, żule z Mokotowa trzymali się swojej dzielnicy, pijacy z Woli – swojej, ci z Pragi też w końcu nie przejeżdżali nigdy na drugą stronę Wisły. Tak samo było z tymi z Saskiej Kępy, tym bardziej że żyło ich tu naprawdę niewielu, jak w całym mieście kibiców Polonii w stosunku do kibiców Legii. Menele z Saskiej Kępy byli nieliczni i unikalni, przez swoją endemiczność stali się gatunkiem cennym, bo zagrożonym, reliktem dawnych czasów, które niekiedy nostalgicznie przywoływali.

Utrzymywali się z emerytury, renty, bywało, że również z prac dorywczych – od czasu do czasu jeździli na bazary w okolice ronda Wiatraczna czy placu Szembeka, miewali swoje małe interesy, ale w zasadzie to nie potrzebowali zbytków. Być może czuli tylko, że coraz mniej pasują do tej dzielnicy i że tworzyć w niej poczęli pewien socjologiczny dysonans, choć byli tu najdłużej. Zasiedlili Saską Kępę w czasach, gdy dzisiejsi jej władcy srali jeszcze w tetrowe pieluchy i rzygali nie alkoholem, ale przecieranymi zupkami z marchewki. Stefan widywał ich często, mijał z obojętnym szacunkiem, ślizgali się wzrokiem po sobie nawzajem, badając się niezobowiązująco. Z czasem, już sporo po sprowadzeniu się tu Stefana, jeden z nich się z nim spoufalił, czasami go zaczepiał, miał na imię Tadek i nosił siwe wąsy w stylu marszałka Piłsudskiego, spod których łyskał szczery uśmiech z wyraźnymi brakami w klawiaturze zębów, był trochę zgarbiony i chodził zawsze w tej samej ortalionowej kurtce koloru błota. „Sąsiad, poratuj, bo zemrę, dwa złote tylko” – mówił proszalnie, gdy miał problem, i Stefan sięgał po żółtą monetę, bo wiedział, że sprawa rzeczywiście jest życia i śmierci. Za dwa złote można było kupić najtańsze mocne piwo w puszce, chemicznie wzmocnione, wystarczało akurat, by odegnać nadciągającą deliryczną trzęsiawkę, takimi siedmioprocentowymi piwami można się było uratować bardzo ekonomicznie. Tylko Tadek chciał datków na tacę, żaden inny z tych wymiętych mężczyzn nie zniżył się do żebrania, ponieważ mieli oni swoją nałogową godność i widocznie również jakieś stałe źródło dochodów. Tadek musiał kiedyś być ministrantem, myślał Stefan, dając mu dwa złote, choć ten rzeczywiście pobierał myto za przejście obok siebie tylko w wyjątkowych okolicznościach, gdy naprawdę potrzebował. „Jak przyjdzie renta, to zapraszam do Fregaty” – powiedział parę razy, robiąc oko, ale nigdy go nie zaprosił na ulicę Międzynarodową do tej postsocjalistycznej pijalni alkoholi, a i Stefan nie nalegał wcale, bo się tam nie wybierał, z Tadkiem czy bez. Nie marzył o tym lokalu, bynajmniej, wszelka peerelowska nostalgia była Stefanowi zdecydowanie obca, był zwolennikiem kapitalizmu z ludzką twarzą, a nie socjalizmu z twarzą zezwierzęconą.

Z czasem Tadek się wyraźnie rozbestwił i podniósł stawki. „Sąsiad, pięć złotych poratuj, bo nie mogę”. Zaczął mlaskać nerwowo, wciąż przymilnie się uśmiechając spod pożółkłych od nikotyny wąsów, ale już w ogóle przestał wspominać o barze Fregata. Stefanowi przypomniała się za to słynna wakacyjna piosenka z dawnych lat z frazą: „zabierałem cię co dzień na fregatę, byś miłością swoją upajała mnie”, ale postanowił być asertywny i nie dawać pięciu złotych. Daj palec, to odgryzą rękę, mówił sobie, bo zapamiętał to powiedzenie z domu rodzinnego i nie chodziło o pieniądze, ale o zasady. Dam Tadkowi pięć złotych, to za tydzień zażąda dziesięciu, a za dwa tygodnie każe mi samemu chodzić do sklepu po piwo dla niego, oburzał się Stefan. Już raz tak było – skacowany Tadek wysiadujący na ławce na przystanku autobusowym powiedział do niego: „Sąsiad, kup mi jedno królewskie, ale w butelce”. Nie czekał na żaden autobus, nigdzie się nie wybierał, po prostu siedział i patrzył, jak ludzie wsiadają i wysiadają, jak podjeżdża 117, a potem 138. Tak mu mijał czas; miernie, biernie, ale wiernie tam siedział. Zagadał tak do Stefana, który akurat szedł Francuską, cóż za bezczelność, jaki brak szacunku, w dodatku w butelce, żeby po wypiciu mógł oddać i dostać pięćdziesiąt groszy kaucji, trzeba uciąć tę roszczeniowość, uznał Stefan. Tadek jest jak związki zawodowe, które ciągle chcą więcej i więcej aż do udławienia i ciągle im mało, już trzynasta pensja w roku nie wystarcza, żądają czternastej, a gdyby dostali czternastą, nie obeszłoby się bez wołania o piętnastą, można powiedzieć, że Tadek jest przewodniczącym lokalnego związku zawodowego meneli, myślał Stefan. Dawał zatem Tadkowi zawsze dwa złote, nie więcej, ale w ciągu tych lat, które tu już spędził, tych lat dziwnej zażyłości z Tadkiem i jednostronnego przepływu gotówki, musiał mu przekazać na piwo i gorzałę ze dwieście złotych jak nic. W zamian dostawał coraz mniej szacunku, ponieważ menel traci do ciebie szacunek, gdy okazuje się, że ty tracisz godność, dając mu ciągle drobne, w imię czego właściwie, w imię źle pojętej solidarności społecznej, myślał Stefan. A Tadek zapewne sam prorokował, że Stefan niezadługo wyląduje z nim na rogu ulicy albo w bramie blisko skrzyżowania Zwycięzców z Francuską, że razem będą siedzieć na przystanku, gapiąc się bezmyślnie na podjeżdżające i odjeżdżające autobusy linii 117 i 138, a może nawet będzie Stefan chodził z nim na działki przy Międzynarodowej kraść warzywa, owoce i kwiaty na sprzedaż. Bo wiadome było, że kiedy przychodziła oszałamiająca wiosna, pachnąca narkotycznie słynna wiosna na Saskiej Kępie, wiosna poetycka, piosenkowa, wiosna iście literacka, to przedstawiciele lokalnego związku zawodowego meneli zaczynali się włamywać na działki, fanty tam zdobyte upłynniali zaś okazyjnie na bazarkach na Grochowie, wyrabiając sobie dodatek do renty. Wiosny na Saskiej Kępie były zupełnie inne niż wszystkie wiosny, były to wiosny specjalnego rodzaju, lepsze od wiosen w pozostałych dzielnicach miasta, nie na darmo powstawały o nich przeboje radiowe. Wzmagała się w Stefanie wówczas niebezpieczna witalność, odbijała Stefanowi podówczas regularna szajba. Dziwna rzecz następowała: o ile czarną jesień, depresyjne listopady i grudnie, szare, błotne stycznie, roztopione lute przeżywał bez głębszych tąpnięć emocjonalnych, to wiosna groziła śmiercią ze szczęścia. Gdy zazieleniały się wszystkie badyle, z piwnic zaczynały wyłazić senne koty, by grzać karki w słabym jeszcze słońcu, gdy zmartwychwstawało piękno dojrzewających dziewcząt, gdy rozkwitały pąki białych róż, dojrzewały soczyste owoce piersi uwolnionych ze staników, nabrzmiewały jędrne pośladki obleczone w zwiewne sukienki, ujawniały się światu blade smukłe nogi, uwięzione jesienią i zimą w spodniach i grubych rajstopach, rozpuszczały się gęste kaskady włosów, jakby też chciały kwitnąć wraz z drzewami i krzewami, zapełniał się gwarnie park Skaryszewski, odżywały ogródki kawiarni i restauracji przy Francuskiej, gdy wszystko zaczynało znów, po długiej hibernacji, wyglądać jak z obrazów Moneta – wtedy Stefanowi odwalało zupełnie. Miast zbierać pachnące gałęzie bzu, urządzać sobie długie spacery po parku lub nad rzeką, inhalować się przejrzystym powietrzem, ćwiczyć we flirtach z wiosennymi dziewczętami, wariował. Wpadał w melancholię graniczącą z depresją, dręczył go niezrozumiały smutek; gdy wszystko wokół budziło się do życia, w Stefanie wszystko powoli obumierało. Owszem: wychodził na spacery z dziećmi, wypuszczał się z nieślubną żoną na kolacje do okolicznych restauracji, we włoskiej jedli pizzę i sałaty i popijając prosecco, w hinduskiej kurczaka w ostrym sosie popijali mango lassi, przesiadywali też czasami w hiszpańskim tapas barze, sącząc lekko musujące różowe wino. Owszem: wdychał, oczywiście, powietrze pachnące niczym najlepszy odświeżacz do toalety, lubił włóczyć się po Zakopiańskiej i Poselskiej, w ciszy tych ulic szukał ukojenia, a jednak coś wciąż nie dawało mu spokoju. Uśpiony przez zimę potwór w jego trzewiach budził się do życia i zaczynał, zgłodniały, wyjadać go od środka, w mózgu zachodziły niezrozumiałe procesy chemiczne, zupełnie absurdalnie wstępował w niego strach przed śmiercią, którego nie doświadczał przecież w najbardziej ponurych miesiącach roku, nawet w apogeum świątecznego obłędu. Nie miewał takiej depresji nawet wówczas, gdy zewsząd dobywały się dźwięki kolęd, których nienawidził serdecznie i szczerze, nawet w sylwestra nie czuł się taki stary, samotny i wypalony jak w dniach przesilenia wiosennego. A gdy Stefan zaczynał czuć wypalenie, gdy wewnętrzny ogień spopielał jego talent i pomysłowość, gdy z noszonej wewnątrz iskry bożej wielkości płomyka w piecyku gazowym powstawał wielki płomień autodestrukcji – rzucał się w odmęty rozpaczliwego pijaństwa.

Zaczynał po miesiącach prawie pełnej abstynencji, gdy bardziej pociągała go herbata z sokiem malinowym, kawa z mlekiem i ciastkiem, może ewentualnie jakiś grzaniec, który szybko go usypiał, nie niosąc za sobą żadnych konsekwencji. Po zimie zaś zaczynał wychłeptywać te wszystkie smukłe butelki z etykietkami: malbec, cabernet, shiraz, pinot noir, jedną za drugą, dzień po dniu, w rozkwit wiosny wchodził więc rozkołysanym krokiem pijanego mężczyzny w średnim wieku. Mężczyzny, który niesie brzemię świadomości, że być może wszystko, co najlepsze stworzył i ma już za sobą, że nigdy już nie doskoczy sam do siebie, niósł na plecach tego Stefana sprzed lat, którego piosenki budziły w słuchaczach i nabywcach płyt jakieś tęsknoty, emocje, refleksje. Teraz czuł, że stracił umiejętność opisywania świata; świata, który stał mu się nie tylko wrogim, ale przede wszystkim niezrozumiałym i obcym.

Jestem ścierwem, pomyślał, dygocząc, Stefan, ścierwem, które wciąż nie wiadomo dlaczego żyje, ścierwem żyjącym, lecz rozkładającym się za życia. Przeturlał się na bok, bo wciąż leżał na plecach z rozrzuconymi rękoma i nogami, jak zastrzelony żołnierz albo znokautowany bokser. To dobrze, że nie udławiłem się swoimi rzygami, to była jego druga myśl, gdy dyszał po zwierzęcemu, heroicznie usiłując pogłębić płytki oddech. Dziś udławienie się swoimi rzygami jest nieważne, kiedyś zarzyganie się na śmierć było biletem do nieśmiertelności, pomyślał, nie wiadomo czemu, tylu wybitnych ludzi udławiło się własnymi wymiocinami, dodał w myślach, zwijając się w embrionalny kłębek i czując, że zaraz wybuchnie płaczem.

Syreny wyły opętańczo, straszliwy, dojmujący upał wlewał się przez okna jak obły potwór, mieszkanie zamieniło się już dawno w suchą saunę, lato końca świata było w swoim ohydnym apogeum. Nie ma smutniejszej pory roku niż lato, ponieważ lato, im piękniejsze i pozornie radośniejsze, tym bardziej ponury zwiastuje koniec. Letnia pustka miasta wahająca się między szlachetną melancholią a ciężką depresją zawsze Stefana wpędzała w ponure dywagacje o przemijaniu. Puste ulice, domy porzucone przez mieszkańców, którzy uciekli na wakacje, urlopy, letniska, wczasy, parzący wiatr lekko masujący liście drzew w tej wyjątkowo zielonej dzielnicy, złoto lśniące tory tramwajowe, po których akurat nic nie jedzie, bo wakacyjny rozkład jazdy nie obfituje w kursy, autobusy z pojedynczymi pasażerami mozolnie sunące ulicą, rachityczny ruch samochodów, to wszystko było dla Stefana jakimś symbolem jałowości jego życia. Nigdy nie było mu tak smutno jak w lecie, nigdy tak często jak w lipcu i sierpniu nie myślał o swoim koślawo biegnącym życiu, choć przecież tak wielu mężczyzn chciałoby mieć równie pięknie zmarnowane życie jak on: własne, i to spore, mieszkanie, piękną nieślubną żonę i urocze dzieci, a na dodatek całkiem długie hasło w Wikipedii z zaskakująco korzystnym zdjęciem. A jednak właśnie latem do Stefana docierał zawsze list polecony nadany przez diabelską pocztę: że niczego wielkiego już nie dokona, że wszystko, co warte uniesień, już minęło, że coraz bardziej będzie żył wspomnieniami niż planami na przyszłość, ponieważ przyszłość zaczynała dla niego znaczyć wyłącznie myślenie o przeszłości.

Ciało Stefana było czerwone i gorące, rozgrzane jak w strasznej tropikalnej gorączce, skóra parzyła, ogień kotłujący się we wnętrznościach i w klatce piersiowej chciał znaleźć drogę na zewnątrz, drgawki trzymały we wstrętnym uścisku i szarpały Stefanem bez litości, jakby ktoś niebywale silny złapał go za ramiona i histerycznie nim potrząsał. Czemu człowiek nie umie opanować drgawek, zdziwił się, wtulając twarz w cuchnącą podłogę, dlaczego nie mogę przestać się trząść samą siłą woli, myślał, choć przecież wiedział, dlaczego się trzęsie, i wiedział też, że jest na to tylko jedno lekarstwo. I jeśli tego lekarstwa nie zażyje, to trząść się będzie jeszcze trzy dni i trzy noce, zanim nadejdzie ponowne narodzenie, albowiem wychodzenie z ciągu bliskie jest ewangelicznemu zmartwychwstaniu.

W środku miał Obcego, który bardzo chciał wyjść z jego ciała, rozerwać je na strzępy, zrobić z niego krwawe ochłapy. Wyhodował we własnych wnętrznościach ogromnego pasożyta, który go sukcesywnie wyjadał i wciąż chciał więcej. Miał w sobie drugą, inną formę życia, żywiącą się wyłącznie alkoholem, a ta forma, gdy zgłodniała, szarpała mu wnętrzności, gryzła i rozpychała się, a spokój odzyskiwała dopiero wtedy, gdy została napojona. A gdy było jej sucho, usiłowała wyskoczyć z jego ciała, dlatego to ciało tak się trzęsło, tak się rzucało w panice. Stefan miał wrażenie, że Obcy wyskoczy mu z rozpłatanego brzucha albo z rozerwanej klatki piersiowej, razem ze zrozpaczonym, poharatanym sercem, które waliło coraz szybciej i głośniej, Obcy zaś wył w środku niczym te syreny alarmowe za oknem. Stefan był w ciąży z diabłem, miał w sobie diabelski pomiot, cuchnący, kudłaty, wredny, jeśli chciał przeżyć, musiał urodzić potwora, niczym w jakimś ohydnym filmie. Stefan czuł, że jest cały jedną wielką obrzydliwością, zaprzeczeniem człowieczeństwa, kimś zupełnie innym niż Stefan, jakiego znały jego dzieci, sąsiedzi, znajomi, którym się kłaniał, idąc Francuską albo Zwycięzców. Kimś zupełnie innym niż ten Stefan, który stawał przed swoimi wielbicielami, który dla nich występował i dawał się nawet kochać niektórym wielbicielkom i lubić ich chłopakom, ponieważ bywał sympatyczny, bywał człowieczy. Ale teraz całe jego człowieczeństwo poszło w diabły, a może raczej diabły wzięły sobie jego człowieczeństwo w posiadanie i je zgwałciły, splugawiły, zamieniły godnego człowieka w trzęsące się ze strachu zwierzę, a jedyną refleksją tego zwierzęcia było to, że zaraz zdechnie, i to zdechnie bez żadnej nadziei, w strachu, bez obietnicy zbawienia, po jego podłej, niegodnej, wstrętnej i wstydliwej śmierci, zaś świat o nim szybko zapomni. Już następnego dnia świat nie będzie o nim pamiętał, bo świat nie ma czasu pamiętać, świat pędzi do przodu i wszystko w tym pędzie zapomina. I nawet jeśli zostaną po nim płyty, to już i tak nikt nie będzie ich słuchał, jeśli zostaną piosenki – i tak nikt już nie będzie ich śpiewał, już żadni chłopcy nie będą słowami Stefana uwodzić żadnych dziewcząt, brzdąkając na gitarach akustycznych. Jeśli nawet zostanie po nim hasło w Wikipedii, to i tak nikt do niego już nie zajrzy. Dyżurny administrator dopisze datę zgonu i tyle, koniec.

Nie tylko zresztą drgawek i strachu nie potrafił opanować, lista rzeczy, których już nie umiał opanować, rosła od dawna. Nieopanowanie było jego grzechem głównym, nieopanowanie w jedzeniu, piciu, nieopanowanie w myśleniu o sobie, swojej chwalebnej przeszłości, przegranej teraźniejszości i nieopanowanie w myśleniu o braku przyszłości.

Dźwignął swój tłusty, spocony zad, ale nie poszło za tym uniesienie reszty ciała, bo brakło mu sił, więc wyglądał z twarzą na podłodze i wypiętym pupskiem sporych rozmiarów, jakby miał oddać je biernie do seksu analnego. Trwał tak żałośnie przez długą chwilę, usiłując zebrać rozproszone myśli i rozedrgane ciało w jedność. Dopiero kiedy sprężył się resztką sił, zdołał z dużym wysiłkiem stanąć na czworakach, jak wielki rozdygotany pies rasy ludzkiej. Rozejrzał się wokół przekrwionymi oczami, wszystko było odwrócone, obce i dziwne, choć przecież znajome. Wszystko, co go otaczało, istniało jakby na skrzyżowaniu snu i rzeczywistości. Powietrze stało, gęste jak zawiesista sperma, duże piwne oczy Stefana były teraz małe jak ziarenka siemienia lnianego, jego twarz z kolei, wielka i spuchnięta jak gumowa poduszka, wyglądała niczym czerwony termofor wypełniony wrzątkiem. Poruszał palcami u stóp, poruszał palcami u dłoni, żył jeszcze, choć naczynia pulsowały jak muzyka techno i mogły zaraz wybuchnąć. Mógł umrzeć od wylewu krwi do mózgu bądź na atak serca.

Dysząc żałośnie, przetarł ręką policzek, zarost miał już kilka dni i nieprzyjemnie swędział. Nie miał pojęcia, jaki jest dzień, ale wiedział przynajmniej, że jest w swoim domu, mimo że ten dom był mu coraz bardziej obcy, a czasami nawet wstrętny. No i na dodatek nie było w nim Zuzanny i dzieci, Zuzanna i dzieci zniknęli i Stefan nie wiedział, czy wyjechali na wakacje, czy uciekli od niego. Niewiele w ogóle pamiętał, a z ostatnich kilku dni w jego pamięci nie pozostało zupełnie nic, choć domyślał się, że po prostu siedział w domu i pił. Po raz pierwszy od dawna, od bardzo wielu miesięcy wstrzemięźliwości niezmąconej żadnym wybrykiem, ciągnął pijaństwo ze strachu przed kacem, ze strachu przed życiem, a także ze strachu przed śmiercią. Bo kiedy pił, był nieśmiertelny i genialny. Pił, kiedy był sam, kiedy samotność spadała na niego jak topór kata, a więc musiał zacząć pić, gdy zniknęła Zuzanna z dziećmi, ale gdzie zniknęli, czemu odeszli, nie wiedział, nie pamiętał, dokąd pojechali. Czyżby Zuzanna, której cierpliwość ostatecznie się wyczerpała, zostawiła go na dobre i zabrała dzieci? Czy wyjechała, zanim zaczął maraton pijacki, czy też w trakcie tego maratonu? Bo nie pamiętał, żeby się z nią żegnał, żeby całował dzieci w ich brzoskwiniowe policzki, czochrał im lekko czuprynki, kazał im być grzecznymi, nie pamiętał, aby wykonywał któryś z tych zwyczajowych małych zabiegów ojcowskich. Zdarzało mu się czasami nie pamiętać poprzedniego wieczoru, przecież zdarza się to wielu ludziom, zdarza im się nie pamiętać nawet całego dnia, co też nie jest niczym nadzwyczajnym, ale on nie pamiętał wielu kolejnych dni, nic zupełnie. Zaraz do niej zadzwoni, wszystkiego się dowie, wszystko dokładnie i cierpliwie wyjaśni, przeprosi za siebie i za tego Obcego, który w nim siedzi, przyzna się do każdej zbrodni i będzie cierpliwie znosił wymówki i pretensje Zuzanny, bo wie, że będzie miała rację. Wszystko, co Zuzanna powie, będzie słuszne, choć niezbawienne. Stefan przyzna, że pił, że póki miał jeszcze świadomość, nachodziły go wyuzdane myśli o innych kobietach, że wyobrażał sobie perwersyjny seks ze znajomymi, koleżankami i przyjaciółkami, także jej przyjaciółkami, że pewnie do którejś z nich dzwonił, to też mu się czasami zdarzało w stanie upojenia, zresztą, komu się nie zdarza. Trzeba będzie sprawdzić w telefonie listę połączeń, będzie błagał o wybaczenie, nie może żyć bez Zuzanny i bez dzieci, co on zrobi sam bez swoich małych kochanych pociech? Zaraz zadzwoni, jak się tylko podniesie, jak przezwycięży słabość swego ciała, znajdzie telefon, zadzwoni, a potem kupi trzy piwa zimne jak górski strumień i dojdzie do siebie. Albo najpierw kupi trzy piwa, na przykład pszeniczne, bo pszeniczne najlepsze na lato, poczuje zbawienną ulgę i będzie mógł wtedy spokojnie zadzwonić i rozmawiać bez zbędnych nerwów. To naturalnie lepsze wyjście, po trzech piwach będzie mógł z nią zupełnie spokojnie, bez najmniejszego napięcia porozmawiać, wytłumaczyć się bez żadnych oszustw, może nawet po dwóch piwach to się uda, bo po trzech może zacząć trochę bełkotać. Ona też będzie mogła mu wszystko spokojnie wyłożyć. Teraz jednak drżał, trząsł się w obrzydliwej trzęsiawce, w znienawidzonej telepce, trząsł się ze strachu, świadomy, że jeśli nie wypije natychmiast tych trzech piw, nie odgoni płynącego ku niemu monstrualnego kaca ludojada, to umrze, umrze na prawdziwą śmierć, choć śmierć w tym przypadku byłaby dla niego wybawieniem. Syreny za oknem wciąż wyły, głowa Stefana pękała i nie mogła pęknąć, by mu ulżyć.

Zdobył się na heroiczny wysiłek i wstał, choć od razu się zachwiał, zawirowało mu na czerwono przed oczami, krew chlusnęła do głowy i pociekła nagle cienką strużką z nosa. Stał z pochyloną głową na szeroko rozstawionych nogach, z opuszczonymi bezsilnie rękoma, i dyszał ciężko, a krew kapała na podłogę i tworzyła malutkie ciepłe kałuże.

Poczuł mdłości, zaraz potem nadeszły torsje, gwałtownie pobudzony, silnie podrażniony żołądek podskakiwał aż pod przełyk. Zmusiło go to do szybkiego udania się do kuchni, była bliżej niż łazienka, to przynajmniej pamiętał. Poczłapał tam śmiesznie na wciąż szeroko rozstawionych nogach i bajecznie rzygnął do zlewu. Kto by miał teraz czas na wyciąganie z niego sterty brudnych talerzy umajonych pęcherzykami pleśni, teraz trzeba było szybko rzygać, więc rzygał na te talerze czerwonym winem i krwawił na czerwono krwią, bo krew wciąż ciekła z nosa wdzięcznym strumykiem. Błogosławione rzyganie uświęcone krwią Stefana, rzyganie, które zawsze przynosi ulgę udręczonym. Kochał rzygać, uwielbiał rzygać, rzygając, czuł radość i spełnienie, rzyganie jest bowiem zbawieniem pijaka.

Skończył chlustać czerwonym winem, jedynym, co wprowadzał do organizmu od kilku dni, rzygać swoistym cuvée, mianowicie mieszanką cabernetów, shirazów i malbeców, a może nawet, o zgrozo, merlotów, bo przecież w tym składzie pustych butelek mogły być też butelki po obrzydliwych merlotach, albowiem przychodzi na człowieka pijącego stan upadku, gdy w desperacji kupuje on nawet merlota. Obmył twarz gorącą wodą, bo z zimnego kranu nie zimna, lecz prawie wrząca woda płynęła, widocznie nieużywane od kilku dni rury nagrzały się niemiłosiernie. Trzeba popuścić wody, żeby ochłodła, pomyślał, i zostawił odkręcony kran, sięgnął po rolkę ręcznika papierowego i przytkał nim nos. Poczłapał z powrotem do pokoju i siadł ciężko na kanapie, dysząc jeszcze ciężej i żałośniej, wykończony nadludzkim wysiłkiem sapał jak hipopotam i tamował cieknącą krew.

Nienawidził merlotów za ich owocowość, za ich podlizywanie się niskim gustom pijących, za to, że wszystkie kobiety, z którymi się spotykał i z którymi mu nie wyszło, zawsze zamawiały w kawiarni czy restauracji merlota. Gdy widział merlota na półce w sklepie, przechodził go nieprzyjemny dreszcz, potem od razu nim wstrząsało i dostawał gęsiej skórki, merlot samym pojawieniem się w zasięgu wzroku powodował u niego odruch wymiotny. Merlota mógł wypić już tylko wtedy, kiedy nic nie czuł, a więc gdy miał w sobie co najmniej trzy, a może nawet i cztery butelki innego wina. Najlepiej wchodził zawsze cabernet, jak czerwona cierpka woda życia, tym się upijał najłatwiej, cóż to są trzy butelki wina, przeczytał przecież kiedyś w jakimś tygodniku, że Gerard Depardieu potrafi wypić dziesięć butelek wina dziennie. Co prawda Stefan nie był tak monstrualnie wielki i zwalisty jak Depardieu, ale nie był też cherlawy, trzy butelki wina nie zwalały go z nóg, raczej wprowadzały w beztroskie kołysanie, pomagały zawrzeć ze światem pakt o nieagresji, pozwalały na chwilowe zawieszenie broni w tej krwawej wojnie bez szans na zwycięstwo.

Jeśli zatem butelki po merlotach znalazły się w domu, znaczyło to, że kiedy je kupował w sklepie na rogu albo, co bardziej prawdopodobne, nocą na najbliższej stacji benzynowej, albo w którymś z tych pleniących się po mieście kiosków i blaszaków z napisem „Alkohole 24H” – musiał nie czuć już nic. Być może robił zakupy w środku nocy, w tej najgorszej nocy porze, w okolicach godziny trzeciej, gdy wszystko wydaje się nierealne i przerażające, a w środku czuje się tylko nicość i pustkę. Teraz jednak wolałby czuć na powrót nicość, bo czuł niestety zbyt dużo, teraz czuł wszystko, każdy organ wewnętrzny, każdy mięsień, nawet każdy centymetr kości, a w kościach każdy molekuł szpiku, każdą kroplę krwi bulgoczącej w nabrzmiałych tętnicach i każdą cząstkę gorącego, drżącego powietrza wokół. Nicość przynajmniej nie boli.

Polazł teraz do łazienki, by się napić wody, puścił ją, by nie była tak ciepła jak w kuchni, odczekał kilka ciężkich chwil, podstawił spuchnięte, fioletowe usta pod kran, starając się nie patrzeć za długo w lustro, choć kątem oka ujrzał czerwoną na mordzie małpę z brodą, tak właśnie, zdaje się, wyglądają pawiany, przeszło mu przez myśl. Starał się nie pić łapczywie, choć nawet to go szybko zmęczyło, podniósł się znad umywalki i zakręciło mu się w głowie, anarchistyczne czerwono-czarne kleksy zapląsały przed oczami w przykrym tańcu. Znów musiała minąć zbyt długa chwila, by wrócił do siebie, choć przecież wciąż był u siebie, niestety. Muszę jednak iść po to piwo, a potem dopiero wezmę prysznic, nie wejdę pod prysznic bez piwa, postanowił, pójdę do sklepu brudny jak wieprz, tylko trochę się odświeżę, wymyślił sprytnie, sięgnął na półkę po dezodorant i włożył go sobie pod cuchnącą koszulkę. Chłodny, pachnący strumień dał mu coś w rodzaju homeopatycznej przyjemności. Wszystko inne odbierał jako ekstremalną nieprzyjemność, świat najprawdopodobniej wszedł właśnie w kolejny etap efektu cieplarnianego, bo mieszkanie było jeszcze bardziej nagrzane niż w chwili, gdy się budził z tygodniowego niebytu, tak to przynajmniej odczuwało jego ciało. Były też jednak pewne korzyści: syreny przestały wyć, co przyniosło jego głowie minimalną ulgę. Dylemat: schylić głowę pod kran z zimną wodą i zaryzykować, że przed oczami pojawią się kolejne plamy, a świat zacznie wirować, czy też ostrożnie powrócić do pokoju i usiąść, by chwilę odpocząć, rozstrzygnął na korzyść pierwszej wersji: zimna woda i plamy. Jak najwolniej pochylił Stefan swoje udręczone skronie, teraz wreszcie lodowaty strumień chlusnął niczym on jeszcze przed chwilą swoimi wymiocinami, poczuł się jakby wsunął głowę w zaspę, co mu się zresztą w dzieciństwie zdarzało i dawało o wiele większą frajdę niż zupełnie nieracjonalna, ale kusząca potrzeba przyklejenia języka do zamarzniętej klamki. To też mu się zdarzyło i było o wiele gorsze, boleśniejsze, a przede wszystkim upokarzające: z krzykiem odrywał poraniony organ od metalu, na którym zostawały niewielkie zakrwawione strzępki nabłonka.

Lodowata woda przyniosła Stefanowi ulgę, poczuł wyraźnie, że monstrualna objętość jego głowy się zmniejsza, była to przyjemność aż bolesna. Teraz jakby zmieniały się proporcje: głowa malała, lecz spuchnięte ciało ogromniało. Stefan potworniał w swym wyglądzie niczym skacowany Golem, potwór, którego sam lepił swą konsekwentną pijacką pracą przez całe lata, od momentu, gdy powoli zaczął się ześlizgiwać ze szczytu. Wejście na szczyt okazało się o wiele łatwiejsze niż zejście z niego, była to klasyczna alpinistyczna prawidłowość: o ileż łatwiej osiągnąć wielkość, niż z tej wielkości potem zejść w małość. Etap schodzenia był długi i niebezpieczny dla zdrowia, być może lepiej by było, gdyby lata temu Stefan po prostu zleciał ze szczytu na złamanie karku.

Uniósł powoli i ostrożnie mokrą głowę, woda spływała po całej zarośniętej, czerwonej twarzy Stefana, moczyła mu koszulkę i cienkimi nieprzyjaznymi strumykami wślizgiwała się za majtki, i z przodu, i z tyłu. O ile wślizgiwanie się z przodu uznał za kojące, o tyle zimny strumyk zjeżdżający rowkiem między pośladkami przynosił lekki dyskomfort, choć cóż to za dyskomfort przy tym wszystkim, wszak Stefan cały był definicją ekstremalnego dyskomfortu.

Teraz uznał, że nadszedł właściwy czas, by opuścić mieszkanie i udać się do sklepu na rogu po trzy zimne piwa, które przywrócą go człowieczeństwu, człowiek zwierzęco skacowany jest bowiem o wiele dalszy od człowieczeństwa niż człowiek bydlęco pijany. Pijaństwo jest bliższe humanizmowi niż kac, katzenjammer, kociokwik czy glątwa, a właściwie ciężki zespół abstynencyjny. Najprawdziwsze encyklopedyczne delirium tremens odkrywa w człowieku naturę zwierzęcia przerażonego, histerycznego, zagonionego, płaczliwego, które powtarza znów drżącym głosem: „Stefan, na Boga, co się z tobą stało?”.

Stefan z przerażeniem spojrzał w otchłań, a otchłań spojrzała głęboko w oczy Stefanowi.

Być chociaż trochę bliżej człowieczeństwa, trochę bliżej Boga, który zawsze opuszcza pijaka, gdy ten trzeźwieje. Bóg lituje się nad pijanymi, ale z pogardą porzuca trzeźwiejących, dygoczących z przerażenia, opuszcza ich akurat wtedy, gdy powinien przy nich być, rozpaczał Stefan. To jest typowe zachowanie Boga, który zawsze szedł na łatwiznę i wybierał tylko proste ścieżki, Boga, który nigdy nie lubił sobie brudzić boskich rąk zarzyganymi i obsranymi owieczkami. Bóg ma z pijanego uciechę, pijany przynosi mu tanią rozrywkę, skacowany jedynie obrzydzenie, i nie ma nikogo, kto by umiał tak bardzo się brzydzić ludzkimi ułomnościami jak Bóg, a jeśli Bóg się tobą brzydzi, człowieku, to masz przesrane, myślał Stefan.

I Stefan miał teraz przesrane w sposób eschatologicznie fenomenalny, przesrane wręcz na sposób starotestamentowy, ponieważ Bóg go opuścił, a w zamian przysłał diabła skacowanych, Borutę pognębionych, zbydlęconych i zapłakanych. Jeśli istnieje diabelski patron zapłakanych alkoholików obudzonych z tygodniowego ciągu, tych, którzy właśnie usiłują znaleźć portfel, by pójść do sklepu na rogu po trzy piwa mające ich trochę przybliżyć na powrót ku człowieczeństwu, a przynajmniej pozwolić bez drżenia i lęku o życie wejść pod prysznic, by obmyć rytualnie swe niemyte od siedmiu dni ciało i zgolić z obmierzłej twarzy tygodniowy zarost – to właśnie ten diabeł siedział teraz w salonie na kanapie i śmiał się diabelsko.

Portfela nie było na stole, ale to jeszcze nic, nic też, że nie było go w szufladzie biurka, że nie było go w kieszeni lekkiej dżinsowej kurtki ani w wewnętrznej kieszeni czarnej lnianej marynarki, którą Stefan nosił na przemian z dżinsową w letniej porze. Najgorsze, że portfela nie było też w kieszeni torby, a tam chyba widziano go po raz ostatni, bo w tej torbie musiał przynosić wino ze sklepu. Zazwyczaj zabierał ze sobą właśnie tę skajową niebieską torbę firmy Converse, zarówno na zakupy, jak i do miasta, i wtedy gdy wybierał się na ważne spotkanie. Była to wygodna torba przerzucana przez ramię, średniej ładowności, ale wystarczająca, by zmieściły się w niej trzy butelki wina bez ryzyka, że urwie się pasek, torba – uczestniczka jego wielu wypraw do sklepu, ale i do miasta w innych zupełnie celach, torba, w której nosił przecież nie tylko wino, ale i płyty, wodę mineralną, czasami jakąś książkę, gdy jechał w trasę i w podróży mikrobusem zabijał czas lekturą grubej powieści, bo nie miał już siły po raz setny oglądać na podwieszonym pod sufitem telewizorze filmów wojennych i westernów sprzed kilkudziesięciu lat. A takie właśnie filmy, kupowane za niecałe dwadzieścia złotych na stacjach benzynowych, najchętniej oglądali w trasach chłopcy z zespołu.

Zresztą nie tylko takie rzeczy ta torba nosiła, poniekąd nosiła ona w ostatnich latach prawie całe życie Stefana, był to najbliższy mu kawałek sztucznej skóry, prawie jego własna skóra, jakby Stefan sam był cały ze skaju. Od jakiegoś czasu, od kilku lat, sztuczna skóra torby stała mu się już nawet bliższa niż żywa skóra Zuzanny, czasami myślał, żeby zamienić jakoś ze sobą te skóry, tak naprawdę przecież wolałby mieć przy sobie skórę Zuzanny, jej ciepłe gładkie ciało, które coraz mniej go pociągało erotycznie, ale niezmiennie lubił się do niego przytulać. Ich relacje, od kiedy pojawiły się dzieci, zmieniły się, odtąd byli dla siebie bardziej jak kochające się rodzeństwo niż jak para kochanków i w zasadzie mu to nie przeszkadzało. Ale Zuzanny teraz przy nim nie było, była tylko skajowa niebieska torba, jego najbliższa towarzyszka. Musiał w ciągu ostatnich dni dźwigać w niej wino, bo w środku leżał papier po winie, kilka zmiętych kawałków szarego papieru, w jaki sprzedawcy owijają kupowane butelki. I robią to nawet wtedy, gdy widzą, że klient nie wybiera się z zakupem na eleganckie imieniny, ale czym prędzej do siebie, do wytęsknionego domu, by nerwowo wkręcić korkociąg, a jeszcze lepiej szybko odkręcić zakrętkę. Jakże błogosławiona jest ta nowa, na pozór tandetna moda odchodzenia od korkowania win na rzecz ich zakręcania, jakże wspaniała wiadomość o szybujących ku stratosferze cenach naturalnego korka, które każą teraz zakręcać nawet porządne wina. Więc odwinąć z papieru i wypić tego caberneta, wychłeptać tego malbeca, wyżłopać gwałtownie cierpkie carménère, a nawet opróżnić, krzywiąc się, butelkę merlota, niech będzie, nawet merlota, byle jak najszybciej osiągnąć przejściowy stan uspokojenia! Zmieszać czerwień wina z czerwienią krwi i zyskać kilka godzin świętego spokoju, a wręcz idiotycznego błogostanu, gdy zwiotczeją mięśnie i myśli, a grymas strachu ustępuje miejsca szczęśliwemu uśmiechowi kretyna.

Stefan nienawidził teraz mieszkania, które pokochali z nieślubną żoną kiedyś, kiedy je kupowali, wprowadzali się do niego i je urządzali. Ona z entuzjazmem dziewczynki szykującej domek dla lalek, on z szaleństwem modelarza, oboje zaś z odpowiedzialnością rodziców, którzy muszą zapewnić jak najlepsze warunki bytowania nie tylko sobie, ale i dzieciom, sklecić dla nich i dla siebie szczęśliwą krainę o powierzchni, było nie było, osiemdziesięciu metrów kwadratowych. Na co zresztą mogli, a raczej on mógł, sobie pozwolić bez większego wysiłku, bez brania kredytu, bez pracy na trzy zmiany, bez pomocy rodziców, a jedynie dzięki swojemu talentowi, prawom autorskim i chwilowej, jak się okazało, sławie objawiającej się puszczaniem jego piosenek w radiu i zapraszaniu go na koncerty. W każdym razie nie budzili się z krzykiem w nocy na myśl o rosnącym kursie franka szwajcarskiego, w której to walucie spłacali kredyty rodacy, zadłużając się aż po próg rozwodów. Ciekawą zależność dało się w ostatnich latach zaobserwować: rosnąca liczba branych kredytów przekładała się na rosnącą liczbę rozwodów, małżeństwa podpisujące wniosek kredytowy za jednym zamachem podpisywały papiery rozwodowe. Wydawałoby się, że akurat co jak co, ale kredyt, bardziej niż miłość i przywiązanie, powinien cementować małżeństwa, tymczasem w zamian za kredyt hipoteczny ludzie tracili kredyt zaufania do siebie. Wolni od kredytu Zuzanna ze Stefanem cementowali swój związek na pewno nie bogactwem, ale jednak stabilnością finansową.

Mieszkali na Saskiej Kępie, w osobnym miasteczku w mieście, małej enklawie światowości w wielkiej wsi Warszawa, w jednym z niewielu bardzo miejsc w stolicy, gdzie można było bez obrzydzenia chodzić po ulicach. Gdzie domy wyglądały mniej więcej jak domy, a nie wielkie kołchozy albo monstrualne bazarowe budy, gdzie panował jakiś ład architektoniczny, swego rodzaju racjonalność, gdzie pachniały krzaki i drzewa, gdzie balkony uginały się od kwiatów, wreszcie – gdzie istniało coś na kształt spokoju w mieście cierpiącym na ciężką nerwicę, histerię, wściekłość i wrzask. Saska Kępa była osobnym bytem, zasiedlonym przez osobną rasę mieszkańców pielęgnujących swoją osobność, swoją wyjątkowość, swój lokalny nacjonalizm, szowinizm wręcz, nie tak jak te dzielnice zaludnione przez napływową ludność ze wsi i małych miasteczek, która w Warszawie zasiedlała wielkie nowe osiedla fałszywych apartamentów. Inna była Saska Kępa od tych nowych osiedli miękkich nazistów uważających się za rasę panów z agencji reklamowych, agencji ratingowych, banków, korporacji, a teraz, gdy nadciągnęła czarna dżuma kryzysu, rzygających ze strachu o swoje miejsca pracy. Stefan rzygał przynajmniej z przepicia, a nie przez kryzys ekonomiczny, zwolnienia grupowe i kurs franka szwajcarskiego. Enklawa Saskiej Kępy raczej zachowywała spokój, kiedy enklawa Wilanowa zasiedlona prawie w całości przez przyjezdnych dorobkiewiczów i miejscowych parweniuszy zdychała roztrzęsiona. Tam, gdzie jeszcze niedawno było wielkie pole, tam, dokąd w latach osiemdziesiątych koledzy Stefana jeździli w sezonie zbierać truskawki za niewielkie pieniądze, teraz rozsiadły się owe apartamentowce z nieznającymi się nawzajem ludźmi, którzy nie wiedzą, jak się nazywają ich sąsiedzi, choć wyrzucają odpadki do wspólnego śmietnika od pięciu albo dziesięciu lat i robią zakupy w tych samych delikatesach. Na Saskiej Kępie znali się prawie wszyscy, gdyby Stefan zmarł teraz na wylew lub zawał, toby się pewnie jednak zainteresowali jego zniknięciem, zaintrygowałaby ich jego nieobecność albo przynajmniej smród sączący się zza drzwi. Na nowych osiedlach zamieszkanych przez napływowych specjalistów przerażonych wizją redukcji nie można byłoby na to liczyć, ponieważ było to wielkie prosektorium z tą jedną różnicą, że zgromadzone w nim trupy jeszcze żyły.

Zresztą całe to miasto składało się wyłącznie z enklaw i udzielnych małych księstw, pozbawione serca, które mu wyrwano dziesiątki lat wcześniej, stało się miastem-zombie, niby żywym, ale jednak zupełnie martwym. Martwym, ale wyjątkowo jak na martwe dynamicznym, zamarłym w stagnacji, ale przecież galopującym w niewyobrażalnym pędzie, zabitym, lecz niebywale żywotnym.

Stefanowi i Zuzannie na Saskiej Kępie spodobał się przede wszystkim nie lokalny zaciszny klimat miasteczka, skąd samochodem do centrum jest nie więcej jak dziesięć minut, ale właśnie to, że Saskiej Kępy nie trzeba było wcale opuszczać, o ile nie było to już zupełnie konieczne. Można tu było siedzieć tygodniami, co Stefan praktykował z wielką satysfakcją, a poza stolicę wyjeżdżał wyłącznie na koncerty. Jeśli miał udzielić jakiegoś wywiadu, co proponowały mu coraz rzadziej coraz mniej prestiżowe pisma, to umawiał się z dziennikarzami w kawiarni na Francuskiej. Albo jeśli miał nastrój spacerowy, a pogoda sprzyjała, to w parku Skaryszewskim. Jeżeli Marian musiał z nim omówić jakąś istotną sprawę, to też przyjeżdżał na Saską Kępę i pili kawę bądź piwo na Francuskiej, nie było najmniejszego powodu, aby jechać do centrum. Zakupy spożywcze robili w okolicznych sklepach, takich jak Paprotka, i w delikatesach Alma na Zwycięzców, poważniejsze rzeczy zamawiali w internecie z dostawą do domu. Bardzo się Stefanowi podobało, że nie bywa w centrum miasta miesiącami i może sobie fantazjować, że jest na nieustających wakacjach.

W dodatku na Saskiej Kępie znajduje się geometryczny środek Warszawy, a więc Stefan z Zuzanną mieszkali dokładnie w środku stolicy, a jednak czuli się tak, jakby w Warszawie wcale nie mieszkali, i zdaje się, że była to znakomita metafora Stefanowego życia. Wbrew temu, co o nim myślano, wbrew tak zwanemu wizerunkowi publicznemu był człowiekiem, u którego za jedyną stałą cechę dałoby się uznać niezdecydowanie. Stefan bowiem w emocjach rzucał się od ściany do ściany, o czym wiedziała, zdaje się, tylko Zuzanna, ta westalka ich ogniska domowego, Florence Nightingale, siostra miłosierdzia, wyciągająca go nieraz z kazamat jego lęków, sanitariuszka w jego jednoosobowych cyklicznych powstaniach warszawskich, gdy wychodził z kanałów, gdzie się taplał w gównie po szyję, gdy wracał do życia. Ale teraz nie było jej przy nim i Stefan czuł, że za chwilę umrze naprawdę, nieodwołalnie i ostatecznie.

W każdym razie inne dzielnice miały w sobie mus ich opuszczania, nerwowego uciekania z nich przynajmniej raz dziennie, Saska Kępa zaś dawała spokój, pewien rodzaj miejskiej sielskości, zapewne dzięki wyjątkowemu nagromadzeniu zieleni, emerycką mentalną narośl, która Stefanowi i Zuzannie bardzo przypasowała. Nic dziwnego, że lubili spacerować po tutejszych uliczkach, które nazywały się Zwycięzców, Obrońców, Walecznych, jakby w tym podłym mieście na każdym kroku trzeba było, choćby niebezpośrednio, przypominać o bohaterstwie nieżywych ludzi, o minionych dniach chwały, po których nie został kamień na kamieniu, a jeno sterty kości. „I co z tego, że ta ulica nazywa się Francuska, a tamta Paryska, a tam dalej jeszcze jest Brukselska – mówił Stefan, gdy szli z Zuzanną do Trattorii Rucola na głównej arterii Saskiej Kępy – skoro i tak wystawia się na niej zdjęcia z wojny”. I wskazywał na ekspozycję zdjęć z września 1939 roku wiszących na murze ulicy jako galeria memento: o, tu była barykada, a tam były walki, a tam padały strzały, a jeszcze dalej był szpital polowy, stąd poszedł nieudany kontratak naszych na pozycje niemieckie, proszę: nawet tutaj umierano za ojczyznę. Taki był wydźwięk tej martyrologicznej wystawy, jakby Saska Kępa musiała udowodnić, że nie jest gorsza od Śródmieścia i Mokotowa chrzczonych w czasie wojny i powstania oceanami krwi, że ta strona rzeki też miała swoje bohaterskie dni, bo przecież w powszechnym przekonaniu wojna zmasakrowała tylko jedną stronę Wisły, a drugą oszczędziła. Nie, nas też nie oszczędzała, cieszyli się włodarze dzielnicy, u nas też ginęli ludzie, jesteśmy pełnoprawną częścią tego miasta.

Zwycięzców, Obrońców, Walecznych, tak się budująco nazywały okoliczne ulice, co w zamyśle tych, którzy je tak chrzcili, miało zapewne wzmacniać dumę i poczucie siły mieszkańców, a jednak Stefan myślał czasami, że powinny się nazywać Przegranych, Zabitych, Pokonanych, sam zresztą czuł się coraz bardziej przegrany. Schrzaniłem swoje życie, myślał coraz częściej. Niczego wielkiego nie dokonałem, nic po mnie nie zostanie, rozczulał się nad sobą, należę do przeszłości, która już nie wróci, i dalej w tym niemodnym, po prawdzie żałosnym stylu. Szczególnie gdy ogarniał go ten charakterystyczny smutek ludzi, którzy w starciu z życiem zafundowali sobie spory niedobór magnezu i potasu w organizmie. Brak magnezu zawsze mu się przekładał na smutne refleksje co do jego egzystencji, choć czasami cyklofrenicznie popadał w samozachwyt – Stefan Wielki, człowiek legenda, głos pokolenia, bard generacji, któż tak jak on potrafił oddać radości i rozterki swoich rówieśników, przygniecionych lokalną historią, wchodzących w życie w trakcie przemian ustrojowych. W tamtych dawnych czasach myślał, że jeśli nie jest nieśmiertelny, to niestarzejący się na pewno, że jest Dorianem Grayem swoich czasów. Niestety, był raczej tylko portretem Doriana Graya.

Czuł się coraz starszy, bardziej mentalnie niż metrykalnie, zakorzeniał się coraz mocniej w tej dzielnicy i grzązł w swoim życiu, które już nie tylko nie przynosiło żadnych nowych podniet, ale także wyjaławiało go z inwencji, pozbawiało weny. Zgasiło w nim dawno temu iskrę bożą, a wszak to dzięki niej objawiał się kiedyś jego umiarkowanej wielkości geniusz, jego jakaś tam skromna oryginalność, może też wtórność, oczywiście, ale wynikająca z erudycji muzycznej, z wiedzy, że ciąży na nim bagaż tysięcy wysłuchanych w życiu płyt. Nie był tabula rasa, prostaczkiem tkniętym palcem bożym, być może był po prostu za mądry i zbyt dobrze wykształcony, żeby stworzyć coś nowatorskiego.

Naturalnie mieszkało tam, na Saskiej Kępie, sporo innych młodych małżeństw, ślubnych i nieślubnych, z czasem przybywało ich coraz więcej, bo dzielnica dawała swoim nowym lokatorom prestiż życia w wyjątkowym miejscu, niewymuszoną ekskluzywność niezwykle daleką od tej ekskluzywności nowych osiedli dla korporacyjnych pitekantropów wyjeżdżających rano z garaży apartamentowców, potem wjeżdżających do garaży biurowców, wjeżdżających windami na sobie przeznaczone piętra, po południu zjeżdżających windami do garaży, wsiadających do samochodów, wyjeżdżających z garaży, jadących przez obce miasto, dojeżdżających, wjeżdżających do garaży apartamentowców, wsiadających do wind i wjeżdżających na piętra, gdzie znajdowały się ich mieszkania. Zuzanna i Stefan nie chcieli tak żyć, choć – pomijając biurowiec – mogli, ponieważ stać ich było. Mogli za te same pieniądze kupić większe mieszkanie w jakimś nowym domu w centralnych dzielnicach, z podziemnym garażem i niewielką siłownią, ale Stefan wiedział, że nie tylko nie chce, ale przede wszystkim nie może tego zrobić. Z jego pozycją, z jego wiarygodnością, na której przecież zbudował swój, także materialny, a nie tylko artystyczny, sukces, nie mogli sobie na to pozwolić. Co innego mieszkanie w przedwojennym domu w spokojnej dzielnicy, a co innego w nowym osiedlu dla klasy średniej. W Warszawie wszystko, co można było określić jako „przedwojenne”, automatycznie stawało się lepsze, porządniejsze, a przede wszystkim prawdziwsze. A przecież artysta bardzo musi dbać o to, żeby być prawdziwym, i wszelką prawdziwością się otaczać, to jest tak zwana kwestia wizerunku. Naturalnie w ostatnich latach tutaj także spłynęli nowi mieszkańcy, przy nich Stefan z Zuzanną stali się poniekąd zasiedziałymi kępianami. Dobre, nowe samochody kupione na kredyt zaczęły wyjeżdżać z garaży w domach przy placu Przymierza, zabudowywanym od początku dwudziestego pierwszego wieku, który to plac Przymierza poprzez tę zabudowę przestał być placem – przez jakiś czas był jedynie placem budowy – i nie zostało po nim nic oprócz nazwy. Stefan pamiętał jeszcze plac Przymierza, gdy ten rzeczywiście był placem, choć mało rozległym, raczej pustym, gdzie stało tylko kino Sawa i popiersie Stefana Żeromskiego, było to w poprzedniej epoce, w epoce lodowcowej, teraz zaś trwała smutna epoka tropikalna. Nigdy nie był w kinie Sawa, ale pamiętał je z czasów młodzieńczych, gdy mieszkał w zupełnie innej części miasta, a pamiętać to dziś najważniejsze, ponieważ to, że pamięta się coś jeszcze z dwudziestego wieku, jednak nobilituje, pamięć, co ciekawe, stawała się ostatnimi czasy zbytkiem coraz rzadszym i przez to cenniejszym. Pewnie dlatego Stefan sam optował za kupieniem dużego mieszkania akurat na Saskiej Kępie, że pamiętał tę dzielnicę jeszcze ze studiów, gdy zaczynał swą tak zwaną karierę, w początkowej fazie oznaczającą między innymi wędrówki po całym mieście, z prywatki na prywatkę, z picia na picie, z balangi na balangę, wczesną karierę artystyczną, składającą się z porannych ciężkich przebudzeń w cudzych mieszkaniach.

Z tamtych czasów pamiętał wyraźnie właśnie tę okolicę i oszałamiający zapach tutejszej zieleni. Miał po prostu jakiś żałosny sentyment do Saskiej Kępy i gdy podjęli z Zuzanną decyzję o kupnie mieszkania „na zawsze”, a więc mieszkania, gdzie będą żyli wspólnie, dopóki śmierć ich nie rozłączy, Saska Kępa wydała mu się oczywistym i jedynym wyborem, gdzież bowiem ludzie mogą się starzeć tak ładnie jak tutaj? Oczywiście dawne lata bardzo dawno temu minęły, z użycia wyszły słowa „prywatka” i „balanga”, a nawet wychodziło już słowo „melanż” i chyba słowo „domówka” też stało się nieakuratne. Część życia Stefana też wyszła z użycia, zdaje się właściwie, że już większa część jego życia, a po każdym przepiciu pojmował, że ta część stale rośnie. Być może już trzy czwarte jego życia wyszło z użycia, może nawet cztery piąte, może nawet już całe jego życie wyszło z użycia.

Nie był nostalgikiem, nie znosił sentymentalizmu, a jednak poczuł w tej dzielnicy, gdy się w niej osiedlili, jakieś przyjemne miazmaty przeszłości, jakby wracał do młodych lat. Za każdym razem, gdy szedł Zakopiańską czy Zwycięzców, wydawało mu się, że jest młodszy, zdrowszy, że drzewa i krzewy pachną tu piękniej niż gdziekolwiek indziej, że możliwa jest jeszcze prawdziwa miłość i coś na kształt szczęścia.

Ich mieszkanie znajdowało się w przedwojennym domu na Zwycięzców i nie miało garażu, samochód musiał zatem stać na zewnątrz i był regularnie i brutalnie obsrywany przez urzędujące na drzewach ptactwo, ponieważ Warszawa jest przez monstrualną populację wszelkich ptaków miastem unikatem w skali światowej, prawdziwym ornitologicznym kuriozum. To miasto wyjątkowe właśnie ze względu na zadziwiająco wielką liczbę wszelkich zwierząt: grasowało po nim, jak donosiła prasa, ponad trzysta dzików, w parku Skaryszewskim rozpleniły się żarłoczne żółwie, których kilka ktoś kiedyś wrzucił do tamtejszego jeziorka i teraz rozmnażające się jak króliki gady podporządkowały sobie prawie całą faunę parku, gdzieniegdzie natknąć się można było na nieuchwytne lisy przebiegające przez przydomowe ogródki, nie mówiąc już o kunach grasujących po śmietnikach oraz oczywiście o szczurach, bezczelnie włażących do mieszkań. Stefan uważał, że kwestią czasu jest tylko, kiedy natknie się w swojej altanie śmietnikowej na głodnego niedźwiedzia grzebiącego w odpadkach i szukającego niedojedzonej pizzy czy resztek kiełbasy z grilla.

Mało gdzie można spotkać takie chmary nie tylko zwykłych szarych obrzydliwych gołębi czy dość pospolitych wron, ale także kawek oraz gawronów, mylonych przez dyletantów z rzadkimi krukami. Także dywizjony szpaków, a nawet stada skrzeczących mew czy też rybitw, szczególnie w dzielnicach nadrzecznych, choć te paskudne tłuste ptaki z głodu potrafią się zapuszczać nawet do ścisłego centrum miasta, gdzie bez strachu i bez sumienia atakują jedzących frytki, siadając im nieraz na ramionach i porywając kawałki smażonych ziemniaków. Od kiedy nastała masowa moda na tak zwane frytki belgijskie, jedna z kolejnych chwilowych, szalonych mód tego miasta, mewy i rybitwy wyraźnie utyły. Nad rzeką, a zatem i na Saskiej Kępie, o histeryczne piski mew nigdy nie było trudno, wielkie białe chmury krążyły często wokół domu Stefana, podobnie jak tysiące wron, które tuż przed zmierzchem w masowej panice pierzchały z drzew w całej dzielnicy i rzucały się po niebie w jakimś groźnym zbiorowym szaleństwie. Często czuł się, jakby był w środku filmu Hitchcocka, zastanawiał się wówczas, kiedy rozjuszone skrzydlate stwory rzucą się na niego, by go zadziobać na śmierć, wykłuć mu oczy, a przynajmniej obsrać go całego, tak jak permanentnie obsrywały jego samochód.

Stefanowi tak naprawdę wcale to nie przeszkadzało, zresztą coraz rzadziej używał samochodu, miał coraz mniej potrzeb z tym związanych, właściwie to najczęściej samochodem jeździł do delikatesów Alma na Zwycięzców, zaraz za skrzyżowaniem z Saską, a więc cała podróż trwała raptem z pięć minut. W Almie robił wyuzdane zakupy, z perwersyjną przyjemnością pozwalając sobie na nabywanie rzeczy zbędnych, i Zuzanna często go strofowała za owe zbytki. Za to, że wybierał drogiego tuńczyka w ładnym słoiku zamiast tuńczyka w puszce, że kupował włoskie szynki zamiast polskich, ekologiczne oliwy z oliwek tłoczone podług surowych zasad fair trade zamiast po prostu oliwy z oliwek, wodę Evian albo Vittel (na pamiątkę ich wakacji we Francji) zamiast nałęczowianki albo cisowianki. Obsobaczała go, choć raczej z pobłażaniem, za to, że przepieprza pieniądze, których akurat przepieprzać nie było żadnego powodu. Tłumaczyła mu cierpliwie: „Skończyły się dobre czasy, przyzwyczaj się wreszcie, że tamte złote lata względnego bogactwa minęły i zapewne nie wrócą, a ty nie jesteś już gwiazdą i nigdy pewnie nie będziesz, pieniądze zaczną się kończyć, fortuny już nie zbijesz, pamiętaj, że masz dzieci, pomyśl o przyszłości”, na co on się, naturalnie, lekko obruszał, choć wiedział, że żona ma rację, cokolwiek by mówić, ona naprawdę zawsze miała rację.

Rzadki to przypadek nieślubnego męża, który przepieprza pieniądze, daje się karcić i wie, że nieślubna żona ma rację, ale jakoś wciąż nie potrafił się odzwyczaić od dawnego luksusu. No, może nie od razu luksusu, ale na pewno jakiegoś wypasu, odrobiny konsumpcyjnego szaleństwa w granicach rozsądku. Miał przecież za sobą kawalerskie lata, gdy wcale nie musiał się troszczyć o pieniądze, miał lata względnej sławy, gdy tym bardziej nie musiał sobie pieniędzmi głowy zawracać, bo same mu się pchały w ręce, a że nigdy nie brał narkotyków, nie wydawał na kokainę ani amfetaminę, o heroinie nie wspominając, to nawet jakby się bardzo napiął, toby ich nie przepił. Alkohol ma tę piękną zaletę, że wcale nie jest taki drogi i wcale niełatwo jest przepić majątek, jeśli ktoś nie gustuje w wyjątkowo rzadkich i absurdalnie drogich destylatach. W czasach prosperity Stefan zarabiał nawet kilkanaście tysięcy za koncert, po odliczeniu kosztów reszty zespołu, kierowcy i Mariana, naturalnie, zostawało i tak mnóstwo waluty, a butelka niezłej whisky kosztowała raptem ze sto złotych, może nieco więcej. W trakcie pokoncertowych wybryków nie przepuścił nigdy powyżej pięciu stów, w przeciwieństwie do wielu, o których wiedział, że potrafią prawie cały zarobek wciągnąć nosem, a potem nawet pożyczać pieniądze od technicznych czy kierowcy. On natomiast dumny przywoził swoją pensję do domu, większość wpłacał na konto, część dawał Zuzannie, sobie zostawiał ostatki. „Chyba lepiej, żebym przepuszczał pieniądze na szynkę parmeńską i anchois niż na koks i amfę” – mówił do kobiety swego życia, a ona z uśmiechem kiwała głową i dziękowała Bogu, że jej mężczyzna jest tchórzem i boi się narkotyków, choć ma niepokojący pociąg do alkoholu. A wieczorem siadali do stołu i Zuzanna z oliwek, anchois, włoskich szynek i francuskich serów kupionych przez Stefana w ataku kompulsji robiła zgrabną kolację, do której wypijali eleganckie wino za trzydzieści pięć złotych, szli do łóżka, a spragnieni po seksie, dysząc jeszcze, pili wodę Evian bądź Vittel.

Życie z Zuzanną, nawet po narodzinach dzieci, starszego chłopca Jasia i młodszej dziewczynki Marysi (w ostatniej chwili, gdy już mieli chrzcić małą, zorientowali się, że imię Małgosia nie jest jednak wskazane, że dzieci mogłyby się stać pośmiewiskiem rówieśników jako Jaś i Małgosia, zdecydowali się więc na Marysię), nie było za drogie. Pieniędzy starczało, w sumie prócz chlania i lekko obłąkanych zakupów w Almie nie miał Stefan innych bzików wieku średniego, nie kupił sobie quada ani motoru, nie miał zupełnie parcia na kabriolet i wystarczał mu kilkuletni subaru forester.

Nigdy nie ciągnęło go do egzotycznych wycieczek ani sportów ekstremalnych, zarówno jedno, jak i drugie uważał za idiotyzm, im był starszy, tym chętniej nigdzie nie wyjeżdżał. Może tylko czasami myślał, że warto byłoby zamienić osiemdziesięciometrowe mieszkanie na jakiś dom, może nawet pod Warszawą, w którymś z tych satelickich miasteczek wokół stolicy, jak uczyniło wielu jego znajomych. Ale przecież nie wyobrażał sobie życia w miejscu, gdzie nie ma kawiarni, restauracji, delikatesów i sklepu nocnego, gdzie ludzie mieszkają, nocują, pieprzą się, oglądają telewizję, ale nie żyją prawdziwym życiem. A tutaj wszak było prawdziwe życie z żywymi ludźmi na ulicach, z wieczornym gwarem ulicy Francuskiej, ze sklepem Paprotka i z panem Frankiem za ladą i w razie czego z nocnym kioskiem. Już lepiej byłoby kupić chałupę na Mazurach albo w górach i odciąć się od szumu świata, ale tego pewnie nie wytrzymałyby dzieci, więc w zasadzie problem przeprowadzki chwilowo nie istniał. Tym bardziej że Zuzanna nigdy tego problemu nie podnosiła i jej też, tak jak Stefanowi, dobrze się żyło w tym średnio dużym, ale wystarczającym mieszkaniu na Saskiej Kępie. Wiedział, że za jakieś dziesięć lat trzeba będzie pomyśleć o kupnie kawalerek dla dzieci, które powoli, nieuchronnie, bezlitośnie w stosunku do rodziców będą dorastały i desperacko parły ku dorosłości. Starał się nigdy nie myśleć o tym, że jego dzieci będą kiedyś dorosłe, przerażała go wizja Jasia i Marysi jako dorosłych ludzi. Czasami dopadały go koszmarne wizje, w których jego dzieci uprawiały seks, to było nie do zniesienia. Najbardziej go brzydził obraz Marysi jako osiemnastolatki obciągającej jakiemuś obleśnemu wytatuowanemu chłopakowi, jakiemuś naćpanemu idiocie, niewyedukowanemu gamoniowi, gdyż właśnie, jak podejrzewał, niewyedukowani, naćpani gamonie stanowić będą przyszłość świata.

Portfela nigdzie nie było.

– Zuziu, Marysiu, Jasiu! Gdzie jesteście? Gdzie jest mój portfel? – zaszlochał bezradnie Stefan i padł na podłogę, spocony jeszcze bardziej od tego straszliwego wysiłku szukania, właściwie nie był to zwykły pot, ale gęsty łój pokrywający ciało, szczególnie twarz wyglądała teraz, jakby była wysmarowana smalcem. Jakby zamiast żelu do mycia twarzy natarł się świńskim tłuszczem, błyszczącym i gęstym, spod którego wyłaziły skwarki czerwonych krost. – No, gdzie jest portfel, gdzie są moje dzieci? – łkał i przynosiło mu to ulgę, bo płacz zawsze przynosi ulgę, choć nie wraca pieniędzy ani dzieci. Nie wraca przeszłości, rozlanego mleka ani wypitego wina, ale pijak musi się nad sobą rozczulać, by nie oszaleć. Gdyby Stefan nie chlusnął łzami, jak przed chwilą chlustał do zlewozmywaka winem ze swych trzewi, toby się rozpękł z rozpaczy, rozsypał od tego napięcia drgających mięśni i trzęsących się rąk, którymi teraz, niczym wielkie brudne dziecko, ocierał łzy. Ocierał je gołym przedramieniem, bo miał na sobie tylko złachaną koszulkę z krótkim rękawem, niezdejmowaną od trzech dni przynajmniej, mokrą od potu, z białymi półkolami soli pod pachami, tam gdzie parę minut wcześniej strzykał dezodorantem, i smród potu zmieszał się z zapachem odświeżacza do ciała, a powstały w ten sposób kwaśno-cytrusowy odór był nie do wytrzymania.

W łazience też Stefan portfela nie znalazł, chociaż myślał przez chwilę, że tam go właśnie zostawił, nie wiedzieć czemu. Podobnie nie zostawił go w kuchni, w pokoju dziecinnym też nie leżał na żadnym z dwóch łóżeczek przykrytych pościelą, którą dzieci tak bardzo lubiły. Zuzanna krzywiła się, gdy powodowany idiotycznym impulsem kupił dwa zestawy dziecięcej pościeli w trupie czaszki, jeden dla Jasia w białe czaszki na czarnym tle, a drugi dla Marysi w czarne na różowym tle. Ale dzieci uwielbiały tę pościel, nie chciały spać już pod żadną inną; teraz łóżeczka były opuszczone nie wiadomo dlaczego, dzieci porwane przez Zuzannę na wakacje albo do rodziców, albo zabrane do jakiejś przyjaciółki. Bo wierzył przecież, że nie do żadnego „wujka”, u którego się ukrywają. Zresztą, z jakiego powodu mieliby uciekać, gdyby to była ucieczka, przecież był dla nich dobry, nawet gdy pił, a właściwie to był wtedy jeszcze lepszy niż na trzeźwo, kiedy potrafił zrzędzić i marudzić. Na trzeźwo Stefan bywał nudny i zgorzkniały, alkohol przynosił mu ulgę w znużeniu egzystencjalnym, kiedyś Zuzanna powiedziała mu nawet, że jest po alkoholu sympatyczniejszy. Nigdy nie nabruździł po pijanemu, nie pobił się z nikim, nie podniósł ręki na Zuzannę, raczej się przytulał i gadał coś bez sensu, w głowie roiły mu się pomysły na rezurekcję jego kariery, choć teraz pragnął najbardziej zmartwychwstania swojego portfela, paruzji swoich pieniędzy, kart kredytowych, dowodu osobistego, dokumentów samochodu. Gdyby się znalazły, wtedy powinni zacząć strzelać na wiwat, rozryczeć się winny syreny, które go obudziły, a teraz zamilkły i miasto wróciło po stop-klatce do naturalnego, nerwowego rytmu: dreptania, chodzenia, biegania, potrącania się, przepychania, bluzgania, drobnego, codziennego chamstwa.

W łóżeczkach Jasia i Marysi ani pod nimi portfela także nie było, niemożliwe zresztą, by akurat tam go rzucił. Jeśli portfela nie było ani w torbie, ani w kurtce, ani w spodniach, ani na stole, ani na kanapie, ani na podłodze, to znaczyło, że nie było go nigdzie. A wraz z nim nie było gotówki ani kart kredytowych, ani prawa jazdy, ani dowodu rejestracyjnego samochodu, ani jednego dyżurnego kondomu, który na wszelki wypadek zawsze tam nosił, gdyby coś się nagle wydarzyło, w końcu są momenty, gdy mężczyzna, nawet jeśli bardzo chce, nie potrafi się oprzeć. A więc nigdzie nie było nawet głupich dziesięciu złotych na trzy piwa, nie było zupełnie nic, a nie miał w zwyczaju przechowywać żadnej gotówki w szufladzie biurka, w podręcznym pudełku czy w słoiku w kredensie, żadnej żywej gotówki na najczarniejszą godzinę. Może portfel został w sklepie, może zrzucił go po zapłaceniu, gdy chował resztę za wino, może upadł mu na podłogę, gdy usiłował niezdarnie wsunąć go do wewnętrznej kieszeni w torbie, to się mogło zdarzyć, to się zdarzało nawet na trzeźwo. Gorzej, jeśli wypadł mu już na dworze, wtedy nie ma szans, ktoś inny już przepija jego pieniądze, a portfel w najlepszym razie leży w koszu na śmieci, jeśli znalazca był uczciwy. Jeśli jednak nie był, co prawdopodobne, a miał krztynę talentu, to właśnie znikają pieniądze z jego kart kredytowych, ktoś przerabia jego dowód rejestracyjny, ktoś podszywa się pod niego i za pomocą Stefanowego dowodu osobistego dokonuje ciemnych transakcji, w tym momencie Stefan traci swoją tożsamość, traci swoje życie. Wpadł w histerię jeszcze większą niż dotychczas, serce łomotało jak synkopowane bębny mistrza Krupy, trząsł się jak epileptyk, do telepania poalkoholowego dołączyło telepanie ze strachu przed konsekwencjami zgubienia portfela. Trzeba by szybko zablokować wszystkie karty, natychmiast zadzwonić do banku i zablokować, jutro wydadzą mu nowe i wszystko będzie w najlepszym porządku, potem wyrobi sobie nowe dokumenty, czeka go trochę zachodu, ale teraz w urzędach wszystko idzie sprawnie. Zuzanna z dziećmi wrócą, pogodzą się, zaczną wszystko od początku, wyjadą dokądś z Warszawy, najlepiej na wieś, będzie odpoczywał, chodził na długie spacery po łąkach i lesie, przejdzie na dietę, schudnie, może zacznie biegać, przestanie się pocić, będzie się bawił z dziećmi, chyba je ostatnio zaniedbywał, nie zasłużyły na to. Jeszcze lato nie umarło, jest w apogeum, ten upał koszmarny, który siedzi okrakiem na piersi miasta, trzeba uciekać z Warszawy, nic go tu przecież nie trzyma, żadnych zobowiązań zawodowych nie ma. Uciekać, zanim zacznie się jesienny sezon koncertowy, zanim wpadnie w młyn trasy, w melancholię polskich dróg, rozpacz niedrogich hoteli, niesmak hotelowych śniadań na porannej zgadze, rytm przystanków na stacjach benzynowych na sikanie i rozwodnioną kawę, postojów w miejscach, których nazw nie chce się nawet zapamiętywać. Swoją drogą, trzeba zadzwonić do Mariana, zapytać, jakie są plany na jesień, ostatnio tego mało było, ale Marian mówił, że to wina ogólnego kryzysu fonograficznego i koncertowego. Akurat to Stefan sam dobrze wiedział, jeszcze rozumiał, na jakim świecie żyje, widział, jak ten świat chwieje się niebezpiecznie, jak on sam, gdy teraz chodzi nerwowo po mieszkaniu, obijając się o meble i pocąc jeszcze bardziej, bo każdy krok to dla organizmu straszliwy wysiłek. Ale to dobrze, bo wypaca z siebie aldehyd octowy, przyspiesza metabolizm, trucizna opuszcza ciało, będzie dobrze, tylko jeszcze przez jakiś czas musi być źle, myślał Stefan.

Trzeba koniecznie wypić piwo, zanim nadejdzie prawdziwy kac, bo teraz Stefan ma jeszcze w sobie alkohol, który ratuje go przed śmiercią, ale gdy ten alkohol ulotni się z organizmu do końca – Boże miłosierny, chroń Stefana! Przyjdzie prawdziwy strach, bo ten obecny jest śmieszny, przyjdą prawdziwe drgawki, bo te teraz to tylko łaskotki, przyjdą prawdziwe poty, bo te to jedynie zapowiedź potopu. Ale Bóg, jak wiadomo, akurat Stefana nie ma już zamiaru bronić, już się go wystarczająco nabronił, a Stefan wystarczająco nabroił, Bóg się już Stefanem znudził, a Stefan go znienawidził. Jeśli więc nie ma portfela, to może najpierw telefon do Mariana, Marian nieraz już pomagał, Marian jeszcze raz pomoże, ostatni raz. Stefan przysięga, że już nigdy o nic nie poprosi Mariana, bo przecież nie będzie pił, skończy na zawsze z alkoholem, będzie trzeźwym alkoholikiem, wie, że go na to stać, nie tacy pijacy przestawali pić, zna relacje ludzi, którzy z tego wyszli, czytał wywiady, czytał nawet całe książki na ten temat, czytał je na straszliwym kacu i wie, że można uciec z piekła. Marian weźmie taksówkę, po drodze kupi sześć zimnych piw, przyjedzie, wspomoże, wysłucha, wesprze. Nie o to chodzi, że bez Mariana nie ma Stefana, to bez Stefana nie byłoby Mariana, to dzięki Stefanowi Marian jest jednym z najlepszych menadżerów w Polsce, może nawet najlepszym, a na pewno najwierniejszym. Gdyby nie Stefan, Marian nie jeździłby wielką terenową hondą, nie mieszkałby wraz ze swoją kochanką, aktorką Mirellą, znaną z kilku drugoplanowych ról w popularnych serialach, na ekskluzywnym osiedlu Eko-Park tuż obok Pola Mokotowskiego, gdzie rano biega wraz z innymi porannymi biegaczami (sam Stefan parę razy zastanawiał się nad tym, żeby zacząć biegać, by podnieść z grobu umarłe ciało, zazwyczaj po pijaństwach przychodziła refleksja, by od następnego dnia rozpocząć dietę i bieganie, wszak niedaleko ma park Skaryszewski, który do biegania jest stworzony). Marian już niejedno widział i w niejednej sprawie interweniował, miał w mieście znajomości, znał odpowiednich ludzi, policjantów, złodziei, dilerów, potrafił wyciągać z policyjnego aresztu po bijatyce w klubie, z oddziału detoksykacji po przećpaniu się i z izby wytrzeźwień po przepiciu, robił to już nieraz. Marian potrafił każdego wybawić z opresji, z kłopotów, w które ludzie sami się wpędzali, jakby wolność ich uwierała. Nigdy nie dotyczyło to Stefana, ale jego kolegów z zespołu już owszem, ponieważ musieli jakoś sobie radzić z nudą swojego życia i frustracją wynikającą z braku własnej kariery, skoro jedynie towarzyszyli w roli posługaczy karierze cudzej, w tym przypadku Stefana.

Tak jest, he, he, he, zarechotał do siebie Stefan i odbiło mu się gwałtownie, a w ustach zakwaśniał mały refluks. Zadzwonię zaraz do Mariana, Marian przywiezie piwo, sześć butelek, a nie trzy, trzy wypiję od razu, trzy zostawię na później, wezmę prysznic, przebiorę się, zacznę porządkować wszystkie sprawy, zacznę się prostować. Marian przywiezie też trochę gotówki a conto przyszłych zysków, w końcu zarządzanie pieniędzmi to również jego zajęcie. Bez Mariana wszyscy już dawno byśmy się przekręcili, nikt tak jak Marian nie potrafił dbać o interesy moje i reszty zespołu, mężczyzn będących w kwestiach finansowych jak dzieci we mgle. Naturalnie, że znakomicie Marian dba także o własne interesy, ale to właśnie dowód na to, że można mu zaufać, jeśli ktoś potrafi dbać o siebie, to zadba i o swoich ludzi, a przecież nie da się ukryć, że w jakimś tam stopniu mój zespół jest jego przedsiębiorstwem.

Tylko gdzie podziałem komórkę, zastanowił się Stefan, zupełnie zapomniałem o komórce, przecież tam muszą być nieodebrane połączenia od Zuzanny, a może i moje telefony do niej. Nie pamiętam, do kogo wczoraj dzwoniłem, może już wczoraj dzwoniłem do Mariana? Niemożliwe, do Mariana nie dzwoniłbym w takim stanie, czego bym potrzebował od Mariana, gdy miałem alkohol i byłem przekonany, że mam pieniądze, a być może nawet je miałem? Mogłem dzwonić do Zuzanny, ale mogłem dzwonić też do innych kobiet, przeraził się Stefan, i mogłem wysyłać im wyuzdane wiadomości, Chryste, co ja wczoraj nawypisywałem? Bo nie ulega wątpliwości, że pijany, wzmożony erotycznie, z rozszalałą wyobraźnią, wypisywałem sprośności i perwersyjne propozycje, co ja nawypisywałem przedwczoraj, co mówiłem przez telefon i pisałem dwa, trzy dni temu? Który w ogóle, na Boga, jest dzień? Lipiec, to na pewno, ale zaraz trzeba sprawdzić w telefonie, który dzień jest dokładnie. Zacząłem jakoś dwudziestego piątego lipca, pan Franek w sklepie powiedział: „Dziś jest dwudziesty piąty lipca, moje imieniny. Franciszek obchodzi imieniny trzydzieści pięć razy w roku, pan sobie wyobraża? Ale ja najbardziej lubię obchodzić dwudziestego piątego lipca, w lecie jest najprzyjemniej”. A ja mu powiedziałem: „Zatem wszystkiego najlepszego, wypiję za pana kieliszek wina”. A on na to: „Proponuję to chilijskie, mieszanka caberneta z shirazem, właśnie dziś rano przywieźli, znakomite w smaku i świetna relacja ceny do jakości”. I się uśmiechnął. A ja na to, przypominał sobie Stefan: „W takim razie poproszę trzy butelki, bardzo lubię shiraz, chyba najbardziej, choć caberneta też”. A więc zacząłem, przynajmniej na poważnie, dwudziestego piątego lipca po południu, teraz trzeba znaleźć telefon, sprawdzić datę i dowiedzieć się, jak długo to trwało.

Gdzie jest telefon? Stefan się zdenerwował i spocił dodatkowo, zwłaszcza że zerwał się gwałtownie do szukania aparatu, a każdy ruch był dla niego strasznym wysiłkiem, każdy wysiłek powodował napływające do głowy kolejne fale gorąca, a wraz z nim gruczoły potowe wzbijały się na wyżyny swoich możliwości. Stefan był mokry jak po wyjściu z basenu z tłustą gorącą wodą i wiedział, że będzie się tak pocił, dopóki nie wypije piwa. Z niejasnych przyczyn wypicie nowego alkoholu zatrzymywało zawsze wypacanie starego, organizm widocznie wracał do równowagi hydrologicznej.

Poza tym, cóż to za idiotyczny pomysł pić ciepłe wino w taki upał, zreflektował się Stefan, zgroza zupełna, siedziałem w domu w upalne dnie i w gorące noce i piłem ciepłe wino, zasypiałem pijany, budziłem się pijany i nadal piłem ciepłe wino, pomyślał, i w tym momencie przypomniał sobie też o tym jego organizm. Ręce gwałtownie mu zdrętwiały, węzły chłonne na szyi nabrzmiały, ślinianki nagle wprawiły się w paniczny ruch, w żołądku Stefan poczuł skurcz i rzucił się znów do kuchni, dobiegł w ostatniej chwili i chlusnął ponownie do zlewu, aż pokryte pleśnią i wcześniej już obrzygane talerze zakolebały się na wzbierającej fali. Po pierwszym chluśnięciu począł ciężko dyszeć i łzy popłynęły mu po policzkach, lecz nie miał chwili odpoczynku, bo żołądek ponownie zaordynował zwrot caberneta z shirazem, a także zapewne malbeca i carménère. Stefan złapał się mocno obramowania zlewu, wydobył z siebie ryk zarzynanej krowy i ponownie trysnął czerwienią, lecz gdy się już oralnie wypróżnił, jego pusty żołądek podskakujący w brzuchu zmusił go jeszcze do kilku krowich ryknięć. Nie poszło za tym już żadne chluśnięcie, a jedynie z kącików ust, jak u wielkiego psa, zwisały teraz paciorki śliny, które nie chciały same odpaść. Stefan przejechał ręką wzdłuż ust, aż rozmazały się na przedramieniu.

Znów złapały go torsje, te najgorsze, gdy nie można się wyrzygać, gdy rzyga się na pusto, na sucho, gdy co najwyżej daje się wydusić z siebie parę kropel soków żołądkowych, ale nie ma już w żołądku ani jedzenia, ani wina, którego można by się z ulgą pozbyć. Stęka się więc rozpaczliwie i bezproduktywnie, napinając wszystkie mięśnie i żyły na skroniach, ale Obcy nie chce człowieka opuścić, bo już zagnieździł się głęboko i jest nieusuwalny. Krąży w żyłach, tętnicach i nawet jeśli przyśnie na dłużej, czasem na kilka tygodni czy miesięcy, to nadal tam będzie i może zbudzić się w każdej chwili i przypomnieć o swoim upiornym istnieniu. Stefana zaczęła piec zgaga, ogień szedł od żołądka przez klatkę piersiową do gardła, nachylił się znów nad zlewem, objął ustami kran jak małego aluminiowego fiuta i zaczął go łapczywie ssać, a zimna woda spływała mu po brodzie. Żołądek wypełniał się miłym chłodem, lecz pożar w klatce piersiowej nie gasł wcale, a może się nawet wzmagał jak podlane benzyną ognisko. Stefan odessał się od kranu i czknął zdrowo, koszulkę miał całą mokrą już nie tylko od potu, ale i od wody. Zabrał się do szukania telefonu, żeby zadzwonić po Mariana, po to swoje osobiste pogotowie ratunkowe. Znane były mu opowieści wielkich pijaków, do których w roli oddziałów szybkiego reagowania przyjeżdżali wierni przyjaciele albo zakochane kobiety z alkoholem, wodą mineralną i zapasem aspiryny oraz magnezu. Znał opowieści o tych, którzy, wychodząc z cugu, do zaprzyjaźnionych sióstr miłosierdzia jechali, by tam dogorywać dniami, a najbardziej nocami, mocząc pachnącą pościel swoim cuchnącym potem. Dlatego tak bardzo potrzebował teraz Mariana; żałował, że nie zna żadnej kobiety, do której mógłby pojechać i dać się ratować, reanimować, by umierać w jej troskliwych ramionach.

Ale telefonu, podobnie jak portfela, nigdzie nie było. Nie leżał na biurku ani na stole, ani na żadnej z półek, w łazience ani kuchni też go nie było, tak samo jak i w torbie ani w kurtce. Zajrzał nawet do lodówki, dziwiąc się, że dopiero teraz wpadł na ten pomysł, bo przecież mogło tam stać jakieś otwarte wino albo schłodzone piwo, które przydałoby się jako szybka pomoc medyczna dla rozpalonego, rozdygotanego ciała. W lodówce nie znalazł jednak ani telefonu, ani wina, ani piwa, nie było też nic w zamrażarce, zajrzał nawet do bębna pralki, ale też nic, bęben pralki był pusty jak prawdziwy bęben. Im bardziej Stefan szukał telefonu, tym bardziej go nie było, a szukał synergicznie, łącząc metodyczność z histerią. Wywalał ubrania z szafy, brudną bieliznę z kosza w łazience, przetrzepywał wszystkie szuflady ze skarpetkami i majtkami jak tajniak dokonujący przeszukania, wlazł pod stół, zrobił kipisz w pokoju dziecinnym i w salonie, i w małżeńskiej sypialni, gdzie kiedyś przeżywali z Zuzanną uniesienia erotyczne, a gdzie teraz panował tylko impotencki upadek. Na przemian bluzgał i wzywał imienia Jezusa, lecz telefonu nigdzie nie było, podobnie jak nigdzie nie było Jezusa. I nie mógł nawet do siebie zadzwonić z aparatu stacjonarnego, bo właśnie miesiąc temu go z Zuzanną wyrejestrowali, ponieważ uznali, że płacenie miesięcznie czterdziestu pięciu złotych abonamentu, gdy nie korzysta się z niego od kilku lat, mija się z sensem. Teraz byłby gotów zapłacić od ręki nawet czterysta pięćdziesiąt złotych, byle ktoś mu wręczył jego telefon, choć przecież czterystu pięćdziesięciu złotych też nie miał, bo wraz z telefonem zginął portfel, a wraz z portfelem karty kredytowe. Był jak Robinson Crusoe na bezludnej wyspie własnego mieszkania, odcięty od świata i prawie bez szans na ratunek, i nie było nawet żadnego Piętaszka, który by przyszedł z pomocą.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Masakra

Подняться наверх