Читать книгу Jeden dzień z życia - Krzysztof Wielicki - Страница 6
14 sierpnia 1977 K O H E S Z A C H A U R
ОглавлениеDziś jest niedziela, a w ścianę weszliśmy we wtorek. Z Alim i Pietią wspięliśmy się nową drogą w stylu alpejskim na siedmiotysięcznik Kohe Szachaur. Teraz trzeba wrócić do bazy, do ludzi.
Kohe Szachaur leży w Hindukuszu Afgańskim. Te góry stały się doświadczalnym poligonem polskiego alpinizmu przed najwyższymi górami. Zadecydowała o tym między innymi wspaniała pogoda. Latem prawie nigdy nie padał tam deszcz czy śnieg. W dodatku pasmo to było łatwo, jak na tamte czasy, dostępne. Wystarczał lot do Moskwy i potem długa podróż pociągiem do Taszkientu. Dalej autobus do Termezu, przekroczenie rzeki Syr-daria i arcyciekawa odprawa celna. Następnie polskie wyprawy przesiadały się do ciężarówek, zwanych burubahajkami, i osiągały Mazar-i Szarif. Stąd zaś autobusem dojeżdżały do stolicy kraju – Kabulu. Cóż to były za czasy! Za jednego dolara można było najeść się do syta! A czterdzieści dolców kosztował kożuch, który w kraju „szedł” za dwieście.
Dopiero inwazja sowiecka na Afganistan w 1979 roku przekreśliła plany alpinistów w Hindukuszu. Ale ten piękny, pozbawiony państwowości kraj nigdy nie został podbity. I chyba nie da się go zniewolić. Tutaj honor nie zna ceny, a odwaga, posłuszeństwo plemienne i zaufanie wyznaczają horyzonty polityki. Panują tu klany rodzinne a nie rząd. Zresztą kim i czym rządzić w krainie, gdzie nie ma nic oprócz wypalonej ziemi, pustyni spalonej słońcem, nomadów wypasających bydło, pól konopi, maku i… wspaniałych gór.
Udało nam się zdobyć jedną, i to w pięknym stylu. Musimy już „tylko” zejść. Mówi się łatwo, ale od trzech dni działamy bez jedzenia. Straciliśmy prawie wszystko w ścianie, gdy w przepaść spadł plecak z prowiantem. Nasza droga nie nadawała się do zejścia, więc wybraliśmy długą, sześciokilometrową grań do Nadir Shah. Mamy przed sobą trawers w kompletnie nam nieznanym terenie.
Najstarszy z nas, Jurek, mobilizuje zespół do odpoczynku, a przede wszystkim do zagotowania herbaty. Tyle że picie tego napoju bez cukru to raczej kara niż ulga i przyjemność. Żarcia też nie ma. Taka dieta daje pewność, że utrzymamy wspaniałą, młodzieńczą linię! Jak długo? Do… śmierci? Nie, no przecież damy radę!
Zostawiamy cały ekwipunek, który nam się nie przyda: namiot, zapasową odzież, sprzęt. Wszystko – oprócz liny. Tuż przed Nadir Shah teren zaczyna się spiętrzać. Powinniśmy wejść na szczyt i zejść do Przełęczy Poznańskiej, a z niej ewakuować się na lodowiec.
Wzdrygamy się, że znowu trzeba iść do góry. Nie mamy sił. Nikt już nie „pociągnie”. Jedyną alternatywą są zjazdy stąd „na ślepo”. Wiemy tylko, że gdzieś na dole jest zbawienny lodowiec. Trafiamy na mały wiszący lodowczyk. Trzysta metrów w pionowym terenie pokonujemy sześcioma zjazdami po czterdzieści metrów i ostatnim – osiemdziesięciometrowym – dostajemy się na lodowiec.
Strach zerknąć do góry. Wolimy też nie patrzeć na świeże lawinisko pod uskokiem. Znów się udało! Kiedy jesteś tak do cna wyczerpany, jest ci obojętne, co się stanie. Zwłaszcza gdy tak niewiele zależy od ciebie. Tak jakby oddać stery na łódce w ręce Boga.
To nie koniec przygody. Godzinami kluczymy po lodowcu wśród wspaniałych penitentów charakterystycznych dla Hindukuszu i Andów. Te lodowo-śnieżne maczugi nie pozwalają na swobodne poruszanie się. Raz po raz wywołują agresję i bluźnierczy słowotok. Nadają się do podziwiania, ale nie do pokonywania!
Po godzinie dwudziestej wreszcie widzimy światła namiotów. Wojtek właśnie przygotowywał się do strzelania rakietami alarmowymi. Na szczęście – niepotrzebnie – bo chwilę później witamy się z towarzyszami wyprawy. Czujemy szczęście – po sześciu dniach walki, zdobyciu szczytu i trudnym powrocie do ludzi.
Radość trwa jednak krótko, bo chwilę później dowiadujemy się, że zginął profesor Jerzy Wehr z wyprawy Polskiego Klubu Górskiego. Odpadł od ściany w okolicach Przełęczy Poznańskiej. Tu wszystko jest polskie: ściany, drogi, przełęcze. Do tych świadectw naszej działalności dołączy kamienna tablica wykuta ku pamięci Jurka – pamiątka tego tragicznego zdarzenia.
Po wystawnej, „włoskiej”, kolacji nie mogę zasnąć. Ali i Pietia czują się pewnie podobnie. Za dużo wrażeń, za dużo emocji, za dużo ocierania się o sytuacje ostateczne. To kolejne moje doświadczenie z górami, tym razem już naprawdę wysokimi. Mój pierwszy siedmiotysięcznik: w stylu alpejskim, nową drogą. Chyba umrę z dumy! Takiej prawdziwej, młodzieńczej, emocjonalnej. Pozostaje tylko szybko się spakować i opuścić bazę, by zrealizować kolejne wyzwanie: powrót do domu.
ALI to Aleksander Lwow
PIETIA to Jurek Pietkiewicz (zginął dwa lata później w Himalajach)
WOJTEK to Wojciech Jonak (lekarz wyprawy)