Читать книгу Jeden dzień z życia - Krzysztof Wielicki - Страница 7
15 kwietnia 1979 A N N A P U R N A P O Ł U D N I O W A
ОглавлениеWielkanoc, a właściwie już Wielki Dzień, niedziela oczywiście. Naszym celem jest siedmiotysięcznik Annapurna Południowa. To aklimatyzacja, wyszliśmy z bazy przed trzema dniami. Już jesteśmy wysoko, do przełączki w grani pozostało dwieście metrów. Wczoraj nie daliśmy rady, stąd biwak na wyrąbanej w twardym śniegu półce, za małej dla trzech ludzi.
Świta, więc trzeba się wygramolić z nory, którą jest ortalionowa płachta naszego namiotu – kultowego gaca. Masztów nie udało się rozłożyć. Na śniadanie jest… mielonka. Jedzenie nam nie wchodzi, więc zostawiamy je ptakom. Ruszamy.
Prowadzi Maniek. Idziemy grzecznie za nim. Dochodzimy do maleńkiej, wciętej w grań przełączki. Po lewej długa grań do Annapurny South, a po prawej krótszy, ale najeżony nawisami grzbiet biegnie do sześciotysięcznika Hiunchuli. Jesteśmy chyba na 6000 metrów, w sam raz jak na aklimatyzację przed atakiem na zachodnią ścianę. Widać stąd północne i północno-wschodnie stoki naszej góry. Chyba da się tędy zejść, chociaż dużo tutaj seraków.
Jest już dziesiąta. Pod nami kuluar, całkiem stromy, ale kiedyś się skończy i wtedy powinno być już łatwo. Pierwszy schodzi Maniek, drugi idzie – jako mniej doświadczony – Józek, ja zaś asekuruję całe towarzystwo z „ciała”, mając za autoasekurację zakopany głęboko w śniegu czekan.
Lina przesuwa się wolno. Po czterdziestu metrach wpina się Józek. Znikają obaj. Nie widzę ich ani nie słyszę. Asekuruję dwóch ludzi, więc zapieram się za przełączką. Lina wcięta w śnieg, nie czuję nawet zbytnio ich ciężaru. Słyszę, że Józek krzyczy. Podchodzę dwa metry, skąd mam już kontakt głosowy. Potrzebuję podać sprzęt dla Mańka, by założył stanowisko i następny zjazd.
Za pomocą „kaczek” posyłam co trzeba. Po jakimś czasie lina się naciąga. Co się dzieje? Wołam, krzyczę, nikt nie odpowiada, a może tylko nie słyszy! Co robić? Musiało się coś stać, bo cały czas czuję ciężar na linie. Nerwowo analizuję sytuację. Mija dziesięć minut i nic się nie zmienia. Muszę uwolnić się od ciężaru napiętej liny, co nie jest łatwe.
W końcu dopinam linę do czekana, rozwiązuję się i z pomocą prusika schodzę po linie w czeluść kuluaru. Mam złe przeczucia. Po trzydziestu metrach widzę Józka. Krzyczę, ale nie odpowiada, więc szybko się do niego opuszczam. Wisi półtora metra nad półką. Kilka metrów niżej widzę Mańka podchodzącego kuluarem. Nic z tego nie rozumiem.
Gdy dochodzę do półeczki, osiąga ją też Maniek, który jest fioletowy i podduszony. Razem próbujemy uwolnić Józka. Udaje się. Kładziemy go na półce, ale nie daje znaku życia. Zauważamy wyciek z uszu i nosa. Podstawa czaszki? Badamy tętnicę, brak pulsu, źrenice nie reagują. To koniec.
Niech to szlag trafi! W takim głupim miejscu. Maniek zaczyna zabezpieczać ciało Józka, a ja wracam po linie na przełączkę po plecak. Odblokowuję linę i schodzę na żywca. Teraz mogę zapytać Mańka, co się wydarzyło.
Okazuje się, że Józek zamiast wysłać na linie sprzęt do Mańka, postanowił zejść do niego pięć metrów po stromej ściance. Po pierwszym kroku odpadł i zawisnął. Zdążył jednak uderzyć nogami w głowę Mańka, który nie mając stanowiska, spadł z półki do kuluaru. Przeleciał piętnaście, dwadzieścia metrów, zanim zatrzymał się dzięki splątanej na nogach linie. Wisiał głową na dół.
Po długiej walce wyzwolił się, ale trwało to dobrą chwilę. W tym czasie wiszący nad półką Józek był dodatkowo obciążony ciężarem Mańka. Podczas gdy oni tak wisieli, ja na górze niczego nie podejrzewałem. Józek nie przeżył, udusił się, wcześniej doznając urazu głowy przy odpadnięciu. Cholera, a miało być tak dobrze.
Teraz wszystko zależy ode mnie. Maniek jest kompletnie roztrzęsiony i nie w pełni sił. Zostawiamy Józka, zabezpieczamy ciało. Na domiar złego spadając, Maniek stracił plecak z całym prowiantem i kuchenką.
W mgnieniu oka zmienia się pogoda. Zaczyna się zadymka i wiatr, widoczność na pięć metrów. Jeden zjazd, potem drugi. Widać już stoki doliny, ale od łatwego terenu dzieli nas trzydziestometrowa ścianka pokryta świeżym śniegiem. Nie potrafimy nic wbić, aby założyć stanowisko do zjazdu. Wokół kompletny brak szczelin, a śnieg jest słabo zmarznięty. Można zeskoczyć trzydzieści metrów, ale to jak skok z dziesiątego piętra i najwyraźniej brak nam wystarczającej odwagi. Pat.
Obaj ciągle jesteśmy w szoku. Walczymy już tylko o powrót do ludzi. Maniek gorzej się czuje, więc opuszczam go na linie. Po chwili jest bezpieczny na śniegu. Ale co ze mną? Jak pokonać te trzydzieści metrów? Buduję olbrzymie koło, wcinam linę w śnieg, robiąc pięciometrowe ucho. Może wytrzyma?
Zaczynam się wolno opuszczać. Po chwili czuję, jak lina zmienia promień koła. Niedobrze! Szarpnięcie i oczywiście wylatuję jak z katapulty. To „tylko” jakieś dwadzieścia metrów i może ze trzy sekundy lotu. Nic z niego nie pamiętam z wyjątkiem uderzenia plecami w śnieżny puch pod ścianką. I widok Mańka, który uświadomił mi, że żyjemy.
Teraz stokiem do bezpiecznego miejsca. Namiot stoi jak stał, ale w akcji straciliśmy prawie wszystko: śpiwory, maszynkę gazową, gary, picie i jedzenie. Próbujemy topić w ustach śnieg, ale to nie gasi pragnienia. Noc jest straszna. Świadomość śmierci kolegi jest takim brzemieniem, że nie może być gorzej.
Jeszcze dwa długie dni bez jedzenia (i jeden bez picia) zajęła nam droga w doliny, kolejne trzy powrót do bazy. Tam oczywiście zapanowały smutek i cisza. Nie mogło być inaczej, skoro wyruszyliśmy we trzech, a wróciliśmy we dwóch. Prześladowały nas myśli, czy popełniliśmy błąd. Zapewne tak, ale z drugiej strony jedynym sposobem, aby być pewnym, że się go nie popełni jest niewychodzenie z bazy. Tymczasem członkowie wyprawy w tajnym głosowaniu, w którym ja i Maniek nie wzięliśmy udziału, zadecydowali, że akcja będzie kontynuowana. Bez Józka, ale… dla Józka.
JÓZEK to Józef Koniak
MANIEK to Marian Piekutowski