Читать книгу Tyson. Żelazna ambicja - Larry Sloman - Страница 5
Rozdział 1
ОглавлениеZanim uratował mnie Cus, zrobiły to gołębie. Jako dzieciak byłem grubym popychadłem. Takim typowym dzieciakiem, co to kradnie mu się drobne i któremu zrzuca się na ziemię drugie śniadanie albo tłucze okulary, by wetknąć je do baku ciężarówki stojącej gdzieś koło szkoły. Właściwie codziennie ktoś mnie w ten sposób nękał, aż pewnego razu trafiłem na dach jednego z pobliskich budynków. Starsi i bardziej popularni chłopcy kazali mi posprzątać odchody gołębi, które tam hodowali. Jakoś mi się to nie kleiło. Ptaki były takie małe, takie byle jakie. Co miały w sobie takiego, że interesowały się nimi popularne chłopaki? Z uśmiechów na ich twarzach wyczytałem jednak, że gołębie były dla nich najważniejsze na świecie.
Gdy inni zobaczyli mnie wtedy na dachu, w towarzystwie tych kolesi, śpiewka się zmieniła: „Nie ma co z nim już zadzierać. Teraz trzyma z tamtymi”. Kolesiom od gołębi się nie podskakiwało. Krążyły plotki, że gdy ktoś próbował coś majstrować przy gołębiach, to zlatywał z dachu.
Na początku zostałem pomagierem od gołębi, potem awansowałem do świata drobnej przestępczości. Nigdy nie trzymałem z dzieciakami w moim wieku. Szkolili mnie starsi kumple, tacy jak Bug czy Barkim. Byłem od nich mniejszy, więc moje zadanie polegało na tym, żeby wejść do domu przez okno i otworzyć drzwi − żeby oni mogli go obrobić. Pewnego razu Bug i ja zostaliśmy zamknięci w środku. Bug żartował wtedy, że on trafi do więzienia przez duże „w”, a mnie czekają wakacje w poprawczaku, takie z mlekiem i ciasteczkami. Przypominało to trochę szkołę zawodową, uczyłem się życia na ulicy od starszych chłopaków.
Przybywało mi lat i byłem coraz większy, nadal jednak czułem się jak mały okularnik, którego wszyscy rozstawiali po kątach. Nigdy nie przypuszczałem, że zostanę pięściarzem, choć miałem wtedy dobrego kumpla Wise’a, który boksował amatorsko. Paliliśmy razem trawę i markowaliśmy ciosy. Wise zawsze wykonywał wtedy przekładankę nogami, tę charakterystyczną dla Alego. Pierwszą bójkę zaliczyłem przez przypadek. W tamtym czasie miałem już własne gołębie, kupione z pieniędzy z kradzieży. Trzymałem je w opuszczonym budynku, tuż obok tego, w którym mieszkałem. Pewien chłopak, Gary Flowers, ukradł mi jednego ptaka. Zażądałem, żeby mi go oddał, a wtedy wyciągnął go z płaszcza, ukręcił mu łeb i wytarł we mnie całą krew. Wściekłem się, ale bałem się z nim bić, ostatecznie jednak jeden z kumpli na mnie przycisnął: „Mike, musisz mu przyłożyć”. Walnąłem go zatem prawą ręką, a on po prostu upadł. Byłem zdumiony, nie bardzo wiedziałem, co powinienem teraz zrobić. Przypomniała mi się wtedy ta przekładanka Alego w wykonaniu Wise’a, zacząłem więc mielić nogami i wszyscy się roześmieli. Wtedy poznałem smak aplauzu.
W mojej dzielnicy bójki były popularnym zajęciem. Kto umiał się bić, ten mógł liczyć na szacunek. Takiego nikt nigdy nie próbował skroić. W związku z tym zacząłem budować sobie reputację pięściami. Szczególnie dobrze szło mi w bardziej podstępnych zagrywkach. Gdy któryś z moich rywali się poślizgnął, atakowałem go na ziemi. Oczywiście nie zawsze wygrywałem. Sporo obrywałem, bo walczyłem ze znacznie starszymi mężczyznami. Miałem 11 czy 12 lat, ale biłem się z 30-latkami, których pokonałem w grze w kości, a oni nie chcieli wypłacić kasy jakiemuś dzieciakowi. Gdy jeden nie zapłaci, to nikt już nie będzie płacił, więc ruszałem na takiego z pięściami. Mogli mieć spluwy, ale się tym nie przejmowałem. Wiedzieli, że nie odpuszczę, musieli zatem się bić albo wyjąć pistolet i mi nim przywalić.
Gdy byłem młody, wydawało mi się, że moi kumple i ja już zawsze będziemy trzymać się razem. Życie nie jest jednak łatwe, kolejni przyjaciele zaczęli umierać. Nigdy nie znałem nikogo, kto by się ożenił, przestał kraść i się ustatkował. Wychodziłem z założenia, że będziemy ulicznymi przestępcami tak długo, aż ktoś nas zabije, jeśli my nie zdążymy zabić jego. Czasem ktoś z kumpli ginął przy robocie – ktoś go zadźgał albo zastrzelił. Ktoś mógłby pomyśleć, że ruszymy pędem do domu, żeby donieść o wszystkim matce biedaka, ale my kombinowaliśmy tylko, jakby tu rąbnąć coś jeszcze. Nie wracaliśmy do domu, dopóki nie ukradliśmy jeszcze trochę pieniędzy. Przypominaliśmy pieprzone rekiny – wiecznie do przodu.
Moja matka miała coraz bardziej dość mojego życia drobnego złodziejaszka, bo coraz częściej trafiałem do Spofford. Oficjalnie nazywało się to Bridges Juvenile Center i było zasiedloną przez szczury dziurą przy Spofford Avenue w Hunts Point na Bronksie. Przypominało to szkolny zjazd, wszyscy znali się z imienia. Może nie było klimatyzacji, ale każdy dostawał łóżko i trzy ciepłe posiłki, no i oczywiście mleko z ciasteczkami.
Podczas jednego z moich pobytów w tym miejscu, niedługo po moich 12. urodzinach, wyświetlali tam Niepokonanego, film z 1977 roku, w którym Muhammad Ali gra samego siebie. Podobał mi się wtedy jego styl, choć boksem jako takim w ogóle się nie interesowałem. Chętnie oglądałem wtedy wrestling i takich zawodników, jak Bruno Sammartino czy Killer Kowalski. Walkę Alego widziałem tylko raz – to był jego drugi pojedynek z Leonem Spinksem. Sterczeliśmy sobie z kumplem na rogu w Brownsville, gdy zobaczyliśmy, że jakiś facet wchodzi do sklepu. Ktoś nam podszepnął, że koleś ma przy sobie gotówkę i talony na żywność, więc ruszyliśmy za nim. Poszedłem w głąb sklepu, chwyciłem jakieś chipsy i zadbałem o to, żeby znaleźć się tuż przed nim. Wszyscy wgapiali się w telewizor, na którym leciała walka Alego. Upuściłem paczkę z chipsami i się po nią schyliłem, przez co nasz cel musiał się zatrzymać, a wtedy mój kumpel dobrał mu się do kieszeni. Gotowe! Uwielbiałem Alego, ale sama walka w ogóle mnie nie obchodziła.
Za to film biograficzny, który oglądałem w Spofford w towarzystwie kilkuset innych dzieciaków, zrobił na mnie duże wrażenie. A gdy się skończył i rozbłysły światła, na scenę wyszedł do nas sam Ali. Najpierw zaniemówiliśmy, a potem wybuchła wielka radość. Ali zaczął nam opowiadać o swoim aresztowaniu, o pobycie w więzieniu, o tym, jak odchodził tam od zmysłów. Mówił niesamowite, naprawdę inspirujące rzeczy. Tamto wystąpienie wiele w moim życiu zmieniło. To oczywiście nie tak, że go wysłuchałem i postanowiłem zostać pięściarzem. Po prostu stwierdziłem, że chcę być sławny. Zależało mi, by doświadczyć uczucia, które pojawia się, gdy ludzie zaczynają szaleć na sam twój widok. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, co będę musiał zrobić, żeby inni zaczęli się tak w stosunku do mnie zachowywać.
Tym razem trafiłem do Spofford za włamania. Odsiadywałem właśnie szósty miesiąc z 18-miesięcznego wyroku. Spofford to ośrodek tymczasowy, trwały przygotowania do przeniesienia mnie do innego zakładu poprawczego. Kombinowałem, jak mogłem, aby przed przeprowadzką zebrać trochę fantów. Trzeba być bystrym i ukraść tylko takie rzeczy, które w nowym miejscu da się na coś wymienić. Takiego zakładu nie można opuścić z gołymi rękami, w nowym poprawczaku na wstępie zostanie się uznanym za cipę i frajera.
Woziłem się wtedy z Darrylem „Zabójcą” Baumem. Chłopaki z Brownsville zawsze trzymają się razem. Dostałem cynk, że w budynku obok siedzi pewien czarnuch z Bronksu, który ma przy sobie trochę złota. Ruszyliśmy więc mu je odebrać. Byłem w końcu złodziejem. Wszyscy znali mnie jako Mike’a Złodzieja z Brownsville. Uznaliśmy, że trzeba poczekać, aż trafimy razem z tym kolesiem do siłowni. Większość osadzonych nie zdejmowała biżuterii, ludzie mieli ją zawsze na sobie. Poszedłem z Darrylem na siłownię i go wypatrzyliśmy. Zachowywał spokój. Podszedłem do niego, a wtedy walnął mnie prosto w twarz. Darryl natychmiast się na niego rzucił i sprał czarnucha na kwaśne jabłko, a potem zabraliśmy mu biżuterię.
W Spofford nieustannie się w coś pakowałem. Tuż przed planowanym przeniesieniem nasz budynek mieszkalny bił się z chłopakami z drugiego budynku. Zostałem wtedy złapany z nożem. Stanąłem przed dyrektorem zakładu, który odczytał raport spisany przez strażników z poprzedniej zmiany. Kazał mi wstać i poddać się karze. Za posiadanie noża należało mi się 10 uderzeń w głowę połową kija bilardowego.
Raz, dwa, trzy, cztery… Strażnicy byli naprawdę brutalni, lali nas jak psy.
Kilka dni po tamtej chłoście przyszedł do mnie pracownik odpowiedzialny za mój przypadek i poinformował, że zostaję przeniesiony i że ostatni rok wyroku odsiedzę gdzie indziej. Nikomu się nie mówi, dokąd zostanie przeniesiony, żeby nie można było powiedzieć kumplom, gdzie się będzie. Następnego ranka przyszło dwóch strażników. Skuli mnie, wsadzili na tylne siedzenie samochodu i wywieźli do Johnstown na północy stanu Nowy Jork. Jechałem do zakłady Tryon, o którym nigdy nie słyszałem. Myślałem sobie wtedy: „Nikogo tam nie znam, będę więc musiał kogoś podźgać nożem. Takie życie”.
Ośrodek Tryon School for Boys oferował zupełnie inny standard niż Spofford. Znajdował się w lesie, jakąś godzinę drogi na północny zachód od Albany. Dzieciaki mieszkały w osobnych domkach. Były tam kryty basen, fajna siłownia i różne zajęcia, można było na przykład hodować bażanty. Nie przyczepili mi łatki „agresywnego”, dlatego początkowo trafiłem do Briarwood Cottage, domu otwartego. Miałem tam własny pokój, który nie był zamykany na zamek.
Od razu zacząłem wariować, atakowałem inne dzieciaki, rzucałem się na strażników, na każdego, kto mi się napatoczył. Zacząłem sobie wyrabiać reputację. Mike Tyson, ten psychol, pieprzony pojeb, gotowy bez powodu dać ci w pysk albo chlusnąć w twarz gorącą wodą. Miarka przebrała się pewnego dnia, gdy szedłem na zajęcia. W korytarzu mijałem się z jakimś kolesiem, który usiłował zwinąć mi czapkę, ale mu ją wyrwałem. Musiałem odczekać 45 minut do końca lekcji, ale przez cały ten czas myślałem tylko o tym, co zrobię temu gościowi. Gdy tylko nauczyciel nas puścił, odnalazłem go i spuściłem mu łomot.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją swobodę. Pojawiło się dwóch strażników, którzy odprowadzili nie do Elmwood, domu zamkniętego. Tam już trzeba było się sprawować, bo jak ktoś dalej się stawiał, to wielcy wieśniacy w mundurach strażników się z nim nie patyczkowali. Do Elmwood trafiały największe sukinsyny. Dla mnie było to niemal wyróżnienie.
Gdy tylko znalazłem się w Elmwood, zamknięto mnie w celi, wcześniej jednak rozebrano mnie do naga i zabrano mi materac. Byłem chyba na jakiejś obserwacji psychiatrycznej jako potencjalny samobójca. Co pół godziny ktoś do mnie zaglądał. Siedziałem w izolatce, w drzwiach znajdowało się jednak malutkie okienko, przez które słyszałem przechodzących obok innych osadzonych. „Hej, co tam się dzieje?”, krzyczałem. Jeden z chłopaków odkrzyknął, że właśnie skończył się sparing z panem Stewartem, jednym ze strażników w Tryon. O Bobbym Stewarcie słyszałem już wcześniej. Prowadził własny program bokserski i wszyscy, którzy mieli okazję brać w nim udział, zawsze się śmiali i sprawiali wrażenie zadowolonych. Potrafił na przykład zrobić taki unik, żeby dzieciak w ringu go nie trafił i się wywrócił. Wtedy wszyscy wokół wybuchali śmiechem. Uznałem, że chcę do nich dołączyć.
Za każdym razem, gdy ktoś przychodził sprawdzić, czy wszystko u mnie w porządku, błagałem o spotkanie z panem Stewartem. Wreszcie ktoś po niego zadzwonił. „Jest zupełnie spokojny, uprzejmy. Zjadł i poprosił o możliwość umycia się. Ciągle powtarza, że chce z tobą rozmawiać”, powiedzieli mu. Stewart zaczekał, aż wszyscy pójdą spać. Nie chciał, żeby inni się dołączyli, gdybym jednak zaczął się rzucać. Wtedy do mnie przyszedł. Z hukiem otworzył drzwi i wparował do celi.
– Czego ode mnie chcesz? – wrzasnął.
Jeszcze dziś na to wspomnienie przechodzą mnie dreszcze.
– Chcę być pięściarzem – odparłem.
– Tak samo jak wszyscy inni – warknął. – Gdyby byli pięściarzami, to nigdy by tu nie trafili. Byliby teraz na wolności, chodziliby do szkoły i szukali pracy. Pracujemy tu wyłącznie z frajerami.
– Chcę tylko zostać pięściarzem, nic więcej. Zrobię wszystko, czego będzie pan ode mnie oczekiwał.
Pan Stewart krzyczał na mnie dalej, nagle jednak zmienił ton.
– W porządku, zrobimy tak. Udowodnij, że potrafisz inaczej się zachowywać. Będziesz chodził na zajęcia bez żadnych wyskoków. Zaprezentuj mi miesiąc dobrego sprawowania, a wtedy pomyślimy.
Stewart powiedział mi później, że pracował w tym zakładzie 10 lat, ale nigdy wcześniej nie spotkał nikogo, kto byłby tak niepewny siebie jak ja. Powiedział, że potrafił sobie bez problemu wyobrazić, jak kradnę portfel, gdy nikt nie widzi, ale w głowie mu się nie mieściło, żebym miał stanąć z kimś do konfrontacji. Gdy wparował do mojej celi, nie umiałem nawet spojrzeć mu w oczy. Byłem szalonym ulicznikiem, a przy tym nieśmiałym dzieciakiem. Nie byłem typem lidera, umiałem jedynie podążać za innymi. Wtedy potrafiłem tylko oszukiwać, kraść, rabować i kłamać.
Stewart codziennie sprawdzał raporty pod kątem mojego zachowania. Przekonał się, że nie tylko robiłem wszystko, co do mnie należało, ale sam pytałem pracowników ośrodka, czy nie znalazłaby się dla mnie jakaś dodatkowa praca. Prosiłem ich, żeby odnotowywali moje prośby w dzienniku, bo chciałem, żeby Stewart je zobaczył. W ciągu sześciu dni dołączyłem do najlepszych uczniów w mojej klasie. Cóż, moja rodzina pochodzi z Południa, w domu nauczyłem się zatem, jak zachowywać się spokojnie, jak należy rozmawiać z ludźmi, zwrotów typu „Tak, proszę pani. Nie, proszę pana”.
Pan Stewart zaczął czytać moje akta i znalazł w nich adnotację, że jestem nieomal upośledzony umysłowo. Poszedł z tym do zakładowej psycholog i zapytał, co to znaczy, na co powiedziała mu, że mam ograniczenia intelektualne. Zapytał ją, jak się to diagnozuje, na co ona odparła, że dali mi do napisania testy. „Testy?! Przecież on nie umie dobrze czytać ani pisać, jak można na tej podstawie diagnozować u niego upośledzenie umysłowe? Obserwuję go od dłuższego czasu, to bystry chłopak, po prostu nie umie czytać i pisać. Sam nie umiem wybitnie czytać i pisać, ale to nie oznacza, że jestem upośledzony!” Pani psycholog zaczęła coś ględzić, a wtedy Stewartowi puściły nerwy. Powiedział jej, że sama jest upośledzona. Dostał za to pisemną naganę. Uwielbiam Bobby’ego. To jeden z tych Irlandczyków, którzy nie owijają w bawełnę.
Dalej się pilnowałem, dalej zbierałem dobre oceny i wydawało się, że pan Stewart jest pod wrażeniem moich postępów. Przekonałem się o tym, gdy pewnego dnia pojawił się na siłowni. Właśnie siadałem na urządzeniu do wyciskania.
– Co ty wyprawiasz? – zapytał. – Masz na tej maszynie 115 kilogramów.
– Chłopaki powiedzieli, że nie dam rady tego podnieść – odparłem.
– Nie rób tego. Zacznij od 60 kilogramów – powiedział.
Odwrócił się, a kiedy znów na mnie spojrzał, wyciskałem już 115 kilogramów. Dziesięć powtórzeń, byłem wtedy cholernie silny. Wieści o moim wyczynie dotarły chyba do jego przełożonego, bo gdy Stewart zdecydował w końcu, że pozwoli mi ze sobą sparować, jego szef się zmartwił.
„Chryste, wiem, że jesteś w formie, ale ten chłopak jest silniejszy od nas wszystkich razem wziętych. Bądź ostrożny – przykazał Bobby’emu. – I pamiętaj, że nie możemy sobie pozwolić, żeby jeden z osadzonych publicznie pobił pracownika zakładu”.
W dniu mojego pierwszego sparingu ze Stewartem byłem mocno podekscytowany. Pozostałe dzieciaki znały moją reputację, słyszały o moich bójkach na ulicach Brooklynu, więc wszyscy czuli się podjarani. Zaczęliśmy boksować. Wydawało mi się, że jakoś sobie radzę, bo on chował się za gardą, a ja coś tam trafiałem. Nagle, gdy rozdzielaliśmy się po klinczu, sukinsyn przywalił mi w żołądek i padłem na deski. Nigdy dotąd nie czułem takiego bólu. Miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuję wszystko, co zjadłem przez poprzednie dwa lata. Momentalnie wstałem, ale nie mogłem oddychać.
„Musisz to rozchodzić – warknął. – Musisz to rozchodzić”. Wreszcie zaczerpnąłem powietrza i wznowiliśmy walkę. Gdy skończyliśmy, zapytałem, czy może mnie nauczyć zadawania takich ciosów w żołądek. Przydałyby mi się podczas napadów.
Zostałem ostro sponiewierany w ringu, ale się nie poddałem. Na nasz sparing przyszli wszyscy osadzeni i większość pracowników zakładu. Odpowiadało mi, że jestem w centrum uwagi. Chciałem, żeby inni na mnie patrzyli i mnie podziwiali, a kiedy tak się wreszcie stało, odbiło mi! Dostałem hopla.
Kiedy Stewart się przekonał, że wracam, chociaż za każdym razem łoi mi skórę, zaczął mnie uczyć. Czekaliśmy do dziewiątej, gdy pozostałe dzieciaki lądowały w łóżkach. Wtedy szliśmy do pustej sali i pracowaliśmy od wpół do dziesiątej do jedenastej wieczorem, bo o tej porze ja też musiałem iść spać. Pan Stewart stał i wyprowadzał ciosy w moim kierunku, a ja miałem robić uniki, potem się zmienialiśmy. Nigdy w życiu nie miałem żadnego celu poza kradzieżą, ale Bobby podsunął mi coś, na czym mogłem się skupić. Pragnienie kradzieży zamieniłem w pragnienie boksowania. Po skończonym treningu wracałem do pokoju i do trzeciej nad ranem ćwiczyłem po ciemku to, czego się właśnie nauczyłem. Wiem, że Stewart był pod wrażeniem mojej etyki pracy. Miał przeczucie, że to, co wspólnie robimy, przyda mi się również poza ringiem.
Byłem do tego stopnia podekscytowany, że podczas jednej z należnych mi rozmów telefonicznych z matką oddałem słuchawkę Bobby’emu. Powiedział jej, że robię znakomite postępy i że jeżeli będę pracował tak dalej, wyjdę na ludzi. Tylko się roześmiała i podziękowała mu za te słowa. Dotychczas nie dałem jej żadnych powodów, by optymistycznie mogła pomyśleć o mojej przyszłości.
Pan Stewart był pod dużym wrażeniem moich postępów, ale martwił się, co się ze mną stanie, gdy zostanę zwolniony z zakładu. Wiedział, że jeśli wrócę na Brooklyn, ponownie mogę zacząć myśleć o przestępstwach. Myślał o znalezieniu mi jakiejś salki treningowej, ale potem wpadł na inny pomysł.
Pewnego dnia usiadł ze mną po sparingu i powiedział:
– Posłuchaj, żona się na mnie wścieka. Wracam do domu ze złamanym nosem i podbitymi oczami. Nie mogę już z tobą boksować, ale zabiorę cię gdzieś, gdzie wprowadzą cię na wyższy poziom. Chcesz? Obawiam się, że jak już stąd wyjdziesz, to albo zginiesz, albo znowu cię zamkną.
– Nie – zaprotestowałem. – Nie ruszam się stąd, chcę zostać z panem.
– A ja chciałbym, żebyś pracował z Cusem D’Amato. To znany trener, facet, dzięki któremu Floyd Patterson został mistrzem świata w wadze ciężkiej. Dzięki niemu José Torres sięgnął po tytuł mistrzowski w wadze półciężkiej. Opiekuje się tylko tymi, którzy się zachowują i są gotowi ciężko pracować. Być może mógłbyś zamieszkać u niego w domu.
Zanim Bobby zadzwonił do Cusa, pokazał mi kilka sztuczek, którymi miałem zaimponować staremu trenerowi. Jedną z nich był krok po przekątnej, dzięki czemu mogłem wyprowadzać cios, wychodząc z narożnika. Poćwiczyłem trochę i opanowałem ten trik. Wtedy Stewart skontaktował się z Cusem i zapytał, czy nie zechciałby rzucić na mnie okiem.
– Oczywiście – odparł Cus. – Jeśli uważasz, że chłopak ma potencjał, to jutro go do mnie przywieź.
W drodze na miejsce Stewart usiłował poskramiać moje oczekiwania.
– Nie wiem, Cus może za pierwszym razem nie dostrzec w tobie nic szczególnego – powiedział. – Może jednak pozwoli nam wrócić. Jeśli tak będzie, to popracujemy jeszcze trochę i będziemy do niego wracać tak długo, aż w końcu zmieni zdanie.
Klub pięściarski Cusa znajdował się na piętrze nad posterunkiem policji w Catskill. W środku wyglądał dość obskurnie, stał tam niewielki ring. Na ścianach wisiało mnóstwo zniszczonych wycinków z gazet. Zastaliśmy tam kilku starszych białych i jednego młodszego, Teddy’ego Atlasa, asystenta Cusa. Zostałem mu przedstawiony i w jednej chwili zrozumiałem, że to on o wszystkim tu decyduje. Biła od niego aura, która przytłaczała wszystkich innych. Uścisnął mi dłoń. Nie uśmiechał się, nie było po nim widać śladu emocji.
Teddy Atlas rzucił na mnie okiem i stwierdził:
– Nie mamy nikogo, kto mógłby z nim boksować.
Stewart powiedział, że to on wejdzie ze mną do ringu. W pierwszej rundzie szło mi naprawdę dobrze, naciskałem pana Stewarta, wyprowadzałem kolejne ciosy. Wykonaliśmy ten manewr z wychodzeniem z narożnika. Spojrzałem wtedy na Cusa i po raz pierwszy dostrzegłem na jego twarzy uśmiech.
– Wow! Wow! – rzucił. – Pięknie!
W drugiej rundzie dalej naciskałem Stewarta, on jednak dwukrotnie mnie trafił, wywołując u mnie obfity krwotok z nosa. Bardzo źle to wyglądało, więc Atlas wskoczył na ring.
– Dobra, Bobby, starczy. Dość już widzieliśmy – stwierdził.
– Nie, o nie! – zaprotestowałem. – Pan Stewart mówi, że nigdy się nie poddajemy. Skoro już zaczęliśmy, musimy przewalczyć pełne trzy rundy.
Bobby spojrzał na Cusa, a ten rzekł, że przypominało to film. Cus był cały czerwony na twarzy. Spojrzał na swoich znajomych, a ci się uśmiechali. Bobby powiedział mi później, że ciało Cusa wyglądało jakoś inaczej.
– Jego twarz się rozświetliła. Widziałeś kiedyś przerażonego faceta, któremu włosy stanęły dęba? Cóż, Cus jest łysy, ale jego mina właśnie z tym mi się skojarzyła. Szeroko otworzył oczy i wyglądał, jakby chciał powiedzieć: „Znowu żyję”.
Cus powiedział, że mamy dokończyć trzecią rundę, w której ostatecznie poszło mi całkiem dobrze. Teddy zaczął mi zdejmować rękawice, a Cus pomagał je zdjąć panu Stewartowi.
Widziałem, że rozmawiają, ale nie słyszałem, co mówią. Z twarzy Cusa nie umiałem absolutnie nic wyczytać. Był niewzruszony. Dopiero później dowiedziałem się, że zapytał wtedy Bobby’ego: „Czy chłopak byłby zainteresowany treningami u nas?”. Bobby wiedział, że tego chciałem, ale postanowił nie odkrywać wszystkich kart i stwierdził, że ze mną pogada.
Gdy szliśmy do samochodu, nie mogłem już znieść tego wyczekiwania.
– I co? Mogę wrócić? Co powiedział? Jak wypadłem w jego oczach? – dopytywałem Bobby’ego.
Bobby mnie popchnął i rzucił:
– Zgadnij, co powiedział.
– Pewnie powiedział, że mam nie wracać, co? – stwierdziłem. Miałem wtedy naprawdę zerowe poczucie własnej wartości.
– Nic z tych rzeczy! – odparł. – Powiedział: „Bobby, jeśli tylko zewnętrzne okoliczności nie pokrzyżują mu szyków, to patrzymy na mistrza świata w wadze ciężkiej, a może nawet mistrza wszechświata”. Tylko musicie dalej pracować.
Wtedy to ja go popchnąłem.
– No co ty – rzuciłem, a potem się rozpłakałem.
– Mówię ci, to jego opinia o tobie. Nie jesteś żadnym draniem, nie jesteś frajerem. Tamte słowa wypowiedział od razu, gdy cię zobaczył. Rozumiesz, co to znaczy? Pamiętaj tylko, że możesz to wszystko w mgnieniu oka spieprzyć. Musisz pracować.
– Jestem gotowy – odrzekłem przez łzy. – Jestem gotowy do pracy.