Читать книгу Dom wspomnień - Lauren K. Denton - Страница 7
SARA
ОглавлениеKwiecień
Tamtego wieczoru z lampką wina wyszłam na podwórko. Budynek, w którym mieszkałam – jak kilka podobnych w okolicy – był bliźniakiem wydzielonym z powozowni z około 1850 roku, z niewielkim odkrytym tarasem otoczonym bugenwillami, słodko pachnącymi jaśminami i palmami. Pośrodku ktoś postawił stół z kutego żelaza i kilka niedopasowanych krzeseł, organizując kawałek przestrzeni w tej bujnej oazie. Kiedy wilgotność powietrza nie sięgała dwustu procent, sąsiedzi i przyjaciele w każdym wieku i z najróżniejszymi dziwactwami gromadzili się tam, by wznieść toast za zakończenie kolejnego dnia.
Tamtego wieczoru Millie i Walt, para mieszkająca w drugiej części budynku, mierzyli się wzrokiem ponad szachownicą. Wszyscy dobrze wiedzieli, że nie należy im przeszkadzać, póki jedno z nich – zazwyczaj Millie – nie zawoła „szach-mat!”. Przysiadłam na ogrodowej huśtawce i nieśpiesznie upiłam łyk cabernet.
Za mniej więcej czternaście godzin miałam ruszyć autostradą I-10 na wschód do Alabamy. Następnego ranka czekała mnie więc wczesna pobudka, gdyż musiałam poprzekładać spotkania, wykonać kilka telefonów i spisać notatki dla Allyna. Zapewne poczuje się urażony moim założeniem, że nie jest w stanie przez tydzień samodzielnie mnie zastąpić, ale nic nie mogłam na to poradzić. Ten sklep był dla mnie jak dziecko i niełatwo mi było znieść myśl, że miałabym go zostawić choćby na kilka dni.
Wyjęłam telefon, by sprawdzić, która jest godzina. Dwudziesta – dobra pora, by zadzwonić. Zapewne było już po kolacji i – jeśli wszystko toczyło się jak zwykle – Bert pewnie odkładał właśnie na miejsce ostatnie umyte garnki i rondle. Dot zbierała krzyżówki i dużą miskę popcornu, by udać się z nimi na werandę za domem. Mags natomiast w oblepionych błotem gumowcach wyszłaby do ogrodu.
Zawsze spędzała tam wieczory, siedząc po tej samej stronie mocno wysłużonej cedrowej ławki. Nie zajmowała się ogrodem, nie czytała. Po prostu siedziała. Kiedy byłam mała, próbowałam się do niej przyłączyć, ale zawsze mnie przeganiała, twierdząc, że musi pobyć sama z własnymi wspomnieniami.
Mój palec zawisł nad numerem do Schronienia. Co się stanie z domem, skoro Mags już nie ma? Jeszcze za czasów mojego dzieciństwa przestał to być zwykły pensjonat oferujący noclegi ze śniadaniami. Czy może znów się nim stać? I czy powinien?
Kiedy byłam mała, był to zabawny, choć dziwaczny, dom pełen sekretów do odkrycia. W miarę jak dorastałam, coraz dobitniej uświadamiałam sobie osobliwość warunków, jakie w nim panowały. Być może kiedyś był to typowy pensjonat, z czasem jednak stał się przejściową oazą dla wspólnoty seniorów, miejscem długich postojów dla tych, których czekała świetlana emerytura na Florydzie.
Może Dot i Bert postanowią dalej zajmować się domem, choć pewnie nie zostało w nim zbyt wiele życia. Był kiedyś naprawdę piękny – wiktoriańskie wieżyczki, białe zdobienia w stylu chatki z piernika, przeszklone drzwi wychodzące na szeroką werandę otaczającą budynek ze wszystkich stron – lecz z czasem jego stan się pogarszał. Kiedy wyjeżdżałam na studia, trudno było nie zauważyć łuszczącej się farby, poluzowanych cegieł i moskitier porośniętych wistariami i opornikiem.
Mimo wszystko nadal nie można było odmówić temu domowi pewnego wyjątkowego uroku. Gdzieś w jakimś zapomnianym, zakurzonym przewodniku dla turystów Schronienie wciąż znajdowało się na liście „miejsc, które warto zobaczyć na Południu”. Każdego lata pojawiała się tu przypadkiem jakaś niczego nieświadoma rodzina umęczona podróżą i ze zdumieniem odkrywała, że ten pensjonat wcale nie wygląda tak jak w przewodniku. Mags i pozostali od razu obskakiwali takich przybyszów i wprowadzali ich do pokojów, podekscytowani obecnością prawdziwych gości i przekonani, że to oznaka rozpoczęcia „sezonu”.
W pewnym momencie goście jak zwykle postanawiali skrócić pobyt, twierdząc, że muszą wyjechać w nieoczekiwanej sprawie rodzinnej. Pragnęli jak najszybciej opuścić to miejsce, choć budynek i jego lokatorzy mieli w sobie jakiś urok. Wszyscy, którzy stąd wyjeżdżali, wyglądali na skruszonych. To było dziwnie zagadkowe: goście, wymykający się czasem nawet w środku nocy, zawsze dziękowali Mags za gościnność.
Poza przyjezdnymi mieszkali tu także najróżniejsi ludzie, którzy zameldowali się lata temu i nigdy nie opuścili tego miejsca. Niektórzy zaczynali pracować w domu, pomagać w ogrodzie czy w kuchni, inni po prostu tutaj mieszkali. Przyjaciele Mags, Bert i Dot Ingramowie, zadomowili się dziesięciolecia temu, a Major i Glory Greggowie wprowadzili się wkrótce po nich. Schronienie zawsze stanowiło miszmasz zwiotczałych ramion, siwych włosów, podomek i szelek.
– Dobry wieczór, witamy w Schronieniu.
Uśmiechnęłam się, słysząc znajomy głos Dot.
– Z tej strony Sara.
– Sara, kochanie. Czekałam na twój telefon. – Przysłoniła słuchawkę i stłumionym głosem zawołała: „To Sara!”. A potem powiedziała: – Na pewno dzwonił do ciebie Vernon. Ja nie potrafiłam wypowiedzieć tego na głos. Jak się czujesz?
Westchnęłam i oparłam głowę o tył huśtawki.
– W porządku. A co u was?
– Och, sama wiesz. To wszystko stało się tak nagle. – Głos jej się załamał i na chwilę zamilkła. – Można by pomyśleć, że siedemdziesięciodwulatka ma przed sobą jeszcze dziesięć lat życia, może nawet więcej. Przynajmniej kobieta taka jak Mags. A tu ze wszystkich możliwych rzeczy zaniemogło akurat serce. Miała przecież końskie zdrowie.
– Wspominała wcześniej, że źle się czuje? Coś ją bolało? Nie miałam pojęcia.
– Wierz mi, że miliony razy wszystko analizowałam – powiedziała Dot. – W ciągu ostatniego tygodnia wspominała, że brakuje jej tchu, ale zrzuciłam to na karb tych paskudnych papierosów, które ukradkiem popalała, kiedy myślała, że nie widzimy.
Dot wysmarkała nos.
– Od waszego spotkania w święta mocno zwolniła tempo. Już nie robiła wszystkiego z taką energią jak dotąd, nie rozbijała się po okolicy na rowerze i nie trzaskała drzwiami o każdej porze. Powinnam była się zorientować, że coś jest nie tak.
Kiedy ostatni raz rozmawiałam z Mags, miałam wrażenie, że jest nieco znużona, ale uznałam, że to zwyczajne zmęczenie. Miała przecież siedemdziesiąt dwa lata.
– Ale choć my to przegapiliśmy, ona chyba miała przeczucie, że coś się dzieje – rzekła Dot. – W zeszłym tygodniu ot tak powiedziała, że gdyby poważnie zachorowała, obowiązkowo mamy wyciągnąć ją ze szpitala i przywieźć do domu. Że woli spędzać wieczory w swoim ogrodzie, a nie w jakiejś zimnej, sterylnej sali szpitalnej. To dla niej takie typowe. Kiedy rano wyjeżdżaliśmy do lekarza, była jeszcze na tyle przytomna, że poprosiła Berta, by poszedł do ogrodu po truskawki, bo miała ochotę na kawałek jego ciasta truskawkowego.
W słuchawce zaszeleściła chusteczka Dot.
– Nie mogłaś przewidzieć, co się stanie – powiedziałam nie tylko do Dot, ale też do siebie. – Szkoda, że ja niczego się nie domyśliłam. Może mogłabym coś zrobić.
– Niewiele da się zrobić, będąc trzy godziny drogi stąd.
– Mogłabym ją odwiedzić i pomóc.
– Nigdy nie poprosiłaby cię o pomoc. Bez względu na to, co ja o tym myślę, nie chciałaby, żebyś przez nią choćby na chwilę rezygnowała z własnych spraw.
– Ale ty masz inne zdanie niż ona?
Dot westchnęła.
– Moim zdaniem z trudem znosiła to, że niezbyt często się spotykałyście, choć nigdy o tym nie mówiła.
– Ale rozmawiałyśmy co tydzień. I przyjeżdżałam do Sweet Bay, kiedy tylko mogłam. Gdybym miała pracowników, którzy mogą zająć się sklepem pod moją nieobecność, byłoby inaczej. Ale mam tylko Allyna.
– Wiem, wiem. Pewnie masz rację.
Uciszyłam głos, który odezwał się w mojej głowie – może był to głos Allyna – pytający, czy rzeczywiście byłoby inaczej, gdybym miała do dyspozycji całą załogę pracowników. Czy odwiedzałabym Mags częściej? Chciałam powiedzieć „tak”, ale nie byłam tego taka pewna.
Przywykłam do odległości dzielącej mnie od Sweet Bay.
– Zawsze powtarzała, że rozumie – powiedziałam.
– Bo rozumiała. Była dumna z tego, jak sobie tam radzisz. Nigdy nie chciała być dla nikogo ciężarem, zwłaszcza dla ciebie. Jak to Mags. Prawie nigdy nie prosiła o pomoc i do samego końca była skryta.
To oczywiste, że Mags nie zadzwoniłaby do mnie, błagając o odwiedziny w któryś weekend. Nie jest – a raczej nie była – taką osobą. Chciała, żebym przyjeżdżała wtedy, kiedy sama będę miała ochotę. Tyle że czekałam zbyt długo.
– Nie ma sensu teraz się tym zamartwiać – rzekła Dot. – Skąd mieliśmy wiedzieć? To przecież Mags: każdy myślał, że będzie tu zawsze.
Kiedy skończyłam rozmawiać, taras opustoszał. Zostali tylko Millie i Walt, którzy zerkając na siebie, obmyślali kolejne ruchy na szachownicy. Z dala ledwie dało się usłyszeć odgłosy dobiegające z Bourbon Street, leżącej zaledwie kilka przecznic dalej. W porównaniu z gorączką, która miała tam zapanować w ciągu kilku nadchodzących godzin, teraz było cicho jak makiem zasiał.
– Jesteś miliony mil stąd – odezwał się znajomy głos. – Co się dzieje?
Bernard, artysta mieszkający w jednym z bliźniaków po drugiej stronie podwórka, usiadł przy mnie na krześle. Odkręcił plastikowy bidon i upił spory łyk.
– Przyglądam się Millie i Waltowi. Są ze sobą sześćdziesiąt osiem lat i wciąż są w sobie onieśmielająco zakochani.
Patrzyliśmy na nich kilka chwil.
– Znowu spotkałaś się z tym gościem z kancelarii prawnej? – zapytał.
– Spotkaliśmy się kilka razy. – Na brodatą twarz Bernarda powoli wypłynął szeroki uśmiech. – Co to za spojrzenie?
Uniósł dłonie w udawanym geście kapitulacji.
– Przecież nic nie mówię. Jest całkiem nadziany jak na kogoś tak młodego.
Mitch był prawnikiem w jednej z najstarszych kancelarii w Nowym Orleanie. W wieku trzydziestu lat został wspólnikiem, co było rekordem w tej firmie, a może nawet w całym mieście. Od czasu, gdy na pierwszą randkę zarezerwował stolik dla VIP-ów w Commander’s Palace, spotkaliśmy się jeszcze kilka razy, ale to zdecydowanie nie było nic poważnego – zupełnie jak z większością mężczyzn, z którymi umawiałam się w tym mieście. Całkowicie mi to odpowiadało.
– Możesz wierzyć lub nie, ale jest miły. Jutro miałam z nim pójść na jakąś galę, ale muszę to odwołać. Wracam do Sweet Bay. Moja babcia zmarła.
Kiedy wypowiedziałam te słowa na głos, uświadomiłam sobie, że moja nowa rzeczywistość – w której nie miałam już rodziny – stanowi ciężar i zupełnie nie wiem, co z nim zrobić.
– Tak mi przykro. Byłyście ze sobą mocno związane?
Zawahałam się.
– I tak, i nie. Zawsze pewną cząstkę siebie skrywała przed innymi, nawet przede mną.
– Czyli to dlatego.
– Co dlatego?
– Ty też jesteś raczej skryta. Zamknięta w sobie. Nie odsłaniasz wszystkich kart, jak to ma w zwyczaju większość ludzi.
Zastanowiłam się chwilę nad jego słowami.
– Może ja i Mags byłyśmy do siebie bardziej podobne, niż mi się wydawało.
– Była typową babcią piekącą ciasteczka i oglądającą opery mydlane?
Roześmiałam się.
– Niezupełnie.
– Moja robiła najlepsze ciasteczka ziemniaczane w całym hrabstwie Butler w Missisipi.
– Ciasteczka ziemniaczane? – Przetarłam oczy. – To akurat pasowałoby do Mags. Ale nie, zdecydowanie nie była typową babcią. Potrafiła mnie niewyobrażalnie zawstydzić.
– Czy nie każdy do pewnego stopnia wstydzi się swoich dziadków? Daj spokój, ciasteczka ziemniaczane? Nikt ich przecież nie jadł. Chowaliśmy je pod serwetki, a potem ukradkiem zanosiliśmy psom.
Uśmiechnęłam się i pomyślałam o kobiecie, która odbierając mnie ze szkoły, zupełnie nie przejmowała się tym, że ma na sobie męską marynarkę i plastikowe klapki. Wszędzie chodziła piechotą lub jeździła rowerem, bo nieustannie miała mroczki przed oczami. Kiedy zawoziłyśmy ją z mamą do fryzjera, zawsze chowałam się na swoim siedzeniu. Mags ze swoimi kędzierzawymi loczkami wystającymi spod kapelusza w kształcie ptasiego gniazda z niebieskimi jajkami zupełnie nie zdawała sobie sprawy z mojego upokorzenia. Albo przynajmniej dobrze udawała.
Tak czy inaczej, była moją jedyną krewną. I prawdopodobnie moją największą fanką. A teraz odeszła.
Wstałam i uścisnęłam ramię Bernarda.
– Muszę iść spać. Allyn zwariuje, kiedy się dowie, że przez kilka dni będzie prowadził sklep beze mnie. Muszę mu przygotować wytyczne.
W moim mieszkaniu wszystko miało swoje miejsce: wypchane puchem poduszki na kanapach okrytych płóciennymi pokrowcami, świeże kwiaty w srebrnych wazonach w stylu vintage, kilka gustownych grafik. Urządziłam mieszkanie w tym samym stylu co To i Owo, choć rzadko bywałam w domu na tyle długo, by móc się cieszyć obecnością kwiatów lub miękkością wygodnych kanap.
Kiedy jak co dzień przygotowywałam się do pójścia spać, myślałam o Mags. Od czasu do czasu przechodziła przez dom jak burza, oznajmiając, że posprząta i uporządkuje co nieco. Przetrząsała szafy, zaglądała do szuflad, przyglądała się niektórym meblom, zupełnie jakby rzeczywiście była w stanie kiedykolwiek się ich pozbyć. Nigdy tego nie zrobiła. Chyba nie zniosłaby myśli, że miałaby wyrzucić stąd coś – lub kogoś – co kiedyś tu trafiło.
Ja za to nie znosiłam gratów i chaosu, a mój dom i sklep były tego świadectwem. Rozwinął się we mnie gust zupełnie inny niż ten, w jakim się wychowałam, choć doszło do tego zupełnie nieświadomie.
Mój wzrok padł na dwa krzesła, które niedawno odrestaurowałam, a z którymi jeszcze nie zdołałam się rozstać. Trafiłam na nie w pewną deszczową sobotę podczas wyprawy na wyprzedaż w dekadenckim, omszałym domu przy St. Charles Street. Do wiader dyskretnie porozstawianych po wykwintnym salonie przedwojennego budynku z ośmioma sypialniami kapała woda. Pokryte pleśnią jedwabne zasłony zasłaniały wysokie na trzy metry okna. W damskiej toalecie na dole wisiało zmatowiałe, inkrustowane srebrem lustro. To przede wszystkim przez takie ruiny zakochałam się w starych, zapomnianych przedmiotach. Wróciłam z wyprzedaży, taszcząc dwa francuskie krzesła ze zrujnowanymi trzcinowymi siedziskami, które teraz dumnie i pięknie prezentowały się w moim salonie. Mój sklep pełen był podobnych odratowanych i odnowionych cudeniek.
Może nie różniłam się od Mags aż tak, jak mi się wydawało. Przez lata uciekałam i przed nią, i przed Schronieniem, a tymczasem sama garściami zapraszałam do swojego życia stare, obdarte przedmioty.
Oparłam się o poduszki i zaplotłam włosy w warkocz, by nie potargały się podczas snu. Na stoliku przy łóżku stała butelka kremu do rąk Jo Malone – wcieranie go w palce i skórę przy paznokciach stanowiło ostatni punkt na liście rzeczy, które robiłam przed zgaszeniem światła. Tego wieczoru jednak moja dłoń zastygła na łańcuszku lampki. Zamiast go pociągnąć, otworzyłam szufladę niewielkiego stolika i sięgnęłam na sam jej koniec.
Zdjęcie wciąż tam było, chociaż nie wyjmowałam go od dłuższego czasu. Z pożółkłej fotografii wykonanej polaroidem uśmiechały się do mnie Mags i mama, a mnie, ciekawską jedenastolatkę, rozśmieszyło coś poza obiektywem, z którego zasięgu próbowałam uciec. Dłoń matki na moim ramieniu świadczyła o nieudolnej próbie utrzymania mnie w miejscu na tyle długo, by udało się zrobić zdjęcie.
Spojrzałam na Mags. Nie miała na głowie towarzyszącego jej wszędzie kapelusza w kształcie ptasiego gniazda, a włosy barwy soli z pieprzem, lecz z przewagą soli luźno opadały jej na ramiona. Tamtego dnia wilgotność powietrza widocznie nie była wysoka, ponieważ spływały łagodnymi falami, a nie kaskadą drobnych loczków. Jej twarz miała łagodny wyraz, a skóra w kącikach oczu marszczyła się pod wpływem uśmiechu.
Niezbyt często rozmyślałam o Mags jako o młodszej kobiecie, lecz patrząc na to zdjęcie, nietrudno było odjąć jej lat i wyobrazić sobie, jak musiała wyglądać w moim wieku, a nawet wcześniej. Wiele razy trzymałam w dłoniach tę fotografię, lecz nigdy nie zajrzałam za fasadę tej pięćdziesięcioczteroletniej twarzy, w duszę osoby, jaką mogła być, zanim się urodziłam, zanim nawet urodziła się moja mama. O ile wiem, zawsze była tą dziwną, beznadziejnie niemodną kobietą, jaką w niej widziałam. Ale te oczy. I uśmiech – jeden kącik ust uniesiony wyżej, jakby igrała na nich pewna ironia, która usiłowała wymknąć się na świat.
Jeszcze przez chwilę patrzyłam na zdjęcie, a potem odłożyłam je na miejsce i zgasiłam światło. Czułam nadciągającą burzę – zaschło mi w gardle i zapiekły mnie oczy. Trzymałam się cały dzień, ale gdy w pokoju zapanowały ciemność i cisza, napięcie wzbierające w mojej piersi i smutek przepełniający serce się przelały. Po policzkach spłynęły mi łzy, tworząc wilgotne plamy na poduszce.
Gdy moja pierś unosiła się i opadała w rytm spazmów płaczu, dopadło mnie ulotne wspomnienie żalu po śmierci rodziców. To było coś innego – nie lepszego czy gorszego, lecz po prostu innego. Dwunastolatka, która ma babcię i czworo przyszywanych dziadków, opłakuje kogoś zupełnie inaczej niż osoba dorosła, która wie, że została całkiem sama, bez względu na to, jak usilnie wmawiała sobie, że nikogo nie potrzebuje.
Przetrwałam tę nawałnicę uczuć. Wyczerpana i rozedrgana ponownie sięgnęłam po zdjęcie. Oparłam je o książkę na stoliku i wzięłam głęboki oddech. Ponury żółty blask świecących za oknem latarni oświetlił twarz Mags. Zapadłam się głębiej w poduszki i zamknęłam oczy z pokrzepiającą świadomością, że Mags, gdziekolwiek teraz była, uśmiechała się półgębkiem właśnie do mnie.