Читать книгу Diabeł ubiera się u Prady - Lauren Weisberger - Страница 10
2
ОглавлениеKiedy pojechałam na pierwsze spotkanie w sprawie pracy i weszłam do jednej z niesławnych wind w Elias-Clark, tych transporterów wszystkiego, co modne, o niczym nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, że najlepiej ustosunkowani autorzy pisujący do plotkarskich rubryk, prominentni członkowie modnego światka i osoby zajmujące wysokie stanowiska w mediach mają obsesję na punkcie nieskazitelnie umalowanych, ubranych i dobranych pasażerów tych posuwistych, cichych wind. Nigdy w życiu nie widziałam kobiet o tak olśniewających blond włosach, nie wiedziałam, że utrzymanie tych markowych pasemek kosztuje sześć tysięcy rocznie ani że inni zorientowani potrafili po szybkim rzucie oka na produkt finalny rozpoznać kolorystę. Nigdy w życiu nie miałam w zasięgu wzroku tak pięknych mężczyzn. Byli idealnie umięśnieni – nie za bardzo muskularni, ponieważ „to nie jest seksowne” – i demonstrowali swoją dozgonną wierność sali gimnastycznej w delikatnie prążkowanych golfach oraz obcisłych skórzanych spodniach. Torby i buty, jakich nigdy nie widziałam u zwykłych ludzi, każdym kawałkiem powierzchni krzyczały Prada! Armani! Versace! Słyszałam od przyjaciółki przyjaciółki – asystentki redakcyjnej w piśmie „Chic” – że w tych właśnie windach dodatkom od czasu do czasu zdarzało się spotykać własnych twórców, wzruszające spotkania, gdzie Miuccia, Giorgio czy Donatella raz jeszcze mogli osobiście podziwiać swoje szpilki z lata dwa tysiące dwa czy torebkę łezkę z wiosennych pokazów haute couture. Wiedziałam, że moja sytuacja się zmienia, nie byłam tylko pewna, czy na lepsze.
Przez ostatnie dwadzieścia trzy lata, do chwili obecnej, stanowiłam uosobienie małomiasteczkowej Ameryki. Cała moja egzystencja była idealnie banalna. Dorastanie w Avon w stanie Connecticut oznaczało licealne sporty, spotkania grup młodzieżowych, „alkoholowe imprezy” w ładnych podmiejskich domach, kiedy rodzice dokądś wyjechali. Do szkoły nosiliśmy dresy, w sobotnie wieczory dżinsy, na półoficjalne tańce falbaniaste marszczenia. A college! Cóż, po liceum był to szczyt wyrafinowania. W Brown przewidziano niekończące się zajęcia, kursy i grupy dla artystów, nieprzystosowanych oraz komputerowych świrów wszelkich odmian, jakie można sobie wyobrazić. Dowolne zainteresowania intelektualne czy twórcze, które chciałam pielęgnować, bez względu na to jak są ezoteryczne czy niepopularne, mogły być realizowane w Brown w ten czy inny sposób. Światowa moda była chyba jedynym wyjątkiem od tej szeroko rozreklamowanej zasady. Cztery lata, podczas których plątałam się po Providence w polarze i sportowych butach, ucząc się o francuskich impresjonistach i pisząc nieznośnie rozwlekłe wypracowania z angielskiego, nie przygotowały mnie – w żaden możliwy sposób – do pierwszej pracy po studiach.
Skutecznie odkładałam jej podjęcie najdłużej, jak się dało. Pięć miesięcy od uzyskania dyplomu wydębiłam maksymalną – niezbyt pokaźną – ilość gotówki i wyruszyłam w samotną podróż. Przez miesiąc objechałam pociągiem Europę, znacznie więcej czasu spędzając na plażach niż w muzeach, i niezbyt się przykładałam do utrzymywania kontaktów z domem, nie licząc Alexa, mojego chłopaka od trzech lat. Alex wiedział, że po pięciu czy coś koło tego tygodniach zaczynałam się czuć samotnie, a ponieważ właśnie skończył się jego kurs nauczycielski i miał kilka miesięcy wolnego przed przydziałem szkoły, zaskoczył mnie w Amsterdamie. W tamtym momencie miałam już za sobą większość Europy, a on odbył tę podróż poprzedniego lata, więc po niezbyt trzeźwym popołudniu w jednej z kafeterii zrobiliśmy zrzutkę i za nasze czeki podróżne kupiliśmy dwa bilety w jedną stronę do Bangkoku.
Razem przebiliśmy się przez większość południowo-wschodniej Azji, rzadko kiedy wydając więcej niż dziesięć dolarów na dzień, i obsesyjnie rozmawialiśmy o naszej przyszłości. Alex był taki podekscytowany rozpoczęciem pracy nauczyciela angielskiego w którejś z niedofinansowanych miejskich szkół, kompletnie owładnięty ideą kształtowania młodych umysłów i służenia wsparciem najbiedniejszym i najbardziej zaniedbanym, jak tylko on potrafił. Ja koniecznie chciałam znaleźć pracę na prasowym rynku wydawniczym. Chociaż wiedziałam, że zaraz po szkole mam bardzo mizerne szanse na zatrudnienie w „New Yorkerze”, postanowiłam, że będę dla nich pisać jeszcze przed piątym zjazdem absolwentów. Zawsze o tym marzyłam, tak naprawdę nigdy nie chciałam pracować gdzie indziej. Pierwszy raz wzięłam „New Yorkera” do ręki, kiedy usłyszałam rodziców dyskutujących o artykule, który właśnie przeczytali, i mama powiedziała: „Ależ był świetnie napisany, takich rzeczy już się nie spotyka”, a ojciec się z nią zgodził: „Bez dwóch zdań, to jedyna zręcznie napisana rzecz w dzisiejszym wydaniu”. Uwielbiałam to. Kochałam zgryźliwe recenzje i dowcipne komiksy oraz uczucie przynależności do wyjątkowego klubu czytelników, dostępnego tylko dla członków. W ciągu ostatnich siedmiu lat przeczytałam każde wydanie i znałam na pamięć każdy dział, każdego redaktora i autora.
Rozmawialiśmy o tym, jak to oboje rozpoczynamy nowy etap w życiu i jakie mamy szczęście, że robimy to razem, jednak nie śpieszyło nam się z powrotem. Wyczuwając w jakiś sposób, że to ostatni okres spokoju przed przyszłym szaleństwem, przedłużyliśmy w Delhi wizy, żeby mieć kilka dodatkowych tygodni na zwiedzanie egzotycznej indyjskiej prowincji.
Cóż, nie ma to jak skromna czerwonka pełzakowa, żeby z pełną mocą sprowadzić człowieka z powrotem na ziemię. Wytrzymałam tydzień w ohydnym hinduskim schronisku młodzieżowym, błagając Alexa, żeby nie zostawiał mnie w tym piekielnym miejscu na pewną śmierć. Cztery dni później wylądowaliśmy w Newark, a moja zatrwożona matka ułożyła mnie na tylnym siedzeniu samochodu i cmokała nade mną całą drogę do domu. W pewien sposób było to spełnione marzenie żydowskiej matki, autentyczny powód do odwiedzania lekarza za lekarzem, żeby zyskać całkowitą pewność, że wszystkie parszywe pasożyty opuściły jej dziewczynkę. Minęły cztery tygodnie, zanim znów poczułam się jak człowiek, i kolejne dwa, nim zrozumiałam, że mieszkanie w domu jest nie do zniesienia. Mama i tato byli wspaniali, ale pytanie, dokąd idę za każdym razem, kiedy wychodziłam z domu – albo gdzie byłam przy każdym powrocie – dość szybko mi się osłuchało. Zadzwoniłam do Lily i zapytałam, czy mogłabym zwalić się na kanapę w jej maleńkiej kawalerce w Harlemie. W dobroci swego serca wyraziła zgodę.
*
Obudziłam się w tym maleńkim nowojorskim apartamencie mokra od potu. Głowa mi pulsowała; w brzuchu się przelewało; każdy nerw się trząsł – w bardzo nieseksowny sposób. Aj! Wróciło, pomyślałam, przerażona. Pasożyty jakimś sposobem odnalazły drogę do mojego ciała i byłam skazana na wieczne cierpienia! A jeżeli to coś gorszego? Może nabawiłam się rozwijającej się z opóźnieniem gorączki denga? Malarii? Może nawet złapałam wirusa Ebola? Leżałam w ciszy, próbując zmierzyć się z własną nadciągającą śmiercią, kiedy przypomniały mi się wyrywki ostatniej nocy. Zadymiony bar gdzieś w East Village. Coś, co nosi nazwę muzyki transowej. Ostry, różowy drink w szklance do martini – och, mdłości, och, niech to się skończy. Przyjaciele wpadający, żeby powitać mnie w domu. Toast, łyk, kolejny toast. Och, dzięki Bogu, to nie był rzadki szczep wirusa gorączki krwotocznej, tylko po prostu kac. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że skoro straciłam dziesięć kilogramów z powodu dyzenterii, nie jestem w stanie pić tyle co dawniej. Sto siedemdziesiąt siedem centymetrów i pięćdziesiąt siedem kilogramów niezbyt dobrze rokują forsownej nocy w knajpie (chociaż, patrząc na to z perspektywy, wręcz znakomicie, jeśli chodzi o znalezienie pracy w czasopiśmie poświęconym modzie).
Ledwie zwlokłam się z kulawej kanapy, na której koczowałam przez ostatni tydzień, i całą swoją energię skupiłam na tym, żeby się nie pochorować. Przystosowanie się do Ameryki – jedzenia, manier, znakomitych pryszniców – nie było specjalnie wyczerpujące, ale status gościa szybko stracił urok nowości. Zdałam sobie sprawę, że zostało mi gdzieś tak półtora tygodnia do chwili, gdy po wymianie resztek bahtów i szekli zostanę bez gotówki, a jedyną metodą na wyciągnięcie pieniędzy od rodziców był powrót do zamkniętego kręgu lekarskich konsultacji. Ta trzeźwiąca myśl była jedynym, co wypchnęło mnie z pościeli w stronę owego rozstrzygającego listopadowego dnia, kiedy to godzina dzieliła mnie od pierwszego spotkania w sprawie pracy. Przez poprzedni tydzień gnieździłam się na kanapie u Lily, wciąż słaba i wyczerpana, aż w końcu krzykiem zmusiła mnie, żebym codziennie dokądś wychodziła – chociaż na parę godzin. Nie mając koncepcji, co innego mogłabym ze sobą zrobić, kupiłam MetroCard i jeździłam metrem, apatycznie podrzucając gdzie bądź podania w sprawie pracy. U ochroniarzy we wszystkich dużych wydawnictwach prasowych zostawiłam papiery z niezbyt przekonującym listem przewodnim, wyjaśniającym, że chciałabym zostać asystentką redakcyjną i nabrać trochę doświadczenia w pisaniu do gazet. Byłam zbyt słaba i zmęczona, żeby się przejmować, czy ktokolwiek rzeczywiście je przeczyta, i ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam, było zaproszenie na rozmowę wstępną. A jednak dzień wcześniej zadzwonił telefon Lily i, zdumiewające, ktoś z działu zasobów ludzkich w Elias-Clark chciał, żebym przyszła na „pogawędkę”! Nie byłam pewna, czy należy to uznać za oficjalną rozmowę wstępną, czy nie, w każdym razie „pogawędka” wydawała się bardziej strawna.
Popiłam advil peptobismolem i zdołałam złożyć do kupy żakiet i spodnie, które do siebie nie pasowały i żadną miarą nie tworzyły garnituru, ale przynajmniej nie spadały z mojego wyniszczonego ciała. Stroju dopełniały niebieska koszula, umiarkowanie dziarski kucyk i para nieco przydeptanych butów na płaskim obcasie. Nic wspaniałego; właściwie wszystko to graniczyło z krańcową brzydotą, ale musiało wystarczyć. Pamiętam, że pomyślałam: Nie zatrudnią mnie ani nie odrzucą wyłącznie na podstawie stroju. W oczywisty sposób nie wykazałam się specjalną przenikliwością.
Zjawiłam się na czas, żeby zdążyć na rozmowę o jedenastej, i nie panikowałam aż do chwili, gdy natknęłam się na kolejkę długonogich, szczupłych dziewczyn, czekających na pozwolenie zajęcia miejsc w windach. (Te windy!). Wdech, wydech, przypomniałam sobie. Nie wyrzucą cię. Nie wyrzucą cię. Jesteś tu tylko po to, żeby porozmawiać o posadzie asystentki redakcyjnej, a potem wracasz prosto na kanapę. Nie zwymiotujesz. Ależ tak, marzę o pracy w „Reaction”! Cóż, oczywiście, przypuszczam, że „Buzz” byłoby odpowiednie. Och, co takiego? Mogę sama wybrać? Cóż, muszę przez noc dokonać wyboru między propozycją waszą a „Maison Vous”. Znakomicie!
Chwilę później paraduję z niezbyt zgrabną plakietką „gość” na moim niezbyt zgrabnym pseudogarniturze (zdecydowanie później odkryłam, że obeznani w sytuacji goście po prostu wkładają te przepustki do torby albo nawet lepiej, od razu wyrzucają – tylko najbardziej ślamazarne pierdoły faktycznie je noszą) i zmierzam w stronę wind. A potem… wsiadam. W górę, w górę, wysoko do nieba, pędzę przez czas, przestrzeń i nieskończoną seksowność w drodze do… działu personalnego.
Podczas tej szybkiej, cichej jazdy pozwoliłam sobie na chwilę czy dwie odprężenia. Mocne, wywołujące grymas perfumy zmieszane z zapachem nowej skóry potrafiły zmienić te windy z zaledwie funkcjonalnych w prawie erotyczne. Jak strzała przemknęliśmy między piętrami, zatrzymując się, żeby wypuścić piękności z „Chic”, „Mantry”, „Buzz” i „Coquette”. Drzwi otwierały się cicho, z szacunkiem, na idealnie białe pomieszczenia recepcji. Szykowne meble o czystych, prostych liniach prowokowały, żeby na nich usiąść, gotowe krzyknąć w śmiertelnej męce, gdyby ktoś coś – zgroza! – rozlał. Nazwy czasopism wypisane grubą, czarną, rozpoznawalną i niepowtarzalną czcionką widniały na bocznych ścianach holu. Grube, matowe drzwi chroniły poszczególne redakcje. Są to nazwy, które przeciętny Amerykanin rozpoznaje, ale nigdy nie przychodzi mu na myśl, że ich tryby obracają się, kręcą i wirują pod jednym i tym samym, bardzo wysoko umieszczonym dachem.
Nie ukrywałam, że moim największym osiągnięciem zawodowym była praca przy nakładaniu mrożonego jogurtu, ale od przyjaciół, którzy świeżo wkroczyli na drogę kariery, słyszałam dość opowieści, by wiedzieć, że życie korporacji po prostu tak nie wygląda. Nawet w przybliżeniu. Brakowało mdlących jarzeniowych świateł, niebrudzących się wykładzin. Tam gdzie powinny były zasiadać fatalnie ubrane sekretarki, rezydowały wytworne młode dziewczyny o wydatnych kościach policzkowych, ubrane w rzucające na kolana garnitury. Sprzęt biurowy nie istniał! Podstawowe wyposażenie w rodzaju notatników, koszy na śmieci i skoroszytów było po prostu nieobecne. Obejrzałam sześć pięter znikających w wirze białej perfekcji, zanim wyczułam jad i usłyszałam ten głos.
– Co. Za. Suka! Nie mogę dłużej się z nią użerać. Kto robi coś takiego? To znaczy serio. KTO ROBI COŚ TAKIEGO? – zasyczała dwudziestoparoletnia dziewczyna w spódnicy z wężowej skórki i bardzo minimalnym topie na ramiączkach, który to strój byłby bardziej stosowny na gorącą noc w Lotusie niż (zimowy!) dzień w biurze.
– Wiem. Wieeeeem. Znaczy, jak myślisz, co musiałam znosić przez ostatnie sześć miesięcy? Stuprocentowa suka. I do tego potworny gust – zgodziła się jej przyjaciółka, empatycznie potrząsając cudowną, krótką fryzurką.
Łaska boska, że dotarłam na swoje piętro i drzwi windy rozsunęły się na oścież. Ciekawe, pomyślałam. Gdyby porównać to potencjalne środowisko pracy z przeciętnym dniem z życia gimnazjalistki, które podlega ścisłemu podziałowi klanowemu, mogłoby nawet wypaść korzystnie. Stymulujące? Cóż, może nie. Miłe, słodkie, kształcące? Nie, niezupełnie. Miejsce, w którym po prostu chce ci się z uśmiechem wykonywać dobrą robotę? Nie, okej? Nie! Ale jeżeli szukasz czegoś szybkiego, chudego, wyrafinowanego, niesamowicie na czasie i tak stylowego, że aż ściska w dołku, Elias-Clark jest twoją mekką.
Wspaniała biżuteria i nieskazitelny makijaż recepcjonistki z działu personalnego w żaden sposób nie rozproszył mojego przemożnego wrażenia nieprzystawalności. Kazała mi usiąść i „swobodnie sięgnąć po któryś z naszych tytułów”. Zamiast się tym zająć, jak szalona usiłowałam zapamiętać nazwiska redaktorów naczelnych wszystkich wydawanych przez firmę tytułów – jakby rzeczywiście mieli mnie z nich przepytać. Ha! Znałam już Stephena Alexandra, oczywiście, z „Reaction”, i nietrudno było zapamiętać Michela Tannera z „Buzza”. Zresztą były to jedyne ciekawe tytuły z tego, co wydawali, oceniłam. Poradzę sobie.
Niska, szczupła kobieta przedstawiła się jako Sharon.
– A więc chcesz wejść na rynek prasowy, kochanie? – zapytała, gdy prowadziła mnie wzdłuż kolejki długonogich, przypominających modelki dziewczyn do swojego puściuteńkiego, zimnego gabinetu. – Ciężka sprawa, prosto po college’u, rozumiesz. Ogromna, ogromna konkurencja do tych kilku posad. A te nieliczne, które są dostępne, cóż! Nie można powiedzieć, żeby były popłatne, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Spojrzałam na swój tani, źle skompletowany garnitur oraz bardzo nieodpowiednie buty i zastanowiłam się, po co w ogóle się tu fatygowałam. Pogrążona już głęboko w myślach o tym, jak to wczołgam się z powrotem na kanapę, na której spałam, z zapasem chipsów i papierosów wystarczającym na dwa tygodnie, ledwie zauważyłam, kiedy odezwała się niemal szeptem:
– Ale muszę ci powiedzieć, że akurat teraz trafia się niesamowita okazja i jest do wzięcia od zaraz!
Hm. Nastawiłam anteny, próbując ją zmusić, żeby nawiązała ze mną kontakt wzrokowy. Okazja? Od zaraz? Myśli przemykały mi przez głowę w szalonym tempie. Chciała mi pomóc? Polubiła mnie? Ale ja jeszcze nawet nie otworzyłam ust – jak mogła mnie polubić? I właściwie dlaczego zaczęła gadać jak akwizytor?
– Czy możesz mi powiedzieć, jak ma na nazwisko redaktor naczelna „Runwaya”, kochanie? – zapytała, ewidentnie patrząc wprost na mnie po raz pierwszy, odkąd usiadłam.
Pustka. Całkowita i kompletna pustka, nie potrafiłam sobie niczego przypomnieć. Nie mogłam uwierzyć, że mnie przepytuje! Nigdy w życiu nie czytałam żadnego numeru „Runwaya” – nie wolno jej pytać mnie akurat o to. Kogo obchodzi „Runway”. Przecież to magazyn o modzie, na litość boską, nawet nie miałam pewności, czy w ogóle były w nim jakieś teksty, tylko masa wyglądających na zagłodzone modelek i błyszczące reklamy. Jąkałam się przez chwilę czy dwie, a różne nazwiska redaktorów, do których zapamiętania dopiero co zmusiłam swój mózg, wirowały mi w głowie, łącząc się w tańcu w niedobranych parach. Gdzieś w najdalszych zakamarkach umysłu byłam pewna, że znam jej nazwisko – w końcu kto go nie znał? Ale jakoś nie chciało się wykrystalizować w moim otępiałym mózgu.
– Uhm, cóż, chyba nie potrafię przywołać teraz jej nazwiska. Ale wiem, że je znam, oczywiście, że znam. Wszyscy wiedzą, o kogo chodzi! Ja tylko… cóż, wygląda na to, że akurat teraz nie wiem.
Przez chwilę przyglądała mi się badawczo, jej duże brązowe oczy wreszcie były utkwione w mojej aktualnie okrytej potem twarzy.
– Miranda Priestly – niemal wyszeptała z mieszaniną czci i strachu. – Nazywa się Miranda Priestly.
Nastała cisza. Przez, jak miałam wrażenie, pełną minutę żadna z nas nie powiedziała ani słowa, ale potem Sharon najwyraźniej musiała podjąć decyzję, że przymknie oko na moje potknięcie. Nie miałam wówczas pojęcia, że desperacko usiłowała zatrudnić kolejną asystentkę dla Mirandy, nie mogłam wiedzieć, że rozpaczliwie usiłowała powstrzymać tę kobietę od wydzwaniania dzień i noc i dręczenia jej pytaniami o potencjalne kandydatki. Była zdesperowana, żeby kogoś znaleźć, kogokolwiek, kogo Miranda nie odrzuci. I jeśli istniała – chociaż nie wydawało się to prawdopodobne – choćby najmniejsza szansa, że dostanę tę posadę, a co za tym idzie, uwolnię ją, cóż, należało wziąć mnie pod uwagę.
Sharon uśmiechnęła się zdawkowo i stwierdziła, że spotkam się z jedną z dwóch asystentek Mirandy. Dwie asystentki?
– Ależ tak – potwierdziła, patrząc na mnie z irytacją. – Oczywiście, że Miranda potrzebuje dwóch asystentek. Jej aktualna starsza asystentka, Allison, dostała awans i będzie redaktorką w dziale urody „Runwaya”, a Emily, młodsza asystentka, zajmie miejsce Allison. A to oznacza, że droga do stanowiska młodszej asystentki stoi otworem! Andrea, wiem, że dopiero co ukończyłaś college i prawdopodobnie nie do końca jesteś obeznana ze światem czasopism… – Zrobiła dramatyczną pauzę, szukając właściwych słów. – Ale uważam za swój obowiązek, czuję się zobligowana, by ci powiedzieć, że jest to rzeczywiście niewiarygodna szansa. Miranda Priestly… – ponownie zrobiła równie dramatyczną pauzę, jakby w duchu składała głęboki pokłon – Miranda Priestly to najbardziej wpływowa spośród kobiet w świecie mody i zdecydowanie jedna z najbardziej wybitnych redaktorek naczelnych na światowym rynku czasopism. Światowym! Szansa, żeby dla niej pracować, obserwować ją, gdy przygotowuje materiały do publikacji i spotyka się ze sławnymi autorami i modelkami, pomagać jej w dokonywaniu tego, co robi każdego kolejnego dnia, cóż, nie muszę chyba mówić, że to szansa na pracę, za którą milion dziewczyn dałoby się zabić.
– Hm, taa, to znaczy tak, to rzeczywiście brzmi cudownie – powiedziałam, przelotnie zastanawiając się, czemu Sharon usiłuje mnie namówić na coś, za co milion innych ludzi dałoby się zabić. Ale nie było czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Podniosła słuchawkę i rzuciła kilka słów, po czym już prowadziła mnie na rozmowę z dwoma asystentkami Mirandy.
Uważałam, że Sharon zaczyna gadać trochę jak robot, ale potem nastąpiło spotkanie z Emily. Udałam się na dół, na dwunaste piętro, i zaczekałam w nieskazitelnie białej recepcji „Runwaya”. Nieco ponad pół godziny trwało, zanim wysoka, chuda dziewczyna wychynęła zza szklanych drzwi. Z bioder zwisała jej skórzana, sięgająca do łydek spódnica, a nieposłuszne rude włosy były spiętrzone w jeden z tych bałaganiarskich, a jednocześnie nadal szykownych koków na czubku głowy. Skórę miała idealną i bladą, bez nawet pojedynczego piega czy plamki, perfekcyjnie obciągającą najwyżej umieszczone kości policzkowe, jakie kiedykolwiek widziałam. Nie uśmiechnęła się. Usiadła obok i zmierzyła mnie wzrokiem, poważnie, ale z oczywistym brakiem zainteresowania. Pobieżnie. A potem, nieproszona, nie przedstawiając się, dziewczyna, którą uznałam za Emily, przystąpiła do opisu obowiązków. Monotonia jej stwierdzeń powiedziała mi więcej niż słowa: najwyraźniej przechodziła już przez to szereg razy, niespecjalnie wierzyła, żebym różniła się od reszty, i w efekcie nie zamierzała tracić na mnie czasu.
– Jest ciężko, to bez wątpienia. Będą czternastogodzinne dni pracy, rozumiesz, nie często, ale dostatecznie często – trajkotała, nadal na mnie nie patrząc. – I ważne, byś zrozumiała, że nie będzie żadnej pracy redakcyjnej. Jako młodsza asystentka Mirandy będziesz odpowiedzialna wyłącznie za uprzedzanie jej potrzeb i ich zaspokajanie. A to może być wszystko, od zamówienia jej ulubionej papeterii po towarzyszenie jej w wyprawie na zakupy. W każdym razie to zawsze dobra zabawa. To znaczy będziesz mogła spędzać z tą absolutnie niesamowitą kobietą dzień po dniu, tydzień po tygodniu. A naprawdę jest niesamowita – westchnęła, sprawiając wrażenie nieco ożywionej po raz pierwszy, odkąd zaczęłyśmy rozmawiać.
– Brzmi świetnie – powiedziałam i rzeczywiście tak myślałam. Moi przyjaciele, którzy zatrudnili się natychmiast po dyplomie, odpracowali już równe sześć miesięcy na swoich posadach najniższego szczebla i opowiadania ich wszystkich brzmiały żałośnie. Banki, firmy reklamowe, wydawnictwa książkowe – nie miało to znaczenia – wszyscy sprawiali wrażenie kompletnie umęczonych. Jęczeli z powodu długich godzin pracy, współpracowników i polityki biurowej, ale przede wszystkim gorzko narzekali na nudę. W porównaniu ze szkołą zadania, których realizacji od nich wymagano, były bezmyślne, niepotrzebne, odpowiednie dla szympansa. Opowiadali o wielu, bardzo wielu godzinach poświęconych na wklepywanie liczb do baz danych i telefonicznym nękaniu ludzi, którzy nie chcieli, żeby do nich dzwoniono. O apatycznym katalogowaniu na ekranie komputera informacji zbieranych latami i prowadzeniu miesiącami badań na kompletnie niedorzeczne tematy, by przełożeni myśleli, że są produktywni. Wszyscy przysięgali, że w tym krótkim czasie od uzyskania dyplomu naprawdę zdążyli zgłupieć, i nie widzieli przed sobą drogi ucieczki. Może i niezbyt kochałam modę, ale na pewno wolałam robić przez cały dzień coś będącego „dobrą zabawą”, niż dać się wciągnąć w jakąś nudę.
– Tak. To świetne. Po prostu świetne. To znaczy naprawdę, naprawdę świetne. No cóż, miło było cię poznać, pójdę po Allison, żeby się z tobą spotkała. Ona też jest świetna. – I niemal w tej samej chwili, gdy skończyła i w poszumie skóry oraz loków znikła za szkłem, pojawiła się wystrzałowa postać.
Ta niewiarygodnie piękna czarna dziewczyna przedstawiła się jako Allison, starsza asystentka Mirandy, która właśnie awansowała, i z miejsca się zorientowałam, że była niemożliwie szczupła (można by to uznać za przypadek niewłaściwego ukierunkowania instynktu pielęgnowanego od czasów żeńskiego stowarzyszenia studenckiego). Nie mogłam jednak skupić się na tym, jak jej brzuch zapadał się do środka ani jak kości miednicy wystawały na zewnątrz, ponieważ urzekł mnie fakt, że w ogóle odsłaniała brzuch w pracy. Ubrana była w czarne skórzane spodnie, równie miękkie jak obcisłe, i włochaty (a może futrzasty?) biały top na ramiączkach, ciasno opinający biust i kończący się pięć centymetrów nad pępkiem. Długie włosy, atramentowo czarne, okrywały jej plecy niczym gruby, lśniący koc. Paznokcie u rąk i nóg miała powleczone olśniewającą bielą, która wydawała się świecić od środka, a sandały bez palców dodawały jej już i tak liczącej metr osiemdziesiąt sylwetce dodatkowe siedem i pół centymetra. Udało jej się wyglądać jednocześnie niewiarygodnie seksownie, półnago i z klasą, ale mnie wydała się przede wszystkim zlodowaciała. Dosłownie. W końcu była połowa listopada.
– Cześć, jestem Allison, jak prawdopodobnie już wiesz – zaczęła, zeskubując nieco puchu pochodzącego z futrzastego topu z ledwie istniejącego, obleczonego skórą uda. – Dostałam właśnie awans na stanowisko redaktora, a to naprawdę wspaniała sprawa, jeśli chodzi o pracę z Mirandą. Tak, godziny są długie i praca ciężka, ale ma niewiarygodny splendor i milion dziewczyn dałoby się za nią zabić. A Miranda jest taką cudowną kobietą, redaktorem, osobą, że naprawdę opiekuje się swoimi dziewczynami. Pracując dla niej tylko przez rok, przeskoczysz całe lata, lata wspinania się po kolejnych szczeblach; jeżeli masz talent, wyśle cię prosto na szczyt i… – paplała chaotycznie, nie zadając sobie trudu, żeby na mnie popatrzeć ani udać najlżejsze choćby przekonanie do tego, co mówiła. Chociaż nie zrobiła na mnie wrażenia szczególnie głupiej, jej oczy były szkliste w sposób charakterystyczny wyłącznie dla wyznawców kultu albo człowieka poddanego kompletnemu praniu mózgu. Odniosłam wrażenie, że mogłabym zasnąć, dłubać w nosie albo po prostu wyjść, a ona niekoniecznie by to zauważyła.
Kiedy wreszcie zakończyła swoją wypowiedź i poszła udzielać informacji kolejnej kandydatce, prawie zapadłam się w pluszową sofę. Wszystko działo się tak szybko, w szalonym tempie wymykało spod kontroli, a jednak czułam podniecenie. I co z tego, że nie wiedziałam, kim jest Miranda Priestly, pomyślałam. Wszyscy pozostali najwyraźniej byli pod dostatecznie wielkim wrażeniem. Taak, to czasopismo zajmujące się modą, a nie coś ciekawszego, ale o niebo lepiej pracować w „Runwayu” niż w jakimś okropnym wydawnictwie branżowym, prawda? W końcu przy składaniu podania o pracę w „New Yorkerze” prestiż związany z posiadaniem w CV „Runwaya” na pewno podniósłby moją wiarygodność bardziej niż umieszczenie tam, powiedzmy, „Popularnego Mechanika”. A poza tym, na pewno milion dziewczyn rzeczywiście dałoby się zabić za tę pracę.
Po półgodzinie takich przemyśleń na terenie recepcji zjawiła się kolejna wysoka i niemożliwie chuda dziewczyna. Przedstawiła się, ale nie mogłam się skupić na niczym oprócz jej ciała. Miała na sobie obcisłą, postrzępioną spódnicę dżinsową, przejrzystą, białą koszulę i srebrne sandały z pasków. Również ona była idealnie opalona, z idealnym manikiurem i częściowo rozebrana – w środku zimy. Dopiero w chwili, gdy wskazała mi ruchem ręki, żebym weszła za nią przez szklane drzwi, i musiałam wstać, boleśnie zdałam sobie sprawę z własnego horrendalnie niestosownego stroju, oklapłych włosów oraz całkowitego braku dodatków, biżuterii czy makijażu. Myśl o tym, co miałam na sobie – fakt, że przyniosłam coś przypominającego teczkę – prześladuje mnie do dziś. Kiedy przypomnę sobie, do jakiego stopnia wyglądałam na szarą mysz wśród tych najbardziej barwnych i stylowych kobiet w Nowym Jorku, czuję, że twarz mi płonie czerwienią. Znacznie później, gdy zaczęłam zbliżać się do zostania jedną z nich, dowiedziałam się, jak się ze mnie śmiały pomiędzy kolejnymi etapami spotkania.
Po nieuniknionych oględzinach od stóp do głów Powalająca Szprycha zaprowadziła mnie do biura Cheryl Kerston, szefowej działu redakcyjnego „Runwaya” i ogólnie lubianej wariatki. Ona też przemawiała do mnie przez jakieś straszne godziny, ale tym razem naprawdę słuchałam. Słuchałam, bo wyglądało na to, że kocha swoją pracę, z podnieceniem opowiadała o „słownych” aspektach czasopisma, cudownym materiale, który czyta, autorach, którymi zarządza i redaktorach, których nadzoruje.
– Nie mam absolutnie nic wspólnego z modą w piśmie – oświadczyła dumnie – więc te pytania lepiej zachowaj dla kogoś innego.
Kiedy powiedziałam, że tak naprawdę to jej praca przemawia mi do wyobraźni i nie jestem szczególnie zainteresowana modą ani nie mam wiedzy w tym zakresie, jej półuśmiech poszerzył się do rozmiarów prawdziwego uśmiechu.
– Cóż, w takim razie, Andrea, możesz być dokładnie tą osobą, której tu potrzebujemy. Chyba czas, żebyś poznała Mirandę. Pozwolisz, że coś ci poradzę? Patrz jej prosto w oczy i sprzedaj, co masz do sprzedania. Graj twardo, a ona to doceni.
I jakby na ten sygnał majestatycznie weszła jej asystentka, żeby odprowadzić mnie do biura Mirandy. Był to zaledwie trzydziestosekundowy spacer, ale zdołałam wyczuć, że skierowano na mnie wszystkie oczy. Zerkano na mnie zza nieprzejrzystych szyb części redakcyjnej i z otwartych przestrzeni boksów należących do asystentów. Szprycha przy kopiarce odwróciła się, żeby zmierzyć mnie wzrokiem, podobnie absolutnie wspaniały facet, chociaż wyraźnie gej i tylko z intencją oceny mojego stroju. Kiedy już miałam przejść przez drzwi, które zaprowadziłyby mnie do biura asystentek przed gabinetem Mirandy, Emily chwyciła moją teczkę i wrzuciła ją pod własne biurko. Potrzebny był zaledwie moment, żebym zdała sobie sprawę, że wiadomość brzmi: „Weź to, a stracisz wszelką wiarygodność”. A potem stałam w jej gabinecie, otwartej przestrzeni o ogromnych oknach i wlewającego się strumieniami jasnego światła. Żadne inne szczegóły dotyczące tej przestrzeni nie zrobiły na mnie wówczas wrażenia; nie mogłam oderwać oczu od niej samej.
Ponieważ nigdy nie miałam przed oczami nawet zdjęcia Mirandy Priestly, byłam zaszokowana, widząc, jaka jest koścista. Ręka, którą wyciągnęła, okazała się drobnokoścista, kobieca, miękka. Musiała unieść głowę, żeby spojrzeć mi w oczy, jednak nie wstała na powitanie. Po mistrzowsku rozjaśnione blond włosy miała zebrane z tyłu w szykowny węzeł, celowo dość luźny, żeby wyglądał zwyczajnie, ale nadal w najwyższym stopniu staranny, i chociaż się nie uśmiechała, nie robiła szczególnie onieśmielającego wrażenia. Wydawała się raczej delikatna i w jakiś sposób skurczona za swoim złowieszczym czarnym biurkiem i chociaż nie poprosiła, żebym usiadła, czułam się dość swobodnie, by zająć jedno z niewygodnych czarnych krzeseł. I wówczas to zauważyłam: obserwowała mnie z natężeniem, notując w duchu z czymś na kształt rozbawienia moje usiłowania, by zachować się stosownie i z gracją. Protekcjonalne i krępujące, owszem, ale, oceniłam, nie jakoś szczególnie złośliwe. Odezwała się pierwsza.
– Co cię sprowadza do „Runwaya”, Ahn-dre-ah? – zapytała ze swoim arystokratycznym, brytyjskim akcentem, ani na chwilę nie przestając patrzeć mi w oczy.
– Odbyłam rozmowę wstępną z Sharon i powiedziała mi, że szuka pani asystentki – zaczęłam trochę drżącym głosem. Kiedy skinęła głową, nabrałam nieco pewności siebie. – A teraz, po spotkaniach z Emily, Allison i Cheryl mam wrażenie, że jasno rozumiem, jakiego rodzaju osoby pani szuka, i jestem przekonana, że byłabym idealną kandydatką do tej pracy – stwierdziłam, przypominając sobie słowa Cheryl. Przez chwilę wyglądała na ubawioną, ale nie wydawała się poruszona.
Dokładnie w tym momencie zaczęłam rozpaczliwie chcieć tej posady w sposób, w jaki ludzie pragną rzeczy, które uważają za nieosiągalne. Może nie było to porównywalne z dostaniem się na prawo albo opublikowaniem eseju w uniwersyteckiej gazecie, ale było, w moim spragnionym wówczas sukcesów umyśle, prawdziwym wyzwaniem – wyzwaniem, ponieważ występowałam z pozycji oszustki, i to niezbyt zręcznej. Od chwili gdy weszłam na piętro zajmowane przez „Runway”, wiedziałam, że nie należę do tego miejsca. Moje ubranie i włosy były w oczywisty sposób niewłaściwe, ale w bardziej jaskrawy sposób niestosowne było moje zachowanie. Nic nie wiedziałam o modzie i nic mnie to nie obchodziło. Kompletnie. I właśnie dlatego musiałam dostać tę pracę. A poza tym, milion dziewczyn dałoby się za nią zabić.
Odpowiadałam na jej osobiste pytania z bezpośredniością i pewnością siebie, które mnie zaskoczyły. Na onieśmielenie nie było czasu. W końcu wydawała się dość przyjemna, a ja, co zdumiewające, nie znałam przeczących temu faktów. Drobne potknięcie nastąpiło, gdy dopytywała się, jakie znam języki obce. Kiedy oznajmiłam, że hebrajski, zamilkła, płasko przycisnęła dłonie do biurka i odezwała się lodowato:
– Hebrajski? Liczyłam na francuski albo przynajmniej coś bardziej użytecznego.
O mało jej nie przeprosiłam, ale się powstrzymałam.
– Niestety, nie znam ani słowa po francusku, ale jestem pewna, że to nie będzie problemem.
Ponownie splotła ręce.
– Napisano tu, że studiowałaś w Brown.
– Tak, wybrałam angielski jako przedmiot główny, koncentrowałam się na kreatywnym pisaniu. Pisanie zawsze było moją namiętnością. – Co za niesmaczne stwierdzenie! Zganiłam się w duchu. Czy naprawdę musiałam użyć słowa „namiętność”?
– Czy w takim razie twój pociąg do pisania oznacza, że nie jesteś szczególnie zainteresowana modą? – Pociągnęła łyk musującego płynu ze szklanki i cicho ją odstawiła. Jeden szybki rzut oka wyjaśnił, że należała do kobiet, które potrafią pić, nie zostawiając tych obrzydliwych śladów szminki. Zawsze, bez względu na porę, miała usta idealnie obrysowane konturówką i wypełnione pomadką.
– Och nie, oczywiście że nie. Uwielbiam modę – skłamałam dosyć gładko. – Cieszę się, że mogłabym więcej dowiedzieć się o modzie, bo uważam, że cudownie byłoby pewnego dnia o tym pisać. – Skąd, do cholery, wzięłam coś takiego? Zaczynałam się czuć obco we własnym ciele, powtarzałam słowa innych ludzi!
Wszystko posuwało się z tą samą względną łatwością, dopóki nie zadała swojego finalnego pytania: Które czasopisma czytuję regularnie? Z zapałem pochyliłam się wprzód i zaczęłam mówić:
– Cóż, prenumeruję tylko „New Yorkera” i „Newsweeka”, ale regularnie czytam „Buzza”. Czasami „Time”, ale jest zbyt nużący, a „U.S. News” zanadto konserwatywne. Oczywiście z podszytą poczuciem winy przyjemnością przeglądam „Chic”, a odkąd wróciłam z wyjazdu, czytam wszystkie magazyny podróżnicze i…
– A czy czytasz „Runwaya”, Ahn-dre-ah? – przerwała mi, pochylając się nad biurkiem i wpatrując się we mnie jeszcze uważniej niż przedtem.
Nastąpiło to tak szybko, tak niespodziewanie, że po raz pierwszy tego dnia dałam się zaskoczyć. Nie skłamałam i nie wdawałam się w szczegóły, nie próbowałam też niczego wyjaśniać.
– Nie.
Po jakichś dziesięciu sekundach kamiennego milczenia gestem przywołała Emily, żeby odprowadziła mnie do wyjścia. Wiedziałam, że mam tę pracę.