Читать книгу Diabeł ubiera się u Prady - Lauren Weisberger - Страница 9

Оглавление

Strzeżcie się wszelkich przedsięwzięć,

które wymagają nowej garderoby.

HENRY DAVID THOREAU, WALDEN, 1854

1

Światła na skrzyżowaniu Siedemnastej i Broadwayu jeszcze nie zdążyły zmienić się na zielone, gdy armia przesadnie pewnych siebie, żółtych taksówek z rykiem przemknęła obok maleństwa, będącego śmiertelną pułapką, które usiłowałam przeprowadzić przez ulice miasta. „Sprzęgło, bieg, gaz (z luzu na jedynkę? czy z pierwszego na drugi?), zwolnić sprzęgło” – powtarzałam w myślach jak mantrę, co dawało niewielką pociechę i jeszcze mniejsze wsparcie pośród ruchu ulicznego. Samochodzik wykonał dwa dzikie susy, zanim niepewnie opuścił skrzyżowanie. Serce podeszło mi do gardła. Niespodziewanie bryknięcia się skończyły i zaczęłam nabierać prędkości. Poważnej prędkości. Zerknęłam w dół, chcąc sprawdzić na własne oczy, że jadę dopiero na drugim biegu, ale tył taksówki w takim tempie wypełniał mi przednią szybę, że nie mogłam zrobić nic innego, jak tylko wcisnąć stopę w pedał hamulca, na tyle mocno, by złamać obcas. Cholera! Kolejna para butów za siedemset dolarów padła ofiarą całkowitego i zupełnego braku gracji w chwilach napięcia: mogłam zapisać na swoje konto trzecią taką katastrofę w tym miesiącu. Gdy samochód znieruchomiał, przyjęłam to niemal z ulgą (najwyraźniej zapomniałam wcisnąć sprzęgło, kiedy hamując, usiłowałam ratować życie). Miałam kilka sekund – spokojnych, jeśli ktoś potrafiłby przeoczyć wściekłe trąbienie i rozmaite formy słowa „spierdalać”, którymi obrzucano mnie ze wszystkich stron – żeby ściągnąć pozbawione obcasa buty od Manola i rzucić je na siedzenie pasażera. Nie miałam o co wytrzeć spoconych rąk, chyba że w zamszowe spodnie od Gucciego, które obejmowały uda i biodra tak ciasno, że parę minut po dopięciu ostatniego guzika zaczynałam czuć mrowienie. Palce zostawiły mokre smugi na miękkim zamszu, spowijającym odrętwiałe uda. Próba prowadzenia tego wartego osiemdziesiąt cztery tysiące dolarów samochodu z otwieranym dachem i ręczną skrzynią biegów przez najeżone przeszkodami ulice śródmieścia w porze lunchu wymagała zapalenia papierosa.

– Rusz się, kurwa, kobieto! – wrzasnął ciemnoskóry kierowca. Włosy na jego klatce piersiowej usiłowały się wydostać spod podkoszulka bez rękawów, który miał na sobie. – Myślisz, że co to jest? Nauka jazdy? Zjeżdżaj stąd!

Podniosłam drżącą dłoń, żeby pokazać mu wyprostowany palec, a potem skupiłam uwagę na najbliższym zadaniu: wprowadzeniu w mój krwiobieg nikotyny najszybciej, jak tylko to możliwe. Ręce znów miałam wilgotne od potu, czego dowodem był fakt, że zapałki ciągle ześlizgiwały mi się na podłogę. Światło zmieniło się na zielone akurat wtedy, gdy zdołałam przytknąć ogień do końcówki papierosa i byłam zmuszona pozwolić mu zwisać z ust podczas prób uporania się z tymi zawiłościami: sprzęgło, bieg, gaz (z luzu na jedynkę? czy z pierwszego na drugi?), zwolnić sprzęgło z dymem unoszącym się z moich ust przy każdym oddechu. Przez kolejne trzy kwartały samochód poruszał się dość gładko, żebym mogła wyjąć papierosa z ust, ale już było za późno: ryzykownie długi słupek popiołu znalazł się dokładnie na plamie z potu na moich zamszowych spodniach od Gucciego. Zgroza. Jednak zanim zdążyłam się zastanowić, że licząc buty od Manola, zrujnowałam rzeczy warte trzy tysiące sto dolarów w niespełna trzy minuty, głośno zajęczał mój telefon komórkowy. I zupełnie jakby samo życie nie było w tym konkretnym momencie dostatecznie upierdliwe, identyfikacja numeru potwierdziła moje najgorsze obawy: Ona. Miranda Priestly. Moja szefowa.

– Ahn-dre-ah! Ahn-dre-ah! Ahn-dre-ah, słyszysz mnie? – zawibrował jej głos w chwili, gdy z trzaskiem otworzyłam motorolę – niezły wyczyn, biorąc pod uwagę, że obie moje (bose) stopy i ręce usiłowały już podołać rozmaitym innym obowiązkom. Unieruchomiłam telefon między uchem a ramieniem i wyrzuciłam papierosa przez okno, gdzie prawie udało mu się trafić w posłańca na rowerze. Zanim wyrwał do przodu i zaczął lawirować wśród samochodów, wyrzucił z siebie kilka wysoce nieoryginalnych „spierdalaj”.

– Tak, Mirando. Cześć, słyszę cię doskonale.

– Ahn-dre-ah, gdzie jest mój samochód? Odstawiłaś go już do garażu?

Światło przede mną szczęśliwie zmieniło się na czerwone i wyglądało na to, że zapowiada się dłuższy postój. Samochód stanął z szarpnięciem, nie uderzając w nikogo ani w nic, i odetchnęłam z ulgą.

– Jestem w tej chwili w samochodzie, Mirando, i powinnam dotrzeć do garażu za kilka minut. – Uznałam, że prawdopodobnie niepokoi się, czy wszystko dobrze idzie, więc zapewniłam ją, że jak na razie nie ma problemów i niedługo powinniśmy oboje być na miejscu w idealnym stanie.

– Mniejsza z tym – powiedziała szorstko, przerywając mi w pół zdania. – Zanim wrócisz do biura, masz odebrać Mitzy i podrzucić ją do mieszkania. – Klik. Telefon zamilkł. Wpatrywałam się w niego przez kilka sekund, zanim zdałam sobie sprawę, że rozłączyła się świadomie, ponieważ uznała, że podała mi wszystkie szczegóły, jakie powinnam znać. Mitzy. Kim, do cholery, jest Mitzy? Gdzie się w tej chwili znajduje? Czy wie, że mam ją odebrać? Czemu wraca do mieszkania Mirandy? I czemu, na litość boską – biorąc pod uwagę, że Miranda zatrudnia kierowcę na pełen etat, gosposię i nianię – akurat ja mam to zrobić?

Pamiętając, że rozmowa przez telefon komórkowy podczas prowadzenia samochodu jest w Nowym Jorku zabroniona, i uznając, że ostatnie, czego mi w tej chwili potrzeba, to sprzeczka z jakimś nadgorliwym policjantem, zjechałam na pas dla autobusów i włączyłam światła awaryjne. Wdech, wydech, pouczyłam się, pamiętając nawet o zaciągnięciu hamulca ręcznego przed zdjęciem stopy ze zwykłego hamulca. Minęły całe lata, odkąd prowadziłam samochód z ręczną skrzynią biegów – dokładnie pięć, od kiedy mój chłopak z liceum zaoferował swój samochód na kilka lekcji, które mi zdecydowanie nie poszły – ale Miranda najwyraźniej nie brała tego pod uwagę, gdy wezwała mnie do swojego gabinetu półtorej godziny wcześniej.

– Ahn-dre-ah, trzeba odebrać stamtąd mój samochód i odstawić go do garażu. Zajmij się tym niezwłocznie, ponieważ będziemy go potrzebować dziś wieczorem, żeby pojechać do Hamptons. To wszystko. – Stałam jak wrośnięta w dywan przed jej potwornej wielkości biurkiem, ale już zdążyła całkowicie wymazać ze świadomości moją obecność. Albo tak mi się zdawało. – To wszystko, Ahn-dre-ah. Zajmij się tym niezwłocznie – dodała, nie patrząc na mnie.

Ee, jasne, Mirando, pomyślałam, gdy wychodziłam, próbując wykombinować, jaki będzie pierwszy krok przy realizacji zadania, które na pewno kryło w sobie milion pułapek. Po pierwsze, zdecydowanie należało dowiedzieć się, w jakim „stamtąd” znajdował się samochód. Najprawdopodobniej był w naprawie w warsztacie, ale oczywiście mogło to być w dowolnym z miliona salonów samochodowych w każdej z pięciu dzielnic. Albo może pożyczyła go któremuś z przyjaciół i aktualnie zajmował kosztowne miejsce w garażu z pełną obsługą serwisową gdzieś przy Park Avenue. Oczywiście zawsze istniała możliwość, że jej wypowiedź dotyczyła nowego samochodu – marka nieznana – który dopiero co kupiła i jeszcze nie został sprowadzony do domu od (nieznanego) dilera. Miałam masę pracy.

Zaczęłam od telefonu do niani, ale od razu włączyła się poczta głosowa. Następna na liście była gosposia i chociaż raz okazała się bardzo pomocna. Umiała mi powiedzieć, że samochód nie został świeżo nabyty i że chodziło o „zielony, sportowy angielski samochód wyścigowy z otwieranym dachem”, który zwykle stał zaparkowany w garażu w budynku, gdzie mieszkała Miranda, ale nie miała pojęcia, co to za marka ani gdzie mógł się znajdować w chwili obecnej. Następna w spisie była asystentka męża Mirandy, która poinformowała mnie, że z tego, co jej wiadomo, para owa posiadała najdroższego z możliwych czarnego lincolna navigatora i jakieś małe, zielone porsche. Tak! Miałam pierwszy ślad. Jeden szybki telefon do dilera samochodów Porsche na Jedenastej Alei, między Dwudziestą Siódmą a Dwudziestą Ósmą Ulicą wyjaśnił, że owszem, właśnie skończyli poprawki lakieru i instalowanie nowego zmieniacza płyt kompaktowych w zielonym kabriolecie sarrera 4 dla pani Mirandy Priestly. Trafiony!

Zamówiłam samochód z Town Car, żeby zawiózł mnie do dilera, gdzie przedstawiłam notatkę ze sfałszowanym przez siebie podpisem Mirandy, z poleceniem wydania mi samochodu. Wyglądało na to, że nikogo nie obchodzi to, że w żaden sposób nie byłam spokrewniona z tą kobietą, że ktoś obcy zjawił się w warsztacie i zażądał cudzego porsche. Rzucili mi kluczyki i tylko się roześmiali, kiedy poprosiłam, by wycofali auto z warsztatu, ponieważ nie byłam pewna, czy dam sobie radę z ręczną skrzynią biegów na wstecznym. Przemieszczenie się o dziesięć kwartałów zajęło mi pół godziny i jeszcze nie wykombinowałam, gdzie ani jak zawrócić, żeby zmierzać w stronę mieszkaniowej części miasta, do miejsca parkingowego w budynku Mirandy, opisanego przez jej gosposię. Szanse, żebym pokonała Siedemdziesiątą Szóstą i Piątą, nie uszkadzając poważnie siebie, samochodu, rowerzysty, pieszego lub innego pojazdu były zerowe, a ten nowy telefon nie przyczynił się do uspokojenia moich nerwów.

Raz jeszcze wykonałam telefoniczną rundkę, ale tym razem niania Mirandy odebrała po drugim sygnale.

– Cara, hej, to ja.

– Hej, co jest? Jesteś na ulicy? Strasznie u ciebie głośno.

– Taa, można tak powiedzieć. Musiałam odebrać porsche Mirandy z warsztatu. Tylko właściwie nie umiem prowadzić z ręczną skrzynią biegów. A teraz dzwoniła i chce, żebym odebrała kogoś imieniem Mitzy i podrzuciła ją do mieszkania. Kto to, do cholery, jest Mitzy i gdzie może być?

Cara śmiała się przez jakieś dziesięć minut, zanim powiedziała:

– Mitzy to ich szczeniak buldożka francuskiego i jest u weterynarza. Właśnie ją sterylizowali. Miałam ją odebrać, ale Miranda zadzwoniła i kazała mi wcześniej zabrać bliźniaczki ze szkoły, żeby wszyscy mogli pojechać do Hamptons.

– Żartujesz. Mam odebrać tym porsche pieprzonego psa? I się nie rozbić? To się w życiu nie uda.

– Jest w szpitalu dla zwierząt East Side na Pięćdziesiątej Drugiej, między Pierwszą a Drugą. Przykro mi, Andy, muszę teraz zabrać dziewczynki, ale dzwoń, gdybym mogła ci jakoś pomóc, okej?

Na wymanewrowanie zieloną bestią we właściwą stronę zużyłam ostatnie rezerwy zdolności koncentracji i kiedy dotarłam do Drugiej Alei, stres doprowadził moje ciało do ruiny. Gorzej już być nie może, pomyślałam, gdy kolejna taksówka znalazła się milimetry od tylnego zderzaka. Zadrapanie w dowolnym miejscu gwarantowałoby mi stratę pracy, to było oczywiste, ale mogłoby też kosztować mnie utratę życia. Ponieważ w środku dnia oczywiście nie było tam żadnego miejsca do parkowania – dozwolonego ani innego – zadzwoniłam z samochodu do weterynarza i poprosiłam, żeby przyprowadzili Mitzy. Kilka minut później zjawiła się miła kobieta (czasu wystarczyło mi akurat na odebranie kolejnego telefonu od Mirandy, tym razem z pytaniem, dlaczego nie wróciłam jeszcze do biura) ze skomlącym, dyszącym szczeniakiem. Kobieta pokazała mi pozszywany brzuch Mitzy i kazała prowadzić bardzo, bardzo ostrożnie, ponieważ pies „odczuwa pewien dyskomfort”. Jasne, paniusiu. Jadę bardzo, bardzo ostrożnie wyłącznie po to, żeby ocalić pracę, a może i życie – jeśli pies na tym skorzysta, to wspaniale.

Mitzy zwinęła się w kłębek na siedzeniu pasażera, a ja zapaliłam następnego papierosa i roztarłam zziębnięte bose stopy, żeby palce zdołały naciskać sprzęgło i pedał hamulca. „Sprzęgło, bieg, gaz, zwolnić sprzęgło” – recytowałam monotonnie, starając się nie zwracać uwagi na żałosne wycie psa za każdym razem, kiedy przyśpieszałam. W repertuarze miała płacz, skowyt i sapanie. Kiedy dotarłyśmy do budynku, w którym mieszkała Miranda, kundel był bliski histerii. Próbowałam ją pocieszyć, ale zdołała wyczuć moją niepewność – a poza tym, nie miałam wolnej ręki, którą mogłabym zaoferować uspokajające klepnięcie czy głaskanie. Po to przez cztery lata sporządzałam wykresy i przeprowadzałam rozbiór książek, sztuk, opowiadań i wierszy – żeby mieć okazję pocieszyć małego, białego, podobnego do nietoperza buldoga, jednocześnie starając się nie zrujnować cudzego bardzo, bardzo drogiego samochodu. Słodkie życie. Zawsze o czymś takim marzyłam.

Udało mi się obarczyć portiera Mirandy samochodem i psem bez dalszych przeszkód, ale kiedy wpełzłam do prowadzonego przez szofera samochodu z Town Car, który jeździł za mną po całym mieście, wciąż jeszcze trzęsły mi się ręce.

– Jedziemy z powrotem do Elias-Clark – powiedziałam z długim westchnieniem, gdy kierowca objechał kwartał i wjechał w Park Avenue w kierunku południowym. Ponieważ pokonywałam tę trasę codziennie – czasami dwa razy – wiedziałam, że mam dokładnie sześć minut, żeby odetchnąć i wziąć się w garść, a może nawet wymyślić, w jaki sposób ukryć popiół i plamy z potu, które utrwaliły się na zamszu od Gucciego. Buty – cóż, to było beznadziejne, przynajmniej do czasu, gdy zdoła je naprawić armia szewców, których „Runway „zatrudniał z myślą o takich wypadkach. W rzeczywistości jazda skończyła się po czterech i pół minucie i nie miałam wyboru, musiałam pokuśtykać jak żyrafa z zawrotami głowy w moim komplecie obuwia składającym się z jednej płaskiej podeszwy i jednego dziesięciocentymetrowego obcasa. Krótki przystanek w Szafie zaowocował nowiutką parą sięgających do kolan butów od Jimmy’ego Choo w kolorze kasztanowym, świetnie wyglądających z miękką, skórzaną spódnicą, którą chwyciłam, rzucając zamszowe spodnie na stos „Pralnia Couture” (gdzie podstawowe ceny za czyszczenie zaczynały się od siedemdziesięciu pięciu dolarów za sztukę). Jedyne, co mi zostało do zrobienia, to krótka wizyta w dziale urody, gdzie jednej z redaktorek wystarczył rzut oka na moją poznaczoną strużkami potu twarz, żeby jednym ruchem wyciągnąć kuferek pełen przyborów do makijażu.

Nieźle, pomyślałam, spoglądając w jedno z wszechobecnych wielkich luster. Nikt by się nie domyślił, że ledwie parę minut temu byłam niebezpiecznie blisko myśli o zamordowaniu samej siebie i wszystkich w pobliżu. Pewnym krokiem weszłam do pokoju asystentek przed gabinetem Mirandy i cichutko zajęłam swoje miejsce, już się ciesząc na parę wolnych chwil, zanim ona wróci z lunchu.

– Ahn-dre-ah – zawołała ze swojego oszczędnie umeblowanego, rozmyślnie stwarzającego wrażenie chłodu gabinetu – gdzie są samochód i szczeniak?

Zerwałam się z miejsca i najszybciej jak to możliwe na dwunastocentymetrowych obcasach pobiegłam po pluszowym dywanie i stanęłam przed jej biurkiem.

– Samochód zostawiłam człowiekowi z obsługi garażu, a Mitzy u twojego portiera, Mirando – powiedziałam, dumna, że wypełniłam oba zadania, nie wykańczając samochodu, psa ani siebie.

– A czemuż miałabyś zrobić coś takiego? – warknęła, po raz pierwszy odkąd weszłam, podnosząc wzrok znad swojego egzemplarza „Women’s Wear Daily”. – Wyraźnie prosiłam, żebyś dostarczyła wszystko do biura, ponieważ dziewczynki będą tu lada chwila i musimy wyjść.

– Och, cóż, właściwie zdawało mi się, że powiedziałaś, że chcesz…

– Wystarczy. Szczegóły twojej niekompetencji interesują mnie w bardzo niewielkim stopniu. Weź samochód oraz szczeniaka i sprowadź je tutaj. Spodziewam się, że będziemy gotowe do wyjścia za piętnaście minut. Zrozumiano?

Piętnaście minut? Czy ta kobieta miała zwidy? Minutę lub dwie zajęłoby zejście na dół i wsiadanie do samochodu z Town Car, kolejne cztery lub sześć dostanie się do jej mieszkania, a potem, jak dla mnie, coś w okolicy trzech godzin na znalezienie szczeniaka w jej osiemnastopokojowym apartamencie, wydostanie wierzgającego potwora z ręczną skrzynią biegów z miejsca parkingowego i przejechanie dwudziestu kwartałów do biura.

– Oczywiście, Mirando. Piętnaście minut.

Zaczęłam się znowu trząść w chwili, gdy wybiegłam z jej gabinetu, zastanawiając się, czy moje serce mogłoby po prostu stanąć i poddać się w dojrzałym wieku lat dwudziestu trzech. Pierwszy papieros, którego zapaliłam, wylądował dokładnie na czubku moich nowych butów od Jimmy’ego, gdzie zamiast spaść na cement, tlił się odpowiednio długo, żeby wypalić małą, schludną dziurkę. „Pięknie – wymamrotałam – po prostu, kurwa, pięknie. Zapiszcie na mój rachunek równe cztery tysiące za zniszczone dzisiaj rzeczy – nowy rekord życiowy”. Może umrze, zanim wrócę, pomyślałam, dochodząc do wniosku, że teraz przyszedł moment, żeby poszukać w tym jasnej strony. Może, ale tylko może, mogłaby wyciągnąć nogi z powodu czegoś rzadkiego i egzotycznego i wszyscy zostalibyśmy uwolnieni od tego źródła naszych nieszczęść. Zaciągnęłam się ostatni raz przed przydeptaniem papierosa i nakazałam sobie myśleć racjonalnie. Nie chcesz, żeby umarła, pomyślałam, wyciągając się na tylnym siedzeniu. Ponieważ jeśli umrze, stracisz wszelką nadzieję, by zabić ją osobiście. A to rzeczywiście byłaby szkoda.

Diabeł ubiera się u Prady

Подняться наверх