Читать книгу Przyszła wojna - Lawrence Freedman - Страница 6

WSTĘP

Оглавление

„Mój zawód to odwaga i okrucieństwo.

Badam je, ale ich nie potępiam.

Zapisuję wypadki tak, jak się dzieją,

Najdokładniej, jak można je zapamiętać.

Nie pytam dlaczego, bo najczęściej wszystko odbywa się tak samo.

Do wojen dochodzi, gdyż ci, co je rozpoczynają,

Są przekonani, że zwyciężą”.

Margaret Atwood

The Loneliness of the Military Historian, 1995[1]

W mitologii greckiej bogowie wojny sprowadzali nieszczęścia i zamęt. Po zejściu na ziemię Ares stał się niebezpieczny i straszny. Jego towarzyszka Enyo niszczyła miasta, a jego dzieci wszczynały waśnie, siały strach i trwogę. Od imienia brata Enyo, Polemosa, pochodzi rzadko używany termin „polemologia”, oznaczający naukę o wojnie, oraz znacznie bardziej znany wyraz „polemika”. W literaturze greckiej Polemos występuje jako personifikacja wojny. W jednej z bajek Ezopa w losowaniu partnerek przypadła mu Hybris, bogini uosabiająca arogancję, butę i pychę. Polemos zapałał do niej szaleńczą miłością i nie odstępował jej na krok. Morał? Narody powinny wystrzegać się Hybris, bo nieuchronnie ściągną na siebie wojnę.

Rzymianie również łączyli wojnę z intrygami bogów. W Eneidzie Wergiliusza wojna staje się nieokiełznanym żywiołem, a jej furie nie oszczędzają nikogo, zwłaszcza gdy działania wojenne przeradzają się w discordia – wojnę domową. Rzymianie jednak wiedzieli, że wojna może być szlachetna i służyć konkretnemu celowi. Ares, przeobrażając się w rzymskiego boga Marsa, nabrał godności i cnoty jako strażnik porządku społecznego, a nie źródło chaosu. Enyo stała się Belloną, wyobrażaną z tarczą i dzidą (lub mieczem). Miała własną świątynię, przy której Senat odbywał spotkania z posłami obcych krajów, przyjmował zwycięskich wodzów i wypowiadał wojny. Ale Bellona bynajmniej nie była spokojną boginią. W czasach wczesnorzymskich składano jej ofiary z ludzi i pito krew na jej cześć. Miała inspirować żołnierzy i zachęcać ich do walki. U Wergiliusza nosiła zakrwawiony bat.

Imię Bellony pochodzi od łacińskiego bellum, czyli wojna. W języku angielskim rdzeń tego słowa żyje w wyrazach oznaczających wojowniczego człowieka (bellicose) lub kraj wojujący (belligerent). Dawni Anglosasi uważali jednak bellum za zbyt bliskie słowu bellus – piękny, szukali więc innego określenia. W języku staroangielskim przyjął się więc wyraz gewin, oznaczający walkę lub konflikt, wyparty następnie przez niemieckie werran o zbliżonym znaczeniu. Werran przeszło w angielszczyźnie w weorre, a potem w warre, w języku francuskim zaś w guerre.

Wojna (we współczesnym języku angielskim war) od dawna kojarzy się zatem z chaosem, zamętem i zniszczeniem, lecz także z honorem i obroną tego, co najcenniejsze. Ta dwoistość oznacza, że ludzie toczą wojny, bo chodzi w nich o coś ważnego, ale za pomocą środków, które ze swej istoty są niszczące i łatwo wymykają się spod kontroli. Dlatego wojna budzi sprzeczne emocje. Z jednej strony pociąga za sobą straszne konsekwencje, z drugiej potrafi zrodzić w ludziach niezwykłe poczucie solidarności. Nieodłącznie towarzyszą jej śmierć, ludzkie tragedie, okrucieństwo i spustoszenie, lecz także przejawy bohaterstwa i ofiarności. Narzędzia wojny fascynują, a skutki ich użycia przerażają. Państwa wciąż przygotowują się do wojny, a zarazem deklarują, że chciałyby ją zdelegalizować. Zaklinają się, że zmuszone do wojny, będą ją toczyć tylko ze słusznych powodów, w ostateczności i w sposób jak najbardziej cywilizowany. Bo wprawdzie wojna to potworność, ale czasami szlachetna i konieczna. Takim poczuciem dwoistości jest przeniknięta kultura zachodnia, i nie tylko ona. Uznajemy tę dwoistość za konstytutywną cechę wojny. Przyznajemy, że wojna nieuchronnie pociąga za sobą przemoc, ale wymagamy, żeby przynajmniej miała cel i była prowadzona w sposób zorganizowany. Chaotyczne akty przemocy albo konflikty, którym nie towarzyszy przemoc, nie są zaliczane do wojen.

Krytycy wojny twierdzą, że cele, którym ona służy, nie mogą usprawiedliwić jej kosztów. Chociaż można podać przykłady obalające ten zarzut, to jednak od czasu pierwszego użycia broni jądrowej w 1945 roku trudno zakładać dopuszczalność wojny jako środka rozstrzygania sporów. Możliwość zastosowania broni nuklearnej w trzeciej wojnie światowej stała się przerażającą perspektywą nie tylko dla państw wojujących, lecz i dla całej ludzkości. Wojna jądrowa nie miałaby celu ani żadnych znamion szlachetności, a spowodowane przez nią zniszczenia przybrałyby niewyobrażalne rozmiary. Przywódcy wielkich mocarstw doszli do wniosku, że ich państwa nie przetrwają takiej wojny. Dlatego mocarstwa powstrzymywały się przed kolejną wielką wojną, chociaż zarazem rozbudowywały swoje arsenały i prowadziły badania nad nowymi generacjami broni. Pisząc o tym w roku 1985, historyk John Gaddis ukuł termin „długi pokój” na określenie czasów po drugiej wojnie światowej. W okresie tym w różnych konfliktach zginęły miliony ludzi. Wielkie mocarstwa często brały w nich udział, ale na szczęście nigdy nie doszło do wojny między nimi[2]. Być może wobec groźby zniszczeń na niewyobrażalną skalę wojna między mocarstwami stała się prawie niepodobieństwem.

W latach dziewięćdziesiątych, po zakończeniu zimnej wojny, wszystko zaczęło wyglądać jeszcze bardziej optymistycznie. „Długi pokój” trwał nadal, co skłaniało do przekonania, że ludzkość wyciągnęła wnioski z dotychczasowych bolesnych doświadczeń. Historyk John Keegan wysunął przypuszczenie, że być może „wojnę przestaje się traktować jako pożądany, skuteczny lub racjonalny środek rozstrzygania sporów”[3]. Podobny pogląd od dawna głosił politolog John Mueller: „Wojna, tak samo jak pojedynki i niewolnictwo, nie wydaje się jedną z konieczności życiowych”. Jest „chorobą społeczną, ale pod pewnymi ważnymi względami także społeczną pozą, której można się wyzbyć”[4]. Psycholog Steven Pinker w książce Zmierzch przemocy. Lepsza strona naszej natury z 2011 roku, powołując się na liczne źródła, roztoczył jeszcze bardziej obiecujące widoki. Jego zdaniem z biegiem dziejów ludzkość powoli acz nieuchronnie odchodziła od stosowania przemocy w rozwiązywaniu sporów[5] dzięki postępowi w dziedzinie moralności. We „wpływowych grupach ludności krajów rozwiniętych” narastało „przekonanie, że wojna jest ze swej istoty niemoralna, ponieważ pociąga za sobą ogromne koszty ludzkie”. Na tej podstawie Pinker doszedł do wniosku, że wojny między państwami podzielą los obyczajów, które kiedyś były powszechne, ale z biegiem czasu stały się „kontrowersyjne, niemoralne i niewyobrażalne, a potem zupełnie zniknęły ze sfery myślowej człowieka”[6]. Podał długą listę odrażających, niestosowanych już praktyk, poczynając od niewolnictwa i poddaństwa chłopów, przez palenie heretyków i wypruwanie wnętrzności, a kończąc na chłoście i przeciąganiu pod kilem (wyjątkowo drakońska kara wymierzana żeglarzom), a potem przedstawił dowód na poparcie swojej tezy o zmniejszaniu się skali przemocy.

Wskazał, że niegdyś ginęło gwałtowną śmiercią 15 procent naszych praprzodków; w wieku XVI było to już tylko dwa procent, a w ostatnim stuleciu w wyniku walk zbrojnych zginęło zaledwie około 0,7 procent ludności świata[7].

Po opublikowaniu książki Pinkera pracownicy Human Security Report Project z kanadyjskiego Uniwersytetu Simona Frasera przeprowadzili badania, które potwierdziły tę pozytywną tendencję. Liczba wojen między państwami zmalała z sześciu na rok w latach pięćdziesiątych XX wieku (wliczając w to wojny narodowowyzwoleńcze) do raptem jednej rocznie w pierwszej dekadzie wieku XXI. Co więcej, liczba wszystkich konfliktów spadła w tym okresie o około 40 procent, a tych najbardziej krwawych – o ponad połowę. Jeszcze wyraźniejszy okazał się spadek liczby ofiar śmiertelnych: w roku 1950 w walkach zbrojnych na świecie zginęło w przybliżeniu 240 osób na milion, a w 2007 roku mniej niż dziesięć. Nawet biorąc pod uwagę wzrost liczby ludności świata i wahania trendu, spadek miał charakter absolutny, nie zaś względny[8]. Ten optymistyczny wniosek podchwycili nie tylko komentatorzy, lecz także rządy różnych państw[9]. Pinker jednak był daleki od wieszczenia, że ludzkość wkracza w „erę Wodnika”, w której przemoc zaniknie[10]. Dojście do władzy wojowniczych polityków w połączeniu z określonymi warunkami i grą przypadku mogło bowiem spowodować niespodziewany wzrost przemocy i zniszczeń. Mimo to książka Pinkera zawierała uspokajający wydźwięk. Autor przyznawał, że sytuacja może się zmienić, zapewne nagle, ale jego zdaniem nic nie świadczyło o tym, aby miało to nastąpić. „Z naszego obecnego miejsca na skali czasowej większość trendów jest skierowana w stronę pokoju”[11] – napisał.

Długofalowy spadek liczby wojen oraz liczby ofiar konfliktów zbrojnych, a także rozmiarów przemocy państwowej dowodzi, według Pinkera, postępującego triumfu naszych „dobrych aniołów”: empatii, samokontroli i moralności nad „wewnętrznymi demonami”: przemocą, żądzą władzy, zemstą, sadyzmem i ideologią. Wszystko to oznacza, że na świecie trwa „proces cywilizacyjny”[12]. A procesowi temu sprzyjają takie czynniki, jak: wymiana handlowa, zwiększająca zaufanie między mieszkańcami różnych krajów; feminizacja, bo kobiety są mniej wojownicze od mężczyzn; „coraz szerszy krąg wzajemnej sympatii”, gdyż społeczeństwa bardziej kosmopolityczne nie ignorują tego, co czują inni ludzie ani nie demonizują ich jako „podludzi”; wreszcie „wzrost rozsądku”, pozwalający na inteligentną, systematyczną krytykę tez, które służyły kiedyś do uzasadniania niemoralnych praktyk. U podłoża argumentacji Pinkera leżał więc liberalny sceptycyzm wobec władzy państwowej, sprzeciw wobec militaryzmu, pogarda dla merkantylizmu oraz poparcie dla internacjonalizmu i współdziałania.

Argumentacja Pinkera miała jednak dwa słabe punkty. Pierwszy to metodologia. Autor skupił się nie na rzeczywistej liczbie aktów przemocy, ale na prawdopodobieństwie, że jednostka w określonym momencie historycznym umrze gwałtowną śmiercią. Miernikiem był więc odsetek ludności świata dotkniętej przemocą i zbrodnią, a także wojną, wyrażający się liczbą zgonów na 100 000 ludzi[13]. Na podstawie tego wskaźnika Pinker chciał pokazać, że nawet uwzględniając drugą wojnę światową – największy konflikt zbrojny w historii – istnieje w dziejach świata trwała tendencja. Chociaż dawne akty przemocy mogły nie zbierać tak ogromnego śmiertelnego żniwa, pochłonęły łącznie większy odsetek globalnej populacji. I tu Pinker nieco się pogubił. Jak zobaczymy, jest wiele szacunków liczby ofiar drugiej wojny światowej, a on bynajmniej nie wziął pod uwagę tych najwyższych. Co więcej, liczy się też szybkość zabijania. W przeszłości dochodziło do bardzo krwawych konfliktów, ale były one niejako rozłożone w czasie[14]. Co ważniejsze, spadek liczby ofiar śmiertelnych wynika nie tylko ze zmniejszenia się przemocy, lecz także z poprawy opieki medycznej i społecznej, a co za tym idzie ze zwiększenia długowieczności. Ponieważ więcej ludzi dożywa pięćdziesięciu i więcej lat, maleje odsetek osób podlegających służbie wojskowej i skorych do bójek ulicznych. Z biegiem czasu spada zatem ryzyko śmierci poniesionej w walce[15]. Poborowi są dziś zdrowsi i mają większe szanse na wyleczenie się z ran. Jedyne dane dotyczące przemocy, które Pinker rozważał w sposób spójny, dotyczą ofiar śmiertelnych, ale jego wykresy wyglądałyby inaczej, gdyby uwzględnił próby zadania obrażeń cielesnych. Liczba ofiar celowej przemocy jest miernikiem skutków, a nie zamiarów.

Znajomość odsetka zabitych w wyniku działań wojennych (i ogólniej rzecz biorąc, wskutek przemocy) nie pomoże nam zrozumieć procesów społecznych i politycznych. Liczby wymagają określonego kontekstu. Nawet w czasie drugiej wojny światowej niektóre części świata pozostawały poza obrębem działań wojennych. Rządy i poszczególni ludzie nie oceniają ryzyka na podstawie globalnego prawdopodobieństwa, lecz konkretnych sytuacji. To, że w naszych czasach mniej niż jeden procent ludności świata ginie w walce, jest marną pociechą dla człowieka stojącego oko w oko z uzbrojonym po zęby przeciwnikiem. Afrykanki, która właśnie urodziła dziecko, też nie obchodzi wskaźnik umieralności niemowląt w Ameryce Północnej.

Druga słabość argumentacji Pinkera polega na tym, że usilnie starał się on dowieść postępu cywilizacji. Przekonywał, że wraz z uprzemysłowieniem i liberalizacją handlu malały korzyści płynące z wojny, natomiast jej koszty i związane z nią ryzyko pozostawały bardzo wysokie[16]. Podboje terytorialne obiecywały niegdyś duże zyski przy niewielkich nakładach. Jednakże w połowie minionego wieku państwa w znacznej mierze straciły ochotę do opanowywania i eksploatowania nowych ziem, a pod koniec stulecia większość terytoriów, będących swego czasu koloniami, znalazła się z powrotem w rękach ich rdzennych mieszkańców. Wojna oznaczała zadłużenie, przestawienie przemysłu na produkcję uzbrojenia i ograniczenie wymiany handlowej. Krótko mówiąc, wojny stały się nie tylko bardziej niebezpieczne, ale też mniej zyskowne.

Kontynuując swoje rozważania, Pinker usiłował wykazać, że ludzkość powoli uczyła się na własnych błędach. Dzięki temu, mimo godnych ubolewania wyjątków i zdarzających się przypadków regresu, coraz skuteczniej unikała przemocy. Jeśli historię potraktować jako manichejską walkę anielskiego dobra z demonicznym złem, tylko proces cywilizacyjny może wytłumaczyć spadek liczby konfliktów. Siła zbrojna sama w sobie stanowi problem, nie może więc być częścią jego rozwiązania. Zasada równowagi sił zaczęła budzić odrazę, bo skazywała państwa na ciągłą anarchię, zakładając, że przywódcy „muszą się zachowywać jak psychopaci i brać pod uwagę wyłącznie interes narodowy własnego kraju, nie uwzględniając w swoim postępowaniu sentymentalnych (i samobójczych) rozważań moralnych”[17]. Pinker odrzucał tezę, że w ostatnich czasach państwa wyrzekły się wojny, ponieważ uznały ją za działanie nieroztropne. Nie dostrzegał takiego efektu i nie uważał, by w ciągu dziejów istniała współzależność „między destrukcyjnością uzbrojenia a liczbą śmiertelnych ofiar konfliktów”[18].

Do wojen między państwami rzeczywiście dochodzi dziś rzadko, ale i wcześniej nie były one zbyt częste. W okresie po 1945 roku liczba wojen międzypaństwowych pozostawała niska, a do wojny między wielkimi mocarstwami w ogóle nie doszło (chociaż niewiele brakowało podczas konfliktu koreańskiego 1950–1953). Jednakże z danych dotyczących wojen domowych wyłania się inny obraz. Ich liczba po 1945 roku stopniowo rosła i osiągnęła maksimum na początku lat dziewięćdziesiątych. W 2014 roku na świecie toczyło się 40 konfliktów zbrojnych (o sześć więcej niż w roku poprzednim), najwięcej od 1999 roku. Stały się też one bardziej krwawe: około jednej czwartej z nich pochłonęło ponad 90 procent ogółu ofiar śmiertelnych[19]. Nie zarysowała się żadna konsekwentna tendencja. Niektóre konflikty miały ogromny wpływ na skalę przemocy w sąsiednich państwach. Tak było w Wietnamie w latach sześćdziesiątych, Demokratycznej Republice Konga w latach dziewięćdziesiątych czy w Syrii w drugim dziesięcioleciu XXI wieku.

W roku 2011, tym samym, w którym ukazała się książka Pinkera, pięciu badaczy norweskich, opierając się na wynikach wszystkich dotychczasowych badań, pokusiło się o opracowanie modelu wewnętrznego konfliktu zbrojnego. Model ten odznaczał się dużą dokładnością. Norwegowie wzięli pod uwagę „najważniejsze czynniki strukturalne, które tłumaczyły początek, ryzyko oraz czas trwania konfliktu zbrojnego” i mogły pomóc w podjęciu trafnych decyzji politycznych. Zdaniem autorów jeśli na przykład istnieje duże prawdopodobieństwo, że około 2030 roku dojdzie do wojny domowej w Tanzanii, to „ONZ powinna uważnie przyglądać się sytuacji w tym kraju, aby w razie wybuchu takiego konfliktu szybko interweniować; powinna też szukać sposobów zlikwidowania przyczyn konfliktu”. Konkluzja była optymistyczna: w roku „2050 odsetek krajów, w których będzie trwał konflikt wewnętrzny, spadnie o połowę w porównaniu z chwilą obecną”[20].

Norwegowie zbadali czynniki ważne dla analizy przyczyn wojen domowych i długości ich trwania, takie między innymi, jak: wielkość kraju, demografia, w tym liczba bezrobotnych młodych ludzi, oraz wskaźniki rozwoju społeczno-gospodarczego. Rozwój gospodarczy, wyższy poziom edukacji i opieki zdrowotnej sprzyjają stabilności wewnętrznej. Na tej podstawie badacze doszli do wniosku, że „główną przyczyną spadku liczby konfliktów” jest „proces zmniejszania się ubóstwa, który zdaniem specjalistów ONZ ma trwać w następnych dziesięcioleciach”. Zaledwie kilka lat pokoju może znacznie zwiększyć szansę zniszczonego wojną kraju, by na zawsze wyeliminować przemoc. Autorzy analizy podkreślali wielkie „znaczenie pomocy dla krajów, w których zakończyła się wojna domowa, w postaci operacji pokojowych i innych działań interwencyjnych”. Działania te mogą mieć różny charakter: od pilnowania przez siły pokojowe, czy obie strony przestrzegają rozejmu, po zmuszanie opornych do porozumienia.

Niestety, dość szybko wyszły na jaw luki tej koncepcji. Norwegowie opierali się na danych do roku 2010, nie wzięli więc pod uwagę późniejszych konfliktów, zwłaszcza wojny domowej w Syrii. W wywiadzie przeprowadzonym pod koniec roku 2012 jeden z badaczy przyznał, że jeśli chodzi o konflikty bliskowschodnie, nie ma wyraźnej korelacji między rozwojem społeczno-gospodarczym a pokojem wewnętrznym. Walki w Syrii i Libii pokazały, że „w modelu trzeba też uwzględnić procesy demokratyzacyjne”[21]. Problem miał zatem ogólniejszy charakter. Skupiając się na czynnikach strukturalnych, zwiększających prawdopodobieństwo wojny domowej, autorzy modelu nie uwzględnili wydarzeń politycznych, w szczególności wstrząsów w świecie muzułmańskim, które doprowadziły do powstania nowych, bardzo radykalnych ruchów.

Wojna jest więc zjawiskiem trudnym do przewidzenia. Po okresie optymizmu na początku drugiej dekady XXI wieku nastąpił przypływ pesymizmu. Krwawe konflikty na Ukrainie i w Syrii trafiły na pierwsze strony gazet, przypominając o straszliwych kosztach wojny. Osiągnięcie przez Chiny pozycji pełnoprawnego mocarstwa zapowiadało zaburzenia w systemie stosunków międzynarodowych. Kierownictwo państwa rosyjskiego usztywniło swoje stanowisko. Prezydent Putin akcentował znaczenie potęgi wojskowej Rosji, a Donald Trump po objęciu stanowiska prezydenta również nadał polityce Stanów Zjednoczonych bardziej nacjonalistyczny kurs. Pojawiły się obawy, że państwa nie będą radzić sobie ze skutkami kryzysów gospodarczych albo zmian klimatycznych i pogrążą się w odmętach wojny domowej lub konfliktów z sąsiadami o ograniczone zasoby.

Zagadnienie ryzyka i prawdopodobnego charakteru przyszłej wojny od dawna interesowało polityków, wojskowych, dyplomatów, prawników, dziennikarzy i powieściopisarzy. W grę wchodzi wiele kwestii, takich jak ambicje mocarstwowe, wiarygodność sojuszników, wyniki potencjalnych starć zbrojnych, postawa uciskanych narodów, rola najnowocześniejszej broni, środki łagodzenia szkodliwych skutków wojny i znaczenie konferencji międzynarodowych. Sprawy te rozważa się coraz bardziej fachowo w specjalistycznych instytucjach doradczych, na wydziałach stosunków międzynarodowych, w rządowych sztabach planistycznych, odpowiednich komórkach ośrodków dowodzenia i sekcjach prognostycznych największych firm produkujących wyposażenie dla wojska. Od opinii tych gremiów zależy, czy ich klienci będą mieli świadomość ryzyka wojny, czy też zostaną zaskoczeni przez konflikt, którego można było uniknąć, lub przegrają wojnę, choć mogli liczyć na zwycięstwo.

Ludzie piszący o przyszłej wojnie rzadko decydowali się na przewidywanie przyszłości nie tylko z oczywistego powodu – prognozowanie jest wszak trudne i najczęściej okazuje się błędne – ale też dlatego, że celem takich futurologicznych rozważań było przede wszystkim uświadomienie czytelnikom potencjalnych niebezpieczeństw lub ekscytujących perspektyw. Ich autorzy chcieli pokazać, w jaki sposób można by zwiększyć bezpieczeństwo lub odwrócić katastrofę; zachęcali więc rządy do zwiększenia wydatków na wojsko, do zmiany priorytetów, zwrócenia uwagi na zagrożenie ze strony rosnącego w siłę mocarstwa, do zdwojenia wysiłków w celu rozwiązania najpilniejszych sporów albo doprowadzenia do zakazu pewnych kategorii broni, a nawet delegalizacji samej wojny. Jedni z żelazną logiką ukazywali szaleństwo wojny, inni z pasją ostrzegali przed okropnościami działań wojennych. Jedni opracowywali systematyczne analizy, w coraz większej mierze stosując metody nauk społecznych, inni preferowali literacką formę wypowiedzi.

Bez względu na to, czy wrócimy do naiwnego optymizmu sprzed pierwszej wojny światowej, pełnego obaw realizmu poprzedzającego drugą wojnę czy do prób oswojenia przerażającej perspektywy konfliktu jądrowego, literatura o przyszłej wojnie ma swoją wartość. Mówi nam, jakie wcześniej przyjmowano założenia, czego się obawiano oraz jakie rozwiązania proponowano i z jakiego powodu. Dzięki niej dowiadujemy się, co sądzono o konfliktach, które mogą doprowadzić do wojen, o rywalizacji między państwami i czynnikach decydujących o sukcesie jednej lub drugiej strony. A poznawszy, jak wyobrażano sobie przyszłość, która dla nas jest już przeszłością, łatwiej zrozumiemy, dlaczego doszło do pewnych wydarzeń, a ludzie stali się więźniami swoich doświadczeń i nie zauważali tego, co było oczywiste dla późniejszych pokoleń, niektórzy zaś widzieli jasno jak Kasandra, co nastąpi, lecz nikt ich nie słuchał. Inaczej mówiąc, przyszłość wojny ma konkretną i wiele mówiącą przeszłość.

Niektóre wizyjne utwory literackie wybiegają daleko w przyszłość; najbardziej znane z nich to oczywiście powieści Herberta George’a Wellsa. Jednakże większość piszących o przyszłej wojnie przedstawiała światy przypominające ich własny świat. Autorzy ukazywali różne warianty rozwoju sytuacji, a to, czy warianty te zostaną urzeczywistnione, zależało, ich zdaniem, od zastosowania odpowiednich środków, na przykład podjęcia rozważnych działań militarnych albo rozmaitych zabiegów w celu rozwiązania konfliktu. Dlatego książki o wojnie często dotyczyły pokoju, w tym planów ostatecznego wyeliminowania wojny. Ich tematem była też współczesna autorom rzeczywistość, ponieważ wychodzili oni od istniejącej sytuacji społecznej, politycznej i ekonomicznej, a także ówczesnego stanu techniki. Wiarygodna wizja przyszłości nawiązywała do wydarzeń i tendencji znanych czytelnikom.

W literaturze poświęconej przyszłej wojnie powracają dwa główne wątki. Po pierwsze, rosnąca świadomość, jak trudno jest zapanować nad żywiołem wojny, aby ograniczyć jego niszczące skutki w czasie i przestrzeni; po drugie, co wiąże się z pierwszym, poszukiwanie rozstrzygającego czynnika, który mógłby zadać nieprzyjacielowi druzgocący cios, zwycięsko i szybko kończąc wojnę. Rozważania o przyszłej wojnie często sprowadzały się do obmyślania strategii, które mogłyby zapewnić jej szybkie zakończenie – obiecujących, jeśli realizowanych przez własny kraj, lecz niebezpiecznych w razie zastosowania ich przez nieprzyjaciela. Znacznie mniej miejsca poświęcano natomiast skutkom pierwszego uderzenia, które nie zdołało unicestwić przeciwnika, albo kwestii, w jakim stopniu przebieg wojny determinują czynniki niewojskowe, takie jak tworzenie i zrywanie sojuszów, potencjał gospodarczy i demograficzny albo gotowość społeczeństw do ponoszenia ofiar i akceptowania strat.

Uzasadniając, dlaczego pierwsze posunięcia w nadchodzącej wojnie mogą być skuteczniejsze niż te, których próbowano w poprzednich konfliktach, autorzy najczęściej wskazywali na nowe technologie lub rozwiązania taktyczne. Łatwiej bowiem przewidzieć, jak będzie wyglądać nowa broń, niż jaki obrót przybierze sytuacja polityczna, bo nowe wynalazki najczęściej nie są tajemnicą. Karabiny maszynowe, okręty podwodne, samoloty, pojazdy pancerne, radar, rakiety, broń jądrowa, systemy naprowadzania, cyfryzacja i sztuczna inteligencja – wszystko to w swoim czasie oznaczało przewrót w sposobie myślenia o działaniach wojennych i warunkach koniecznych do odniesienia zwycięstwa.

Chociaż technikę uważano za główny motor zmian w sztuce wojennej, jej wpływ zależał od kontekstu politycznego. W wyniku rozpadu imperiów kolonialnych, a potem upadku komunizmu w Europie powstało wiele nowych państw. Sytuacja znacznej części z nich była kiepska: słabe instytucje polityczne, zacofana gospodarka, głębokie podziały społeczne. Wiele współczesnych konfliktów wynikło stąd, że władze tych państw bez powodzenia usiłowały znaleźć radę na permanentną niestabilność polityczną, a ich nieudane starania wywoływały zaburzenia w całym regionie. Na to nakładały się interwencje państw trzecich, które próbowały usunąć przyczyny i skutki regionalnych konfliktów.

W czasach zimnej wojny prowadzono intensywne badania nad tym, jak może dojść do wojny między mocarstwami i co będzie, gdy taka wojna wybuchnie. Znacznie mniej uwagi poświęcano natomiast wojnom domowym, chociaż były one znacznie częstsze i nierzadko wyjątkowo krwawe. Zawsze istniały scenariusze wojny wielkich mocarstw, a nawet porozumień pokojowych między nimi. Jeśli jednak chodzi o wojny domowe i interwencje innych państw w celu doprowadzenia do ich końca i złagodzenia ich skutków, scenariusze niemal zawsze improwizowano. Im głębiej wnikano w konflikty wewnętrzne konkretnych społeczeństw, tym bardziej musiano rozciągać przyjęte definicje wojny. Pod określenie to mogła podpadać zarówno krótkotrwała wojna jądrowa niszcząca całe cywilizacje, jak i okrutna wojenka lokalna, ciągnąca się latami przy biernej postawie państw ościennych. Sensowne stało się więc pytanie, czy w takim razie brutalne wojny gangów, skryte przed oczami świata w slumsach współczesnych metropolii, nie powinny zostać zaliczone do konfliktów zbrojnych?

Przyszłość jest trudna do przewidzenia, bo zależy od decyzji, które jeszcze nie zostały podjęte, między innymi przez rządy różnych krajów, w okolicznościach nie do końca znanych. Pytamy o przyszłość nie po to, żeby ulegać fatalizmowi, ale by podejmować lepsze decyzje. Podkreślając ten aspekt myślenia o wojnie, pokoju i używaniu siły zbrojnej, staram się w tej książce przypomnieć, że historię tworzą ludzie, którzy nie wiedzą jeszcze, co się stanie. Wiele wydarzeń, których oczekiwano z nadzieją lub lękiem, nigdy nie nastąpiło. Z kolei wydarzenia, do których doszło, czasami uważano po fakcie za nieuchronne, chociaż wcześniej rzadko za takie uchodziły. „Historię – mówi John Comaroff – można z pożytkiem badać jako ciąg przełomowych wydarzeń, które razem ukazują nasze błędne rozumienie teraźniejszości”[22].

Opracowania o przyszłej wojnie omawiam w kontekście czasów, w których powstały. Zamierzam nie tylko ocenić, na ile prorocze okazały się wizje autorów albo czy mogli oni wykazać się lepszym zmysłem przewidywania, biorąc pod uwagę ówczesny stan wiedzy o nowej broni lub o minionych wojnach, lecz także przeanalizować obowiązujące koncepcje przyczyn konfliktów zbrojnych oraz ich prawdopodobnego przebiegu. To, w jaki sposób ludzie wyobrażali sobie wojny przyszłości, miało wpływ na ich prowadzenie i przebieg, kiedy w końcu do nich dochodziło. Wojny nieprzewidziane, które przybrały formy, jakich wcześniej sobie nie wyobrażano, skłaniały uczestników i komentatorów do rozważań nad ich genezą i nad tym, czy można było prowadzić je w inny, lepszy sposób. Skupiam się przede wszystkim, choć nie wyłącznie, na Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Wybrałem te kraje nie tylko dlatego, że znam je najlepiej, ale ponieważ od dawna zajmują one czołowe miejsca w hierarchii międzynarodowej. Ze względu na ich mocarstwową pozycję rządy tych państw interesowały się bardziej niż władze innych krajów różnymi zagrożeniami; cechowała je więc globalna perspektywa i wrażliwość na wszelkie zaburzenia status quo, które im odpowiadało.

Prezentowana książka jest podzielona na trzy części. W pierwszej omawiam okres od połowy XIX wieku do zakończenia zimnej wojny około 1990 roku. W okresie tym doszło do przełomowych wynalazków w dziedzinie techniki i praktyki działań wojennych; toczyły się dwie wojny światowe, a ludzie żyli w strachu przed jeszcze bardziej niszczycielską trzecią wojną. Punktem wyjścia jest wyidealizowany model działań wojennych, w których główną rolę odgrywały rozstrzygające bitwy. Kładziono w nim nacisk na osiągnięcie maksymalnego efektu pierwszego uderzenia w nadziei, że dzięki temu konflikt będzie ograniczony i krótkotrwały. Model ten zaczął się załamywać nie tylko z powodu trudności z szybkim kończeniem wojen, ale także ze względu na rosnące znaczenie sfery cywilnej jako siły stawiającej opór obcym wojskom oraz celu ich ataków. Atakowanie cywilów miało utrudnić nieprzyjacielowi prowadzenie wojny, zmusić go do starań o pokój, a w skrajnych wypadkach doprowadzić do wytępienia ludności cywilnej. Podczas drugiej wojny światowej wszystkie te tendencje osiągnęły apogeum: naziści dążyli do eksterminacji ludności żydowskiej w Europie, na terenach okupowanych toczyła się wojna partyzancka, a wielkie miasta niszczono zmasowanymi nalotami, czego kulminacją było zrzucenie dwóch bomb atomowych w sierpniu 1945 roku. Po wynalezieniu broni jądrowej możliwe stało się zniszczenie całych cywilizacji. Dlatego stosunki między wielkimi mocarstwami cechowała odtąd wielka ostrożność, bo wojna stała się niezwykle ryzykowna. Aby uniezależnić się od broni jądrowej, zaczęto szukać nowych sposobów walki konwencjonalnej przy użyciu nowych technologii. Ponieważ Zachód musiał być przygotowany do takich wojen, stały się one głównym tematem zarówno literatury fachowej, jak i powieści poświęconych przyszłej wojnie.

Druga część książki obejmuje okres po roku 1990. Największym zaskoczeniem okazały się wtedy nie przebiegłe sposoby, które wymyślił nieprzyjaciel w celu pokonania Zachodu, ale gwałtowny rozpad Związku Sowieckiego, a wraz z nim Układu Warszawskiego. Zagrożenie sowieckie, dominujące dotąd we wszystkich rozważaniach o przyszłej wojnie, nagle przestało istnieć. Z braku oczywistych scenariuszy wielkiej wojny ustały w tej dziedzinie wszelkie wysiłki intelektualne i polityczne. Zainteresowanie badaczy i polityków skupiło się na wojnach domowych nie dlatego, że były one nowym zjawiskiem, ale ponieważ zaczęły absorbować siły i środki mocarstw zachodnich. W tym czasie nie istniała spójna teoria objaśniająca charakter wojen domowych i dająca wskazówki do działań interwencyjnych. Analizując bieżące konflikty, teoretycy i praktycy mieli nadzieję określić charakter przyszłych starć zbrojnych. Napotkali jednak duże trudności. Po bliższym wniknięciu w naturę wojen domowych często przekonywali się, że są one o wiele bardziej skomplikowane i trudne do zrozumienia, niż się wydawało.

Do interwencji w Afganistanie i w Iraku skłoniły Zachód nie względy humanitarne, lecz zamach Al-Kaidy na Stany Zjednoczone 11 września 2001 roku. Wyniki tych interwencji stały się kubłem zimnej wody na rozpalone głowy. Okazało się, że bardzo trudno o odpowiednie połączenie działań wojskowych z reformami społecznymi, dzięki któremu można by pokonać partyzantkę i zapewnić stabilność krajom spustoszonym przez wojnę. Żeby uciec z pułapki permanentnego konfliktu, należało wzmocnić chwiejne struktury państwowe. To jednak wymagało znacznego wsparcia z zewnątrz, które najczęściej było nieosiągalne, zwłaszcza bez wiarygodnego lokalnego przywództwa. I tak oto w ciągu ćwierćwiecza po zakończeniu zimnej wojny, głębszej i bardziej realistycznej znajomości źródeł konfliktów w krajach niezachodnich towarzyszył wzrost zachodniego interwencjonizmu. Wzrost ten, wynikający z większych ambicji i potrzeby zaangażowania, trwał tak długo, aż jego skutki przyniosły rozczarowanie i potwierdziły opinie tych, którzy radzili nie wtrącać się do takich konfliktów. Podjęto zatem próby stworzenia nowego modelu przyszłej wojny, ale zakończyły się one niepowodzeniem.

W części trzeciej zobaczymy, jak po wygaśnięciu entuzjazmu dla zagranicznych interwencji na pierwszy plan znów wysunął się konflikt między wielkimi mocarstwami. Rosja wyraźnie pokazała, że będzie twardo bronić swoich interesów, a Chiny dzięki szybkiemu rozwojowi gospodarczemu zaczęły zagrażać amerykańskiej dominacji w rejonie Azji i Pacyfiku. Wynalazki w dziedzinie robotyki i sztucznej inteligencji dodały wiarygodności futurystycznym wizjom bitew staczanych przez automaty i stworzyły perspektywę eleganckiej i niemal odhumanizowanej wersji klasycznej wojny. Doświadczenie podpowiadało, że wielkie mocarstwa powinny zachować daleko posuniętą ostrożność, jeśli chodzi o bezpośrednią wojnę między nimi, i stosować środki pośrednie, takie jak cyberataki albo walka informacyjna. Tym wyidealizowanym modelom przyszłej wojny i nieustannemu lękowi przed nuklearną konfrontacją towarzyszyła ponura codzienność ciągnących się bez końca wojen domowych. Skłaniały one państwa trzecie do interwencji, które równie dobrze mogły przybliżyć, jak i oddalić zakończenie konfliktu. Nie ma już zatem dominującego modelu przyszłej wojny, istnieje tylko jej dość mglista koncepcja i liczne hipotetyczne możliwości.

Przyszła wojna

Подняться наверх