Читать книгу Sprawa osobista - Lee Child - Страница 10
2
ОглавлениеDomyślałem się, że po starcie z McChord skręciliśmy na wschód. Nie mieliśmy zresztą wielkiego wyboru. Na zachodzie była Rosja, Japonia i Chiny i wątpiłem, by tak mały samolot miał tak duży zasięg. Zapytałem stewarda, dokąd lecimy, na co odparł, że nie widział naszego planu lotu. Gówno prawda. Nie cisnąłem go jednak. Jeśli chodzi o inne tematy, okazał się całkiem rozmowny. Poinformował mnie, że samolot to gulfstream IV, który w wyniku postępowania federalnego skonfiskowano nieuczciwemu funduszowi hedgingowemu i przydzielono siłom powietrznym do transportu VIP-ów. Jeżeli tak, to VIP-y sił powietrznych miały nie lada szczęście. Samolot był super. Cichy i solidny, z niesamowitymi fotelami. Rozkładały się w dowolny sposób. A w kąciku kuchennym była kawa. Z prawdziwego ekspresu. Powiedziałem facetowi, żeby go nie wyłączał i że sam będę brał dolewki. Docenił to. Potraktował chyba jako oznakę szacunku. Tak naprawdę nie był oczywiście stewardem. Był kimś w rodzaju ochroniarza, przydzielonym do eskorty, dość twardym, by podołać swoim obowiązkom, i dumnym, że to rozumiem.
Patrzyłem przez okno, przyglądając się najpierw Górom Skalistym, które nisko na dole porośnięte były ciemnozielonymi drzewami, a wysoko na górze pokryte oślepiającym śniegiem. Potem pojawiła się szachownica brązowych pól uprawnych, bez końca zaorywanych, obsiewanych i koszonych, i z rzadka pokrapianych deszczem. Po ukształtowaniu terenu poznałem, że zahaczyliśmy o koniuszek Dakoty Południowej, i zanim znaleźliśmy się nad Iowa, zobaczyłem kawałek Nebraski. Co ze względu na geometryczne zawiłości lotów na dużych wysokościach oznaczało, że zmierzamy raczej na południe. Trasą koła wielkiego. Wyglądającą dziwnie na płaskiej papierowej mapie, ale pasującą jak ulał do kulistej planety. Zmierzaliśmy do Kentucky, Tennessee albo Karoliny Północnej lub Południowej. Może nawet do Georgii.
Mijały kolejne godziny, wypiłem dwa dzbanki kawy i w końcu ziemia zaczęła się przybliżać. Z początku wydawało mi się, że to Wirginia, ale potem zdałem sobie sprawę, że jesteśmy w Karolinie Północnej. Zobaczyłem dwa miasta, które wyglądały na Winston-Salem i Greensboro. Pojawiły się po lewej stronie i zostały w tyle. Co oznaczało, że lecimy na południowy wschód. Żadnych większych miast aż do Fayetteville. Lecz tuż wcześniej jest Fort Bragg. Czyli miejsce, gdzie mieści się dowództwo sił specjalnych. Naturalne środowisko O’Daya.
Kolejny błąd. A właściwie trafna odpowiedź, ale tylko jeśli chodzi o nazwę. Wylądowaliśmy w wieczornym mroku w miejscu, które było kiedyś Bazą Sił Powietrznych Pope, ale później zostało przekazane siłom lądowym. Teraz było to po prostu Pope Field, położone w samym rogu o wiele większego Fort Bragg. Reformy. Politycy zrobią wszystko, żeby zaoszczędzić parę dolców.
Kołowaliśmy dość długo, malutcy na płycie mogącej pomieścić całe lotnicze eskadry. W końcu stanęliśmy przy niewielkim budynku administracyjnym. Zobaczyłem tabliczkę z napisem 47. Jednostka Logistyki, Dowództwo Wsparcia Taktycznego. Pilot wyłączył silniki, a steward otworzył drzwi i opuścił trap.
– Które drzwi? – zapytałem.
– Czerwone.
Zbiegłem na dół i ruszyłem po ciemku przed siebie. Były tylko jedne czerwone drzwi. Otworzyły się, kiedy dzieliły mnie od nich dwa metry. Wyszła przez nie młoda kobieta w czarnym żakiecie i spódnicy. Ciemne rajstopy. Porządne buty. Bardzo młoda kobieta. Na pewno nie przekroczyła trzydziestki. Miała blond włosy, zielone oczy i twarz w kształcie serca. Na której widniał szeroki powitalny uśmiech.
– Jestem Casey Nice – powiedziała.
– Casey i jak dalej?
– Nice.
– Jack Reacher.
– Wiem. Pracuję w Departamencie Stanu.
– W Waszyngtonie?
– Nie, tutaj.
Co było nawet logiczne. Siły specjalne są zbrojnym ramieniem CIA, ta faktycznym ramieniem Departamentu Stanu, a pewne decyzje wymagają udziału wszystkich zainteresowanych stron. Stąd obecność Casey Nice w bazie, pomimo młodego wieku. Może była strategicznym geniuszem. Kimś w rodzaju cudownego dziecka.
– Jest tutaj Shoemaker? – zapytałem.
– Wejdźmy do środka – powiedziała.
Zaprowadziła mnie do małego pokoiku z szybą ze zbrojonego szkła. W środku były trzy fotele, każdy z innego kompletu, wszystkie trochę żałosne i opuszczone.
– Usiądźmy – zaproponowała.
– Po co tu przyleciałem?
– Najpierw musi pan zdać sobie sprawę, że wszystko, co pan od tej chwili usłyszy, jest ściśle tajne. Za ujawnienie tych informacji grozi poważna kara.
– Dlaczego chce mi pani zdradzić tajne informacje? Widzi mnie pani po raz pierwszy w życiu. Nic pani o mnie nie wie.
– Puszczono w obieg pańskie dossier. Ma pan certyfikat bezpieczeństwa. Nie został nigdy uchylony. Wciąż pana obowiązuje.
– Czy wolno mi wstać i odejść?
– Wolałabym, żeby pan został.
– Dlaczego?
– Chcemy z panem porozmawiać.
– Departament Stanu?
– Akceptuje pan to, co powiedziałam o ściśle tajnych informacjach?
Pokiwałem głową.
– Czego chce ode mnie Departament Stanu?
– Mamy pewne zobowiązania.
– To znaczy?
– Ktoś oddał strzał do prezydenta Francji.
– W Paryżu.
– Francuzi zaapelowali o międzynarodową współpracę. W celu odnalezienia sprawcy.
– To nie byłem ja. Byłem w LA.
– Wiemy, że to nie pan. Nie ma pana na liście.
– Jest jakaś lista?
Zamiast odpowiedzieć, wsunęła dłoń między żakiet i bluzkę, wyciągnęła stamtąd złożoną kartkę i mi podała. Papier ogrzał się od jej ciała i lekko wygiął. Ale nie było na nim listy. To był skrócony raport z naszej ambasady w Paryżu. Najprawdopodobniej od szefa komórki CIA. Najważniejsze fakty.
Odległość, z jakiej oddano strzał, była wyjątkowa. Ustalono, że kryjówka snajpera znajdowała się na balkonie apartamentu oddalonego o tysiąc trzysta metrów od miejsca zamachu. Prezydent Francji stał na ustawionym na ulicy podium, osłonięty po bokach taflami grubego kuloodpornego szkła. Jakiś nowy, ulepszony materiał. Z wyjątkiem samego prezydenta nikt nie widział strzału. On sam zobaczył niewiarygodnie odległy, niewielki płomień wylotowy, wysoko i daleko po swojej lewej stronie, a następnie, po ponad trzech długich sekundach, na szybie pojawiła się mała biała gwiazdka, zupełnie jakby siadł na niej blady owad. Długi, bardzo długi strzał. Ale szyba wytrzymała, a odgłos uderzającego w nią pocisku spowodował natychmiastową reakcję i na prezydenta skoczył tłum ochroniarzy. Później odnaleziono wystarczająco dużo fragmentów, by ustalić, że był to przeciwpancerny pocisk kalibru .50.
– Nie ma mnie na liście, bo nie jestem aż tak dobry – powiedziałem. – Tysiąc trzysta metrów to ogromna odległość, jeśli mierzy się do celu wielkości głowy. Pocisk jest w powietrzu przez całe trzy sekundy. To tak, jakby puszczało się kamyk do bardzo głębokiej studni.
Casey Nice pokiwała głową.
– Lista jest bardzo krótka – oznajmiła. – Dlatego Francuzi są zaniepokojeni.
Nie zaniepokoili się od razu. To było jasne. Według zbiorczego raportu przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny byli dumni z tego, że zabezpieczyli się na tak dużą odległość i mają takie znakomite kuloodporne szyby. Ale potem dotarła do nich rzeczywistość i zaczęli wydzwaniać po całym świecie. Kto zna tak dobrego snajpera?
– Gówno prawda – powiedziałem.
– W której części? – zapytała Nice.
– Nie obchodzą was Francuzi. Nie aż tak bardzo. Być może wydalibyście stosowne pomruki i kazalibyście stażystom coś odpisać. Ale ta historia wylądowała na biurku Toma O’Daya. Co najmniej na pięć sekund. Co oznacza, że jest ważna. A potem, dwadzieścia osiem minut po moim telefonie, zameldował się po mnie komandos z SEALs i przewieźliście mnie przez kontynent prywatnym odrzutowcem. Jest oczywiste, że zarówno komandos, jak i odrzutowiec byli w pogotowiu, ale jest tak samo oczywiste, że nie mieliście pojęcia, gdzie jestem i kiedy zadzwonię, więc musieliście mieć w pogotowiu całą masę komandosów i całą masę odrzutowców, tu, tam i gdzie indziej, w całym kraju, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Na wszelki wypadek. A skoro chodziło wam o mnie, chodzi wam z pewnością i o innych. Zabezpieczacie się na wszystkie strony.
– Sytuacja bardzo by się skomplikowała, gdyby okazało się, że snajper jest Amerykaninem.
– Dlaczego miałby nim być?
– Mamy nadzieję, że nie jest.
– Co takiego mogę dla was zrobić, co warte jest prywatnego odrzutowca?
W jej kieszeni zadzwonił telefon. Odebrała go, przez chwilę słuchała i schowała.
– Wyjaśni to panu generał O’Day – powiedziała. – Jest gotów się z panem spotkać.