Читать книгу Król z bliznami - Leigh Bardugo - Страница 9

Оглавление

Dima usłyszał, że drzwi do stodoły zatrzasnęły się, zanim ktokolwiek inny zwrócił na to uwagę. W małym wiejskim domu buzowało w kuchni jak w garze na ogniu, okna były szczelnie pozamykane z powodu wichury, powietrze było ciepłe i wilgotne. Ściany trzęsły się od gwaru, kiedy bracia Dimy gadali jeden przez drugiego i pokrzykiwali, a matka nuciła nieznaną Dimie piosenkę i sobie do niej przytupywała. Trzymała na kolanach rozerwany rękaw jednej z koszul ojca, jej igła dziobała naprężony materiał w nieregularnym rytmie gorliwego wróbla, wełniana nić z motka snuła się między jej palcami jak smakowity robaczek.

Dima był najmłodszym z sześciu chłopców, dzieckiem, które urodziło się jego matce późno, na długo po tym, jak doktor przejeżdżający przez ich wioskę każdego lata powiedział jej, że nie będzie miała więcej dzieci. „Niespodziewane błogosławieństwo” lubiła mawiać mama, tuląc Dimę i go hołubiąc, kiedy inni szli zajmować się swoimi obowiązkami. „Niechciana gęba do żywienia” szydził zaś jego starszy brat Pyotr.

Z powodu swojego wieku Dima był często pomijany w żartach braci, zapominano o nim podczas hałaśliwych domowych utarczek i dlatego właśnie tego jesiennego wieczoru, gdy stał przy miednicy i mył ostatnie garnuszki – już jego bracia zadbali o to, żeby zostawić je dla niego – tylko on usłyszał przeklęty trzask drzwi do stodoły. Zaczął mocniej szorować, postanawiając sobie, że skończy pracę i pójdzie do łóżka, zanim komukolwiek przyjdzie do głowy, żeby wysłać go z domu w noc. Słyszał ich psa, Mołnię, wyjącego na kuchennym ganku, żebrzącego o reszki i ciepłe miejsce do spania, kiedy wiatr przybrał na sile i wściekle zawodził.

Gałęzie uderzały w okna. Mama podniosła głowę, a ponury grymas jej ust się pogłębił. Krzywiła się, jakby mogła wysłać wiatr do łóżka bez kolacji.

– Zima przychodzi za wcześnie i za długo zostaje.

– Hmm – mruknął papa – zupełnie jak twoja matka.

Mama go kopnęła.

Zostawiła tej nocy mała szklaneczkę kvasu za kuchenką, prezent dla domowych duchów, które czuwały nad gospodarstwem i spały za starą żelazną kuchenką, żeby nie marznąć. A przynajmniej tak twierdziła mama. Papa przewracał tylko oczami i narzekał, że marnuje dobry kvas.

Dima wiedział, że kiedy wszyscy pójdą do łóżka, Pyotr wyżłopie napitek i zje kawałek piernika, który mama zostawiła zawinięty w skrawek materiału.

– Będzie cię straszył duch prababci – ostrzegał go czasem Dima, ale Pyotr ocierał tylko podbródek rękawem i odpowiadał:

– Nie ma żadnych duchów, głupku. Babka Galina została podwieczorkiem dla cmentarnych robaków i to samo stanie się z tobą, jak nie będziesz trzymał gęby na kłódkę.

Teraz Pyotr pochylił się i wymierzył Dimie brutalnego kuksańca. Dima często zastanawiał się, czy Pyotr wykonuje jakieś specjalnie ćwiczenia, żeby mieć bardziej szpiczaste łokcie.

– Słyszysz to? – zapytał Pyotr.

– Nie mam czego słyszeć – powiedział Dima z zaciskającym się sercem.

Drzwi stodoły...

– Coś tam jest, ujeżdża wichurę.

Czyli brat tylko próbował go nastraszyć.

– Nie bądź głupi – odpowiedział z ulgą Dima.

– Posłuchaj – powiedział Pyotr, i kiedy wiatr zatrząsł dachem i ogień zatrzaskał w piecu, Dima pomyślał, że słyszy coś jeszcze w nawałnicy: przenikliwy, daleki krzyk jak wycie głodnego zwierzęcia albo zawodzenie dziecka. – Kiedy wiatr przelatuje przez cmentarz, budzi duchy wszystkich dzieci, które umarły, zanim nadano im imiona świętych. To malenczki. Ruszają w poszukiwaniu dusz, które mogłyby ukraść, żeby wkupić się do nieba. – Pyotr pochylił się i palcem szturchnął Dimę w ramię. – Zawsze biorą najmłodszych.

Dima miał osiem lat, dość, żeby wiedzieć swoje, ale mimo to jego wzrok powędrował do ciemnych okien i na oświetlone księżycem podwórze, gdzie drzewa gięły się i trzęsły na wietrze. Wzdrygnął się. Mógłby przysiąc, w tej jednej chwili naprawdę mógłby przysiąc, że widział cień przemykający przez podwórze, ciemną plamę znacznie większą niż ptak.

Pyotr roześmiał się i obryzgał go wodą z mydlinami.

– Słowo daję, z każdym dniem robisz się coraz głupszy. Kto by chciał takie nic jak ta twoja duszyczka?

„Pyotr jest zły, bo przed tobą to on był najmłodszy”, zawsze powtarzała Dimie mama. „Musisz postarać się być dobry dla brata, nawet jeśli jest starszy, a wcale nie jest mądrzejszy”.

Dima się starał. Naprawdę. Czasem jednak miał ochotę przykopać Pyotrowi w zadek i zobaczyć, jak mu się spodoba bycie poniżanym.

Wiatr osłabł i w nagłej ciszy nic nie zagłuszało głośnego huku trzaskających drzwi, niosącego się echem po podwórzu.

– Kto zostawił otwarte drzwi do stodoły? – zapytał papa.

– To Dima miał zająć się dzisiaj zwierzętami – powiedział zadowolony z siebie Pyotr, a zebrani przy stole bracia zarechotali jak stadko podenerwowanych kwok.

– Zamknąłem drzwi! – zaprotestował Dima. – Porządnie założyłem sztabę!

Papa odchylił się w krześle.

– W takim razie tylko wyobraziłem sobie ten dźwięk, tak?

– On pewnie myśli, że to duch otworzył drzwi – zakpił Pyotr.

Mama podniosła wzrok znad szycia.

– Dima, musisz iść zamknąć drzwi i założyć sztabę.

– Ja to zrobię – powiedział Pyotr z pełnym rezygnacji westchnieniem. – Wszyscy wiemy, że Dima boi się ciemności.

Jednak Dima wyczuł, że to próba. Papa spodziewałby się po nim, że weźmie na siebie odpowiedzialność.

– Nie boję się. Oczywiście, że pójdę zamknąć stodołę.

Udał, że nie widzi zadowolonej z siebie miny Pyotra. Wytarł ręce, po czym włożył płaszcz i czapkę. Mama dała mu małą latarenkę.

– Pośpiesz się – powiedziała, podnosząc mu kołnierz, żeby szyja mu nie zmarzła. – Wracaj szybko, to otulę cię do snu i opowiem bajkę.

– Nową?

– Tak, i w dodatku ciekawą, o syrenach z północy.

– I będzie w niej magia?

– Mnóstwo. A teraz biegnij.

Dima zerknął przelotnie na ikonę Sankt Feliksa na ścianie przy drzwiach, na jego smutną twarz oświetloną migotliwą świecą, na pełne współczucia oczy, jakby święty wiedział, że na zewnątrz będzie zimno. Feliks został wbity na pal z połączonych gałęzi jabłoni, a potem ugotowany żywcem – a wszystko to raptem w kilka godzin po cudzie sadów. Nie krzyczał ani nie płakał, zasugerował jedynie wieśniakom, żeby go obrócili, aby się równo przyrumienił. Feliks nie bałby się burzy.

Kiedy tylko Dima otworzył kuchenne drzwi, wichura spróbowała wyrwać mu je z rąk. Zatrzasnął je za sobą i usłyszał szczęk zasuwki po drugiej stronie. Wiedział, że to tylko chwilowe, że to konieczność, ale nadal czuł, jakby go karano. Obejrzał się na rozświetlone okna, zmuszając się do zejścia po stopniach na mroczne podwórze, i naszła go okropna myśl, że gdy tylko opuści ciepło kuchni, rodzina o nim zapomni i jeśli nigdy nie wróci, nikt za nim nie zapłacze ani nie podniesie alarmu z powodu jego zniknięcia. Wiatr wymaże Dimę z pamięci wszystkich.

Przyjrzał się długiemu, oświetlonemu księżycem odcinkowi podwórza, który musiał pokonać, mijając klatki z kurczakami i szopę dla gęsi, w drodze do stodoły, gdzie miał schronienie ich stary koń Gerasim i ich krowa Mathilde.

– Wyposażony w stalowy zębaty lemiesz – szepnął, głaszcząc po drodze nowy pług, jakby to był szczęśliwy talizman.

Nie bardzo wiedział, dlaczego taki lemiesz jest lepszy, ale kiedy pług się zjawił, właśnie takie słowa z dumą powtarzał ojciec wszystkim sąsiadom, a Dimie podobało się, jaka siła w nich pobrzmiewa. Przy kuchennym stole toczyły się długie spory o ten pług, a także o wszystkie reformy rolnicze króla i kłopoty, jakie mogą ze sobą przynieść.

– Zmierzamy wielkimi krokami do następnej wojny domowej – narzekała mama. – Król działa zbyt pochopnie.

Jednak papa był zadowolony.

– Jak możesz się martwić, mając pełny brzuch i świeżo smołowany dach na głową? To pierwszy rok, kiedy zdołaliśmy zebrać na tyle duże plony, żeby sprzedać część na targu, a nie tylko się wykarmić.

– Bo król zmniejszył dziesięcinę diuka Radimova do ułamka jej dawnej wielkości! – krzyknęła mama.

– I powinno nam być z tego powodu przykro?

– Będzie nam przykro, kiedy diuk i jego szlachetnie urodzeni przyjaciele zamordują króla w łożu!

– Król Nikołaj to bohater wojenny! – powiedział papa, wymachując rękami, jakby można było przepędzić kłopoty niczym fajkowy dym. – Nie dojdzie do przewrotu bez poparcia armii.

Rozmowy powtarzały się w kółko, powracając do stale tych samych tematów, wieczór za wieczorem. Dima większości dyskusji nie rozumiał, wiedział tylko tyle, że powinien się modlić za młodego króla.

Gęsi gęgały i wierciły się w szopie, podenerwowane przez pogodę albo nerwowe kroki przechodzącego obok Dimy. Przed sobą widział wielkie drewniane drzwi stodoły kołyszące się, jakby budynek wzdychał – jakby drzwi były ustami, które go zassą wraz z głębokim wdechem. Lubił stodołę za dnia, kiedy światło słoneczne wpadało szparami między deszczułkami dachu, wszystko pachniało sianem, a po wnętrzu niosło się i parskanie Gerasima, i pełne dezaprobaty muczenie Mathilde. Jednakże nocą stodoła zamieniała się w pustą skorupę, czekającą, aż wypełni ją jakiś straszliwy stwór, coś przebiegłego, co mogło zostawić otwarte drzwi, żeby wywabić na dwór niemądrego chłopca. Dima bowiem dobrze wiedział, że naprawdę zamknął drzwi. Był tego pewny i nie potrafił przestać myśleć o malenczkich Pyotra, małych duchach polujących na duszę, żeby ją skraść.

Przestań! – zbeształ się w myślach. Pyotr sam otworzył drzwi, żebyś musiał wyjść na zimno albo narobić sobie wstydu, odmawiając wyjścia.

Dima pokazał jednak braciom i ojcu, że potrafi być odważny i ta myśl rozgrzała go, kiedy naciągnął kołnierz ku uszom i zadygotał na zimnym wietrze. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że nie słyszy już szczekania Mołni. A przecież kręciła się przy drzwiach, próbując zakraść się do kuchni, kiedy wyszedł na dwór.

– Mołnia? – zagadnął, ale wiatr porwał jego głos i poniósł ze sobą. – Mołnia! – zawołał, lecz tylko odrobinę głośniej.

Na wypadek gdyby coś innego niż pies nasłuchiwało.

Krok po kroku pokonał podwórze. Cienie drzew skakały i drżały na ziemi. Za lasem widział szeroką wstążkę drogi. Prowadziła aż do miasteczka, aż do cmentarza przykościelnego. Dima nie pozwolił, żeby jego wzrok podążył za drogą. Za łatwo mógł sobie wyobrazić powłóczące nogami ciało odziane w łachmany idące po trakcie i zostawiające za sobą grudki cmentarnej ziemi.

Usłyszał ciche skomlenie gdzieś pośród drzew. Wrzasnął. Żółte ślepia wpatrywały się w niego z mroku. Światło jego latarni padło na czarne łapy, zjeżoną sierść i wyszczerzone zęby.

– Mołnia! – Odetchnął z ulgą.

Cieszył się z głośnego jęku wiatru. Myśl, że bracia mogliby usłyszeć jego piskliwy, wstydliwy wrzask i wybiec na dwór, żeby ujrzeć ich biednego psiaka kryjącego się w krzakach, była zbyt straszna, żeby choćby ją rozważać.

– Chodź tu, malutka – nawoływał psa.

Mołnia przycisnęła brzuch do ziemi i położyła uszy płasko po sobie. Nie poruszyła się.

Dima obejrzał się na stodołę. Deska, która powinna leżeć płasko na drzwiach i blokować je w pozycji zamkniętej, leżała połamana na kawałki w zaroślach. Gdzieś ze środka usłyszał ciche, wilgotne węszenie. Czyżby ranne zwierzę zakradło się do stodoły? Może wilk?

Złote światło z okien domu wydawało się niemożliwie wręcz odległe. Może powinien zawrócić i wziąć kogoś do pomocy? Z pewnością nikt nie oczekiwał, że samotnie stawi czoło wilkowi. A jeśli w środku niczego nie ma? Albo jest tylko jakiś niegroźny kot, którego Mołnia trochę wytarmosiła? Wtedy wszyscy bracia by go wyśmiali, a nie jedynie Pyotr.

Szurając stopami, ruszył do stodoły. Trzymał latarenkę daleko przed sobą. Poczekał, aż wichura ucichnie i złapał drzwi za krawędź, żeby go nie uderzyły, kiedy będzie wchodził.

W stodole było ciemno, światło księżyca ledwie przesączało się między deskami. Podkradł się ostrożnie, zanurzając nieco bardziej w ciemność. Pomyślał o łagodnych oczach Sankt Feliksa, o ciernistym konarze jabłoni przebijającym mu serce. A wtedy nagle wichura poderwała się gwałtownie, jakby do tej pory jedynie łapała oddech. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem za Dimą, a słabe światełko latarni zgasło.

Na zewnątrz słyszał szalejący wicher, ale w stodole było cicho. Zwierzęta zamilkły, jakby na coś czekały. Czuł kwaśny odór ich strachu pośród słodkich aromatów siana. Czuł też coś jeszcze. Znał ten zapach z tych okazji, kiedy zabijali gęsi na święto – gorąca, miedziana woń krwi.

Wracaj do domu, powiedział sobie w duchu.

W ciemności coś się poruszyło. Dostrzegł blask księżyca, błysk czegoś, co mogło być oczami. A potem miał wrażenie, że kawałek cienia oderwał się i prześlizgnął przez stodołę.

Dima cofnął się krok, przyciskając bezużyteczną latarenkę do piersi. Cień miał na sobie resztki czegoś, co kiedyś mogło być wspaniałym przyodziewkiem i przez jedną ulotną, pełną nadziei chwilę Dima pomyślał, że jakiś podróżny wszedł do stodoły, żeby przespać wichurę. Jednak cień nie poruszał się jak człowiek. Miał za dużo gracji, przemiaszczał się za cicho, zgarbiony, przygięty ku ziemi. Chłopiec pisnął, kiedy cień podkradł się bliżej. Oczy miał lśniące niczym czarne zwierciadła, ciemne żyły biegły od zakończonych szponami palców, jakby zanurzył dłonie w atramencie. Smużki cienia przesuwające się po jego ciele jakby pulsowały.

Uciekaj, powiedział sobie Dima. Krzycz.

Pomyślał o tym, z jaką ufnością gęsi podchodziły do Pyotra; nie wydawały najmniejszego odgłosu protestu aż do ostatnich chwil, kiedy brat ukręcał im szyje. Głupie, myślał wtedy Dima, ale teraz zrozumiał.

Stwór uniósł się z kucek – czarna sylwetka, na której plecach rozwinęły się dwa ogromne skrzydła o krawędziach kłębiących się jak dym.

– Papo! – próbował krzyknąć Dima, ale z jego ust wydobył się ledwie podmuch wydechu.

Stwór zamarł, jakby skądś znał to słowo. Nasłuchiwał z przechyloną głową, a Dima cofnął się wtedy o kolejny krok, i potem jeszcze jeden.

Potwór natychmiast spojrzał na Dimę... i nagle znalazł się kilka cali od niego. Górował nad nim. Kiedy szare księżycowe światło padło na jego ciało, Dima zobaczył, że czarne plamy wokół ust i na piersi to krew.

Stwór pochylił się do przodu i wciągnął powietrze głęboko w płuca. Widziany z bliska miał rysy młodego mężczyzny, dopóki jego usta nie rozchyliły się i nie obnażyły długich, czarnych kłów.

Potwór się uśmiechał. Uśmiechał się, bo wiedział, że wkrótce się naje do syta. Dima poczuł, że coś ciepłego spływa mu po nodze i zorientował się, że się zmoczył.

Potwór skoczył.

Drzwi za Dimą otworzyły się z impetem: to wichura domagała się, żeby ją wpuścić. Rozległ się głośny trzask, kiedy wiatr zwalił stwora z nóg (jego stopy także były zaopatrzone w szpony) i cisnął nim o ścianę. Belki popękały od uderzenia, a stwór osunął się bezwładnie na ziemię.

Postać w szarym płaszczu weszła do stodoły, nienaturalny wiatr rozwiewał jej długie, czarne włosy. Księżyc oświetlił jej twarz i Dima krzyknął jeszcze głośniej, bo była zbyt piękna, żeby być zwykłą osobą, a to znaczyło, że musi być świętą. Umarł, a ona przyszła zabrać go do krainy szczęśliwości.

Ale nie pochyliła się, żeby wziąć go w ramiona, ani nie wypowiedziała cichych modlitw czy słów pociechy. Zamiast tego podeszła do potwora z wyciągniętymi przed siebie rękami. Była świętą-wojowniczką, jak Sankt Juris i Sankta Alina od Fałdy.

– Uważaj – zdołał szepnąć Dima, bojąc się, że stanie jej się krzywda. – On ma... takie zębiska.

Ale święta się nie bała. Szturchnęła potwora czubkiem buta i stwór przeturlał się na bok. Warknął, kiedy się ocknął. Dima ściskał latarenkę, jakby mogła zamienić się w tarczę.

Kilkoma szybkimi ruchami święta zakuła szponiaste łapy stwora w ciężkie kajdany. Szarpnęła za łańcuch, zmuszając go do wstania. Kłapnął na nią zębami, ale ona nie krzyknęła ani się nie wzdrygnęła. Pacnęła go w nos jak rozbrykanego domowego zwierzaka.

Stwór syknął, na darmo szarpiąc się w okowach. Machnął skrzydłami raz, drugi, próbując poderwać świętą w powietrze, ale ona złapała łańcuch w garść, a drugą rękę wyciągnęła przed siebie. Kolejny podmuch wiatru uderzył w bestię i cisnął nią o ścianę stodoły. Potwór spadł na ziemię, osunął się na kolana, zatoczył się do tyłu i zaczął się słaniać w zdumiewająco ludzki sposób, jak papa, kiedy wracał późno z karczmy. Święta szarpnęła za łańcuch. Mruknęła coś, a stwór znowu syknął. Wiatr wirował wokół nich.

To nie święta, zdał sobie sprawę Dima. To grisza. Żołnierz Drugiej Armii. Szkwalniczka, która panuje nad wiatrem.

Zdjęła szal i narzuciła go na głowę i ramiona stwora, a potem poprowadziła go obok Dimy. Potwór szarpał więzy i klapał zębami.

Rzuciła Dimie monetę.

– To za szkody – powiedziała z oczami błyszczącymi jak klejnoty w blasku księżyca. – Nic dzisiaj nie widziałeś, jasne? Trzymaj język za zębami, bo inaczej następnym razem nie będę go ciągnąć na smyczy.

Dima skinął głową, czując jak nowe łzy spływają mu na policzki. Grisza uniosła brew. Nigdy nie widział takiej twarzy jak jej, piękniejszej od każdej ikony, o oczach niebieskich jak najbardziej przepaściste głębiny rzeki. Rzuciła mu drugą monetę i tę zdołał złapać w locie.

– A to dla ciebie. Nie dziel się nią z braćmi.

Dima patrzył, jak szkwalniczka wychodzi ze stodoły. Zmusił własne stopy do ruchu. Chciał wrócić do domu, znaleźć matkę i schować się w jej spódnicach, ale rozpaczliwie pragnął raz jeszcze ujrzeć griszę i jej potwora. Ruszył za nimi najciszej jak potrafił. W cieniach przy oświetlonej księżycem drodze czekał wielki powóz z ubranym na czarno stangretem, który zeskoczył i złapał za łańcuch, pomagając zaciągnąć potwora do powozu.

Dima wiedział, że musi śnić, mimo chłodnego ciężaru srebra w dłoni, ponieważ stangret nie spojrzał na potwora i nie wykrzyknął „Wsiadaj, bestio!” albo „Nigdy więcej nie będziesz nękał tych ludzi!”, jak zachowałby się bohater bajki.

Zamiast tego w głębokim cieniu rzucanym przez rozkołysane sosny Dimie wydawało się, że słyszał, jak stangret mówi:

– Proszę uważać na głowę, Wasza Wysokość.

Król z bliznami

Подняться наверх