Читать книгу Rozgrywka - Lena Najdecka - Страница 5
Iskra w beczce prochu
ОглавлениеZaaferowany Mirosław Kwaśniak biegł w dół schodami gmachu Telewizji Polskiej przy Woronicza. Dopiero co zszedł z wizji, pośpiesznie opuścił gwarne studio i próbował w samotności uładzić kłębiące się w nim emocje.
Załatwił oponentów, znokautował. Powiedział wszystko, co zaplanował – nie za mało, nie za dużo. Nad mimiką panował perfekcyjnie, a przynajmniej takie miał wrażenie. Nawet przy niewygodnych pytaniach zachował niewzruszony spokój, umiejętnie kluczył, lawirował, gładko zmieniał kierunek rozmowy.
Dyskusję miała moderować Jaceniuk, antypeenowska kosa, ale znów mu się poszczęściło. Rozchorowała się. Musiała ją zastąpić ta mamałyga. Naprawdę miał nad sobą potężnych bogów. „Jest z nami wzięty radca prawny, Mirosław Kwaśniak” – przedstawiła go telewidzom, a następnie zwróciła się bezpośrednio do niego: „Czy to prawda, że przeciwnicy sądowi nazywają pana bogiem wojny?”.
Najwyraźniej zassała wzmiankę prasową z zeszłego miesiąca. Podchwycono sformułowanie, które ukuli razem z Beatą. Aż przystanął, gdy to sobie uzmysłowił. W studiu był niemal jak w transie, dopiero teraz przypominał sobie istotne szczegóły rozmowy. Schodziło z niego napięcie, presja, pod którą znajdował się w trakcie programu. To korzystne, że wymieniła to określenie, teraz przylgnie do niego na stałe. Miał ochotę roześmiać się w głos.
Trzeci raz w ciągu miesiąca zaliczył szkło jako ekspert, i to na żywo. Rozpierała go radość, pobudzając dodatkowy dopływ adrenaliny, dodatkową falę unoszącej go energii. Nikt by nie odgadł, jaka burza szalała teraz w jego sercu, tak doskonale maskował podniecenie; maskował je skrzętnie, choć jedynym świadkiem tej sceny był znudzony ochroniarz, obojętnie wyglądający ze szklanej budki obok wyjścia, niczym żółw ze skorupy.
Cóż to? Nie ukłonił się? Nie rozpoznał go, czy po prostu nikt go jeszcze moresu nie nauczył? Teraz o pracę niełatwo… Kwaśniak zwolnił kroku, nim wszedł w prowadzące na zewnątrz obrotowe drzwi, i uparcie zezował do wnętrza kanciapy ochroniarza, omiatając wzrokiem jej wnętrze. Grał telewizor, leciał program pierwszy – tamten musiał go przed chwilą oglądać na ekranie. Jednak zawiść ludzka nie ma granic.
Tymczasem on, Kwaśniak, pomału stawał się rozpoznawalny, niewątpliwie był osobą medialną. „Najseksowniejszy polityk, do tego wzięty prawnik” – głosił nagłówek „Super Expressu”. Beata to załatwiła. Potem poszło po całym necie jak lawina, od jednego portalu do drugiego. W rankingu młodych wilków polskiej polityki „Fakt” uplasował go na drugim miejscu. I jeszcze slogan w opisie – „Ares, bóg wojny”. Spreparowali to tak, że niby bliski znajomy zdradził brukowcom, iż przeciwnicy w sądzie nazywają go Aresem, bo tak się go boją. Dobra taktyka na wypracowanie pozycji na rynku prawniczym. Teraz, kiedy wreszcie jest na swoim, weźmie rynek migiem. Przystojny polityk, wzięty prawnik. To się będzie nieść, a jak już ta etykietka do niego przylgnie, stanie się rzeczywistością, ponieważ dziś nie ma innej rzeczywistości niż medialna. Kwaśniak to wiedział, naczytał się o tym, ściągał na ten temat różne publikacje.
Często łapał się na tym, że gdziekolwiek wchodził, czepiał się wzrokiem ludzkich oczu, chcąc sprawdzić, czy go poznają. I głowę dałby sobie uciąć, że większość ludzi już go kojarzyła. Wszędzie przyciągał spojrzenia. W końcu był człowiekiem z telewizji, z portali internetowych! Wschodzącą gwiazdą palestry, a nadto ekspertem PN-u[1] do spraw prawniczych! Swój wizerunek cyzelował ze starannością i pieczołowitością, o którą wcześniej sam by się nie podejrzewał. Dbał o najdrobniejsze szczegóły – wycięte skórki paznokci, wydepilowane włosy z nosa, nie mówiąc już o najświeższych krojach garniturów. Do dziś nie zapomniał przezwiska, które ponoć nadał mu Wencel, a które dotarło do niego niby przypadkiem – Wiejski Elegant.
– Dobranoc – z naciskiem rzucił w stronę ochroniarza i wyszedł w ciemną listopadową noc na opustoszały parking, gdzie zimny wiatr niemal odarł go z cienkiego płaszcza i ulizał mu włosy na gładko.
Osłaniał głowę teczką i pomału parł w stronę samotnie stojącego auta. W radiu nadawano ostrzeżenie o silnym wietrze. I rzeczywiście, nawet potężne topole gięły się jak widmowe stwory w upiornym tańcu. Brrr… Względnie już opanowany, ostudzony rzeczywistością, pogmerał w kieszeni płaszcza i wyjął kluczyki. Samochód szczęknął, rozjarzył się jak dyskoteka. Kwaśniak wsiadł i głęboko odetchnął, opierając się o zagłówek. Cholera, która to godzina? Zdąży jeszcze podjechać po wino, umówili się dopiero na dziewiątą. Tydzień temu Beatrix ruszyła w Polskę z kampanią, miała jechać do kilku pipidówek, ale urwie się dzień wcześniej, ponieważ zastąpi ją Bożymski, a ten pary z ust nie puści, bo o niczym nie wie. I się nie dowie, choćby robili to pod jego nosem. Choćby obściskiwali się pod stołem, z Bożymskim siedzącym naprzeciwko, jak ostatnio w Tłuszczu. Śmiali się z tego jak opętani. Nocowali w tamtejszym hotelu, bo mieli się spotkać z pielęgniarkami wcześnie rano, ale wieczorem tak się skuli, że Beata wracała do pokoju na czworakach. Szczęście, że Bożymski ulotnił się znacznie wcześniej i już tego nie oglądał. Rano, podczas śniadania, zerkał wprawdzie zza okularów nieco podejrzliwie, ale tylko dlatego, że Kwaśniak i Beata znów chichotali jak wariaci. Chyba jedynie kelnerka coś zauważyła, więc na odjezdnym wcisnął jej stówkę do kieszeni. Na wszelki słuczaj.
Z Woronicza skręcił w lewo i pomału sunął aleją Niepodległości w stronę centrum. Miał niewielki apartament w Józefosławiu, ale kiedy spotykali się z Beatrix, zawsze wynajmowali pokój w Westinie. To był najbardziej anonimowy z warszawskich hoteli o pełnych zakamarków, zacisznych korytarzach. W razie nieoczekiwanego spotkania można się było schować za pierwszy lepszy róg, a zresztą nocowali tam tylko jacyś cudzoziemscy biznesmeni, a na dole nie było żadnych atrakcyjnych barów, w których mogliby się natknąć na kogoś znajomego. Peenowscy partyjniacy korzystali z hotelu poselskiego albo jechali prosto do domów, kombinując, jak się dało z przysługującymi im dietami. On i Beata też kombinowali z dietami, nigdy nie płacili z własnej kieszeni, ale byli w swoich machinacjach znacznie bardziej przebiegli. Nie w ciemię bity Kwaśniak wgryzł się w regulamin i dobrze wiedział, co Beatrix przysługuje, a jeśli nie przysługiwało, umiał to obejść. Naprawdę miał głowę na karku. Nic dziwnego, że ona coraz bardziej się od niego uzależniała.
Jeszcze pół roku temu przechodził autentyczne załamanie nerwowe po tym wszystkim, co się stało. Najgorsze było, że dusił to w sobie, bo po wpadce z kaleką w ogóle w Pabianicach nie bywał, wolał nie kusić licha. Nie oznaczało to wcale, że w Warszawie czuł się swobodnie – początkowy okres był ciężki. Najgorszy był kwiecień, nie lepszy maj. Miewał wtedy ze sobą kłopoty. Stany lękowe nasilały się do tego stopnia, że nie był w stanie chodzić do pracy, bał się wyjść z domu. Tylko dzięki Beacie odbił się od dna.
Naturalnie, nie wspomniał jej ani słowem o powodach swojej nerwicy. Utrzymywał, że wypaliła go praca w korporacji, francuskiej sieciówce Guy & Chardon. Po licznych naradach, koncyliacyjnie, za porozumieniem stron opuścił przyjazne skądinąd progi Guya, rozwiązał umowę pod koniec czerwca i wreszcie był na swoim. Kariera – własna praktyka prawnicza – nabierała rozpędu dzięki intensywnemu pijarowi i ekspertyzom dla PN-u, załatwianym przez Beatrix. Kokosów jeszcze nie zarabiał, ale mógł się utrzymać, a przy poselskiej diecie Beatki nie miał prawie żadnych kosztów własnych.
W życiu nie podejrzewał, że związek z kobietą o piętnaście lat starszą może mieć rację bytu, jednak im większego doświadczenia nabierał, im bardziej dochodził do rozumu, tym wyżej oceniał walory takiej relacji. Interesującym było, że inni mężczyźni w jego wieku (Kwaśniak miał trzydzieści dwa lata) kompletnie nie rozumieli, czym się je życie. On wierzył, że posiadł doświadczenie i spryt mężczyzny sześćdziesięcioletniego, będąc u szczytu sił psychofizycznych. W przeciwieństwie do rówieśników cenił macierzyńską opiekuńczość dojrzalszej kobiety, jej koneksje, mądrość. Nie chciała od niego małżeństwa i dzieci, wystarczyło, żeby z nią był.
Doszedł do wniosku, że było to najszczęśliwsze rozwiązanie z możliwych. Najpierw się dorobić, a potem się zobaczy. Do takiej wiedzy mężczyźni dochodzili dopiero w średnim wieku, kiedy życie dało im w kość, a egoizm święcił triumfy nad idealizmem młodości. On był jednym z nielicznych, wybranych, którzy postanowili jednak uczyć się od starszyzny, a nie gardzić jej radami.
Niby każdy to wiedział, ale nikt tak nie postępował, nikt oprócz niego. Litował się nad naiwnością rówieśników harujących jak woły, ale niezdolnych do tego, by się wybić, bo objuczonych bagażem zobowiązań.
On dojdzie do tego samego, ale na skróty. Od eksperta prawnego do polityka wcale nie jest tak daleko, są różne struktury, które stają otworem, ale najpierw trzeba się odkuć finansowo, w coś się wkręcić, tylko pomału, spokojnie, bez paniki. Beata nie pozwoli, aby minęła go lukratywna okazja, są w idealnej symbiozie, a brak środków byłby czynnikiem zakłócającym ich harmonię.
Mąż Beatrix, stary ramol, zdaje się, jakiś aktorzyna ze spalonego teatru jest kompletnie od niej uzależniony i nawet nie miauknie, jak Beata znika na kilka nocy pod rząd. Ma na głowie opiekę nad dziećmi, więc nie waży się zburzyć tego układu. A i Beacie nie zależy na zmianach, za bardzo ceni sobie rodzinę, by miała zakusy na coś więcej niż regularny romans. Wilk więc syty i owca cała.
Zaparkował pod sklepem z winami. Ekspedientka rozpoznała go; był tam stałym bywalcem, w pełni świadomie wkalkulował to w ogólny plan. Prawnik i polityk, a do tego koneser win.
Zaopatrzony, pojechał z powrotem ulicą Jana Pawła w stronę hotelu. Zazwyczaj zostawiał samochod w podziemnym parkingu, w budynku sąsiadującym z Westinem. Płacił taniej i miał mniejszą szansę napatoczenia się na kogokolwiek. Choć i to było dmuchaniem na zimne, gdyż nigdy nie wchodzili razem do hotelu, a do niedawna brali osobne pokoje. Dopiero ostatnio, gdy ich związek okrzepł, zwracali na to mniejszą uwagę.
Skręcił w Ciepłą i ostrożnie zjechał w dół do skąpo oświetlonego parkingu. Na pierwszym poziomie stało kilka samochodów. Nie wiedzieć czemu, chwilę się zawahał. Zdawało mu się, że usłyszał za sobą odgłos, jakby ktoś najechał na ogranicznik ruchu. Ściszył muzykę, przyhamował, auto ledwo się toczyło. Musiało mu się jednak tylko zdawać, uznał w duchu, bo oprócz cichej pracy silnika niczego nie słyszał. W garażu nie było żywej duszy.
Skąd więc to uczucie, że ktoś mu się przygląda? Wyłączył radio, zatrzymał wóz i czujnie wodził oczami od jednego wstecznego lusterka do drugiego. Był w połowie drogi do zjazdu na niższy poziom. We wstecznym widział kilka aut, w tym wielkiego czarnego SUV-a. Czy to w nim dostrzegł jakiś ruch? Skupił wzrok na lusterku i zastygł, by w razie gdyby faktycznie ktoś go obserwował, nie odgadł, że Kwaśniak się zorientował.
Siedział bez ruchu dłuższą chwilę, wsłuchując się w przyspieszone bicie własnego serca. Wyglądało na to, że auta były puste. Pewnie kątem oka zobaczył mijany słup, stąd wrażenie ruchu. Inna sprawa, że był przemęczony, podenerwowany występem w telewizji, no i wciąż spodziewał się… Czego, do jasnej cholery? Przecież dotrzymał umowy, a to, co się stało, nijak nie mogło wpłynąć na majątek, sytuację finansową czy bezpieczeństwo pana Wędzichy. Zresztą, nie będzie roztrząsał tej sprawy w ciemnym garażu. Gdyby mieli jakieś wątpliwości, zgłosiliby się do niego pół roku temu. Już oni by go znaleźli, nie darowaliby. Dobraliby się do niego, jak dobrali się do tamtych...
Gwałtownie wcisnął pedał gazu i zjechał na poziom minus dwa. Było tam jaśniej, parkowało mniej aut. Faktycznie, prawie nikogo. Jeden rzęch i pełen ogląd sytuacji. Stanął jak najbliżej wyjścia, by mieć tylko dwa susy do drzwi prowadzących na klatkę schodową. Wysiadł i znów ogarnęło go dziwne, mrożące krew w żyłach uczucie paniki. Poczucie, że nie jest tu sam.
Spokojnie, tylko spokojnie, to kolejne złudzenie, efekt spiętrzenia stresów, przecież lekarz mu tłumaczył... Dwa szybkie baczne spojrzenia – najpierw na lewo, potem na prawo. Wokół smętnie, ponuro, widmowo; trupie światła przecinające ciemność. Nikogo poza nim samym. Chyba że ktoś schował się za betonowymi słupami…
Szaleństwo. Uśmiechnął się pod nosem i energicznie,
zdecydowanie otworzył bagażnik, ćwierknięcie zamka automatycznego odbiło się echem w pustej przestrzeni. Zagłębił się w poszukiwaniu toreb z winem i aktówki. Musi naprawić żarówkę, przepaliła się i nic w tym cholernym bagażniku nie wi… Zimny dreszcz przebiegł mu po całym ciele. Czy mu się zdawało? Czy to był szelest kurtki ocierającej się o betonowy słup?
Odwracał się z wysiłkiem, pomału. Pragnął odetchnąć z ulgą, pomyśleć, że znów to tylko wytwór rozpalonej wyobraźni, że to jego płaszcz zaszeleścił, gdy nagle usłyszał tupot. Jak fryga okręcił się na pięcie w porę, by dostrzec dwóch wielkich biegnących ku niemu mężczyzn, będących już o krok.
Okrzyk strachu uwiązł mu w gardle, zamiast tego wydobył z siebie tylko cichy jęk. Nie zdołał nawet podnieść rąk. Momentalnie zarzucili mu coś włochatego na głowę, a następnie poczuł potężny cios w żołądek. Szarpanina, przekleństwa, wrażenie braku powietrza. Zaduszą go! Coś płynęło mu w dół spodni, uczepił się ramienia jednego z mężczyzn, słyszał swoje błagania, ale zdawało mu się, że ktoś inny je wypowiada. Ten dochodzący nie wiadomo skąd głos urwał się znienacka, wraz z potężnym ciosem w tył głowy, zadanym czymś cholernie ciężkim a zaskakująco miękkim.
Kwaśniak ocknął się w poruszającej się ciemności. Nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło. Szarpało nim na lewo i prawo, silnik warczał, koła co i raz napotykały koleiny, dziury, przy każdym przeciążeniu w lewo głowa uderzała w coś metalowego, kanciastego. Był w bagażniku. Chciał się rozejrzeć, ale przed oczami widział tylko czerń. Usta miał zakneblowane, na szyi pętlę, głowę obwiązaną workiem.
Ludzie Wędzichy wieźli go do lasu, żeby zabić? Brakowało mu powietrza, usiłował wypluć gałgan, wzmogło się wrażenie duszenia. Szarpał się nerwowo, łapiąc tlen nosem niczym pies idący za górnym wiatrem, potem zawirowało mu w głowie, pochłonęła go ciemność. Odpłynął.
Gdy znów się ocknął, był na zewnątrz. Wlekli go za nogi. Szybko, brutalnie. Głowa, wciąż owinięta w wór zapętlony przy szyi, co i raz podskakiwała mu na nierównościach terenu, płaszcz, a także marynarka, zadarły się do góry i gołymi plecami sunął po ziemi. Zdawało mu się, że oprawców było kilku, słyszał szelest ich buciorów brodzących w opadłych liściach. Przystanęli, nerwowo konferując – uzgadniali coś przytłumionymi głosami. Padła jakaś komenda, wtedy znów ruszyli naprzód. Wlekli go jakiś czas, nie umiał powiedzieć, jak długo.
Ponownie zwolnili, stanęli. Zapadła cisza. Na coś czekali. Kwaśniak słyszał łomot krwi pulsującej mu w skroniach. Wtedy gdzieś z oddali dało się słyszeć przeciągłe wycie – trąbił nadjeżdżający pociąg. Znów rzucili się naprzód, wlokąc go, jak mu się zdawało, w tamtym kierunku. Owładnięty najgorszym przeczuciem, zaczął się szarpać, udało mu się oswobodzić jedną nogę, ale dostał takiego kopniaka w bok, że stracił dech. Pociąg przelatywał gdzieś niedaleko z ogłuszającym hukiem, musieli być bardzo blisko torowiska. Potem głuche dudnienie zaczęło się oddalać, by w końcu rozpłynąć się w dali.
– Myślałeś, że jesteś cwańszy od pana Bogdana, co?! – wykrzyknął ktoś tuż nad głową Kwaśniaka. – Chciałeś go wydymać?!
– Nie chciałem, nie chciałem, nie chciałem – bełkotał Kwaśniak w gałgan przez worek.
Znów schwycili wierzgającą już słabiej wolną nogę i ponownie powlekli go po ziemi. Mimo błagalnych lamentów o możliwość wyjaśnienia sprawy, których i tak nie dało się zrozumieć przez zakneblowane usta, nie zareagowali, nie dali szans. Poczuł na gołych plecach zimną ostrą tarkę. Żużel z torowiska. Głowa łupnęła o coś twardego, jakby metalowy próg. Pokonali szynę. Za chwilę następną i kolejną.
Wrzeszczał, wił się, ale oni nieubłaganie wlekli go głębiej na torowisko, trzymając mu nogi jakby w imadłach. Raptem znów wyczuł lekkie charakterystyczne drgania. Usłyszał brzęk, świst naprężonych metalowych linek. Nie było wątpliwości, zbliżał się kolejny pociąg, ziemia rezonowała rytmicznie, wibracje czuć było w drewnianych podkładach. Adrenalina wzmogła się tak, że nawet nie czuł bólu. Zaczął się miotać jak oszalały, nie bacząc na możliwość bycia ukaranym kopniakiem. Oprawcy chyba biegli, bo głowa Kwaśniaka jeszcze parę razy uderzyła o szynę, tyle że z dużo większą siłą. Nagle puścili go gwałtownie, ich rejteradzie towarzyszył szybko słabnący chrzęst żwiru pod buciskami.
Osamotniony, wiercił się jak opętany. Chcąc zerwać więzy, wykonał kilka nieskładnych ruchów. Okręcił się, położył na brzuchu, usiłował wstać, dłuższą chwilę nie dawał rady. Oparł się brodą o podłoże i uniósł na kolanach do pozycji pionowej. Wtedy poprzez jutowy worek dostrzegł trzy charakterystyczne światła, jedno na górze i dwa na dole, wychodzące z zakrętu, obierające kurs prosto na niego.
Na oślep rzucił się w prawo, kolanami uderzył w szynę, pokonał ją, gramoląc się niezdarnie. Potem pomyślał, że może popełniał błąd. A jeśli wcześniej nie był na torze, po którym jechał pociąg? A nuż chcieli go postraszyć, a tymczasem wskoczył na sąsiedni tor, z którego nie było ucieczki, bo dopiero teraz pociąg pędził na wprost?! Przecież nawet jeśli nie chcieli go zakatrupić, to nie zaryzykują skakania, by go uratować.
Miał parę sekund do namysłu. Sytuacja ukazała mu się z jasnością, o której wcześniej tylko czytał – jasnością wobec zbliżającego się końca. Był na szerokiej magistrali; nie sposób było stwierdzić, którym torem nadjeżdżał pociąg. Przez jutę przeświecały trzy błyskawicznie rosnące oka, sunące prosto na niego. Nie był w stanie podjąć decyzji, tkwił jak struchlały zając w światłach nadciągającego z gigantyczną prędkością potwora. Oszałamiający ryk zagrzmiał mu w uszach, to maszyniści go dostrzegli i trąbili, trąbili jak szaleni. Światła rosły mu w oczach. Teraz już wiedział, że odruch bohaterstwa to gówno prawda. Nie był w stanie podjąć jakiegokolwiek działania, żadnego kaskaderskiego rzutu ciałem w bok, żadnego uniku w ostatniej chwili. Czuł się słaby jak wrażliwa roślina, jak niezborny pająk gramolący się w szklanym słoiku. Zacisnął tylko powieki i zwarł każdy nerw w oczekiwaniu na nieuchronne…
Huk, łoskot i gorący podmuch rzucił go na prawo. Wściekłe dudnienie przelatywało tuż obok jego głowy. Nie wiedział już, gdzie się znajduje, na jakim jest świecie. Ponownie stracił przytomność.
Skulony i skostniały z zimna ocknął się na niewygodnym krześle. A więc żył.
Nie miał pojęcia, ile czasu minęło.
Był w ciemnym pomieszczeniu, przy stole, na którym stała pusta brudna popielniczka oraz na wpół opróżniona butelka taniej wódki. Dopiero potem zobaczył zarysy sylwetek dwóch mężczyzn. Siedzieli po przeciwnej stronie stołu pod światło, więc ich twarze były słabo widoczne.
Oszołomiony, mrugając w ostrym świetle lampy skierowanej prosto w twarz, rozglądał się wokoło. Dostrzegał coraz więcej szczegółów, pomału wracała skołatana świadomość. Chyba byli w piwnicy, w kotłowni. W ciemnościach rysowała się plątanina rur, zawory, bojler.
Tamci przyglądali mu się bez słowa. Gdy oczy nieco oswoiły się z jaskrawym światłem, zdołał zauważyć, że jeden z mężczyzn był starszy, może koło sześćdziesiątki, drugi młodszy, miał nie więcej niż dwadzieścia lat. Starszy – suchy, kostyczny, żylasty – zdawał się spięty, w pełnej gotowości do działania. Młodszy – bardziej odprężony, rozparty na krześle – na wpół leżał z szeroko rozłożonymi nożyskami. Widząc, że Kwaśniak wraca do siebie, polał mu wódki.
– Pij. Trzęsiesz się jak galareta.
W pierwszej chwili Kwaśniak chciał się wymówić. Po przebytym szoku ręce miał wciąż wiotkie, bał się, że nie zdoła porządnie uchwycić szklanki. Własny język zdawał mu się sztywny, jakby spęczniały. Nie chcąc drażnić tamtych bełkotliwym tłumaczeniem, usiłował skumulować całą siłę woli, by wziąć się w garść. Zebrał się w sobie, w skupieniu ujął szklankę, ostrożnie przytknął ją do ust. Połowa polała mu się po brodzie, ale reszta trafiła do przełyku. Poczuł rozlewające się gorąco. Po chwili dygot się zmniejszył, napięcie w szczękach zmalało. Jeszcze parę razy łyknął solidnie.
– Domyślasz się pewnie, kim jesteśmy? – odezwał się świszczącym głosem starszy. – Podobno obiecujący z ciebie materiał na polityka, rozumiem więc, że nie trzeba ci tłumaczyć, od kogo masz pozdrowienia?
Rzeczywiście Kwaśniak nie miał wątpliwości, kto ich nasłał. Od miesięcy się tego obawiał. Teraz domyślił się, kim jest starszy. Bez wątpienia miał przed sobą niejakiego Rycembela. W Pabianicach krążyły o nim legendy. Mówiono, że jest prawą ręką Bogdana Wędzichy, specjalistą od mokrej roboty. Gdy podczas porachunków mafijnych odstrzelono Rycembelowi nos, ponoć Wędzicha zrefundował mu rekonstrukcję twarzy w najlepszej klinice w Szwajcarii. Podobno Rycembel miał ogromne obrażenia twarzoczaszki i aby go złożyć, wsadzili mu do gęby rozmaite protezy. A że chorował na astmę i dyszał jak miech kowalski, wszystkie te metalowe rurki grały i rzęziły niczym stado upiorów w wiekowym kominie.
– Gadaj – mówił jakby na wdechu. – Wiesz, od kogo przychodzimy, czy odświeżyć ci pamięć?
– Domyślam się – Kwaśniak złożył ręce jak do modlitwy – ale chciałbym doprecyzować, że musiała zajść pomyłka, hm... przekłamanie. Ja nigdy, przenigdy…
Rycembel ostro szurnął krzesłem, jakby zamierzał poderwać się na równe nogi, lecz ostatecznie zdołał nad sobą zapanować. Wyszarpnął z kieszni marynarki paczkę papierosów,
zapalił i pełnym tłumionej złości ruchem odchylił się na oparcie. W zapadłym milczeniu jeszcze wyraźniej słychać było jego dychawiczne sapanie.
Kwaśniak zrozumiał, że popełnił błąd. Nadmierna elokwencja nie robiła na Rycembelu wrażenia – raczej go drażniła. Mimo to, nie mając wyjścia, zaczął tłumaczyć błagalnym, pojednawczym tonem.
– Chciałem przez to powiedzieć, że dopełniłem wszelkich warunków, sprzedałem firmę pana Bogdana i przecież razem ustaliliśmy, że likwidacja kaleki ściągnęłaby podejrzenia. To nie moja wina, że go potem porwali, nie mam pojęcia, jak w ogóle do niego dotarli, ale proszę zapewnić pana Bogdana, że jeśli nawet księgowy coś na pana Bogdana ma, to nigdy nie będzie mógł tego upublicznić, bo ja mam na Wencla…
Tym razem Rycembel nie wytrzymał. Poderwał się tak gwałtownie, że odsunięte przez niego krzesło z łomotem upadło na betonową wylewkę. Kwaśniak poczuł, jak na moment ustało mu serce, a potem znów podjęło pracę nierówno, boleśnie. Tymczasem tamten szybko obszedł stół, pochylił się nad nim, złapał go za koszulę i uniósł z fotela. Oszpecona twarz wreszcie znalazła się w kręgu światła, kilka centymetrów od głowy Kwaśniaka.
Rycembel nie miał brwi, skóra zdawała się pozszywana z różnych fragmentów, nos wyglądał jak kość obciągnięta cienkim pergaminem. Przypominał mumię.
– Zapewnienia, że masz haka na tego czy na innego, to obraza mojej inteligencji – oznajmił, świszcząc i rzężąc, owiewając twarz Kwaśniaka zapachem zepsutego mięsa. – Znam cię nie od dziś! Gdyby nie gołębie serce pana Bogdana i gdyby to zależało tylko ode mnie, byłbyś dziś mokrą plamą, którą zeskrobywaliby z metalowych szyn! Myślisz, że pan Wędzicha to jakiś psi chuj, co będzie zawierzał życie, bezpieczeństwo rodziny i majątek słowom takiego jak ty? Pan Wędzicha wyprowadził z kraju cały majątek i stracił na tym kupę pieniędzy! A to dlatego, że nie potrafiłeś załatwić do końca powierzonej ci prostej sprawy!
– Przecież kontrolowałem sytuację. – Mimo piwnicznego chłodu Kwaśniak poczuł na czole krople potu. – Ludzie, którzy trzymają kalekę, niczego nie wyjawią, bo mam na nich…
Krótki cios wymierzony otwartą dłonią spadł na niego tak niespodziewanie, tak błyskawicznie, że Kwaśniak nie wiedział, co się stało. Opadł na krzesło, w ustach czuł słodkawe ciepło, wytarł twarz rękawem. Widok jaskrawej krwi przeraził go, zemdlił. Popatrzył na Rycembela ze zdumieniem.
Tamten nadal się nad nim pochylał, grając płucami niczym zardzewiała orkiestra dęta.
– Ja naprawdę… – zaczął łamiącym się wysokim, prawie kobiecym głosem Kwaśniak, ale Rycembel znów się zamierzył, tym razem pięścią, jakby chciał go uderzyć mocniej. Kwaśniak skulił się, z gardła wyrwał mu się żałosny szloch.
– Dziewczynka! Mała dziewczynka beczy! – Młody roześmiał się i wygodniej umościł na krześle, dolewając sobie gorzałki, jakby podniecony widowiskiem.
W oczekiwaniu na cios Kwaśniak naprężył wszystkie mięśnie, lecz do uderzenia nie doszło. Zamiast tego ujrzał bezwłosą kościstą dłoń, podsuwającą mu pod nos paczkę papierosów. Wziął jednego, Rycembel mu przypalił. Zaciągnął się, lecz pozostał czujny, niespokojnie obserwował stojącego nad nim Rycembela niczym kura bacząca, by uniknąć ścięcia łba.
– Wyprzedając swoje firmy w pośpiechu, pan Wędzicha stracił mnóstwo pieniędzy – kontynuował Rycembel, swoją bliskością utrzymując Kwaśniaka w stanie skrajnego napięcia nerwów. – Tę stratę ty zrekompensujesz. – Na chwilę przerwał, mocno odkaszlnął, potem wyjął z kieszeni marynarki inhalator, zaciągnął się łapczywie. – Jesteś zakotwiczony w PN-ie – ciągnął. – Przyjaźnisz się tam z jedną panią. Wiem, że ona jest w dobrej komitywie z samym ministrem spraw wewnętrznych, mam rację?
Kwaśniak pomału skinął głową, ale jednoczeście przeszedł go zimny dreszcz.
– Ostatnio sektor budowlany pracuje pełną parą, nowe odcinki autostrad rosną jak grzyby po deszczu. Niedługo będą rozstrzygane kolejne wielomilionowe kontrakty rządowe. Jak wiesz, pan Wędzicha ma głowę na karku. Niedawno założył nową spółkę offshore’ową[2], Solarius się teraz nazywa. I żeby pan Bogdan wyszedł na swoje, spółka musi wygrać przetarg na budowę A osiem, nie inny, bo inne są już obstawione. Ty tego dopilnujesz.
W co oni chcieli go wrobić, na Boga?
– Przeceniacie chyba moje możliwości. Nie jestem cudotwórcą. – Kwaśniak był bliski płaczu.
– Pomożemy ci na rozbiegu, damy instrumenty do działania. – Rycembel, patrząc beznamiętnie na Kwaśniaka, przypominał żywego trupa. – Obecnym ministrem infrastruktury, któremu podlega Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad, jest Szczepan Sobiepanek. Tak się składa, że znamy ubeka, który prowadził tegoż Sobiepanka od siedemdziesiątego dziewiątego do osiemdziesiątego szóstego. Ten ubek ma na ministra całą kartotekę, trzy grube pliki akt. Szacowny Sobiepanek, polityk PN-u, zadeklarowany patriota, katolik i przykładny ojciec licznej gromadki był normalnym TW. W dodatku kawał wrednego skurwiela z niego był. Pisał donosy nawet na rodzonego brata.
– Co mi to pomoże?
To pytanie najwyraźniej ubawiło Rycembela – głośno się roześmiał. Tchnienie z jego trzewi znów zalało cuchnącą falą nozdrza Kwaśniaka.
– Ano, taki z ciebie orzeł, bóg wojny, czy jak cię tam zwą, a dwa do dwóch nie umiesz dodać? Sobiepanek jest człowiekiem Steca, to Stec wciągnął go do rządu. Kim jest Stec, chyba wiesz?
Kwaśniak wiedział. Stec był zagorzałym wrogiem prezesa. Wewnętrzą opozycją PN-u.
– Stec ma wielkie ambicje. Tylko czeka, by przejąć w partii władzę. Kaźmierczak go nie cierpi, to też raczej wiesz.
Kwaśniak z namysłem skinął głową.
– Kaźmierczak najchętniej tętnice by Stecowi poprzegryzał. Jak dostarczysz mu taki materiał na Sobiepanka, będzie cię po dupie całował, bo to woda na jego młyn. Rozumiesz?
Kwaśniak zaczynał pojmować.
– Zażądasz w zamian, by to ciebie zrobił ministrem. Oczywiście, najpierw to z nim ustalisz, a dopiero potem wręczysz mu te akta. Chyba nie muszę ci tego tłumaczyć? To papiery na wagę złota.
Kwaśniak znów kiwnął głową.
Do tej pory Kaźmierczak wzbudzał w nim zabobonny lęk, a ten tutaj Rycembel z taką swadą rozprawiał o paktowaniu z nim, jakby nie brał pod uwagę, że znany z nieposzlakowanej opinii, ponoć nieprzekupny Kaźmierczak może się po prostu nie zgodzić na handel stołkami.
A jednak Rycembel musiał wiedzieć, co mówi…
Nagle Kwaśniak zrozumiał, że ich plan ma szansę powodzenia, zapewne siedzieli w tym wszystkim głębiej, wiedzieli więcej niż on. Pomyślał o meandrach ścieżek wiodących do wielkiej polityki. Pewnie od czasów zamierzchłych, kiedy to władzę zdobywało się gwałtem, do dziś nic się nie zmieniło. Wywierający naciski lokalni biznesmeni rekrutowali się zapewne ze struktur mafijnych. Czyżby to możliwe, żeby w zamian za te akta został ministrem?
W jakie nowe sidła się dostał, tak nieopatrznie, tak niepostrzeżenie? W jakiej cholernej matni siedzi? I to tylko dlatego, że niegdyś przyobiecał szemranemu człowiekowi pośredniczyć w sprzedaży spółki. Zawarł pakt z diabłem czy jak? Czy z tego nie ma wyjścia? Miał być teraz pionkiem w Bóg wie jakich machlojach, z których nic sam dobrego nie zaczerpnie jako cholerna marionetka? Perspektywa tego, w co chcieli go wpakować, spowodowała, że zaczęło mu brakować powietrza.
– A jak już siądziesz na stołek, sam wybierasz ludzi do współpracy, sam za to odpowiadasz. My nie chcemy nic więcej wiedzieć. Już trochę w tym tkwisz, orientujesz się, jak to działa. Obsadzisz na stanowisku szefa Gdaki kogoś zaufanego i przyobiecasz mu konkretną kwotę: milion zielonych. Ale w tym będą już koszty, które on poniesie, ludzie, którym będzie musiał posmarować. Ile z tego wynegocjujesz dla siebie, to twoja rzecz. Za pomyślne załatwienie tej sprawy jeszcze lepiej się obłowisz, dostaniesz półtora. Z naszej strony to by było na tyle. Dokumenty ubeckie na Sobiepanka przywieziemy wam do Pabianic. Któregoś wieczoru wpadniemy do twojego staruszka z wizytą, niech więc będzie czujny i niech nie rygluje bramy na noc. Nie chcemy sterczeć na drodze i zwracać na siebie uwagi. Zrozumiałeś?
Kwaśniak machinalnie skinął głową.
– Dokumenty natychmiast schowa do piwnicy, w sejf. Jak mu je świsną, osobiście mu łeb odrąbię. Potem ma przekazać je tobie, ale dyskretnie. Pieniądze dla tego człowieka i dla ciebie zostaną ci przesłane na nowe konto, którego numer masz tutaj i do którego jesteś upoważniony. Ty i twój człowiek możecie liczyć na przelew dopiero wtedy, gdy na stronie internetowej pojawi się pozytywna decyzja dla Solariusa.
Kwaśniak milczał, był w stanie tylko potakująco kiwać głową. Serce trzepotało mu szybko i nierówno, w ustach czuł przykry posmak żelaza.
– I powiem ci coś jeszcze. Pan Wędzicha rozpłynął się jak duch w kosmosie. Nie znajdą go, zmienił tożsamość i buja na hamaku na ciepłej plaży. Za to ty jesteś jak na widelcu. Niech ci do głowy nie przyjdzie kolejna głupota – mówiąc to, Rycembel zgasił papierosa obcasem, wstał, minął Kwaśniaka i wyszedł z kotłowni. Jego kroki zaczęły się oddalać, miękko chrzęszcząc i mlaszcząc, jakby wspinał się po stopniach zawilgoconej betonowej klatki schodowej.
Najwyraźniej to było wszystko, co miał mu do powiedzenia.
Kwaśniakowi zaschło w gardle, chciał tamtego wołać, wyjaśniać, jeszcze raz w to wniknąć, by uświadomić Rycembelowi, że to, na co go skazali, było niewykonalne, niemożliwe do przeprowadzenia, ale odgłosy kroków umilkły, gdzieś wyżej zamknęły się drzwi.
Kwaśniak chciał wykręcić głowę, by zobaczyć, którędy tamten odszedł, ale ból żeber uniemożliwiał mu skręt ciała. Zaczął sobie wyrzucać, że był za mało przekonujący, iż powinien był powiedzieć mu to czy tamto, jednak myśli były nieskładne, przypominały sieczkę chlupoczącą w czarnym korycie.
Godzinę później tę samą drogę po schodach do góry, którą wcześniej pokonywał Rycembel, odbył Kwaśniak w znajomym jutowym worze na głowie. Już był spokojny. Potem, wciąż w worze na głowie, wieźli go gdzieś gdzieś samochodem. W czasie jazdy nie odezwali się do niego ani słowem. Po mniej więcej półgodzinie auto zatrzymało się, ktoś wyciągnął go na zewnątrz i pchnął na ziemię. Upadł i leżał bez ruchu. Słyszał, jak zapuścili silnik i odjechali.
Poruszył się ostrożnie, powoli usiadł, pomacał ręką głowę, chwycił za jutę. Gdy zerwał wór, ujrzał, że znajduje się na skraju jakiegoś pola, przy wiejskiej drodze. Świtało, mżyło, było piekielnie zimno. Wstał i ruszył przed siebie wzdłuż tej drogi, szedł bezmyślnie, nie czując już nawet, jak ręce grabieją mu z zimna. Nie wiedział, ile czasu minęło, zanim dobrnął do szosy. Skręcił i szedł wzdłuż niej poboczem. Mijały go samochody, ale nikt się nie zatrzymał. Dopiero gdy niechcący zatoczył się na jezdnię, ktoś zahamował z piskiem opon i auto stanęło na poboczu. Wyskoczył z niego mężczyzna i leciał do Kwaśniaka, jakby chciał go skląć, ale na widok jego twarzy zatrzymał się przerażony, po czym zawołał coś do wyglądającej przez opuszczone okno kobiety, i tamta wyciągnęła komórkę, gdzieś zadzwoniła.