Читать книгу Rozgrywka - Lena Najdecka - Страница 6

Redaktorowa Gembarska

Оглавление

Zegar wskazywał za kwadrans ósmą, kiedy Mateusz Wencel otworzył drzwi, by wpuścić do środka kolegów z pracy. Chcieli rzucić okiem na świeżo wyremontowane tymczasowe lokum, skromne sto czterdzieści metrów, wychodzące większością weneckich okien na plac Narutowicza. Owo imponujących rozmiarów mieszkanie cechowało surowe w formie, jednak ewidentnie kosztowne wykończenie oraz zupełny brak pragmatyzmu. W tak dużym metrażu mieścił się jedynie salon z wielkim wiktoriańskim kominkiem oraz pojedyncza sypialnia, natomiast garderoba wyposażona w aż dwa rozległe okna, balkon i antresolę, przypominała raczej atelier zniewieściałego stylisty lub projektanta mody.

Oświetlona kryształowym żyrandolem, wykończona egzotycznym czarnym dębem garderoba umiejscowiona była centralnie niczym serce domu między głównym hallem a sypialnią, więc od wejścia przez rozsuwaną szklaną ścianę można było podziwiać imponującą kolekcję garniturów Mateusza. Wrażenie, jakie zbiory te wywoływały na gościach, nieprędko się zacierało, a widok rozmieszczonych kolorystycznie marynarek, koszul, krawatów, spinek, pasków, zegarków i butów na długo zapadał w pamięć.

Była w tym niesmaczna ostentacja, antymieszczański manifest, którego przyczyn znajomi nie mogli rozszyfrować. Epatowanie metroseksualizmem w dobie kryzysu było niepotrzebną nonszalancją, może nawet arogancją. Mati miał w sobie coś ze współczesnego dandysa, bywał w tym nawet zabawny, ale teraz…W zaistniałej sytuacji osobistej… zakrawało to na jakąś chorobę.

Po oględzinach mieszkania trzej mężczyźni, z których jeden był szefem, a dwaj jego podwładnymi, czego jednak nie dało się wywnioskować po pobieżnej obserwacji zachowania tej pozornie sztubacko żartującej trójki, mieli jechać razem do znajomego na tradycyjną warszawską domówkę.

Mateusz, nie licząc wyjazdów służbowych, do tej pory nie bratał się w czasie wolnym od pracy ze swoimi pracownikami. On i Karolina mieli zupełnie inne grono stałych znajomych, z którymi spotykali się w soboty i niedziele. W sytuacji, w której się obecnie znalazł, wszelkie dotychczasowe rela­cje towarzyskie uległy kompletnej wolcie. Znajomi podzielili się na sojuszników i wrogów. Niestety, tych pierwszych było mniej, zwłaszcza jeśli chodziło o pary małżeńskie. Te, na podobieństwo stada krów grupującego się i pokazującego rogi na widok zakradającego się wilka, z zasady odrzucały jednostki samotne, traktując je jak niebezpieczne czy trędowate. Rzeczywistość wokół Mateusza zmieniła się jak piętrowa scena w Teatrze Wielkim. Wciśnięto guzik, wesoła, pełna sympatycznych ludzi i przytulnych rekwizytów scena odjechała w dół, a gdy światło znów się zapaliło, tło było czarną (choć niepozbawioną swoistej elegancji!) pustką, a na środku stał on, rozglądając się dokoła z autentycznym zdumieniem.

Wprawdzie dwóch najstarszych i najlepszych przyjaciół Matiego, jeden jeszcze z Reytana i drugi z Wydziału Marketingu na Uniwersytecie Warszawskim, stanęło za nim murem. Mati nie był człowiekiem, który miałby tylko fałszywych, fasadowych znajomych, co to, to nie. Obaj mieli jednak pracę, rodziny, dzieci, byli więc z natury rzeczy pochłonięci nadmiarem obowiązków, jaki zazwyczaj cechuje zdrowych na ciele i umyśle mężczyzn w sile wieku. Nie mogli w nieskończoność wysiadywać z Matim w klubach przy alkoholu i z wyrozumiałością wysłuchiwać kolejnych posunięć względem Karoliny, zwłaszcza że zwierzenia stale przerywało zagadywanie do dziewcząt, które zarówno Michałowi, jak i Marcinowi zdawały się prawie nieletnie.

Torturą dla Matiego były z kolei zaproszenia wystosowywane przez żonatych przyjaciół. Przychodzili tam sami

nudziarze i jego abstrakcyjne dowcipy nie znajdowały poklasku. Wytrącony z roli bawidamka żonatego, stał się bawidamkiem samotnym, więc niebezpiecznym, niepożądanym w salonach, gdzie jego groteskowe poczucie humoru nabierało szaleńczego charakteru, zwłaszcza gdy wypijał o parę szklaneczek za dużo.

Nic więc dziwnego, że tego lata w naturalny sposób zwrócił się do kumpli z pracy. Po pierwsze, znali się jak łyse konie, albowiem nic nie łączyło tak jak wspólna orka w korporacji, a po drugie, obaj znaleźli się w podobnej sytuacji.

Benek był singlem, ale w tym akurat nie było nic specjalnego, jako że był o dziesięć lat młodszy – miał zaledwie dwadzieścia siedem lat. Misiek z kolei, któremu jakiś czas temu, jeszcze zanim u Matich się zawaliło, w domu zaczęło się psuć, poznał pewną czarującą Monikę, dzięki której, jak żarliwie twierdził, znów zaczął się uśmiechać. Czy może było to w odwrotnej kolejności? W każdym razie Misiek też był na rozstaju dróg, na bakier z ogólnie obowiązującą moralnością, co czyniło go pożądanym kompanem dla Mateusza.

Obaj koledzy towarzyszyli mu w wypadach na miasto, ale ciężko im było dotrzymać mu kroku. Mati zachowywał się jak alkoholik, któremu wypruto esperal. Z każdego od­wiedzanego klubu wychodził w towarzystwie i trzeba było przyznać, że nie był wybredny. Niemal każda przyzwoicie prezentująca się warszawianka, przyjezdna czy osiadła w stolicy od pokoleń, mogła znaleźć się chwilowo w centrum jego kapryśnego zainteresowania. Zdawałoby się, że Mati hołdował w ten sposób różnorodności – każdy wieczór był osobnym aktem dziękczynienia. Jak oszalały wampir uganiał się po mieście do późnych godzin nocnych i nigdy nie wracał do domu z pustymi rękami.

Stan ten nie wróżył dobrze i koledzy zaczęli się o niego martwić. Sytuacja zaczęła się dodatkowo komplikować, gdy związek Misia i Moniki pomału przybierał bardziej konkretne kształty. Wszystko zmierzało ku definitywnemu wyjaś­nieniu, ponieważ Monika coraz gwałtowniej domagała się legalizacji swojego niechlubnego statusu, więc Misiek na serio zaczął rozpatrywać definitywne odejście od żony. Nocne rajdy z szefem, które do tej pory były dogodnym alibi dla jego podwójnego życia, pomału przestawały być potrzebne, bo sytuacja wymagała radykalnego cięcia.

Jako dobry kolega, Misiek chciał Matiego widzieć w stabilniejszym stanie emocjonalnym. W październikowy wieczór on i Benek rozsiedli się na przepastnych kanapach w apartamencie Mateusza i dyskretnie rozglądali wokoło.

– Czego się napijecie? – zawołał od kuchni Mati, który zdawał się być w szampańskim nastroju, co zważywszy na okoliczności, wydało się kolegom co najmniej podejrzane.

– Daj whisky.

– Z colą?

– Bez.

Mati wprawnie podzwaniał szczypcami do lodu i po chwili ustawił na stoliku do kawy trzy szklaneczki z whisky. Sam również rozsiadł się wygodnie na kanapie. Wszyscy milczeli. Za oknami deszcz lał na kościół Świętego Jakuba, światła odbijały się w mokrym asfalcie. Plac Narutowicza, widziany z ciepłego zasobnego wnętrza jak na dłoni przez pięć weneckich okien, jawił się bajkowo w tej nostalgicznej jesiennej scenerii.

– Niezły widok.

– Uhm.

– A niech go szlag, Beniamin – usiłował podkpiwać Miś. – Żałujemy go, a on… Cholera, Mateusz, umiesz się ustawić do wiatru. Ty nigdy nie zginiesz.

Wstał z kanapy i z przesadnie demonstrowaną zadumą obchodził salon, po którym śmiało można by jeździć na rowerze. Przy kominku zatrzymał się na moment, z półki podniósł ceramiczną figurkę, którą odwrócił do góry nogami, zagwizdał przeciągle i zawołał, komicznie modulując głos:

– Villeroy i Boch, fiu, fiu, fiu.

Mati wciąż milczał, więc Miś kontynuował oględziny, podnosząc z udawanym wysiłkiem co cięższe ceramiczne elementy dekoracyjne, jakby szukał nalepionych u spodu cen. W końcu lekko odchylił dziwaczny obraz, jakby szukał nazwiska autora, i w końcu z kamienną miną rzucił przez ramię:

– Żmurko?

Mati wybuchnął śmiechem. Przystojna młoda twarz Beniamina wyrażała ironiczne zdystansowanie.

– Oj, młody jesteś – zaatakował go Miś, który zdążył wrócić na miejsce i poklepał go protekcjonalnie po plecach.

– To nie miał być komplement, dobrze zgaduję?

– Zatrudniłeś ignoranta, który nie zna klasyki polskiej kinematografii, w dziale poniekąd związanym z kulturą? – Rozparty na poduchach kanapy, Miś z wyrzutem w oczach skierował to pytanie do Mateusza.

– Z kulturą? Nie schlebiaj sobie.

– Przez te cytaty pływacie jak na kotwicy, panowie. – Benek zagrzechotał niesionym do ust drinkiem. – Wszystko odnosicie do Peerelu i jego twórczości. Nie rozumiecie współczesnego świata.

– To wy nie rozumiecie świata – zaoponował Miś. – Nie macie punktu odniesienia. Nieświadomi zagrożeń, nie widzicie na dwa kroki przed nosem. Obserwując wasze pokolenie, cieszę się, że już nie jestem młody.

– Nie dokuczaj mu, bo nam go spłoszysz – podjął lekkim tonem Mati. – Doskonale wabi dziewczęta, a potem gdy one odkrywają, że nie ma nic do powiedzenia, zwracają się do nas, starych satyrów.

– Dość, proszę – odezwał się Benek tonem molestowanej panny.

Zapadło milczenie. Każdy z nich myślał o dwóch pozostałych i sądząc z wyrazu twarzy, niezbyt przyjacielsko.

– No, panowie, czas na nas! – wykrzyknął nagle Miś, wychylając drinka i zrywając się na równe nogi – Moja pani nie lubi czekać.

– Czyli mamy po nią jechać?

– Nie, ona i jej przyjaciółka jadą prosto na miejsce, ale żadna z nich nie zna gospodarzy, więc elegancko będzie być tam przed nimi!

Młody ochoczo się podniósł, jakby miał dość atmosfery kumpelskiej zażyłości, ale Mati się ociągał. Widząc to wahanie, Miś dodał:

– Mówiłem ci, że nie będzie to typowa impreza sztywniaków, skostniałych parek małżeńskich.

– Dokładnie – wtrącił Beniamin, przeciągając dłonią przez włosy i szukając oczami lustra.

Zobaczył je koło wejścia i już tam zmierzał, poprawiał kołnierzyk, mając przy tym minę tak surową, jakby chciał sprawiać wrażenie, że zajęty jest dużo ważniejszymi sprawami, a o aparycję troszczy się tylko przez wzgląd na innych. Mati, bystry obserwator takich smaczków, którymi raczył się tylko w samotności i nie zwykł dzielić z nikim, co dawało mu poczucie pewnej wyższości nad innymi, omal się nie roześmiał.

– Będzie dużo samotnych wolnych kobitek, tyle że mądrych! U Gembarskich zbiera się elita intelektualna – kontynuował Miś, dyskretnie wodząc wzrokiem po ścianie z surowej cegły, obwieszonej czarno-białymi zdjęciami.

– Tym gorzej!

Zrównali się ze sobą przy drzwiach i stali, obserwując się wzajemnie. Wyglądało to tak, jakby szacowali ceny garderoby oraz potencjalne możliwości zarobkowania, choć na twarzach mieli porozumiewawcze uśmieszki.

– Mati, jesteś przeczulony po swoich traumatycznych doświadczeniach, ale spotykanie się z nieletnimi nie jest rozwiązaniem – orzekł Miś.

Wraz z Benkiem prowadził pod ręce Matiego, zupełnie jakby ten był niepoczytalny, gotowy w każdej chwili rzucić się do ucieczki.

– Musisz otworzyć się na świat – ciągnął Miś. – Będą tam kulturalni ludzie: artyści, pisarze, dziennikarze. Zabawisz się. Gembarscy są kapitalni, znamy się jak łyse konie, przyjaźnię się z nimi od czasów liceum. Genialne małżeństwo świetnie dobranych nietuzinkowych indywidualistów. On – poważany redaktor, ona – temperamentna redaktorka w kanale muzycznym. Prowadzą otwarty dom, skupiają wokół siebie nieszablonowe towarzystwo. Poza tym moja Monika przyprowadza dla ciebie przyjaciółkę, dziewczynę z klasą.

– O, nie. Żadnych trzydziestek dybiących na faceta, tego mam dość.

– Stary, mówisz tak, bo przechodzisz piekło, a ja cię zapewniam, że słońce znów zaświeci dla Mateusza Wencla.

– Dokładnie – wmieszał się Benek. – Pamiętaj o moim kuzynie, tym, co się rozwiódł. Najpierw było na noże, a teraz jeżdżą sobie z dzieciakami, a nawet nowymi partnerami razem na wakacje jako barwna nowoczesna rodzina patchworkowa.

– Właśnie – Miś krótko uciął tę nazbyt już idylliczną wersję Benka.

We trzech ruszyli na spotkanie tego, co wieczór miał im przynieść.

Okazało się, że mieszkanie „świetnie dobranych nietuzinkowych indywidualistów” znajdowało się na osiedlu Za Żelazną Bramą.

Na miłość boską. Ten Gembarski miał być poważanym redaktorem. Tymczasem, zanim Mati zdążył zaprotestować, już wchodzili do ponurego hallu wielkiego bloczydła. Przy gablocie z ogłoszeniami osiedlowymi, pamiętającej świetność Peerelu, stał pijak gmerający sobie koło rozporka, dalej, za wejściem do windy, w pobliżu zamkniętego okienka kiosku z prasą, okratowanego jak Alcatraz, chwiał się drugi pijak.

– Dobry wieczór szanownemu panu – rzucił mu na wszelki wypadek Miś, widząc, jak mierzy ich zaczepnym mętnym wzrokiem.

Próba oswojenia pijaka przyniosła skutek odwrotny od spodziewanego, bo najpierw bełkotał złowrogo pod nosem, a potem obrzucił ich stekiem wyzwisk.

– Milutka okolica, idealna sceneria dla cyganerii artystycznej – zauważył Mati, gdy wjeżdżali rozklekotaną windą, wykończoną powygryzaną miejscami okładziną drewno­podobną. Uważał, żeby nie dotknąć płaszczem do ścianki windy, gdy w milczeniu czytał wyryte napisy. „Boś osrany” – głosił największy, na wysokości jego oczu.

Poczciwy i lojalny Miś ostatnio był mu jedynym wsparciem, ale za grosz nie rozumiał pewnych niuansów. Mati cenił bohemę artystyczną, lecz w odpowiedniej oprawie. Kiedy usłyszał, że Gembarscy to współczesna cyganeria, oczami wyobraźni ujrzał zgoła inny obrazek. Mogli uważać go za małostkowego, ale cóż, własnej natury nie da się zmienić.

Wysiedli z windy i stanęli naprzeciwko drzwi obitych sklejką.

– Chyba niezła impreza. Nie słyszą dzwonka – zachwalał półgębkiem Miś.

Mati potaknął z komiczną werwą, jedynie Benek stał sztywno, jakby kij połknął, nie mając pojęcia, czego może się spodziewać. Od kiedy przyszedł na świat w podwarszawskich Łomiankach jako jedyne dziecko prężnego producenta bram na piloty, nie mógł sobie przypomnieć, by przebywał w takim wnętrzu. Nie chodziło o to, że się tego wystrzegał, po prostu nie miał ku temu okazji. Raz na lotnisku kupił Kuczoka, potem razem z kumplem z liceum jeździli na Jelonki po używany snowboard. Tam, w domu z czerwonej cegły, zetknął się z podobnymi klimatami, ale nie był kolekcjonerem wrażeń na tyle, by dłużej się nad tym zastanawiać.

W końcu drzwi otworzył nieogolony wysoki mężczyzna, noszący okulary w pomarańczowej oprawie. Miał około czterdziestki, ale skrzętnie ukrywał swój wiek pod młodzieżowym przebraniem.

Bluza z kapturem i tęczową pacyfą, czapka z enigmatycznym napisem COMME des FUCKDOWN, legginsy rowerowe, między palcami jednej dłoni dymiący papieros, w drugiej – piwo Żywiec.

Po krótkiej prezentacji okazało się, że Mati ma przed sobą owego osławionego redaktora – z wykształcenia teatrologa, mecenasa podziemnych artystów i pisarzy, przyjaciela Misia z Władysława IV, człowieka niebanalnego i zaciekłego wroga wyrobników z korporacji. Kwestia ta wypłynęła niemal natychmiast, gdy redaktor dojrzał na Matim strój wieczorowy. Już sama marynarka byłaby powodem do drwin, a garnitur wręcz go rozpalił.

Wymuskany laluś z ufryzowanym włosem i w pełnej gali był idealnym tematem do kpin, Gembarski aż poczerwieniał z podekscytowania. Łakomy to kąsek, obiecujący materiał na komiczną postać do nowej powieści. Z własnego wyboru rzadko miał okazję obcować z podobnymi typami – płytkimi, powierzchownymi kabotynami. Wiedział, że palant jest szefem jego kumpla Miśka, i nie wyglądał na zbyt bystrego, co czyniło go gwoździem programu na dzisiejszy wieczór. Wreszcie będzie się z kogo ponabijać. Jak rekin węszący krew zaczął osaczać przykuwającego wzrok gościa, z trudem tylko powstrzymując się od chwycenia za no­tatnik.

Mati zdjął płaszcz, przełożył go przez ramię i w milczeniu słuchał powitalnych pogawędek starych przyjaciół, sam trzymając się nieco na uboczu.

– Rzućcie kapoty na tę stertę! – zachęcił familiarnie Gembarski, otwierając drzwi do sypialni i przy okazji sypiąc popiołem z papierosa po podłodze.

Miś bohatersko poszedł za jego radą, kładąc ostrożnie swoje najlepsze wierzchnie odzienie na stos kurtek, plecaków i czapek, osuwający się z podwójnego łóżka, będącego zapewne małżeńskim łożem Gembarskich. Benek chwilę się wahał, by w końcu umieścić swojego hugo bossa centralnie na wierzchołku palt. Mati bystrym wzrokiem powiódł po korytarzu, poszukując szafy. Znalazł, szybko ulokował tam płaszcz. Zwrócił uwagę na bazgroły widoczne na ścianach wąskiego przedpokoju.

– Macie dzieci – stwierdził, wskazując głową na rysunki i machinalnie odwzajemniając nienaturalnie mocny powitalny uścisk dłoni Gembarskiego.

– No, a jak inaczej?

Mati postanowił zignorować ewidentnie wojowniczą nutę w głosie tego, zdawałoby się, pacyfistycznie i niekonwencjonalnie nastawionego do życia oryginała, choć miał ochotę wziąć nogi za pas. Nie lubił starć na tle światopoglądowym, uważał je za bezbrzeżnie nudne, jałowe, patetyczne, wydumane. Stronił od nich, dopóki pozwalała na to przyzwoitość. Zgodnie ze swoim modus operandi skomplementował malowidła najkrócej, jak potrafił, ale napastliwy luzak atakował dalej.

– Pozwalamy młodej malować na ścianach, bo nie chcemy wtłoczyć jej w stereotypowe myślenie. Pieprzyć konwenanse.

Mati znów skinął głową w sposób najbardziej neutralny i nic nieznaczący w takim stopniu, na jaki mógł się zdobyć.

– Konwenanse bywają zgubne – rzucił na odczepnego, bo oczy redaktora wpijały się w niego natarczywie, najwyraźniej oczekiwał jakiejś reakcji.

– Ludzie często się pytają, czemu pozwalamy jej niszczyć ściany – nie dawał za wygraną Gembarski. – A ja na to: świat nie musi wyglądać tak, jak przekazali nam nasi starzy. Trochę tolerancji!

– To dla ciebie. – Nie dał się sprowokować Mati, wciskając Gembarskiemu do ręki butelkę Moët et Chandon.

Gembarski żachnął się, uśmiechnął ironicznie, obracając butelkę w palcach, zamyślił na sekundę i już chciał coś powiedzieć, być może powrócić do tematu, ale Mati temu zapobiegł, pytając:

– Gdzie kuchnia? Napiłbym się drinka

Gembarski, ewidentnie zniecierpliwiony, jakby palił się do podjęcia dyskusji na nowo, pospiesznie skierował go do małej i potwornie zagraconej kuchni.

– Jak mówiłem, pieprzyć konwenanse, uciekać od tego jak najdalej, nie sądzisz? Na co masz ochotę? Wódeczki?

– Wolałbym whisky z lodem.

– Eee, poczekaj, mam coś lepszego. Doskonały likier domowej roboty, może skosztujesz?

W tej pozornie niewinnej propozycji czaił się ledwo uchwytny haczyk. A więc gospodarz nie dawał za wygraną w tej podskórnej wymianie sprzecznych najwyraźniej światopoglądów.

– Nie gustuję w nalewkach. Lej whisky.

Jak pociesznie musiał wyglądać w czarnym garniturze i grubym złotawym krawacie w scenerii ciemnej kuchni, zawalonej brudnymi garami, popielniczkami pełnymi petów, butlami domowego wina i oddzielonej od pokoju odsuwaną szybą, przywodzącą na myśl okienko bufetowe.

W kuchni przycichło, kilku innych, dziwnie podobnych do redaktora morusów przyglądało się scenie, tłumiąc złośliwe uśmiechy.

– Tak konwencjonalnie? – Gembarski napawał się swoją przewagą, uśmiechając prowokacyjnie, zaczepnie. – Daj się skusić na moją pigwówkę, sam wypalałem.

Struna została napięta do granic możliwości.

Mati również się uśmiechał. Znał ten typ człowieka – szyderczy wobec posiadania i własności, w jakiś sposób peerelowski, zawistny i podły. Tacy ludzie przyczajali się na rozmaitych ciepłych posadkach, najchętniej na kilku naraz, robiąc wokół tak zwanej szeroko pojętej kultury.

Kurwa, zdemaskuję im zaraz tę ich jebaną kulturę, choćby miało mnie to kosztować, przysięgał sobie w głębi duszy, jednocześnie besztając się za tak idiotyczną małostkowość. Ileż to razy obiecywał sobie nie dawać się wciągać w podobne gierki i niepotrzebnie tracić przy tym część swojego pilnie pielęgnowanego dystansu. Ale jak tu nie ulec, kiedy podobne miernoty oceniają go, dyskredytują, ośmieszają!

– Nie znoszę dwóch rzeczy: nalewek domowej produkcji i biwaku – zadeklarował głośno, a potem rozbrajająco uśmiechnął się do obserwujących scenkę gości. Dopiero się rozkręcał.

– To można by cię nazwać, wybacz, że odkurzę stare określenie, klasycznym bananem?

– Ha, ha, kocham, jak Gemba wywali kawę na ławę – odezwał się ze śmiechem brodaty otyły mężczyzna z długimi włosami, w rozwleczonych bojówkach, rolujący na blacie pokrytego okruchami chleba stołu jakiegoś podejrzanego papieroska. Mówiąc to, nawet nie podniósł oczu, dając do zrozumienia, że jest odprężony, ale rejestruje wszystkie bodźce dochodzące z otoczenia.

– Jeśli już mamy trywializować, to bardziej adekwatnym byłoby nazwanie mnie japiszonem. Banan zawdzięczał swoje apanaże rodzicielom, o ile dobrze pamiętam czasy liceum.

– Podczas gdy ty wykułeś swój korporacyjny los we krwi, pocie i łzach bez czyjegokolwiek wsparcia?

– A tak. Jem, piję i baluję za swoje – odparł Mateusz. – Od kiedy wszedłem, kwestia korporacyjnego wyrobnictwa wypływa drugi raz w ciągu piętnastu minut – zauważył. – Najwyraźniej męczy was to bardziej niż mnie, ofiarę tego opresyjnego systemu.

– Cóż… – Gembarski lekko się zadumał, najwyraźniej cios był celny. Polał Mateuszowi whisky, sobie i długowłosemu czystej. – Nie ukrywam, że jest coś upodlającego w systemie współczesnego niewolnictwa, w tych mieszkankach na kredyt, leasingowanych brykach, tych, kurwa, związkach bez miłości, gdzie sfrustrowane parki skaczą sobie do oczu, bo nie stać ich na spłatę następnej raty, ale przed znajomymi udają krezusów. Masz rację, mam z tym problem, mierzi mnie ich los, brzydzą mnie, oj, wstydzę się za nich.

Stuknęli się z długowłosym wielkimi kieliszkami i wypili ich zawartość do dna.

– Gembę rusza ten temat, bo właśnie pisze następną powieść obyczajową – rozległ się kobiecy głos.

Mati szybko obrócił się na pięcie. Wsparta o lodówkę, stała piegowata wysoka, utleniona na platynowo blondynka. Miała na sobie skórzaną kurtkę, uczesana była w kucyki. Rockmanka. Zdecydowanie nie jego typ.

– Ach, tak? Gemba pisze powieść? – Mati uśmiechnął się do niej. Odwzajemniła uśmiech.

Zauważył, że ma śliczne usta i bardzo białe zęby. Jej ręka jakby mimowolnie powędrowała do dekoltu, by poprawić wysuwające się spod skórzanej kurtki ramiączko stanika.

Nadęty kutas pisał powieść. Może nawet o takich jak on, Mati. Pyszne! Cholerny frustrat zamierzał go wyszydzać? Teraz on pokaże mu, gdzie jego miejsce. W duchu ostrzył swój niezawodny oręż, którym władał w sposób niedościgniony. A jednak zabawi się na tej imprezie, choć wcześniej spisał ją na straty.

Odwrócił się tak, by rockowa blondyna też brała udział w konwersacji. Sądząc po wściekłym wzroku Gembarskiego, ewidentnie niezadowolonego, że wypłynęła wiadomość o pisaniu powieści, Mati zrozumiał, że ma przed sobą panią Gembarską. Przyglądał jej się dyskretnie, tak by zdawała sobie z tego sprawę, ale nie dawał się na tym przyłapać. Gdy spoglądała na niego, natychmiast umykał wzrokiem. Ach, to doprawdy bardzo zabawne znów być w tych butach. Nic nie dawało mu podobnej adrenaliny jak poczucie, że kobieta łapie się w jego sidła. Zanęcał, zarzucał wędkę, a resztę robiły same.

Teraz miał dodatkową frajdę, bo tuż obok stał rozjuszony mąż, a dyskusja toczyła się na temat najwyraźniej dla niego trudny. Balansowanie nad przepaścią było tym, co Mati lubił najbardziej.

– To ma być obrazoburcze przedstawienie Polaka antybohatera, przełamujące wszelkie stereotypy – podjęła blondynka śmielej, najwyraźniej intensywność spojrzenia Matiego dodała jej aniumuszu.

Wymienili kolejne uśmiechy, teraz i w jej oczach pojawił się porozumiewaczy błysk.

– Daj spokój, Gocha, jego nie interesuje proza, całe dnie spędza w korporacji – ofuknął ją Gembarski. Stał się czujny i niespokojny, jakby znalazł się na grząskim terenie.

– Mylisz się, i ja lubię poczytać. – Mati rozkwitał, widząc, jak narasta wściekłość Gembarskiego, obwiniającego żonę o ujawnienie sekretu. – A o czym będzie powieść?

Gocha wzięła do ust papierosa, którego Mati natychmiast jej przypalił. Zauważył na jej nosie liczne piegi, które także pokrywały dekolt. Zaciągnęła się, a potem, unikając wzroku męża, wyrzuciła jednym tchem:

– O facecie, który ma w dupie polskość. Gemba chce stworzyć prawdziwego antybohatera, który zdemaskuje wszystkie polskie mity: martyrologię, kult klęski, zaściankowość.

– Gonia, nie zanudzaj naszego gościa szczegółami powieści, zanim ona powstanie. – Gemba był wyraźnie zirytowany, postąpił dwa kroki naprzód, rozdzielając Mateusza i żonę. – Nie chcę, żeby wszyscy znali temat, nim się jeszcze do niego zabrałem!

– A więc redaktora Gembarskiego drażni zarówno ideowość, jak i bezideowość – podjął po chwili milczenia Mati, obracając w dłoni pustą szklankę.

– Skąd takie wnioski? – Białka Gembarskiego rozbłysły gniewnie.

– Irytuje cię filisterstwo, ale i wartości patriotyczne. Jednym słowem, wszystko.

– Jak to rozumiesz?

Dwaj mężczyźni wpatrywali się w siebie niczym nastroszone koguty, gotowe zadziobać się na śmierć.

– Zamierzasz obalić mit Polaka patrioty, ale też irytują cię filistrzy, którzy współczesnie nie są tymi z okresu Młodej Polski. Masz tego świadomość?

– Co ty pieprzysz, za przeproszeniem?! – zezłościł się Gemba.

– Chcesz być następnym Gombrowiczem, ale idea rozłazi ci się w szwach, co? A wiesz dlaczego?

Gembarski nie odpowiedział. W przedłużającym się milczeniu Mati pomału sączył drinka, napawając się skupioną na nim uwagą wszystkich obecnych.

– Bo dziś wszyscy pieprzą wszystko w czambuł. Co ty chcesz obalać? Co rozpierdalać? Biedną klasę średnią, która próbując uformować się od podstaw, miota się jak oszalała, szukając drogowskazów w Google’ach? I co ona komu winna? Chcesz odwieść ich od patriotyzmu, rozprawić się z polskością, podczas gdy oni mają patriotyzm i polskość tak głęboko w dupie, że gdyby teraz ktoś najechał na nieszczęsną ojczyznę, mielibyśmy do czynienia z masowymi dezercjami, a zwłaszcza tych najpotrzebniejszych, tych w wieku poborowym. Spierdoliliby wszyscy do Anglii, nie, Benek? Cóż tu można jeszcze obalić? Już wszystko zostało obalone w ciągu ostatnich paru lat, właśnie wtedy, kiedy szykowałeś się do swojego arcydzieła, czytając dawnych mistrzów. Stary, spóźniłeś się o pięć lat albo może równo o wiek.

Nikt się nie odezwał, więc Mati zajrzał w głąb pustej szklaneczki, a następnie bystro rozejrzał się wokoło.

– A teraz wybaczcie, muszę sobie dolać. Gemba, tylko przypadkiem się nie zamartwiaj, przecież jeszcze nie zacząłeś pisać. Zaraz znajdę ci lepszy temat na powieść, mam do tego talent, niech ci Miś opowie, ile spektakli socjologicznych z puentą reżyserowałem ad hoc. Gosiu?

Mati nalał Gembarskiej szampana, który podczas przemowy skrzętnie odkorkowywał i otwierał z cichutkim jedynie pyknięciem.

Odciągnął ją teraz do pokoju, gdzie było znacznie ciemniej niż w kuchni i zaczął stroić błazeńskie miny. Długo nie chciała się uśmiechnąć, lojalna wobec obrażonego męża, który łypał w ich kierunku przez przeszklone bufetowe okienko.

W końcu pod wpływem komicznej ekspresji Mateusza, a może i chęci odreagowania dawniejszych napięć zaczęli się śmiać, i to coraz głośniej, tracąc kontrolę i nawzajem się uciszając, co wywoływało dalsze, niepohamowane salwy. Trwało to tak długo, że grupki dyskutujących zaczęły im się baczniej przypatrywać.

Widząc, że nie ma wiele czasu, bo redaktor coraz bardziej pąsowiał na twarzy i ewidentnie uwłaczał swym zachowaniem próbującym go rozchmurzyć kompanom, Mati złapał ją za łokieć i odciągnął, stawiając sobie za cel namówić ją na spotkanie sam na sam. Propozycja najwyraźniej zaskoczyła Gembarską. Najpierw nie była pewna, czy Mateusz mówi serio, potem, gdy wreszcie ją przekonał, że nie żartował, spoważniała i usiłowała tę powagę odpowiednio zamas­kować.

W końcu zapętlili się tak, że żadne nie miało pojęcia o intencjach drugiego, a wszelkie słowa, zamiast coś wyjaśniać, coraz bardziej gmatwały to, co chcieli sobie przekazać. Prowadzili niekończącą się wymianę zdań na temat wymiaru i charakteru ewentualnego spotkania, obwarowując się konwencją cynizmu niczym murem obronnym.

– Czemu kobiety są dużo bardziej racjonalne od mężczyzn? – Mati ujął szlufkę w dżinsach, które Gembarska miała na sobie, i delikatnie przyciągnął ją do siebie niczym wytrawny lowelas, jednocześnie zadając sobie w duchu pytanie, czy przypadkiem naprawdę nim nie jest. A jeśli nawet jest, to czy ona byłaby w stanie to dostrzec pod maską, którą niezmiennie nosił?

W odpowiedzi uśmiechnęła się do niego; rzeczywiście miała śliczne usta. Stanęli pod samym oknem wychodzącym na wieżowce przy ulicy Jana Pawła, oddzieleni od łypiącego ponuro Gembarskiego grupkami rozprawiających gości.

– Chyba nie sądzisz, że nabierzesz mnie na takie głodne kawałki?

Znienacka to ironiczne przekomarzanie się wydało się Matiemu niegodne ich wieku. Postanowił zmienić ton rozmowy, ująć ją szczerością.

– Wcale nie żartowałem, mówiąc, że mnie onieśmielasz. Chciałbym pokazać ci się w lepszym świetle niż przed chwilą, kiedy robiłem z siebie kompletnego durnia, bredząc o literaturze. Zresztą gdybyś mnie bliżej poznała, przekonałabyś się, że mówienie o czymś, o czym nie mam pojęcia, jest moją specjalnością. Niestety, tu warunki nie są sprzyjające i zastanawiam się, czy nie rozsądniej byłoby dłużej nie drażnić twojego biednego męża, wymienić numery telefonów i spot­kać się we dwójkę.

– Proponujesz mi randkę?

– Po co od razu używać definiujących i ograniczających nas określeń – odparł Mati, zerkając w stronę kuchni. – Lepiej unikać takich zawężeń, bo mogłoby wyglądać na to, że ja próbuję uwodzić żonę kolegi.

– Podczas gdy tak naprawdę…

– Podczas gdy tak naprawdę chcę rozwinąć parę tematów, które ledwie tknęliśmy, a z nas dwojga ty wydajesz mi się bardziej…

– …bezpośrednia – podsunęła Gocha.

– Więcej. Krygując się, zdradzasz, jak wielką wagę przywiązujesz do naszego spotkania. Jesteś znudzoną mężatką i dziś wieczór niespodziewanie natrafiłaś na interesującego mężczyznę. Stąd twój dylemat. Czy gdybym był jednym z przyjaciół twojego męża i dystrybuował bilety na warszawski festiwal filmowy albo gryzmolił w magazynie kulturalnym lub… Czym jeszcze zajmują się ludzie z waszego grona? Nieważne. Czy wahałabyś się umówić ze mną do jednego z pre­ferowanych przez was lokali? Do Regeneracji, Kulturalnej? Podobam ci się fizycznie i zaciekawiłem cię intelektualnie, stąd twoje opory. Boisz się, że sprawy mogą zajść za daleko.

– Przystojny nieznajomy porywający kobietę z szarej codzienności? Uszczypnij mnie, bo chyba śnię.

Popatrzyła na niego tak, że nie mógł się nie roześmiać. Potem jednak, jakby przyciągnięty magnesem, sam nie wiedząc kiedy, pochylił się lekko w jej stronę. Nagle brutalny okrzyk oderwał ich od siebie.

– Aa, tu jesteście!

Zasłona, za którą się skryli, została gwałtownie szarpnięta na bok, ich oczom ukazał się zadowolony Miś. Za nim stały lekko nadąsane dwie kobiety oraz facet w ciemnym garni­turze. Duża blondynka z trwałą ondulacją była zapewne dziewczyną Misia, a krępa, ufarbowana na kruczoczarno, krótko obcięta, z krzyżem żelaznym na obciskającym szyję rzemyku i patrząca niespokojnym wzrokiem na przyłapaną parę, musiała być tą przeznaczoną dla niego, Matiego. Czemu intelekt tak rzadko chodził w parze z długimi nogami? Na to pytanie Mateusz nie zdążył sobie odpowiedzieć, bo Miś rozpoczął hałaśliwą prezentację.

– Poznaj wreszcie moją Monikę. Moniś, mój szef i zarazem przyjaciel, Mateusz. Nie mamy przed sobą tajemnic.

Mati, który z udawanym ożywieniem ściskał dłonie nowo poznanych, zdążył tylko rzucić Gembarskiej poważne, niejedno mówiące spojrzenie, odbierając jej spokój na resztę wieczoru. Teraz ich jedność rozmyła się w ogólnym gwarze, tamci czworo trajkotali jak najęci, a więc podejrzana dwójka nie mogła dłużej się pławić w hipnotyzującej intymności. Znudzony Mati zupełnie się wyłączył i ani się obejrzał, a został podstępnie wciągnięty w bezdenną otchłań jałowej konwersacji z samotnym mężczyną w garniturze, który przedstawił się jako Michał Bonder.

Osaczony w ciemnym kącie, odcięty od Gembarskiej długą tykowatą sylwetką Bondera, zastanawiał się, jak wydostać się z pułapki, gdy nagle uświadomił sobie, że natręt właśnie opowiada o redaktorze. Słysząc nazwisko Gembarski, dał wyraz zainteresowaniu, wydając z siebie jakąś monosylabę, na co ożywiony Bonder gorliwie podjął temat.

Z lubością wspominał dawne czasy, tym razem odnajdując w Matim uważnego słuchacza. Okazało się, że on, Miś i Gembarski byli razem we Władku. Z opowieści wynikało, że przeklęty Gembarski był nie lada „gierojem” wśród kumpli. Świetnie się uczący, wyróżniający się zwłaszcza z polskiego, był zarazem niepokorny, niejednokrotnie zawieszany w prawach ucznia. Wszyscy zawsze byli przekonani, że zajedzie daleko. We trzech wyczyniali różności, ale to Gemba był inspiratorem wszelkich działań, nigdy nie pękał, był z niego niezły numer, raz nawet pchnął ze schodów pedzia, który uczył u nich muzyki, historia była głośna w całej Warszawie. Czy Mateusz słyszał? Poza tym Gemba wyhaczył najlepszą laskę z całego Władysława Czwartego. Na pewno Mateusz musiał zauważyć urodę Goni? Młodsza od nich o cztery lata, a robiła w liceum furorę. Jako jedyna farbowała włosy na jakiś szalony kolor, popalała w kiblu marychę, ale przy tym jechała na samych piątkach, więc nauczyciele dawali jej spokój i przymykali oko na sposób, w jaki się nosiła. Wszyscy się o nią zabijali, lecz wybrała oczywiście Gembarskiego, który był najinteligentniejszy z nich wszystkich i w dodatku zabójczo przystojny. W czasach szkolnych wciąż się kłócili, a potem schodzili, on był o nią cholernie zazdrosny, ona o niego zresztą też. Teraz także wciąż się kłócą, choć nadal są razem. Bonder miał pewne wątpliwości, czy Gosia jest zadowolona, uważał, że mogła wybrać lepiej. Po tej uwadze na dłuższą chwilę zawiesił głos, patrząc tęsknie za okno, na rozjarzone wieżowce, niezbyt liczne, ale prezentujące się z tej perspektywy niemal jak fragment Nowego Jorku.

– Mogła wybrać ciebie – odezwał się znienacka Mati, dbając o to, by Bonder pomyślał, że mówi bez cienia ironii.

– Na pewno nie jest jej lekko z Gembą. Wieczne kłótnie o forsę, złe warunki mieszkaniowe, no i jego porywczość, nonkonformizm – wyliczał Bonder.

– Całkiem sporo wad ma ten twój serdeczny kumpel.

– Co bawi u kumpla, niekoniecznie musi się podobać u męża.

– Święta prawda, święta prawda. – Skinął głową Mati.

Wreszcie pojawił się Miś i zawołał ich do kuchni, gdzie ponoć przyrządził świetne drinki.

Mati liczył, że po drodze napotka Gochę, ale się rozcza­rował. Ona i przeklęty Gembarski zniknęli w zatłoczonym i poprzewracanym do góry nogami mieszkaniu, jakby zapadli się pod ziemię. Impreza przeniosła się do kuchni, Mati stał w towarzystwie Misia, Bondera, Benka i dwóch pań, co chwila rozglądając się niecierpliwie i nie mogąc się skupić na rozmowie, co wprowadziło nastrój niespokojnej tymczasowości. Bonder wolno mówił o szkolnictwie. Słysząc to, przyłączył się do nich słoniowaty, który, jak się okazało, jest rozwodnikiem samotnie wychowującym syna. Po chwili wślizgnęła się między nich jego młodociana narzeczona, by dorzucać swoje trzy grosze.

Mati dyskretnie zerknął na zegarek, przez myśl przemknęło mu, by ulotnić się i wpaść po drodze do Platinium, gdy znienacka do kuchni wpadł Gemba, natychmiast zasysając ogólną uwagę. Usłyszał, że rozmawiano o dzieciach, więc czym prędzej podjął interesujący go temat.

– Żyła – zwrócił się do słoniowatego – w piątek w klubiku Gochy będą fajne warsztaty psychologiczne dla samotnych rodziców, może ty i Tymek moglibyście wpaść?

Redaktorowa Gembarska prowadziła klubik dla dzieci. No proszę. Z czegoś jednak trzeba było żyć, by redaktor Gembarski mógł należycie wyszydzać polskość.

– A o której się zaczynają? – Żyła i małolata obejmowali się ciasno w pasie, jakby w obawie, że ktoś ich rozłączy.

– Gocha, to w piątek mamy „Trudne tematy wyrażone plastyką”?

Gembarska mignęła Matiemu w przejściu, ale nie zdecydowała się wejść do kuchni. Zagadką pozostawało, czy nie miała na to ochoty, czy po prostu nie dołyszała pytania. Gemba jednak wyskoczył za nią na korytarz. W tym czasie wszyscy w kuchni przycichli, unikając nawzajem swoich spojrzeń. Pod papierowym żyrandolem rzucającym blade światło na tony niepozmywanych naczyń zapadło krępujące milczenie, dzięki czemu mimo panującego w przedpokoju zgiełku zza ściany doskonale słyszalne były oznaki małżeńskiej różnicy zdań. Po chwili do kuchni wrócił Gemba, ciągnąc za sobą Gochę, a następnie mocno ją obłapiając, jakby wbrew jej woli.

Zamierzał przechwalać się posiadaniem jej na własność?

– To co z tą plastyką, kochanie?

– W sobotę jest rumba z nosidełkiem. Kochanie.

Gembarska miała ewidentnie w sobie żyłkę kpiarza, co jej męża zdawało się w tej chwili wyjątkowo irytować. Mati prychnął śmiechem, Gemba nawet nie spojrzał w jego kierunku.

– Salsa! – poprawił ją lekko poirytowany. – Salsa z nosidełkiem!

Przypalił sterczącego z ust papierosa i potoczył dookoła zwycięskim spojrzeniem.

– Co to takiego? – kpiąco spytał Bonder.

– Zajebiście wyluzowuje młode mamy, no i daje megaradochę dzieciakom!

– Może dodajcie taniec na rurze? – dorzucił do kotła Mati. – Z nosidełkiem?

Gembarski nie odniósł się do tej uwagi, tylko lekko potrzasnął obejmowaną ramieniem żoną.

– A potem nie ma warsztatów? Powiedz nam, serio.

Mati z satysfakcją obserwował, jak Gembraska się od tego wykręcała na tyle, na ile pozwalała jej przyzwoitość.

– Potem, skarbie, Doro ma salkę na pół godziny.

– Kurwa, a z jakiej racji! Trudno nawet złotówkę od niej wydębić!

Oczy Matiego i redaktorowej spotkały się na dłuższą chwilę i nie mogły od siebie oderwać.

– Dla nas robi pogadankę – ciągnęła Gocha, z powrotem zwracając wzrok na męża.

– O czym znowu?

– O tym, o czym chciałeś, o psychodynamice laktacji.

– Redaktorowa wydawała się zagubiona. – Chodzi o namawianie do jak najdłuższego karmienia piersią, ale bez wywierania presji. O uświadamianie korzyści i przełamywanie pewnych barier związanych ze skrępowaniem spowodowanym koniecznością karmienia w miejscach publicznych – wyjaśniała, spoglądając przepraszająco w stronę Matiego, lecz widząc jego minę, znów popatrzyła na męża.

Wyczuwając wiszącą w powietrzu kpinę, rozjuszony dziwnym zachowaniem żony, Gembarski postanowił zaatakować bezczelnego aroganta na całego.

– Słyszałem, Mateusz, że i ty masz dziecko – rzucił głośno.

Skurwiel. Musiał znać historię od Misia. Mati spojrzał na kumpla morderczym wzrokiem, lecz Misiek podniósł ręce w kapitulacyjnym geście, jakby mówił „nie moja wina”.

– Mam, ale to chłopak. Nigdy nie będzie karmił piersią, więc…

Parę osób się zaśmiało. Mati rozłożył ręce, patrząc na gospodarzy z uśmiechem.

– Nie ukrywam, że słyszałem o waszej sytuacji i współczuję – zaczął znów Gembarski, bliżej przyciągając żonę. – W naszym klubie jest masa ludzi, którym się nie ułożyło, i często są to ludzie wypaleni zawodowo, zapierdalający w korporacjach. Tym bardziej zapraszamy z małym. Prowadzimy odstresowujące zajęcia dla dorosłych i pogadanki dla dzieciaków.

– Gonia, poprowadziłabyś dla mnie zajęcia odstresowujące? – Mati nie odrywał wzroku od Gembarskiej.

Wszyscy zamilkli, patrząc na nią wyczekująco .

Zbierała się do odpowiedzi, a Mati natężył się, by ją usłyszeć, nawet postąpił o krok naprzód. Jednak Gembarski nie dał żonie szansy, wtrącając szybko:

– Gonia ma za miękkie serce, by wywalić kawę na ławę wyrobnikom korporacyjnym. Nie ma sumienia otworzyć im oczu na to, jak ich popaprany los wpływa na najmłodszych. Natomiast ja chętnie się za ciebie wezmę!

Wszyscy zarechotali, więc Matiemu nie pozostało nic więcej, jak zaczekać na lepszą sposobność. Niestety, nie nada­rzyła się okazja do rozmowy sam na sam z Gembarską, co doprowadzało go do dziecinnej złości, w związku z czym otworzył kolejną butelkę whisky, którą wypił do spółki z Bonderem.

Następnego dnia leczył ból głowy w kąpieli lawendowej, gdy zadzwonił telefon. Był to Miś, który chciał jak najprędzej przekazać Matiemu, że Gemba dzwonił do niego i tłumaczył swoje wczorajsze zachowanie. Ponoć przyznał, że pomylił się w ocenie Matiego. Uznał, że w sumie porządny z niego gość i do tego niezły jajcarz, przez co wniósł do imprezy świeży powiew. Rzekomo niczego nie cenił wyżej niż oryginalność, więc chętnie kontynuowałby znajmość. Co więcej, kazał Matiemu przekazać, że głupio się zachował, okazując zazdrość o żonę.

Ponoć jak tylko się przebudził i doszedł do siebie, zrozumiał, że Mateusz po prostu się wygłupiał. Uświadomił sobie, że tylko pozornie zgrywał kogucika, a emablowanie cudzych żon to rodzaj nieszkodliwej manii. Najbardziej jednak żałował, że czynił uwagi w związku z rozwodem Mateusza, poprosił więc Misia o przekazanie szczerych przeprosin.

Mati gwałtownie poruszył się w wannie, palcami u nogi przytłumił bicze wodne, by lepiej słyszeć.

Zapewnił Misia, że ostatnie, co miał na myśli, to podrywanie żonatej i dzieciatej, dwa razy starszej niż ta, z którą wczoraj był na randce. Kazał powtórzyć Gembie, że przeprosiny przyjął, a chęć podtrzymania znajomości jest obustronna, po czym rozłączył się i gwałtownie usiadł.

Przeprosiny ujęły go, ale i dały do myślenia. Spryciarz z tego Gemby. Łebskie zagranie, bez dwóch zdań. Odłożył komórkę na parapet okienny i dał nura pod wodę. Po chwili się wynurzył, a potem długo wylegiwał w pachnącej kąpieli, zmieniał ciepłotę wody, rozkoszował się miękkością oliwki na skórze, słowem dochodził do siebie w warunkach najprzyjemniejszych z możliwych.

Telefon poprawił mu nastrój. Pustka dnia zaczęła się wypełniać czymś realnym, rozciągające się przed nim godziny przestały przerażać.

W samym ręczniku położył się w świeżej pościeli. Chwilę turlał się po rozkosznie miękkim łożu, potem otoczył się ulubionymi książkami i czytał ponad dwie godziny, pojadając zamówione sushi. Gdy na zewnątrz dobrze się ściemniło, ubrany elegancko wyruszył taksówką do Sheratona, by zjeść porządny obiad. Zamówił sałatkę nicejską, doradę pieczoną w soli, a na deser szarlotkę i czarną kawę, przeczytał gazetę, po czym wyruszył kolejną taksówką do Och-Teatru gdzie był umówiony z niejaką Majką, studentką Uniwersytetu Medycznego.

Deszcz przestał padać, niebo było granatowe, rozgwieżdżone, wiał silny zachodni wiatr, przynosząc na nadwiślańskie wybrzeże ciepły zapach odległych mórz, dalekich krain i perspektywy jakichś korzystnych zmian.

Rozgrywka

Подняться наверх