Читать книгу Zimowa droga - Leonid Józefowicz - Страница 5

Оглавление

ROZSTANIE

1

W sierpniu 1996 roku siedziałem w gmachu prokuratury Syberyjskiego Okręgu Wojskowego w Nowosybirsku przy ulicy Wojskowej 5 i czytałem dziewięciotomowe akta śledztwa dotyczącego białego generała Anatolija Nikołajewicza Piepielajewa. Na rok przed moim przyjazdem przekazano je tutaj z Federalnej Służby Bezpieczeństwa w związku z podaniem jego starszego syna Wsiewołoda, który wniósł o rehabilitację ojca[1]. Podobne podania wpływały wówczas tysiącami, a w prokuraturach po prostu nie starczało rąk, żeby rozpatrywać je w ustawowych terminach. Akt śledztwa nie wolno było wydawać osobom postronnym, ale w owych latach służbowe instrukcje naruszano bardzo łatwo, i to nie tylko dla zysku. Szefostwo w osobach dwóch pułkowników ulitowało się nade mną, kiedy dowiedziało się, że tylko po to przyleciałem z Moskwy.

Siedziałem w chłodnym pokoju, a za przepierzeniem z dykty znajdował się gabinet jednego ze śledczych, niezbyt młodego jak na swój stopień kapitana. Czasami przychodzili do niego interesanci, a ja bardzo wyraźnie słyszałem ich rozmowy. Pewnego razu kapitan rozmawiał z żoną aresztowanego dowódcy pułku pancernego. Zza oklejonej wesołymi tapetami dykty dobiegał jego sztucznie beznamiętny głos: „A zatem miało to miejsce tego roku, kiedy cały kraj jęczał pod jarzmem Rudego...”. Miał na myśli Anatolija Czubajsa, który w 1995 roku został mianowany wicepremierem. W owym czasie pułkownik spisał na straty i spuścił na boku dwa ciągniki czołgowe. Śledczy z mściwą metodycznością przedstawiał jego żonie okoliczności transakcji. Kobieta płakała. Jej popłakiwanie i metaliczny ton jego słów, ich rozmowę odnotowałem na marginesach swojego notatnika jako tło, na którym przepisywałem jeden z listów Piepielajewa do żony Niny Iwanowny: „Zdaje się, że piszę do Ciebie już dziesiąty list od chwili wyjazdu z Władywostoku. Rozstaliśmy się nie tak dawno – było to 28 sierpnia – a tyle nowych wrażeń, przeżyć, tyle przemyśleń, trudnych doświadczeń; ja jednak pocieszam się, że nasza sprawa słuszna, wierzę, że to Bóg nas tutaj skierował, że poprowadzi nas i nie opuści”[2].

Pożegnali się 28 sierpnia 1922 roku we Władywostoku. Miesiąc wcześniej Piepielajew przybył tutaj z Harbinu, żeby sformować oddział ochotników i wyruszyć z nim do Jakucji – wesprzeć płonące tam antybolszewickie powstanie. Początkowo, żeby utajnić miejsce przyszłych działań, oddział nazwali Milicją Cieśniny Tatarskiej, potem przemianowali go na Milicję Kraju Północnego, aż w końcu został Syberyjską Drużyną Ochotniczą. Z końcem lata Piepielajew gotów był odpłynąć z nią do portu Ajan na wybrzeżu ochockim, stamtąd zaś wyruszyć na zachód, do Jakucka.

Skończył niedawno trzydzieści jeden lat, Nina Iwanowna była o rok młodsza. Pobrali się dziesięć lat wcześniej. Na fotografii wykonanej niedługo przed ślubem Nina siedzi z papierowym wiankiem na bujnych ciemnych włosach, w polskim albo ukraińskim wyszywanym stroju, z długimi sznurami cygańskich korali na szyi – zdjęcie zrobiono zapewne po jakimś amatorskim spektaklu albo w stroju, który mogła nosić jej babka ze strony ojca. Dziesięć lat później fotograf uwiecznił ją z profilu nad łóżeczkiem z golutkim niemowlęciem. Widać, że jest wysoka, zebrane na karku falujące włosy są jeszcze bujniejsze, jak to bywa po porodzie, ale można także zauważyć obfity podbródek i długi nos. Taka Nina Iwanowna pozostała w pamięci męża.

Wszystkie zachowane w aktach listy Piepielajewa do żony zostały napisane w Jakucji. Nie dotarł do niej ani jeden. Jeśli sądzić po tym, że generał nieustannie się przed nią usprawiedliwia, odwołując się to do najwyższej woli, która wysłała go na ową wyprawę, to do obowiązku wobec narodu, Nina Iwanowna do perspektywy radzenia sobie samotnie przez czas nieokreślony z dwojgiem małych dzieci nie odniosła się z zachwytem i wątpliwe, żeby przyjęła ją z pokorą. Piepielajew zapewniał ją, że rozłąka nie potrwa dłużej niż rok, ale na ów rok zdołał zostawić rodzinie tylko skromną sumę tysiąca rubli. Należy domniemywać, że nie dodawało to Ninie Iwanownie optymizmu. Ponadto poznała niektórych spośród tych, którzy skłonili jej męża do wypłynięcia do Jakucji, nie mogła więc myśleć, że wszystko skończy się dobrze.

Piepielajew czuł się wobec żony winny, dlatego przed odjazdem chciał poprawić jej nastrój prezentami. Na pierwszych stroniczkach włączonego do akt śledztwa notatnika, który wkrótce stanie się jego dziennikiem, na razie zaś służył do bieżących zapisków i rejestrowania wydatków, w rubryce „Pieniądze własne”, wyjaśniającej po części, dlaczego przy ogromnych możliwościach zawsze był biedny, zapisano w słupku:

Torebka dla Niny – 10 rub.

Napis (najwyraźniej pamiątkowy na torebce – L.J.) – 10 rub.

Łańcuszek – 10 rub.

Bransoletka – 15 rub.

Wyliczono tutaj także inne wydatki: na dentystę (w ciągu najbliższych miesięcy nie będzie gdzie wstawić plomby), na zakupy dla matki (m.in. pud cukru, dziesięć funtów masła, funt kawy), na opłatę za mieszkanie, na drewno (za porąbanie osobno), wreszcie na fotografa – 17 rubli. Spora suma mówi o tym, że zrobiono kilka zdjęć. Fotografia Piepielajewa przeznaczona była zapewne dla Niny Iwanowny, a fotografię żony i synów chciał wziąć ze sobą do Jakucji. Starszy, Wsiewołod, miał prawie dziewięć lat, Ławr – cztery miesiące. Chłopiec obok łóżeczka i niemowlę w łóżeczku, nad którym pochyla się kobieta o bujnych włosach, są z wyglądu w takim właśnie wieku, co oznacza, że jest to odbitka jednego z owych zdjęć, których jednak w aktach śledztwa nie znalazłem. Możliwe, że nie odebrano ich Piepielajewowi i że miał je ze sobą w więzieniu w 1924 roku, przed procesem i po nim. Reżim w ówczesnych radzieckich aresztach i więzieniach był jeszcze dość łagodny.

Niedługo przed wypłynięciem męża Nina Iwanowna wraz z Siewą i Ławrikiem przyjechała z Harbinu do Władywostoku, żeby się z nim pożegnać. W skali syberyjskiej nie była to długa podróż – siedem, osiem godzin pociągiem. Było ciepło, morze też jeszcze nie wychłodło. Wsiewołod Anatoljewicz przypomni sobie na starość, jak całą rodziną chodzili się kąpać, ojciec pływał, a on siedział mu na ramionach.

Dwudziestego ósmego sierpnia Nina Iwanowna albo odprowadziła męża na statek, albo Piepielajew wsadził ją wraz z dziećmi do pociągu do Harbinu i rozstał się z nimi na peronie. Następnego dnia transportowiec „Obrońca” i kanonierka „Bateria” z Drużyną Syberyjską na pokładach wypłynęły z portu we Władywostoku i wzięły kurs na północ.

2

Wraz z Piepielajewem z Władywostoku do Ajanu odpłynął pułkownik Édouard Crosnier de Paul, inżynier wojskowy, warszawianin, którego wiatry wojny domowej zaniosły do Przymorza. Zabrał ze sobą nowiutki notes, który rok później mu odbiorą. Znalazłem go w tychże aktach śledztwa Piepielajewa, połączonych z aktami sądzonych wraz z nim oficerów.

W czasie tygodniowej podróży morskiej Crosnier de Paul dokonał w nim ołówkiem długiego zapisu: „Idea śmierci powinna być najdoskonalsza i najbardziej wyrazista spośród naszych idei jako najbardziej uporczywa i nieuchronna, tymczasem jednak wciąż pozostaje najmniej rozwinięta. Kiedy przychodzi śmierć, chwytamy się dwóch, trzech myśli na jej temat, niczego innego nie mamy. Przez całe życie odwracaliśmy się od niej, a owe dwie, trzy myśli, na których mieliśmy nadzieję się oprzeć, pod ciężarem ostatnich chwil łamią się jak trzcina.

Nie możemy zrozumieć owej siły, ponieważ nie patrzymy jej w twarz, i uciekamy przed nią, ponieważ nie rozumiemy i boimy się. Patrz śmiało śmierci w oczy i staraj się ją zrozumieć, wtedy nie wyda ci się straszna. Jeśli Bóg dał nam rozum, nie może wymagać, żebyśmy z niego zrezygnowali i przyjmowali wszystko na wiarę. My, ludzie, nie mamy siły większej niż rozum. Uczucia i instynkty są przy nim niczym...”.

W przededniu walk i kampanii dla inteligenta było rzeczą naturalną rozmyślać o śmierci, jednak Crosnier de Paul przygotowywał się do spotkania z nią jak do starcia z przeważającymi siłami nieznanego przeciwnika – chciał sprowadzić zagrożenie do kilku wariantów, wybrać najbardziej prawdopodobny i podjąć niezbędne kroki. Na zwycięstwo nie było co liczyć, ale można było chociaż zginąć z honorem.

„Śmierć – pisze – jeśli sądzić o niej na podstawie rozumu, może przyjąć cztery postaci:

I całkowite zniknięcie;

II kontynuacja życia z naszą obecną świadomością;

III kontynuacja życia bez jakiejkolwiek świadomości;

IV kontynuacja życia z nową świadomością, której teraz nie posiadamy.

Rozpatrzmy je po kolei.

Całkowite zniknięcie nie jest możliwe, jesteśmy bowiem częścią nieskończoności, w której nic nie ginie.

Nasza obecna świadomość skoncentrowana jest wokół naszego «ja», a to możliwe jest tylko, kiedy mamy ciało, zatem po jego zniknięciu istnienie owej świadomości nie będzie możliwe.

Najprostszy domysł na temat śmierci – to nieśmiertelność bez świadomości, ale i to nie jest możliwe, jeśli bowiem zniknie ciało, to i myśl, odseparowana od swojego źródła, zgaśnie i rozpłynie się w bezgranicznych ciemnościach.

Pozostaje rzecz ostatnia – kontynuacja życia z nową świadomością. Wówczas trzeba założyć, że nasze nowe «ja» narodzi się i rozwinie w nieskończoności. Nie możemy być dla wszechświata obcy, bo sami też odrzucamy obce nam ciała. Nasze dręczące niezrozumienie śmierci musiało powstać we wszechświecie przed nami, po naszej śmierci więc ponownie rozpuści się w jego nieskończoności”[3].

Czytałem owe wyszukane sofizmaty[1*] z pełnym przekonaniem, że przynależą właścicielowi notesu, ale pod ostatnim z nich znalazła się informacja o źródle: „Maeterlinck, t. V”. Crosnier de Paul zabrał ze sobą do Jakucji tom jego dzieł, jak ktoś inny zabiera podręcznik do nauki angielskiego albo poradnik, jak z drewna destylować terpentynę i spirytus.

Po cytatach z Maeterlincka innych zapisów nie ma, jedynie na samym końcu pięć, sześć kartek zapełnionych jest mistrzowsko wykonanymi ołówkiem rysunkami koni i ptaków. Między kartki włożono fotografię dziewczyny o grubych wargach i wyłupiastych oczach. Na odwrocie napis: „Na pamiątkę drogiemu mężowi. Niechaj nie zapomina o swojej żonie, którą nazwał imieniem Mimka”.

3

Szesnastego września 1922 roku, dziesięć dni po zejściu Drużyny Syberyjskiej Piepielajewa na ląd w Ajanie, na cmentarzu Jerozolimskim w Irkucku z honorami wojskowymi złożono w grobie ciało Nestora Kałandariszwilego – legendarnego anarchisty, który wojował z białymi pod czarno-czerwonym sztandarem „matki porządku”, ale niedługo przed śmiercią złożył podanie o przyjęcie do RKP(b). Czarnobrody przystojniak z opadającymi na ramiona włosami, śmiałek i orator, co nieczęsto idzie w parze, był aktorem w Kutaisi, bojowcem w Batumi, dowodził w tajdze partyzanckimi pułkami, próbował przeszkodzić Ungernowi w odejściu do Mongolii, utworzył Koreańską Armię Rewolucyjną, a zginął pod Jakuckiem na pół roku przed pogrzebem. Sześć miesięcy pośmiertnych perypetii zostawiło na zwłokach ślady. Z nadejściem wiosny ciało trzymano w lodowni, na parowcu zaś, który wiózł je w górę Leny, działała chłodnia, mimo wszystko jednak na twarz nieboszczyka lepiej było nie patrzeć.

Parowiec z zamrożonym ciałem przypłynął z północy, a dziewięć miesięcy wcześniej Kałandariszwili, mianowany dowódcą wszystkich sił zbrojnych w Jakucji, wyruszył z Irkucka wraz z Oddziałem Północnym (300 żołnierzy) wzdłuż Leny, wówczas skutej lodem, w kierunku przeciwnym – polecono mu stłumić powstanie, które teraz zamierzał wesprzeć Piepielajew.

Przed wyruszeniem Kałandariszwili mówił, że jego celem nie jest „likwidacja nieszczęsnej garstki białogwardyjskich oficerów”, doradców wojskowych u powstańców, ale pomoc Jakutom i Tunguzom, którzy dostali się pod żelazną stopę wojennego komunizmu. Według jego słów, „walka między narodami już w dawnych czasach wypędziła ich z wielkiej Czyngischanii na Daleką Północ”, setki lat owe „biedne plemiona” cierpiały z powodu surowej natury i carskich urzędników, obecnie zaś „rewolucja dotarła do nich w wypaczonych formach”. W roli prokonsula zbuntowanej prowincji Kałandariszwili chciał nie tyle ją uśmierzyć, ile uspokoić, jednak 6 marca 1922 roku, trzydzieści wiorst przed Jakuckiem, wpadł w zasadzkę i zginął.

Z całego oddziału ocalał tylko ciężko ranny, uznany przez napastników za martwego szef sztabu Buchwałow, ale i on wkrótce zmarł, nie zdążywszy niczego opowiedzieć. Przebieg wydarzeń odtworzono na podstawie śladów na śniegu i położenia zwłok. Zajął się tym dowódca szwadronu czołowego Iwan Strod. Tego dnia wraz z awangardą oddziału był już w Jakucku. O tym, co się wydarzyło, dowiedział się z telefonu i na miejsce śmierci towarzyszy dotarł dopiero wieczorem.

„Mróz donośnymi krokami dokonuje nocnego obchodu, trzeszczy lód na Lenie – wspominał Strod obraz, jaki się przed nim odsłonił. – Jak czarne, nieruchome, skostniałe kropki rozrzucone na śniegu leżą ci, których dosięgła tutaj śmierć”.

Oddział był w założeniu konny, liczono go nie w bagnetach, tylko w szablach, i dzielił się na szwadrony, ale konie pod wierzch miał dostać dopiero na miejscu. Poruszał się otwartymi i krytymi saniami. Kałandariszwili i jego sztab, demonstrując dobrą wolę i pragnąc zdobyć zaufanie Jakutów, jechali, nie kryjąc się, bez ubezpieczenia marszowego i bez zwiadowców, a powstańcy o tym wiedzieli. Do ataku doszło na lodzie tiochturskiej odnogi Leny. Wąska droga wiła się między wyspami, po bokach wznosiły się porośnięte wikliną urwiste brzegi. Siedzący w zasadzce Jakuci strzelali z tak bliska, że przybitki ze strzelb dolatywały do celu razem z ołowiem, znajdowano je potem na ciałach zabitych. Najpierw zastrzelono konie z przodu, po czym te z tyłu wpadały na nie, wskakiwały przerażone na sąsiednie sanie, łamiąc je i tratując ludzi. Nie można było zawrócić, żołnierze zeskakiwali na drogę, próbowali się ostrzeliwać. Ranny w bok Kałandariszwili pobiegł z mauzerem w ręku w stronę widocznych na górze Jakutów, ale upadł trafiony kulami w obydwie nogi. Kiedy Strod znalazł swojego dowódcę, jego skostniała prawa ręka uniesiona była ku skroni, gdzie zamarzła krew z czwartej, śmiertelnej rany. Nie wiadomo było tylko, czy zabito go, czy też zdążył zastrzelić się z mauzera, który powstańcy zabrali ze sobą.

Tych, którzy nie umarli od razu, dobijano. Zginęło wszystkich czterdziestu sześciu żołnierzy i dowódców, którzy jechali z Kałandariszwilim, ponadto dziewięciu woźniców i żona adiutanta oddziału Nina Miedwiacka. Leżała obok męża. Ciał dwóch innych kobiet nie znaleziono. Oznaczało to, że szyfrantkę Jekatierinę Goszadze i wracającą z Irkucka do domu słuchaczkę rabfaku[2*] Brajnę Karpiel, siostrę służącego u Kałandariszwilego mieszkańca Jakucji Isaja Karpiela, powstańcy uprowadzili ze sobą. Sam Karpiel został przy życiu, bo z powodu braku koni na zmianę zatrzymał się z częścią oddziału we wsi Pokrowskie. O dalszych losach siostry dowie się pod koniec lata. Według legendy – nie dowie się nigdy.

Ciała przewieziono do Jakucka, ale z pogrzebami postanowiono się nie śpieszyć. Do wiosny było daleko, mróz chronił niezawodnie zwłoki przed rozkładem, a niepewna sytuacja oblężonego miasta nie pozwalała pochować ich odpowiednio uroczyście. Dowództwo nad Oddziałem Północnym objął Strod.

Na fotografiach z tamtych lat jest albo ostrzyżony na łyso, albo ma włosy zaczesane na bok z jasną grzywką nad czołem. Kłujące źrenice ciemnieją wyraźnie na tle szarej albo bladoniebieskiej tęczówki. Twarz wąska z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi, długi nos, usta zmysłowe i jednocześnie twarde. Ma dwadzieścia osiem lat i jest kawalerem. W minionych latach wołano go Janem albo Jonsem, jego przodkowie ze strony ojca byli chłopami z Łatgalii[3*], ojciec – felczerem, a on sam byłym chorążym, który dosłużył się stopnia od szeregowego żołnierza, i pełnym kawalerem Krzyża Świętego Jerzego[4*]. Rzecz jasna, krzyży starego reżimu nie nosi, ale zasłużony za walki z Siemionowem i Ungernem Order Czerwonego Sztandaru zmusza czekistów do patrzenia przez palce na jego przynależność partyjną – jest bowiem anarchistą.

Strod wie o Piepielajewie, tamten nigdy o nim nie słyszał. Spotkają się w rok po śmierci Kałandariszwilego – dla jednego z nich owo spotkanie będzie przełomowym momentem w życiu, dla drugiego początkiem końca. Na razie ani o sobie nie myślą, ani nie podejrzewają, że ich nazwiska zawsze będą wymieniane razem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zimowa droga

Подняться наверх