Читать книгу Szafranowe niebo - Lesley Lokko - Страница 8
Część pierwsza
ОглавлениеProlog
Londyn, Anglia 1974
Amber Sall pomimo wysokiego wzrostu zwinęła się w maleńki kłębek. Położyła się skulona w schowku na buty na parterze, próbując zmieścić się w zagłębieniu, w którym zazwyczaj chowano odkurzacz. Była to spora, ciemna wnęka, odgrodzona od świata zewnętrznego grubą warstwą zimowych płaszczy i szalików, które wisiały wzdłuż ściany, a jednocześnie jedyne miejsce w domu, gdzie nie dobiegały odgłosy kłótni. Amber bez większych problemów tolerowała krzyk i coraz głośniejsze wrzaski Maxa, ale za nic w świecie nie mogła znieść płaczu. Kiedy matka zaczynała płakać – najpierw cichutko, potem coraz głośniej i rozpaczliwiej – a jej rozdzierające szlochy docierały do wszystkich pokojów w całym domu, dziewczynka uciekała tam, gdzie właśnie teraz się znajdowała, czyli do schowka na buty. Tylko tutaj, w miejscu, do którego docierały jedynie przytłumione dźwięki, bicie jej serca powoli wracało do normy i stopniowo ustępowała wzbierająca w piersiach panika. W schowku panowała kojąca cisza. Amber wtuliła twarz w jeden koniec szalika i zaczęła liczyć minuty w nadziei, że krzyki nie potrwają zbyt długo. Jedna, druga, trzecia. Kiedy dotarła do dziewiątej, usłyszała głośne trzaśnięcie drzwiami, że aż zadrżały szyby, a potem odgłos ciężkich kroków na schodach. Dziewczynka wstrzymała oddech, ale niczego więcej już nie słyszała. Kilka minut siedziała w całkowitym bezruchu, czekając, czy coś jeszcze się zdarzy. W domu panował spokój. Po jakimś czasie usłyszała samochód Maxa. Silnik zakaszlał raz, drugi... w końcu auto odjechało. Amber westchnęła z ulgą, wyszła ze schowka na buty i pobiegła prosto na piętro.
Matka leżała w teatralnej pozie na jedwabnej otomanie w salonie. Odwróciła zalaną łzami twarz w stronę córki.
– Kochanie – szepnęła cicho. – Max wyszedł.
– Tak, wiem, ale mamy dopiero poniedziałek – stwierdziła dziewczynka dobitnie. – Na pewno wróci. Jestem ci do czegoś potrzebna?
– Przytul mnie. Mocno mnie przytul – poprosiła matka, ocierając łzy. – Chodź do mnie, kochanie.
– Nie – zaoponowała zdecydowanie Amber, widząc, że po policzkach matki spływa czarny tusz. – Pobrudzisz mi twarz. Przyślę ci Krystynę.
Odwróciła się do wyjścia.
– Poproś ją, żeby przyniosła mi... herbatę! – zawołała za nią matka.
Dziewczynka przewróciła oczami. Herbatę? Chyba raczej brandy. Zbiegła po schodach.
Krystyna, uprzejma polska pomoc domowa, krzątała się w kuchni. Była przyzwyczajona do takich sytuacji. Uśmiechnęła się do Amber, uścisnęła ją, a potem zniknęła na schodach z tacą, na której stała mała srebrna piersiówka. Dziewczynka wyjęła z szafy płaszcz, złapała zeszyty i wyszła z domu, trzaskając za sobą drzwiami. Przebiegła przez ulicę, szybko pokonała schody prowadzące do frontowych drzwi Becky i niecierpliwie nacisnęła dzwonek. Chciała znaleźć się jak najdalej od napięcia panującego w jej domu.
Matka Becky otworzyła drzwi i od stóp do głów zmierzyła dziesięcioletnią dziewczynkę, która stała na progu. Ponura mina na ładnej twarzy mówiła wszystko. Kobieta westchnęła. Choć po przeciwnej stronie ulicy mieszkał milioner Max Sall, serdecznie współczuła jego dzieciom, zwłaszcza Amber. Na pewno Max nie był idealnym ojcem, do tego dochodziły dość dziwne domowe układy: żona i rodzina w Londynie, kochanka i córka w Rzymie. Na domiar złego Angela była beznadziejną matką, co więcej – alkoholiczką... Nic dziwnego, że biedne dziecko tak marnie wygląda.
– Becky jest na piętrze, kochanie – powiedziała Susan Aldridge.
Oparła się pokusie, żeby przytulić przemykającą obok Amber. Dziesięciolatka pobiegła schodami na górę, pokonując po dwa stopnie naraz. Matka Becky nie odezwała się ani słowem, gdy jednak usłyszała trzaśnięcie drzwi pokoju córki, przyszło jej na myśl, że Amber wcale nie jest dzieckiem, które chętnie się przytula. Chociaż miała zaledwie dziesięć lat, była zbyt zamknięta w sobie. Całą swoją postawą wydawała się mówić, że nie potrzebuje niczyjego współczucia, najmocniej dziękuje, poradzi sobie sama. Pod tym względem bardzo różniła się od Becky. Obie dziewczynki przyjaźniły się od przedszkola – prawdę mówiąc, chwilami bardziej przypominały siostry – mimo to naprawdę bardzo się różniły. Amber miała wrodzone zdolności przywódcze i stalową wolę. Była apodyktyczna, rozsądna i aż do przesady poważna. Becky jak typowa marzycielka zawsze chodziła z głową w chmurach, łatwo ulegała innym, wykazywała entuzjazm i nigdy nie miała zbyt wielkich wymagań. Susan przypuszczała, że właśnie dzięki temu dziewczynki tak bardzo się zaprzyjaźniły – przeciwieństwa się przyciągają, nie potrzeba innych uzasadnień. Zamknęła drzwi wejściowe i poszła do kuchni, zastanawiając się, co zrobić na kolację. Na pewno Becky zje wszystko, co podetknie się jej pod nos, natomiast Amber była raczej dość wybredna i wielu rzeczy nie lubiła.
Na piętrze, w zaciszu pokoju Becky, Amber w końcu odetchnęła z ulgą. Gdy pojawiła się w drzwiach, nie powiedziała przyjaciółce o niczym, ale na widok dobrze znanych przedmiotów – książek, lalek, bloków, stosów kartek i setek kolorowych kredek – powoli zaczęła się odprężać. Becky też się nie odezwała, jedynie wyjęła ogromne pudło z kredkami i czyste kartki papieru, po czym ze stoickim spokojem rozpoczęła przygotowania do ulubionej zabawy obu dziewczynek: w papierowe lalki. Amber wybrała kilka kredek, bez entuzjazmu przyłączając się do przyjaciółki. Prawdę mówiąc, była to ulubiona zabawa Becky, która doskonale rysowała i bez trudu wymyślała różne stroje oraz dodatki... Amber przeważnie siedziała w milczeniu obok niej i z zachwytem obserwowała, jak koleżanka przelewa na papier kolorowe marzenia, wymyśla wzory i zamienia puste kartki w tysiące strojów dla obu lalek, przy czym żaden nie jest podobny do pozostałych. Nie miała pojęcia, jak Becky to robi.
Przyglądała się, jak przyjaciółka wyjmuje nożyczki z pudła po butach i zaczyna wycinać parę ciemnopopielatych spodni, które chwilę wcześniej narysowała. Amber podobały się długie, kasztanowe włosy Becky, które kołysały się, gdy dziewczynka z ogromną precyzją cięła dokładnie po narysowanych liniach, nie dopuszczając, żeby nożyczki zboczyły choćby na jotę. Wszystko, co robiła Becky, było ładne i precyzyjne. Papierowa laleczka Amber wyglądała tak, jakby została wydarta z brudnopisu, a nie wycięta z czystej kartki papieru. Dziewczynka z zazdrością rozejrzała się wokół siebie. Uwielbiała ten pokój. Było w nim pełno ulubionych rzeczy Becky: rysunków, małych porcelanowych miseczek na farbki i pędzle, najlepszych dzieł małej artystki porozwieszanych na ścianach, wiklinowych koszów z ubraniami. Na tradycyjnym wieszaku wisiało mnóstwo zimowych czapek i kolekcja baletek... Co dziwne, nie było tu bałaganu, raczej mnogość wszystkiego. Dużo życia – w przeciwieństwie do pustego pokoju Amber. Dwa razy dziennie przychodziła do niego pokojówka: raz tuż po wyjściu dziewczynki do szkoły, a potem ponownie po kolacji. Służąca odkładała wszystko na półki, porządkowała szuflady i słała łóżko. Zupełnie jak w hotelu – skarżyła się dziewczynka Krystynie, jednak Max wydał służbie wyraźne instrukcje: w domu miało być czysto i porządnie. Amber pamiętała, że zaczęło się to po powrocie ojca z miesięcznej podróży służbowej. Odkrył wówczas, że jego dzieci od tygodnia się nie kąpały. Ośmioletni wówczas Kieran próbował tłumaczyć, że chodziło o zakład i sprawdzenie, jak długo człowiek może się obejść bez kąpieli... ale Max był wściekły. Potem każdego dnia armia służących przechodziła przez dom, sprzątała, ścierała kurze i układała wszystko, utrzymując porządek, jakiego życzył sobie pan Sall.
Ani Amber, ani Kieran nigdy nie nazywali go tatusiem, chociaż nie bardzo wiedzieli, dlaczego. To brzmiałoby... głupio. Był więc Maxem. Tak jak Angela była Angelą, a nie „mamą”. No cóż, ona z pewnością nigdy nie zachowywała się jak matka. Matki są łagodne, chętnie pocieszają swoje dzieci, jak mama Becky, tymczasem Angela była krucha, wiecznie pijana i nieporadna.
Amber patrzyła, jak Becky powoli ożywia ubranka, które przed chwilą pokolorowała: spódnicę w barwny wzorek, krzykliwą szarfę... maleńką parę butów na wysokich obcasach. Dziewczynka westchnęła. Bardzo chciała być w czymś dobra – w czymkolwiek. Podobało jej się, gdy wszyscy zgodnie twierdzili, że Becky jest artystycznie uzdolniona. O Amber nikt niczego takiego nie mówił. Powtarzano tylko, że jest rozsądna... i dobrze sobie radzi. Prawdę mówiąc, była zmęczona radzeniem sobie. Zwłaszcza że nawet nie wiedziała, co to znaczy.
1
Londyn, Anglia 1978
Amber obudziła się wczesnym rankiem. Ze snu wyrwał ją mocny, przeszywający ból w dole brzucha i głosy dochodzące z parteru. Leżała nieruchomo, na zmianę odczuwając ból i ulgę. Miała pierwszy okres. Wiedziała, czego się spodziewać – mama Becky wyjaśniła obu dziewczynkom wszystko, co trzeba, nie powiedziała tylko, że to aż tak bardzo boli. Z drugiej strony ból w dole brzucha był niczym w porównaniu ze strachem, który ogarnął Amber, gdy słyszała głos Maxa. „Ostatnia kropla”. Dziewczynka wstała z łóżka i poszła do łazienki. Szybko się umyła, odszukała paczuszkę z podpaskami, które dostała od pani Aldridge, po czym włożyła na siebie świeżą piżamę. Właśnie miała zamiar wrócić do łóżka, kiedy usłyszała dochodzący z parteru krzyk, a potem dźwięk rozbijanego szkła. Widocznie Angela rzuciła czymś w Maxa. Albo odwrotnie. Rozległ się następny krzyk, potem odgłos, jakby ktoś ciągnął coś po podłodze. Po przeciwnej stronie korytarza otworzyły się drzwi pokoju Kierana. Amber ponownie wstała z łóżka i z łomocącym sercem wychyliła głowę z pokoju.
– Co się dzieje? – spytał Kieran, spoglądając na nią niepewnie.
– Nie wiem – szepnęła Amber, zerkając przez poręcz. – Właśnie się obudziłam.
– O ile wiem, miał być w Rzymie. Z tą cholerną Francescą – wymamrotał Kieran.
– Wrócił wczoraj wieczorem – wyjaśniła Amber. – Chyba Angela się go nie spodziewała... Od wczoraj nie zdążyła wytrzeźwieć.
Dziewczynka spojrzała na Kierana. Był wyraźnie przejęty. Nie cierpiał, gdy Angela się denerwowała, i nie znosił kłótni rodziców. Amber westchnęła i odwróciła wzrok. Co prawda Kieran był od niej o dwa lata starszy, ale często miała wrażenie, że jest odwrotnie. Dziewczynka niejednokrotnie musiała go pocieszać, zwłaszcza gdy awantury wymykały się spod kontroli. Na widok posiniaczonej i skacowanej Angeli twarz Kierana tężała. Udawał, że nic się nie stało, że wszystko, co się dzieje, jest najnormalniejsze pod słońcem. Amber wiedziała jednak, że potrzeba kilku dni, by brata opuściły ponury nastrój i złość.
Ktoś po raz ostatni trzasnął drzwiami, klucz obrócił się w zamku, a potem zapadła błoga cisza. Kieran szybko wrócił do swojego pokoju. Amber widziała, że chłopak grzebie w swoim szlafroku w poszukiwaniu paczki papierosów, które zawsze trzymał w kieszeni. Stała na górnym podeście schodów, czując, iż ogarnia ją coraz większy strach. Wiedziała, że coś się wydarzy; czuła to tak samo wyraźnie jak mocne, bolesne skurcze, które sygnalizowały następną, choć nieco inną zmianę.
Nazajutrz rano w domu panowała niezwykła cisza. Krystyna nie przyszła obudzić Amber. Gdy dziewczynka wstała z łóżka, było za późno na pójście do szkoły. Włożyła szkolny mundurek i zbiegła po schodach. Nigdzie nie było widać Angeli. Kieran już wyszedł do szkoły. Amber z niepokojem zajrzała do jadalni. Max siedział w szlafroku przy stole i spokojnie czytał gazetę, jakby nic się nie stało. Dziewczynka usiadła na krześle obok, starając się nie przeszkadzać.
– Gdzie Angela? – spytała jak mogła najobojętniej, wlewając mleko do płatków zbożowych.
– Mama potrzebuje nieco odpoczynku – odparł, odkładając gazetę i przyglądając się córce.
Amber nerwowo przełknęła ślinę.
– Została w łóżku?
– Tak, jeszcze chwilę poleży. Trochę później wyjedzie na jakiś czas.
– Wyjedzie? Dokąd?
– Tam, gdzie panuje idealny spokój.
Max bacznie przyjrzał się dziewczynce. Amber oblała się pąsem.
– Chciałbym z tobą na ten temat porozmawiać.
– Czy teraz już z nami zamieszkasz na stałe?
Słowa wyrwały jej się z ust, nim zdołała je powstrzymać.
– Nie. Niezupełnie.
Uśmiechnął się do niej, a potem wypalił.
– Wysyłam cię na kilka tygodni do Rzymu. Jestem zbyt zajęty. Kieran poradzi sobie sam, ale ty jesteś za mała. Będziesz miała prywatne lekcje; zresztą tak czy inaczej zbliża się koniec roku szkolnego. Francesca i Paola zatroszczą się o ciebie.
Wrócił do czytania gazety.
Amber czuła, że serce zamiera jej w piersiach. Spojrzała na ojca przerażona. Próbowała coś powiedzieć, ale słowa uwięzły jej w gardle. Nie! – chciała krzyknąć. Nigdzie nie pojadę! Nie możesz mnie do tego zmusić! Mam wyjechać na kilka tygodni? Spędzić ten czas z Francescą i Paolą, przyrodnią siostrą, której nienawidzę bardziej niż kogokolwiek na świecie? Amber nie miała najmniejszej ochoty na spędzenie nawet godziny w towarzystwie Paoli, a tym bardziej kilku tygodni. Siedziała w milczeniu obok Maxa, próbując wydobyć z siebie głos. Nie, nie zrobisz mi tego! Tyle że jemu nie można było powiedzieć „nie”. Po prostu to niemożliwe. Dziewczynka znała zasady. Pochyliła głowę, przełknęła łzy i włożyła do ust łyżkę płatków zbożowych. Przeczuwała, że zdarzy się coś okropnego. Jak się okazało, to nie Angelę odsyłano, lecz ją, i to do Rzymu. Do Franceski. I Paoli. Z powodu potwornego gniewu zrobiło jej się niedobrze, wstała więc, pożegnała się z ojcem i pobiegła do swojego pokoju, nie czekając, aż usłyszy coś jeszcze gorszego.
Max jedynie zerknął, gdy Amber wybiegała z pokoju. Chociaż z pozoru starał się zachować spokój, z trudem panował nad złością. Był wściekły na Angelę. Znów mu to zrobiła – właśnie wybierał się do Europy Wschodniej, żeby prowadzić niezwykle delikatne negocjacje. Chciał mieć spokojną głowę, wolną od czczej gadaniny i sprzecznych emocji, które zawsze wydawały się targać jego żoną. Potrzebował ciszy i spokoju, a nie... ciągłego, przewidywalnego aż do znudzenia dramatu, w którym Angela odgrywała główną rolę neurotyczki. Nie mógł tego po prostu zrozumieć – przecież dał żonie wszystko, niczego jej nie brakowało. Miała piękny dom, mnóstwo pieniędzy, dwójkę zdrowych dzieci... wszystko, czego może pragnąć kobieta... więc czego ona jeszcze, do diabła, chce? Odsunął talerz, za bardzo zły, żeby jeść. Rozejrzał się po pokoju. Zobaczył eleganckie meble, wspaniałe obrazy na ścianach, piękną porcelanę, na której stygły jajka i bekon. Taaak, naprawdę niczego jej nie brakowało. Włożył w to mnóstwo ciężkiej pracy, a teraz Angela chce wszystko rzucić? Za butelkę whisky? Max potrząsnął głową. Nie mógł jej zrozumieć. Powoli oderwał wzrok od wypolerowanej powierzchni stołu i pięknie ułożonych kwiatów. Złość, którą odczuwał, nagle gdzieś prysnęła, a jej miejsce zajął dziwny, niewytłumaczalny smutek. Max odsunął krzesło od stołu, wyszedł z jadalni i cięższym niż zazwyczaj krokiem udał się do swojego gabinetu na piętrze. Przez chwilę stał w progu i rozglądał się po wnętrzu. Książki; ulubione obrazy i rzeźby; piękne biurko, które wiele lat temu kupiła mu Angela... Podszedł do niego i usiadł. Wysunął szufladę po lewej stronie. W środku, między białymi serwetkami, leżał jego największy skarb: zniszczony, poplamiony pluszowy miś. Max spojrzał na niego i w jednej chwili cofnął się w czasie. W ciągu zaledwie kilku sekund znalazł się z powrotem w miejscu, w którym wszystko się zaczęło.
Był zimny sierpniowy poranek tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Chłód i wilgoć, które wdzierały się pod ubranie, wyraźnie sygnalizowały koniec lata. Dziewięcioletni Markus Salzman nie myślał o chłodzie – miał poważniejsze problemy. Od kilku dni matka bez przerwy płakała, a nikt nie potrafił mu wyjaśnić, dlaczego. W ubiegłym tygodniu ojciec nagle gdzieś zniknął. Na szczęście poprzedniego wieczora niespodziewanie wrócił, ale wyglądał, jakby postarzał się o dziesięć lat. Markus był jedynakiem, więc nie miał się z kim podzielić swoimi obawami. Lotte, gospodyni, do której zazwyczaj się zwracał, gdy Mutti była zdenerwowana, tym razem milczała jak głaz. W charakterystyczny dla siebie sposób nadymała wargi i jedynie szeptem porozumiewała się w korytarzach z podkuchennymi albo służącym ojca, Joachimem. Nic nie chciała powiedzieć chłopcu. Sam musiał dojść, co się właściwie dzieje. Oczywiście, wiedział o wojnie, która – zdaniem wszystkich – zbliżała się wielkimi krokami i lada dzień mogła wybuchnąć. Markus usłyszał o tym, kucając przy zamkniętych drzwiach salonu w przeddzień niespodziewanego powrotu ojca. Podsłuchiwał rozmowę wujków i sąsiada, miłego Herr Finkelsteina. Chłopiec wychwycił jedynie pojedyncze słowa, których nie potrafił zrozumieć: Kindertransport, Anglia, Kulturgemeinde. Zmarszczył czoło, próbując wszystko jakoś ze sobą powiązać. Niestety, zanim udało mu się połączyć poszczególne fragmenty w logiczną całość albo przynajmniej zapamiętać z podsłuchiwanej rozmowy jak najwięcej, żeby potem pobiec do mamy i zażądać od niej wyjaśnień, znalazła go Lotte i kazała mu iść do łóżka.
Dlatego teraz, w chłodny sierpniowy poranek, próbując wciągnąć parę szorstkich wełnianych spodni, Markus zastanawiał się, dlaczego wezwano go do salonu i kazano ciepło się ubrać. Nie musiał długo czekać na odpowiedź.
Mutti nie mogła – albo nie chciała – na niego patrzeć. Ojciec stał sztywno przy oknie w eleganckim salonie i spoglądał na coś niewidocznego dla chłopca, co znajdowało się na ulicy poniżej. W rogu pokoju cichutko pochlipywała ulubiona ciotka chłopca, Berthilde. Markus przyjrzał się wszystkim, zbyt zdumiony, żeby coś powiedzieć. Ma wyjechać? Do Anglii? Sam?
– A wy nie jedziecie? Co z wami? Co z Mutti?! – wybuchnął.
Ojciec odwrócił się od okna i odpowiedział wymuszonym, nienaturalnie wesołym głosem.
– Przyjedziemy za tobą. Wkrótce znów będziemy razem.
Oczywiście, kłamał.
Wszystko zostało zorganizowane w ostatniej chwili. Harold Salzman, dzięki wyjątkowo uprzejmemu niemieckiemu klientowi, znalazł bezpieczne miejsce dla jedynaka w ostatnim czy przedostatnim pociągu Kindertransportu, który opuszczał Niemcy, kierując się do Holandii, a następnie do Harwich. Markus Salzman dotarł do tego miasta 6 września, kilka dni po wybuchu wojny. Niewiele pamiętał z pożegnania na stacji – siedział skulony w wagonie z dwustoma innymi, płaczącymi i przerażonymi dziećmi. Ogromne okna niemieckiego pociągu opuszczono, żeby szlochający rodzice po raz ostatni mogli spojrzeć na swoje pociechy, nim pociąg powoli ruszy ze stacji. Potem jechali przez Niemcy – widzieli po drodze spore grupy żołnierzy na tle jesiennego krajobrazu – dotarli do Holandii, do portu i przeprawili się przez kanał... Wszystko to przesuwało się przed niewidzącymi oczami Markusa, nie wywierając na nim większego wrażenia. Zszedł na ląd w Harwich w wyjątkowo jasny, słoneczny dzień i szybko doszedł do wniosku, że znalazł się w zupełnie obcym świecie, o którym nic nie wie i gdzie dotychczasowa wiedza na nic mu się nie przyda. Nie znał języka, który słyszał wokół siebie, a jedyny chłopiec, z którym zaprzyjaźnił się podczas przeprawy przez kanał La Manche, zniknął niemal natychmiast po dotarciu do portu. Markus widział, jak jakieś starsze małżeństwo z wyraźną radością wyprowadziło jego kolegę z pociągu i zniknęło. Chłopiec został całkiem sam. W jednej ręce trzymał małą skórzaną walizkę, którą naprędce spakowała mu matka, a w drugiej Solly’ego, małego, zniszczonego pluszowego misia, którego ciocia Berthilde podała mu przez okno, gdy pociąg odjeżdżał z peronu. Był bez pieniędzy, nie wiedział, gdzie się podziać, nie znał nikogo, kogo mógłby poszukać, miał jedynie niewielką kartkę papieru, której Mutti kazała mu strzec jak oka w głowie... i walizkę. I Solly’ego.
– Mieliśmy za mało czasu! – krzyknął za nim zrozpaczony ojciec, nie zważając, że jego głos porywa wiatr i zagłusza gwizd lokomotywy. – Nie udało się nam niczego zorganizować... za mało czasu...
Wtedy chłopiec po raz ostatni słyszał i widział swoich rodziców.
Postanowił zapomnieć. Przez sześć lat przebywał w Neasden Lane Orphanage w północnym Londynie. Panowały tam warunki, o których jedynie czytał, mieszkając jeszcze w Dreźnie. Zostawił za sobą bogaty, kulturalny dom, w którym miał dosłownie wszystko, czego zapragnął i kiedy zapragnął, i upadł nisko, bardzo nisko. Dowiedział się, co to znaczy pusty żołądek, poznał tępy ból w dole brzucha, ból, który nigdy nie przemijał, niezależnie od tego, ile jedzenia jemu i jego kolegom z sierocińca udało się ukraść w kuchni późną nocą. Doświadczył życia w chłodzie – nawet w lecie – i przekonał się, że można odgrodzić się od wszystkich wokół i zapomnieć, kim się wcześniej było. Szybko nauczył się angielskiego i starał się posługiwać nim jak najlepiej, chcąc za wszelką cenę wyrugować wszelkie obce naleciałości w mowie i sposobie bycia. Był wysoki i przystojny; czarujący, jeśli tylko chciał, arogancki i trudny, kiedy mu na niczym nie zależało; inteligentny i bystry, pomimo przerwy w nauce i niepewności co do swojego przyszłego losu. Pogrzebał Markusa Salzmana i stał się Maxem Sallem. Rok po zakończeniu wojny, gdy miał szesnaście lat, zdał sobie sprawę, że pora iść dalej. W wilgotny, deszczowy poniedziałkowy ranek opuścił sierociniec z tą samą niewielką skórzaną walizką i listem polecającym od jednego z opiekunów do Sainsbury’s. Nadal miał złożoną kartkę papieru, w której były trzy nieoszlifowane diamenty od matki, i Solly’ego wciśniętego gdzieś między jedyną parę przyzwoitych spodni i dwie pary skarpetek.
*
Zaczynał od mycia podłóg w rzeźni w Sainsbury’s w Kentish Town. Była to wstrętna i nużąca robota, ale Max się tym nie przejmował. Uznał, że wszystko jest lepsze niż Neasden Lane 24. Zamieszkał na Baird Street w Camden Town w jednoosobowym, wąskim pokoiku na poddaszu ze wspólną łazienką na półpiętrze. Pani Mortimer, otyła, podstarzała właścicielka, bardzo go polubiła, więc gdy pojawiał się późnymi wieczorami, przynosiła mu resztki ze stołu, prała i prasowała jego jedyną porządną koszulę, a nawet przygotowywała mu śniadania w niedziele, kiedy reszta jej trzódki szła do kościoła. Max nie był głupcem. W pewien zimowy wieczór został dzięki niej mężczyzną, kiedy tępy jak wół mąż gospodyni, Arthur, słuchał radia, a dzieci spały. Pani Mortimer była namiętną, choć dość konwencjonalną kochanką – gdy skończyli, poprawiła włosy, wetknęła bluzkę za pasek i przesłała mu całusa. Max odwrócił się. Nie mógł znieść nawet drobnego gestu czułości. W końcu dostała to, po co przyszła, prawda? On również, przynajmniej do pewnego stopnia. Teraz był mężczyzną. Prawie.
Kiedy zeszła schodami na parter, położył się na łóżku, zapalił papierosa i zaczął się zastanawiać nad następnym ruchem. Pieniądze. Potrzebował pieniędzy, żeby się stąd wyrwać, wyjechać w świat i zacząć je robić. Chciał słyszeć przy stole cichy brzęk dobrej porcelany, jeść potrawy starannie przygotowane przez innych, a unosząc pokrywkę wazy z zupą, czuć zapach mięsa, warzyw i przypraw. Pragnął spać na dobrym materacu, w czystej, świeżo wyprasowanej pościeli, a w ciągu dnia robić coś bardziej konstruktywnego niż zmywanie krwi i wnętrzności czy obserwowanie, jak pan Henderson, rzeźnik, starannie wydziela prasowaną szynkę i suszoną kiełbasę głodnym, cierpliwie czekającym gospodyniom domowym. Zgasił papierosa, odwrócił się na plecy i wbił wzrok w sufit.
2
Becky spojrzała na zdenerwowaną, nieszczęśliwą Amber. Bardzo chciałaby powiedzieć coś, co rozweseliłoby przyjaciółkę. Próbowała, ale niczego nie mogła wymyślić. Była poirytowana tak samo jak ona. Wyjazd? Na sześć tygodni? Nie mogła w to uwierzyć. Przyjaciółka nie weźmie udziału w przyjęciu z okazji jej czternastych urodzin ani nie pojawi się na zakończeniu roku szkolnego, chociaż od zawsze planowały obie imprezy. Ponuro skubała kołdrę, zastanawiając się, jak poradzi sobie sama. Były nierozłączne od niemal dziesięciu lat, kiedy jeszcze w przedszkolu Amber stanęła w jej obronie. Jeden z chłopców z ich niewielkiej grupki zaczął ciągnąć Becky za warkoczyki i obrzucać wstrętnymi wyzwiskami. Amber podbiegła, potykając się o plastikowe ławeczki, i uderzyła go tak mocno, że od razu się rozpłakał. Z powodu agresywnego zachowania została odesłana przez nauczycielkę do domu, ale dzięki temu wyczynowi zdobyła podziw i uczucie Becky. W rewanżu poszkodowana obdarzyła Amber ciepłym, siostrzanym uczuciem i bliską więzią, której dziewczynka nigdy nie zaznała w zimnym, ponurym domu przy Holland Park.
Godzinami bawiły się w pokoiku Becky na poddaszu, czasami rozmawiały albo spacerowały po Bayswater, chodziły na lodowisko, oglądały ubrania na wystawach, obgadywały chłopców z klasy. W takich chwilach Amber czuła się, jakby żyła w normalnej rodzinie. Jej zdaniem Becky miała jedną ogromną zaletę – stałość charakteru. Nie wpadała w złość tak łatwo jak Max, nie była ponura jak Kieran ani uparta jak Angela. Becky nigdy się nie zmieniała. Była wesoła, uczuciowa i zawsze zgadzała się robić to, na co Amber miała ochotę; idealnie się uzupełniały. Niemal zawsze przebywały razem – to w jednym, to w drugim domu. Jednak gdy stało się jasne, iż Angela jest alkoholiczką, Amber zaczęła tak wszystko układać, żeby po szkole pójść do domu Becky, zwłaszcza od dnia, kiedy wkradły się do garderoby Angeli, żeby się trochę poprzebierać wśród setek ubrań, które wisiały jeszcze w nowiuteńkich plastikowych workach, w jakich przyniesiono je ze sklepu. Natknęły się tam na Angelę. Leżała jak bezwładna szmaciana lalka z pustym kieliszkiem po whisky w ręku i przyciskała do piersi ogromną liczbę papierowych chusteczek oraz nowiutkich ubrań. Bełkotliwie wyjaśniła zaskoczonym dziewczynkom, że to dodaje jej otuchy. Wszystkie nowe ubrania. Takie czyste i świeże... Amber szarpnęła przyjaciółkę do tyłu. Pędziły po schodach, a potem przez ulicę, póki nie stanęły przed drzwiami wejściowymi domu Becky. Nacisnęły dzwonek prawie dziesięć razy, nie mogąc się doczekać, kiedy na progu pojawi się jej matka.
– Może... chciałabyś się wybrać na zakupy – spytała Becky niepewnie.
– Po co?
– Nie wiem, żeby kupić sobie jakieś... no wiesz... ubrania czy coś w tym stylu... na wyprawę do Rzymu – zasugerowała, próbując przynajmniej raz zdobyć się na rozsądek.
– Niczego nie potrzebuję – burknęła Amber ze złością.
– Wiem, ale... hmm... nie możemy tu siedzieć całe popołudnie.
– Ja mogę – upierała się ponuro Amber.
Becky westchnęła. Wiedziała, że nie warto się kłócić, gdy przyjaciółka jest w złym nastroju. Czasami pod tym względem dziewczynka przypominała ojca. Tak przynajmniej uważała Becky, chociaż nigdy nie powiedziała tego na głos. Prawdopodobnie Amber nieźle by jej za to dołożyła. Max Sall przerażał Becky. Chyba nie znała nikogo, kto mniej niż on nadawałby się na ojca. Owszem, był przystojny – wysoki, postawny, elegancki – do tego wszystkiego dochodziły bogactwo, sława i w ogóle. Okazał się jednak wyniosły i nieprzystępny, poza tym nigdy nie było wiadomo, co powie. Chociaż przy Maksie ojciec Becky był właściwie nikim, dziewczynka cieszyła się, że ma roztargnionego i nieciekawego tatę, nawet jeśli bez przerwy musiała mu przypominać, kim są Osmondowie i dlaczego najbardziej lubi Donny’ego. Przynajmniej nigdy nie musiała się zastanawiać, co może przy nim powiedzieć.
Teraz niespokojnie zerkała na Amber, póki nie usłyszała wołania matki, która upiekła na podwieczorek ciasteczka czekoladowe z orzechami i pytała, czy mają na nie ochotę.
W przestronnym, eleganckim domu po przeciwnej stronie ulicy Angela Sall uniosła małą, srebrną piersiówkę i wlała ostatnie krople brandy do pustej filiżanki. Rozejrzała się wokół siebie. Salon był nieskazitelnie czysty i cichy. Krystyna przyniosła z kwiaciarni ogromny bukiet czerwonych róż i umieściła go w rogu pokoju. Stał w kryształowym flakonie na mahoniowej ławie naprzeciwko Angeli. Płatki róż stanowiły jedyny kolorystyczny akcent w białej przestrzeni. Pani Sall bardziej odpowiadała krwistoczerwona barwa kwiatów niż neutralna biel spokojnego otoczenia. Koncepcja wystroju wnętrz, w których przebywała przez większość czasu, należała do Maxa. Angela zamarła w bezruchu z ręką zawieszoną nad małym srebrnym dzwonkiem, za pomocą którego wzywała służbę z parteru. Potrzebowała jeszcze jednego kieliszka, odrobiny alkoholu, który podniósłby ją na duchu, pomógł przetrwać długie, nużące późne popołudnie. Nie miała pojęcia, kiedy wróci mąż. Nagle doszła do ponurego wniosku, że ostatnio właściwie niewiele wie na jakikolwiek temat. Nie zawsze tak było. W przeciwieństwie do Maxa, który nigdy nie zastanawiał się nad tym, co się wydarzyło, Angela pamiętała niemal wszystko. Każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Na przykład dokładnie przypominała sobie chwilę, w której po raz pierwszy zobaczyła przyszłego męża. Było to w domu jej rodziców w Wiltshire, dokładnie tego dnia, kiedy Beatlesi zaśpiewali swój pierwszy przebój Love Me Do. Piątego października tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku. Utkwiło jej to w pamięci – wraz z siostrą, Mary Ann, tańczyły w kuchni przy radiu, kiedy otworzyły się tylne drzwi, a do środka wszedł wysoki, uderzająco przystojny młody człowiek ze śmieszną czapeczką w ręku. Jak wyjaśniła kucharka, pani Bambridge, był to szofer lorda Sainsbury’ego. Dziewczęta przerwały taniec i zachichotały nerwowo, tymczasem pani Bambridge wpuściła młodego człowieka do saloniku na tyłach kuchni. Angeli zapadło w pamięć, że nie mógł od niej oderwać swoich bardzo ciemnych oczu. W końcu siostra szturchnęła ją pod żebra i powiedziała, żeby przestała się tak gapić. Tego wieczora podczas kolacji, w której uczestniczył lord Sainsbury z żoną, oczy Angeli co chwila wędrowały w kierunku kuchni, gdzie młody człowiek – dowiedziała się, że miał na imię Max – jadł kolację z panią Bambridge i kamerdynerem jej ojca. Goście mieli zostać na noc. Angela słyszała, że matka kazała gospodyni przygotować dla gości błękitny pokój, a dla kierowcy mały pokoik na tyłach kuchni. Ignorując przerażone spojrzenia siostry, Angela po kolacji wyszła do ogrodu. Wyjaśniła, że chce trochę pospacerować, chociaż w rzeczywistości zerkała przez trawnik w stronę domu, sprawdzając, czy Max nie pojawi się w drzwiach.
Miała szesnaście lat. Była ładna, bogata i dotychczas trzymano ją pod kloszem. Nikt nigdy się do niej nie zalecał, nikt jej nie pocałował. Przynajmniej porządnie, tak, żeby miała co zapamiętać. Rozpaczliwie chciała się wyrwać z nieznośnie sztywnego kręgu, w którym obracali się jej rodzice, lord i lady Weymouthowie. Pragnęła poznać „prawdziwy świat”, jak to nazywała, czyli wielki Londyn, przebywać wśród ludzi, zobaczyć miejsca, o których słyszała w radiu i które widziała w telewizji. Kiedyś uznała, że do pewnego stopnia przypomina Jean Shrimpton, kobietę, którą zobaczyła na okładce „Vogue” w miejscowym kiosku z gazetami. Chociaż matka nie pozwoliła jej kupić czasopisma, Angela przez wiele godzin próbowała podobnie się uczesać, a schodząc na kolację, w wielkiej tajemnicy nałożyła na wargi najjaśniejszą różową szminkę.
– Angelo?! – zawołała matka przez cały ogród.
Dziewczyna odwróciła się zmieszana.
– Robi się późno. Postaraj się wrócić do domu, nim się całkiem ściemni.
– Niedługo przyjdę! – odkrzyknęła Angela. – Chcę jeszcze... nakarmić kaczki – dodała.
Stłumiła chichot. Kaczki? Jakie kaczki? Nigdy wcześniej się nimi nie interesowała. Ptactwo wodne stanowiło po prostu element krajobrazu, niezbędną cząstkę wiejskiego życia, które ojciec jako człowiek utytułowany powinien, jego zdaniem, prowadzić. Angela ciężko westchnęła. Na tym polegał jej problem – wszyscy musieli żyć w określony sposób. Rodzice uważali, że powinni robić nie to, co chcą, lecz to, czego oczekują od nich inni. Dziewczyna była pewna, że matka nie cierpi wsi ani ogromnego domu, po którym hula wiatr, i nienawidzi chodzić w gumowcach, ukrywając pod szalem starannie ułożoną fryzurę. Chętnie na wszystkie weekendy zostawałaby w Londynie, w ich willi w Kensington, gdzie miałaby pod ręką wszystkich przyjaciół od brydża, plotki i herbatkę zaprawianą dżinem. Angela wiedziała, jak koszmarnie długie potrafią być popołudnia. Nie lubiła ich prawie tak samo jak nudnych wieczorów spędzanych przy kominku w salonie w Haddon Hall.
– Dobry wieczór.
Jej rozmyślania przerwał męski głos. Niemal wyskoczyła ze skóry. To był on! Max, szofer Sainsburych. Stał po drugiej stronie żywopłotu.
– O Boże, ale mnie pan przestraszył – odparła zadyszana.
W coraz większym mroku próbowała zobaczyć jego twarz.
– Przepraszam. Słyszałem, że ma pani zamiar nakarmić kaczki.
Wyszedł zza żywopłotu.
– Tak, tak. Są tam, przy stawie. Właśnie... właśnie tam idę.
– Czym ma pani zamiar je nakarmić? – spytał Max i uśmiechnął się nieznacznie, spoglądając na jej puste ręce.
Zarumieniła się.
– Och, miałam... miałam trochę suchego chleba... musiałam go gdzieś zostawić. Pewnie w kuchni – dukała.
– Oczywiście.
Odnosiła wrażenie, że Max z niej drwi. Wbiła wzrok w swoje stopy, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie mogła wytrzymać jego wzroku. Nikt nigdy wcześniej w ten sposób na nią nie patrzył. Natarczywie i... z zainteresowaniem – albo tak przynajmniej jej się wydawało. Była przyzwyczajona do małomówności ojca i sposobu, w jaki porozumiewał się z żoną i córkami, jakby w rzeczywistości stanowiły jedną istotę – trzy kobiety jego życia połączone w jedną całość.
– Jeśli pani chce, pójdę z panią. Może po drodze znajdziemy coś, czym będziemy mogli je nakarmić.
Uniosła głowę i przytaknęła. Podobał jej się sposób mówienia Maxa – w jego głosie słychać było pewność siebie, wyrażał się o wiele ładniej niż służący w Haddon Hall. Prawdę mówiąc, nie mogła uwierzyć, że jest „pomocą”, jak to określała jej matka. Angela nigdy nie spotkała nikogo takiego jak on. Było w nim coś cudownego, wibrującego, pełnego życia; wyglądał i zachowywał się tak, jakby nic go nie obchodziło, co myślą o nim inni. Podobało jej się to. Uważała, że tak powinni postępować wszyscy. Wsparła się na jego ramieniu, a pod wpływem pierwszego kontaktu fizycznego poczuła, że płonie. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Max. Niczego na świecie nie pragnęła bardziej niż być blisko niego.
3
Madeleine Szabo obserwowała dwie nastolatki, które powoli szły drogą, od czasu do czasu zatrzymując się i spoglądając na jakąś wystawę. Podążała za nimi w dyskretnej odległości, wlokąc po ziemi paski swojego tornistra. Chciałaby mieć najlepszą przyjaciółkę, z którą mogłaby wracać ze szkoły do domu i zatrzymywać się po drodze, żeby obejrzeć jakieś ciuchy albo nowe adidasy. Zerknęła w dół, na swoje nogi – miała na nich okropne, brzydkie buty, które ktoś dał jej matce, a ta natychmiast przekazała je Madeleine – i wykrzywiła twarz. Były na nią o wiele za duże, palce obijały się w środku jak woda w wiadrze. Madeleine uniosła głowę. Dziewczynki zniknęły w środku któregoś ze sklepów. Zatrzymała się i zerknęła na zegarek. Dochodziła piąta. Matka już na nią czeka i z pewnością liczy, że córka pomoże jej przy obiedzie. Powinna skierować się w przeciwną stronę, tak tylko się oddala od domu. Nie powinna śledzić dwóch dziewczynek z Radcliffe, prywatnej szkoły na rogu. Koledzy Madeleine, czując się bezpiecznie na górnym pokładzie piętrowego autobusu, który obsługiwał linię numer piętnaście, ordynarnie przezywali dziewczęta z Radcliffe. One jedynie potrząsały długimi, lśniącymi włosami i jeszcze bardziej zadzierały nosa na widok niechlujnych, wstrętnych młodzieńców z King George, ogromnej, ponurej szkoły państwowej, do której chodziła Madeleine – do której była zmuszona chodzić – przy tej samej ulicy.
Dziewczynka odwróciła się na pięcie i idąc w przeciwnym kierunku, pocieszała się, że nikogo nie śledziła – po prostu przez chwilę przypadkowo szła w tę samą stronę. Podobały jej się obie: wysoka, uderzająco piękna dziewczyna o gęstych, falujących, brązowych włosach i błękitnych oczach i jej nieco niższa przyjaciółka z długimi, rudymi, prostymi włosami i piegami na twarzy... Była ciekawa, jak mają na imię. Do gustu przypadły jej też ich mundurki – bordowe spódniczki, białe bluzeczki i ciemnozielone kurtki w zimie, a w lecie jasnozielone bluzeczki z krótkimi rękawami. Madeleine bardzo chciałaby nosić przyzwoity mundurek, a nie ubierać się zgodnie z regułą, której zresztą nikt nigdy nie przestrzegał: jasna bluzka, ciemna spódniczka. Gdyby miała mundurek, nie musiałaby każdego ranka długo się zastanawiać, co wybrać z wciąż malejącej liczby ubrań. Codziennie zadawała sobie ze złością pytanie, dlaczego ubywa jej strojów. Bo była coraz grubsza. Bo za dużo jadła. Bo nienawidziła swojej szkoły. Nienawidziła faktu, że jest inna, że mówi z obcym akcentem, niezależnie od tego, jak bardzo stara się go ukryć, że nosi śmieszne ubrania, że jej rodzice nie znają angielskiego. Kiedy po raz ostatni obejrzała się przez ramię, zobaczyła, że dziewczynki wyszły ze sklepu, każda z torbą. A więc mają pieniądze i mogą sobie od czasu do czasu coś kupić – pomyślała ponuro. Następną rzeczą, której nienawidziła było to, że rodzice nie mają pieniędzy. Wystarczało tylko na artykuły pierwszej potrzeby, napi adag – jak to się mówi w ich ojczystym języku, czyli po węgiersku. Stać ich było jedynie na dach nad głową, jedzenie i ubrania dla całej trójki: ojca Madeleine, Imrego, jej matki, Mai, i samej Madeleine. Dziewczyna próbowała przed nimi ukrywać, jak nie lubi nosić rzeczy kupowanych w sklepach z używaną odzieżą albo wyrzuconych przez klientów Mai. Matka Madeleine u nich sprzątała i czasem coś jej za to dawali. Przede wszystkim nienawidziła kobiet, które widząc córkę swojej sprzątaczki, głośno zachwycały się jej wyjątkową urodą, długimi ciemnoblond włosami, ciemnobrązowymi oczami, otoczonymi gęstymi rzęsami, oraz wyrazistymi kośćmi policzkowymi. Madeleine przestała po szkole pomagać matce w sprzątaniu od dnia, kiedy jedna z owych dam powiedziała: Jak te dzieci szybko rosną, prawda? Ile pani córka ma lat? Czternaście? Wygląda raczej na osiemnaście, zwłaszcza że ma pełne piersi i niemal senne oczy o ciężkich powiekach. Madeleine odwróciła się, zła i zażenowana. Co mogła na to poradzić, że tak szybko urosły jej piersi? Nie miała z tym nic wspólnego – wręcz przeciwnie. Często zakrywała je rękami, marząc, żeby mężczyźni na przystanku autobusowym albo za ladą w sklepie spożywczym nie patrzyli na nią w taki sposób. Nienawidziła ich. Prawdę mówiąc, niewiele rzeczy lubiła. Wyjątek stanowiły książki. Madeleine je kochała. Były ratunkiem dla dziewczyny. Czytała, co tylko wpadło jej w ręce – po węgiersku i angielsku. Pochłonęła wszystko, co rodzice zdołali zabrać ze sobą, uciekając na Zachód, chociaż było tego niewiele, i to, co wpadło jej w ręce w domu ich węgierskich przyjaciół w Londynie, ale i tutaj znalazła niezbyt dużo. Prawdziwą radość sprawiały jej lektury, które znalazła w szkolnej bibliotece i bibliotece publicznej kawałek drogi stąd. Kiedyś matka zaczęła rozpaczać, że nigdy nie znajdzie wystarczającej liczby książek dla córki. Wtedy jedna z jej klientek, starsza angielska dama, której dom przypominał prawdziwą bibliotekę, zaproponowała Madeleine, żeby „pożyczała sobie wszystko, co przypadnie jej do gustu”. Dzięki pani Jameson Madeleine będzie miała co czytać przez najbliższe trzy lata – szepnęła wieczorem podekscytowana Maja mężowi. Oboje poczuli ulgę. Wstydzili się, że nie zdołali wykorzystać możliwości otwierających się rzekomo przed nimi na Zachodzie, i zapewnić jedynemu dziecku warunków, których w swoim przekonaniu sami wcześniej nie mieli. Maja Szabo, dawniej autorka książek dla dzieci, a teraz kobieta sprzątająca ludziom domy, nie była tego taka pewna. Gdy czasem wystarczało jej energii, żeby chociaż przez chwilę się nad tym zastanowić... musiała przyznać, iż życie w Budapeszcie było o wiele lepsze od obecnego. Tyle że rzadko pozwalała sobie na taką refleksję... Gdyby robiła to częściej, musiałaby oszaleć.
4
Dziesięcioletnia Paola Rossi trzasnęła drzwiami tak mocno, że zadrżały szyby w witrażowych oknach w salonie. Pobiegła korytarzem wykładanym marmurem prosto do swojego pokoju, rzuciła się na łóżko, po czym zaczęła okładać pięściami jedwabną narzutę. Była wściekła. Jej przyrodnia siostra przyjeżdża na sześć tygodni – toż to cała wieczność! – dlatego nie może pojechać na Sardynię z najlepszą przyjaciółką, Danielą, i jej rodziną. To niemożliwe! Ukryła twarz w miękkich, białych poduszkach i zaczęła krzyczeć ze złości. Rozległo się pukanie do drzwi – matka.
– Paolo, kochanie... – zaczęła Francesca.
– Idź stąd! – krzyknęła Paola głosem przytłumionym przez poduszki.
Przez chwilę panowała cisza. Wciąż obejmując poduszkę, dziewczynka odwróciła się na brzuch i zaczęła rozmyślać. Doszła do wniosku, że życie jest niesprawiedliwe. Serdecznie nienawidziła Amber – po prostu nienawidziła, i już. Nie chodziło tylko o to, że siostra była o cztery lata starsza, a Max zawsze uważał ją za mądrzejszą od Paoli. Mniej ważny wydawał się nawet fakt, że Amber to „prawdziwa” córka, bo jej matka wyszła za mąż za Maxa. Wszyscy wiedzieli, że Francesca była tylko kochanką Salla, a nie żoną, a to ogromna różnica, przynajmniej w oczach młodziutkiej Paoli. Najgorsze jednak, że Paola nie umiała się dzielić Maxem z nikim, dosłownie z nikim. Absolutnie i bezwarunkowo ubóstwiała ojca. Uważała, że na całym świecie nie ma nikogo tak przystojnego, silnego, bogatego, dowcipnego i cudownego jak Max. Był dla niej wszystkim. Matka czasami bardzo delikatnie sugerowała, że ojciec ma też i pewne wady... ale w najmniejszym stopniu nie zmniejszało to uwielbienia dziewczynki. Jedynym minusem Maxa, jak powtarzała nieco zmartwionej matce, było to, że miał drugą rodzinę: Angelę, Amber i Kierana. Bez nich Max stałby się chodzącym ideałem. Gdyby nie oni, życie Paoli byłoby bez skaz. Znalazłaby się w centrum jego wszechświata, a nie stanowiła tylko weekendowego dodatku. Francesca nic nie mówiła, ale w głębi duszy była przerażona.
Paola stłumiła następny szloch. Amber przyjeżdża. Co więcej, tym razem zostanie na dłużej. Znów krzyknęła ze złością.
Francesca weszła do salonu w eleganckim, przestronnym apartamencie przy via San Giacomo w samym sercu Rzymu – w mieszkaniu, które Max kupił dla niej i Paoli – i się zatrzymała. Nie wiedziała, co robić. Tego ranka Max zadzwonił do niej z prośbą – no, powiedzmy sobie szczerze, z rozkazem – a ona nic nie mogła na to poradzić. Postanowił przysłać Amber na sześć długich tygodni do Rzymu, a Francesca i Paola miały się nią serdecznie zająć. Kobieta przeszła przez całą szerokość pokoju i zbliżyła się do obitej jasnym jedwabiem sofy, po czym usiadła i ze złości zagryzła wargę. Właśnie liczyła na to, że odeśle Paolę z jej szkolną przyjaciółką na Sardynię i na chwilę będzie miała Maxa tylko dla siebie, tymczasem teraz musi dodatkowo tolerować obecność jego córki. Wystarczy, że dzieli się nim z Angelą. Sięgnęła po papierosy.
– Madame?
Ładna pokojówka, Belle, wsadziła głowę w drzwi.
– Czy mam przygotować na kolację ryby?
Francesca zmarszczyła czoło. Cholera! Prawie zapomniała o wieczornym przyjęciu. Zerknęła na zegarek. Dochodziła piąta. Zdąży jeszcze wyskoczyć do swojego fryzjera, żeby umył i wysuszył jej włosy... Z ociąganiem odłożyła zapalniczkę i papierosa.
– Tak, zrób anioła morskiego. Przygotuj go tak jak podczas weekendu... no wiesz, na parze, z linguini i sałatą. Niech to będzie coś prostego.
Belle przytaknęła i zamknęła drzwi. Francesca wstała, po czym szybko i krytycznie przejrzała się w lustrze. Wyglądała ślicznie – jak zawsze. Złość na Maxa nie odcisnęła piętna na pięknym obliczu. Długie do ramion, gęste, lśniące, ciemnobrązowe włosy; ciemne, duże oczy; owalna twarz i pełne, zmysłowe usta. Bacznie zlustrowała całą swoją sylwetkę. Twarz i ciało stanowiły jedyną fortunę Franceski Rossi – oczywiście, to im zawdzięczała obecną pozycję i piękny apartament w Rzymie – dlatego miała zamiar dopilnować, żeby nadal tak było. Max o niczym nie wiedział: że Francesca dostrzegła go znacznie wcześniej niż on ją; że dokładnie zaplanowała szybką, namiętną potajemną schadzkę w pustej damskiej toalecie, że planowała ją niemal od chwili, kiedy zobaczyła go w pierwszej klasie samolotu Alitalia lecącego do Londynu.
Francesca miała dziewiętnaście lat i pochodziła z małego miasteczka położonego w pobliżu Pescary na wybrzeżu Adriatyku. Była piękna i ambitna; jak każda dziewczyna z prowincji marzyła o lepszym życiu. Nauczyła się francuskiego, doszlifowała angielski i w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym czwartym roku zaczęła pracować jako stewardesa. Kiedy zapięła zamek błyskawiczny ładnej zielonej, zaprojektowanej przez Sorellę Fontanę bluzeczki oraz włożyła długą elegancką spódnicę i zabawną czapeczkę, była pewna, że znajdzie sposób na urzeczywistnienie marzeń. Wszystkich. W tamtych czasach samolotami Alitalia latało wiele sław. Francesca obsługiwała piękną, bajeczną Sophię Loren, przystojnego Jeana Paula Belmondo, Alberto Sordiego, Mastroianniego... nawet boską Brigitte Bardot. Widywała biznesmenów, sportowców, ludzi sławnych i bogatych... W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku w sali odlotów nowiutkiego wówczas portu lotniczego Leonarda da Vinci dostrzegła Maxa Salla. Od razu go poznała, kilka miesięcy wcześniej widziała jego twarz na okładce „Time’a”. Był młodym, dynamicznym biznesmenem, który z niebytu dostał się na szczyty londyńskiego światka towarzyskiego, żeniąc się z ładną córką angielskiego lorda czy kogoś takiego. Gazety nie skąpiły szczegółów. Rodzice dziewczyny byli absolutnie przeciwni małżeństwu. Francesca pamiętała nawet zdjęcie matki panny młodej, lady Jakiejśtam, z trudem powstrzymującej łzy w kaplicy podczas ślubu. Francesca kilka razy widziała Maxa Salla na lotnisku; zawsze przyjeżdżał albo odjeżdżał samochodem prowadzonym przez szofera i poruszał się tak szybko, że mężczyźni i kobiety dosłownie za nim biegali, chcąc dotrzymać mu kroku. Był przystojny i bogaty. Zdecydowany plus. Ujrzawszy go w samolocie, Francesca podjęła błyskawiczną decyzję. Nie miała zamiaru skończyć jak wiele jej przyjaciółek jako kochanka podstarzałego, niegdyś pełnego fantazji pilota, którego ledwo stać na utrzymanie rodziny, nie mówiąc już o dwu. Nie, chciała osiągnąć coś więcej, znacznie więcej. Musiała tylko dopilnować, żeby pod koniec krótkiego, dwugodzinnego lotu do Londynu Max Sall wiedział, kim jest Francesca. I żeby o niej nie zapomniał. Nie zapomniał.
Wbrew twierdzeniom matki Franceski stało się tak nie dzięki temu, co wyszło na jaw po ich namiętnym stosunku w damskiej toalecie. Paola naprawdę nie była planowana; dziewczyna nie zamierzała łapać Maxa w sidła w taki sposób. Nie, Paola to wypadek przy pracy. Z drugiej strony, rozglądając się po ślicznym mieszkaniu, Francesca w głębi duszy musiała przyznać, że był to szczęśliwy wypadek – Max nawet nie pomyślał o tym, żeby ją zostawić. Okazał się honorowy, niemal staroświecki – zwłaszcza jeśli chodziło o jego dzieci. Czasami sprawiał wrażenie jaskiniowca, tak bardzo chciał mieć przy sobie całe swoje potomstwo, nie zważając na to, co mówili inni ludzie, łącznie z jego żoną. Francesca zdawała sobie sprawę, że wiadomość o „owocu miłości”, jak w tamtych czasach gazety nazwały Paolę, prawdopodobnie przysporzyła Angeli Weymouth wiele bólu. Czasami aż jej współczuła. Głupia kobieta. Czyżby nic nie wiedziała o życiu? Wierzyła, że uda jej się utrzymać przy sobie mężczyznę takiego jak Max Sall? La Rosa Inglese – ochrzciła ją włoska prasa. Angielska Róża. Z jasnymi włosami, niewiarygodnie smukłą sylwetką... czyżby nie zdawała sobie sprawy, że Max będzie szukał czegoś innego? Nie potrzebował ani nie chciał Angielskiej Róży. Marzył o kimś takim jak Francesca: kobiecie zmysłowej, gorącokrwistej, namiętnej tak samo jak on. Tego panna Rossi była pewna. No, prawie pewna. Czasami pytania dziesięciolatki wytrącały ją z równowagi: „Dlaczego się z tobą nie ożenił, mamo? Perchè no?”.
Potrząsnęła energicznie głową, żeby przestać myśleć o przeszłości, uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze i wzięła do ręki czarną skórzaną torebkę. Idąc korytarzem, zerknęła na zamknięte drzwi do pokoju Paoli. Dziewczynka pogodzi się z losem. Zawsze się godziła. Niech się wypłacze, podąsa godzinę lub dwie – a tak przy okazji, warto poprosić Belle, żeby jako dodatek do kolacji zrobiła jej ulubiony deser: banany w płonącym rumie i lody waniliowe. Potem przyjdzie do salonu i przywita się z gośćmi Franceski. Paola zawsze lubiła, gdy powtarzali, jaka jest piękna i podobna do matki. To ją udobrucha. Francesca otworzyła drzwi i wyszła na ulicę.
5
Samolot, którym Amber przyleciała na Fiumicino, był na szczęście pusty. Dziewczynka siedziała sztywno w swoim fotelu w klasie biznesowej i próbowała nie myśleć o czekających ją sześciu tygodniach. Z prawdziwą przykrością opuściła dom. Kieran nawet nie przyszedł się z nią pożegnać. Był wściekły, że zostaje sam, i od kilku dni traktował siostrę z wyraźną oziębłością. Tłumaczyła mu, że to nie jej wina, tylko pomysł Maxa.
– Proszę, Kieranie, nie wściekaj się na mnie – powiedziała ze łzami w oczach.
Niestety, brat ją po prostu zignorował i poszedł do swoich przyjaciół. Amber zobaczyła tylko jego oddalające się plecy.
Odwróciła się, żeby spojrzeć przez okno. Kiedy podchodzili do lądowania, w dole ujrzała kusicielski Rzym. Budynki niebezpiecznie wznosiły się do góry i przechylały w ich stronę, a przez wypukłą szybę Amber widziała ulice i samochody, które pojawiały się w jej polu widzenia, a potem szybko znikały. Po kilku minutach samolot lekko zadrżał i dotknął ziemi.
– Witamy w Rzymie, ladies and gentelman – powiedział kapitan przez głośnik, gdy samolot się zatrzymał.
Uśmiechnięte promiennie stewardesy otworzyły drzwi. Amber spojrzała na nie wilkiem. Czy ta suka, Francesca, nie była kiedyś jedną z nich? Dziewczynka stanęła na górnym podeście schodów i zamrugała powiekami, oślepiona śródziemnomorskim słońcem. Na zewnątrz było ciepło i sucho. Zeszła po schodach, które z obu stron owiewało gorące powietrze. Wyłączono silniki, hałas ustał. Amber opuściła głowę i z oczami wbitymi w stopy przeszła po pasie, starając się nie rozglądać dookoła. Słychać było śpiew ptaków, w powietrzu unosił się zapach lawendy i mimozy, z oddali dobiegały odgłosy tysiąca klaksonów. Amber próbowała nie myśleć o tym, co ją czeka.
W sali przylotów czekał kierowca, który trzymał kartkę z jej imieniem. Niepewnie uniosła rękę, zadowolona, że to nie Francesca. Usiadła z tyłu samochodu i szybko wyjęła z torby książkę. Nie miała zamiaru z nikim rozmawiać, a zwłaszcza z kierowcą tej kobiety. Ruszyli z miejsca na parkingu i skierowali się w stronę miasta. Zbliżał się wieczór. Przyćmione światło zaczynało się rozmazywać. Wśród wzgórz, które otaczały miasto, powoli zapadał zmierzch. Pół godziny później podjechali pod budynek o imponującej kamiennej fasadzie gdzieś w centrum Rzymu. Amber spojrzała na ozdobne wejście z portykiem i poczuła ucisk w żołądku. Nigdy wcześniej nie była w domu Franceski. Jeśli nie liczyć nieudanych wakacji, gdy miała siedem lat, a po raz drugi dwa lata temu, nigdy też nie przebywała w towarzystwie kochanki ojca czy Paoli dłużej niż kilka godzin – i to jej odpowiadało. Wystarczało, że wszyscy wiedzieli o ich istnieniu; nie musiała ich lubić ani uznawać.
Otworzyła drzwi samochodu i wysiadła. Z bagażnika powyjmowano jej walizki. Z brzękiem otworzyła się przed nią ciężka, kuta w żelazie brama. Amber znalazła się w chłodnym marmurowym korytarzu, czekając na pojawienie się Wroga.
– Buona serra, Amber. – Z oddali dobiegł niski, zachrypnięty głos Franceski.
Dziewczynka odwróciła się twarzą do niej. Francesca w ogóle się nie zmieniła – wciąż była drobna, opalona, niezmiennie nosiła śnieżnobiałą odzież i mnóstwo złotej biżuterii, która połyskiwała przy każdym ruchu. Nadal miała długie do ramion, lśniące brązowe włosy, idealny makijaż... Taaak, Francesca nie zmieniła się ani na jotę.
– Miałaś przyjemny lot? – spytała, bezskutecznie odpędzając dym, którym właśnie dmuchnęła w twarz Amber.
Dziewczynka jedynie kiwnęła głową i weszła za gospodynią w głąb domu. Francesca była uprzejma – podczas ostatniego spotkania krzyczała na Amber i Kierana, klęła na nich po włosku i powtarzała Maxowi, że nigdy więcej nie chce widzieć jego dzieci. Teraz szła przed córką kochanka na niewiarygodnie wysokich obcasach, które stukały w szerokim, chłodnym korytarzu. Kierowca niósł za nimi bagaże. Amber zakaszlała głośno, gdy Francesca znów wypuściła kłąb dymu w jej stronę i kiwnęła ręką, żeby poszła na piętro. Nigdzie nie było śladu Paoli.
Włoszka stanęła przed drzwiami jednego z pokojów.
– Mam nadzieję, że ci się spodoba – powiedziała, otwierając drzwi. – Możesz trochę odpocząć, a potem przebrać się na kolację. Przy stole będzie sześć osób.
Mimo woli Amber zrobiła okrągłe oczy. Pokój był piękny: na podłodze leżały ciepłe terakotowe płytki, ściany miały jasnożółty i biały kolor, w oknach wisiały obficie marszczone zasłony. Na ładnej toaletce stało naczynie ze świeżymi brzoskwiniami, a ich delikatny zapach wypełniał całe pomieszczenie. Dziewczynka odwróciła się, żeby podziękować, ale Franceski już nie było. Amber podeszła do okien, rozsunęła kotary i wychyliła się najdalej jak mogła, pragnąc, żeby ciepłe wieczorne powietrze owiało jej twarz i szyję. Samochody walczyły o przestrzeń z pieszymi i małymi, głośnymi skuterami, które Amber jakimś cudem uznała za kwintesencję wszystkiego, co włoskie. Słychać było klaksony, śmiech ludzi... to dziwne, że znalazła się w takim mieście. Nic tu nie przypominało cichego i surowego Holland Parku ani hałaśliwych okolic Ladbroke Grove. Rzymianie wyraźnie traktowali ulice jak przedłużenie swoich salonów. Nieco dalej zobaczyła kawiarenki i lodziarnie, maleńkie butiki i mnóstwo kręcących się ludzi. Wszyscy byli opaleni i lekko ubrani. Wygodna spódniczka Amber i jej gruby sweter okazały się zbyt... angielskie. Kto by pomyślał, że Włoszki potrafią się tak ładnie ubrać... Amber szybko się powstrzymała. Nie, nie będzie podziwiać Włoszek. Naprawdę. Odwróciła się od okna i z żalem spojrzała na walizkę. Co powiedziała Francesca? Żeby Amber się ubrała? Na kolację? Dlaczego, do diabła, miałaby to robić?
Paola dopiero po chwili zauważyła, że przyrodnia siostra jeszcze bardziej urosła – czy to możliwe? – i prawdę mówiąc, jest ładniejsza niż dwa lata temu, kiedy po raz ostatni się widziały. Nie pamiętała jej zbyt dobrze. Była wtedy wysoka, chuda, pyskata i – na szczęście – urodą znacznie jej ustępowała. Tymczasem wysoka, smukła i wcale nie chuda – nawet dziesięcioletnia Paola umiała to dostrzec – nastolatka, która przed nią stała, nie odezwała się ani słowem, nie powiedziała nawet „cześć”. Dwie siostry spojrzały na siebie wilkiem. Żadna nie miała zamiaru ustąpić. Bardzo się od siebie różniły. Amber miała na sobie szkolną plisowaną spódniczkę, gładką bawełnianą bluzeczkę, czyste skarpetki i sandały. Niesforne włosy związała w koński ogon. Włoszka patrzyła zaskoczona. Skarpetki? W lecie? Paola ubrała się w dopasowaną białą bawełnianą sukienkę z ozdobnymi guziczkami, a w długie, jedwabiste, ciemne włosy wplotła dobrane kolorystycznie wstążki. Sprawiała wrażenie o wiele bardziej eleganckiej i dojrzałej niż ta kretynka obok. No cóż, w końcu to tylko Angielka. Przecież Francesca ją ostrzegała.
Z drugiego końca pokoju Francesca nerwowo zerkała na dziewczynki, nie przerywając rozmowy ze swoimi przyjaciółkami: Marią Luisą Tonone i Manuelą di Gervase, kochankami znanych miejscowych polityków, a dzięki temu również towarzyszkami niedoli. Wszystkie trzy były równie piękne, wychowały się w podobnych warunkach i kierowały się w życiu podobnymi pobudkami. Francesca uważała, że gdyby nie przyjaciółki, dawno temu by zwariowała. Patrząc na spiętą, drobniutką twarz Amber, dochodziła do wniosku, że w takich chwilach człowiek potrzebuje wsparcia ze wszystkich możliwych stron. Cholerny Max! Dlaczego zawsze musi postawić na swoim?
– Napijesz się wina, Amber? – spytała Maria Luisa, podchodząc do kanapy, na której siostry siedziały sztywno obok siebie, ignorując się nawzajem.
– Nie. Nie piję – odparła dziewczynka z naburmuszoną miną.
Maria Luisa odwróciła się do Franceski i delikatnie uniosła brwi. Ta wzruszyła ramionami. Zadzwoniła po Belle. Mogą zacząć kolację. Im szybciej nadąsana nastolatka pójdzie do łóżka, tym lepiej. Zaprosiła wszystkich do stołu.
Amber siedziała obok wyjątkowo eleganckiej Manueli i ukradkiem obserwowała pełną złości twarz Paoli. Zauważyła, że przyrodnia siostra jest tak samo zdenerwowana jak ona, a do tego zazdrosna nawet o spojrzenia własnej matki rzucane w kierunku gościa. Dziewczynka była zaskoczona wyglądem Paoli, która ubrała się niemal tak samo jak matka. Jak rodzona matka! Amber szybciej by umarła, niż ubrała się w cokolwiek, co nosiła Angela. W oczekiwaniu na pierwsze danie Amber rozejrzała się wokół siebie. Włoski apartament w niczym nie przypominał jej angielskiego domu. Wszystko było tu kosztowne, wyszukane i niczego nie należało dotykać. Wyposażenie domu w Anglii też było drogie, ale wygodne, nie tak surowe i rzucające się w oczy jak tutaj. Kanapy ustawiono tam po to, żeby móc się na nich położyć i obejrzeć telewizję; we wszystkich pomieszczeniach umieszczono magnetofony, radia i książki; tu były tylko cenne obrazy i sztywne, proste krzesła obciągnięte jasnym, błyszczącym materiałem, który wyglądał, jakby nikt nigdy na nim nie siadał. Marmurowy stół sprawiał wrażenie zimnego w przeciwieństwie do dębowego stołu kuchennego w domu. Służąca, Belle, czy jak się tam nazywała, w niczym nie przypominała pani Dewhurst ani Krystyny. Bardziej wyglądała na modelkę niż służącą. Rozmowa toczyła się po włosku. Na szczęście Manuela prawie nie znała angielskiego, a Maria Luisa umiała jedynie wymieniać w tym języku uprzejmości: „Wypijesz kieliszek wina? Jak się masz? Jak podoba ci się Rzym?”.
Amber ignorowała wszystkich, próbując skoncentrować się na jedzeniu. Posiłek ciągnął się bez końca. Na początek podano sałatkę, talerz świeżej, jasnozielonej sałaty, maleńkie, słodkie, dojrzałe pomidory i plasterki wilgotnych, czarnych oliwek; potem pojawiła się pasta w słodkim ziołowym sosie z plasterkami cukinii i kawałeczkami żółtej papryki; ryba; zimny jak lód sorbet cytrynowy i maleńkie kawałki ciasta czekoladowego, podanego z gorzką kawą w pięknie dekorowanych filiżankach. Amber zjadła wszystko, co miała na talerzu, i zmartwiła się, widząc, że pozostałe panie wcale nie poszły za jej przykładem. Wszystkie, łącznie z Paolą, jadły po łyżeczce lub dwie każdej potrawy i odsuwały na bok niemal pełne talerze. Czyżby jedzenie było niedobre? – zastanawiała się dziewczynka. Na szczęście nikt nie zwracał na nią uwagi. Trzy panie rozmawiały prawie bez przerwy, a ona i Paola unikały się wzrokiem albo spoglądały na siebie wilkiem. Amber próbowała obliczyć, ile dni, godzin i minut będzie w Rzymie... ale jej się nie udało. To było zbyt przygnębiające. Skończyła posiłek tak szybko, jak mogła, i wstała od stołu, nawet nie pytając, czy może. Zresztą i tak nikt nie zwracał na nią uwagi. Z wysoko uniesioną głową pomaszerowała do swojego pokoju. Sześć tygodni? Chyba umrze z nudów.
6
Był ponury, dżdżysty poranek. Pierwsza sobota bez Amber. Becky leżała w łóżku, patrząc, jak krople deszczu spływają po szybach, i rozpaczliwie zastanawiała się, co robić. Odkąd sięgała pamięcią, w każdą sobotę jadła śniadanie razem z przyjaciółką: czasami kromki posmarowanego masłem tostu z marmoladą u Becky, kiedy indziej gofry z syropem klonowym przygotowane przez Krystynę u Sallów. Po śniadaniu szły na lodowisko przy Bayswater albo do kina lub – przy dobrej pogodzie – do Holland Parku, żeby pojeździć na rowerach. Po lunchu odrabiały lekcje, a potem przez jakąś godzinę bawiły się papierowymi lalkami, póki to nie znudziło się Amber. Następnie jadły podwieczorek, oglądały coś na wideo albo w telewizji, a po kolacji... szły do łóżka. Amber często sypiała u Becky, która najbardziej lubiła niedzielne poranki, bo czekał je dzień podobny do sobotniego, tyle że nie było już lekcji do odrabiania. Teraz miała przed sobą prawie dwa miesiące samotnych sobotnich i niedzielnych poranków bez przyjaciółki... Co tu robić? Becky tak długo i z takim natężeniem wpatrywała się w szare światło za oknem, że zaczęły ją szczypać oczy. Wysunęła nogi za brzeg łóżka i wstała. Może matka podsunie jej jakiś pomysł?
– Nie wybrałabyś się ze mną na zakupy? – spytała pani Aldridge, bacznie przyglądając się smutnej twarzy córki.
– Nie, nie mam ochoty.
– Nawet gdybyśmy spróbowały kupić dla ciebie dżinsy?
Dziewczynka potrząsnęła głową.
– Nie. Może gdy wróci Amber.
– Kochanie – zaczęła Susan tak łagodnie, jak tylko mogła. – Amber nie zawsze będzie przy tobie. Zrozum... czasami będziesz musiała zrobić coś sama, bez niej.
– Nie chcę – oświadczyła Becky z bolesną szczerością. – Na pewno będzie. Słowo daję.
– Dobrze, już dobrze – szybko zgodziła się Susan.
Zerknęła na zegarek. Było wpół do dziesiątej; za pół godziny w sklepach zacznie się robić tłoczno.
– W takim razie co mogłabym ci kupić? Skoro nie chcesz dżinsów... to może przydałyby ci się nowe kredki?
– Tak, proszę. I blok rysunkowy.
W oczach Becky pojawił się blask. Susan poczuła ulgę. Na szczęście zawsze mogła liczyć, że uda się pocieszyć córkę kupnem nowego bloku, pudełka farbek albo kompletu kredek. Nie miała pojęcia, skąd wziął się talent córki, wiedziała tylko, że dziewczynka ma zdumiewającą wyobraźnię i jest naprawdę zdolna.
Gdy pani Aldridge wróciła z zakupów z nowiutkim blokiem rysunkowym i zestawem pięknych kredek, Becky włożyła swoje rzeczy do torby i wybrała się do biblioteki. Nie tak dawno znalazła w niej serię amerykańskich książek o sztuce: ogromnych, pięknie ilustrowanych albumów z dodatkiem „Jak rysować”. Z zapałem kopiowała stamtąd konie i inne zwierzęta, uczyła się, jak rysować oko z profilu i za pomocą jakiej techniki najłatwiej można oddać fakturę włosów. Wchodząc po schodach do ogromnej wiktoriańskiej biblioteki, dostrzegła dziewczynę, która stała w foyer, jakby nie wiedziała, dokąd pójść. Przechodząc obok, dziewczynka przyjrzała się wysokiej, pulchnej nastolatce z jasnymi włosami zaplecionymi w nierówne warkocze. Wyglądała dziwnie znajomo. Becky miała wrażenie, że gdzieś ją widziała, chociaż nie mogła sobie przypomnieć, gdzie. Szybko udała się do części poświęconej sztuce, znalazła książki, na których jej zależało, i usadowiła się przy jednym z biurek, podekscytowana perspektywą spędzenia całego popołudnia na rysowaniu. Uznała, że jest to jedyna rzecz, jaką może robić, gdy nie ma Amber – ćwiczyć się w rysowaniu. Przyjaciółka w ogóle nie umiała rysować; kredki i ołówki po prostu ją nudziły. Becky otworzyła blok i spojrzała na białą kartkę; czysta, pusta powierzchnia tylko czekała na dotknięcie ołówka i nadanie jej życia. Becky wybrała dwa ołówki: miękki 2B i twardy, ostry 3H, po czym zaczęła kopiować z rozłożonej przed sobą książki. Ręce, palce, ramię w ruchu... po chwili całą stronę pokryły rysunki. Dziewczynka przeżuwała pasemko włosów, koncentrując się na jak najlepszym rysowaniu, tak aby kopia była idealna.
Niemal podskoczyła, gdy nagle ciszę przerwał dochodzący zza jej pleców głos, chociaż był to zaledwie szept. Ktoś mówił, że jej rysunki są dobre, naprawdę dobre. Zdenerwowana Becky uniosła głowę. Ujrzała nastolatkę, którą widziała w foyer.
– Naprawdę są dobre – zapewniła nieznajoma, spoglądając nad ramieniem Becky na blok i książkę, z której kopiowała. – Nie widać żadnej różnicy.
Becky spojrzała na nią wilkiem. Jak można być tak niegrzecznym, żeby podejść do stolika i przerwać komuś pracę?! Nieznajoma wyraźnie nie zwróciła uwagi na jej lodowate spojrzenie.
– Masz zamiar zostać artystką? – dodała. To pytanie Becky uwielbiała słyszeć.
Złość minęła.
– O tak – odparła szczęśliwa, natychmiast obdarzając obcą dziewczynkę sympatią.
Zapadła chwila milczenia.
– A tak przy okazji, mam na imię Madeleine – przedstawiła się nastolatka, zarzucając torbę na ramię, jakby szykowała się do wyjścia.
– A ja Becky.
– Wiem.
Becky spojrzała na nią, zaskoczona.
– Kilka dni temu słyszałam, jak wołała cię twoja przyjaciółka – wyjaśniła Madeleine. – No wiesz, ta wysoka dziewczyna z brązowymi włosami.
– Amber?
– Nie wiem, jak ma na imię. Słyszałam tylko, jak wymawiała twoje. Wchodziłyście do sklepu przy Westbourne Grove, potem do księgarni za rogiem. Widziałam was.
– Co takiego? Co tam robiłaś? Śledziłaś nas? – Becky spojrzała na nią ze zdumieniem.
– Nie – zapewniła dziewczynka, potrząsając głową. – Po prostu ja też tamtędy wracam ze szkoły. Często widuję was po drodze.
– Do jakiej szkoły chodzisz? – spytała Becky.
Z pewnością nie do Radcliffe.
– King George.
Oczy Becky zaokrągliły się ze zdumienia. Prawdę mówiąc, nigdy nie spotkała nikogo, kto chodził do ogromnej, ponurej szkoły przy tej samej ulicy co Radcliffe.
– Państwowej? – spytała.
Natychmiast pożałowała, że wymówiła to słowo.
– Tak, niestety – odparła Madeleine, wyraźnie zażenowana. – Ty chodzisz do Radcliffe, prawda?
Becky przytaknęła. Ponownie zapadło milczenie.
– No cóż – powiedziała Madeleine, ruszając w stronę wyjścia. – Chyba już pójdę do domu.
– Czy... czy nie miałabyś ochoty wybrać się do mnie? – spytała Becky bez zastanowienia.
Nowa znajoma okazała się sympatyczna, dlatego chciała lepiej ją poznać.
– Do twojego domu?
– Tak, na podwieczorek.
– Hmmm... musiałabym najpierw uprzedzić mamę – wydukała Madeleine, nieco zaskoczona niespodziewanym zaproszeniem. – Możesz chwilę zaczekać? Mieszkam niedaleko stąd.
Becky energicznie przytaknęła. Nagle okazało się, że pierwsza sobota bez Amber wcale nie jest taka nudna, jak mogło się wydawać. Dziewczynka patrzyła, jak Madeleine niemal wybiega z sali, a jej torba niezgrabnie obija się o nogi.
Susan Aldridge otworzyła drzwi uśmiechniętej Becky i jej nowej przyjaciółce, wyrośniętej nad wiek, bardzo ładnej dziewczynce z warkoczami. Nieznajoma miała na sobie dziwnie dobrany strój: szarą wełnianą spódniczkę, podkoszulek w czarno-żółte pasy, błękitne skarpetki, które zwijały się wokół kostek, i parę zbyt dużych adidasów.
– Mamusiu, to Madeleine. Chodzi do King George – przedstawiła ją Becky, wprowadzając dziewczynkę do środka.
– Cześć, Madeleine – przywitała nową znajomą Susan, zastanawiając się, gdzie Becky ją znalazła.
Chociaż przy Holland Park mieszkali od dwunastu lat, z tego, co wiedziała Susan, Becky nigdy nie zamieniła ani słowa z żadnym uczniem z King George. Uśmiechnęła się do dziewczynek, mając nadzieję, że na jej twarzy nie widać zaskoczenia. Madeleine odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem.
– Idziemy na piętro. Dostaniemy na podwieczorek ciasteczka czekoladowe z orzechami? Takie jak zrobiłaś w ubiegłym tygodniu? – spytała Becky, prowadząc Madeleine na piętro.
– Tak... tak, oczywiście. Przyniosę je, jak będą gotowe – zapewniła Susan.
Była zadowolona, że córka znalazła nową przyjaciółkę. Rzadko mówiła o tym na głos, ale czasami uważała, że Becky i Amber zbyt dużo czasu spędzają razem. Nie zaszkodzi, jeśli włączą kogoś nowego do swojego maleńkiego światka. Pani Aldridge cieszyła się też, że Becky znalazła kogoś spoza Radcliffe, nawet jeśli nowa koleżanka wygląda na nieco starszą. Niektórzy z rodziców uczennic ekskluzywnej szkoły – nie mówiąc już o ich córkach – okropnie działali Susan na nerwy. Decyzja o posłaniu Becky do Radcliffe nie przyszła państwu Aldridge łatwo. Ani Susan, ani jej mąż nie byli zachwyceni myślą o wysłaniu jedynaczki do szkoły prywatnej, ale mając do wyboru Radcliffe albo King George, w końcu się poddali i wysupłali pieniądze. Dodatkowym, choć niespodziewanym atutem był fakt, że do tej samej szkoły chodziła cudownie przyziemna Amber, której nie uderzyła do głowy fortuna ojca. Susan w dzieciństwie została wysłana do szkoły z internatem i teraz za nic w świecie nie chciała, żeby Becky spotkał ten sam los. Tak więc w końcu zapisanie córki do Radcliffe okazało się lepszym i praktyczniejszym rozwiązaniem. Drzwi do pokoju Becky zamknęły się z trzaskiem. Susan uśmiechnęła się do siebie – może przymusowa sześciotygodniowa rozłąka nie będzie wcale tak zła, jak się obawiali?
Madeleine z zachwytem rozejrzała się po pokoju Becky. Musnęła palcami jej baletki, dotknęła zaostrzonych czubków kredek na biurku i ostrożnie usiadła na watowanej narzucie. Nic tu nie przypominało jej domu. Już w chwili, gdy matka Becky otworzyła drzwi wejściowe, Madeleine zdała sobie sprawę, że za nic w świecie nie będzie mogła zaprosić nowej koleżanki do siebie. Patrzyła w milczeniu, jak Becky wyjmuje coś, czym będą się mogły zająć. Zająć się? W domu Madeleine nie było czym się zająć. Zazwyczaj siedziała w swoim pokoju i czytała, czasami szła do salonu pooglądać telewizję, a przy rzadkich okazjach, gdy ojciec był w domu, nim poszła do łóżka, siadali i rozmawiali. Myśl o tym, że można mieć coś, czym warto się zająć – bloki rysunkowe, szkicowniki, ołówki, farbki, nagrania, czasopisma dla nastolatków – była Madeleine tak obca, jak obcy stałby się dla Becky dom jej nowej przyjaciółki, pełen zakurzonych węgierskich książek, kuchennych zapachów, którymi jakimś cudem przesiąkły nawet tapety, wyblakłych zdjęć z Budapesztu i fotografii Pétera. W domu Becky wszystko było piękne. Kiedy godzinę później jej matka przyszła na piętro z tacą najpyszniejszych ciasteczek czekoladowych, jakie Madeleine w życiu jadła, cierpienie dziewczynki nie miało granic. Mama Becky była miła, życzliwa i zabawna, a nie szorstka i przykra jak Maja. Resztę popołudnia Madeleine spędziła na gorączkowych porównaniach, z których każde wypadało gorzej niż poprzednie.
O wpół do siódmej, ociężała po zjedzeniu mnóstwa ciasteczek czekoladowych i wypiciu mleka, niechętnie wstała z dywanu z owczej wełny i oznajmiła, że musi wracać do domu. Becky, najwyraźniej szczerze, powiedziała, żeby wpadała po szkole, kiedy tylko będzie chciała. Nawet pani Aldridge powiedziała, że chętnie znów ją zobaczy. Gdy dziewczynka delikatnie zamknęła za sobą drzwi i ruszyła przed siebie, poczuła, że otwiera się w niej coś ciepłego i przyjacielskiego. Po raz pierwszy od przyjazdu do Anglii prawie cztery lata temu Madeleine czuła, że spotkała kogoś, kto może zostać – kto zostanie – jej przyjacielem. Becky przypominała nieco przyjaciółki z ojczyzny, z Budapesztu. Przypomniała sobie Marę Nádas, która mieszkała o trzy przecznice dalej, i Krisztiánę Gyllenborg, najlepszą przyjaciółkę w szkole podstawowej. Dotychczas starała się o nich nie myśleć, bo to bolało, zwłaszcza gdy rozejrzała się wokół siebie i popatrzyła na chłopców oraz dziewczęta, którym musiała teraz dotrzymywać towarzystwa. Przezywali ją Shabby Shabo; nie umieli nawet wymówić jej nazwiska. Chociaż Shabby Shabo – Obdarta Szabo – było i tak lepsze niż Fatty Foreigner – Tłusta Cudzoziemka – jak zaczął ją nazywać Josh Barnes, najgorszy chłopak w szkole, a zdaniem Madeleine – we wszechświecie. Wracała Landbroke Grove do siebie, próbując nie myśleć o dużym, wygodnym domu, który właśnie opuściła i w którym człowiek może być w kuchni na parterze, nie wiedząc, czy trzy piętra wyżej jest jeszcze ktoś.
7
Kiedy przyjechał Max, apartament był pusty. Zerknął na zegarek, gdy kierowca wniósł jego walizkę do przedpokoju. Prawie trzecia – gdzie one, do diabła, są? Prawdopodobnie na zakupach. Francesca najchętniej kupiłaby całe Włochy. Zastanawiał się, jak, do diabła, zdołała namówić Amber na wyprawę po sklepach. Rozluźniając krawat, poszedł w stronę kuchni. Prawdę mówiąc, chciał przyjechać do Rzymu tydzień wcześniej, żeby sprawdzić, jak się miewa Amber, ale miał tyle spraw na głowie, głównie cholerną żonę. Na myśl o niej skrzywił się. Odesłał Angelę do Klaasens, pierwszorzędnej, dyskretnej kliniki na przedmieściach Brukseli, żeby „się nią zajęto”, jak tam uprzejmie mówią. Przez pierwszy tydzień wszystko szło jak z płatka. Jak mu donoszono, Angela dobrze się spisywała. Niestety, potem jakimś cudem zdołała kogoś namówić – prawdopodobnie syna innej pacjentki – żeby przeszmuglował jej trochę brandy. Przez kilka dni oszukiwała obsługę, potem ją przyłapano – postępy w leczeniu zniknęły wraz ze znalezionym przez personel i wylanym do zlewu alkoholem. Max potrząsnął głową, poirytowany. Co on ma z nią, do diabła, zrobić? Ponownie zerknął na zegarek. Niestety, rozwiązanie tego problemu, jeżeli takowe istnieje, będzie musiało zaczekać. Pora załatwić kilka telefonów. Otworzył lodówkę, wyjął talerz z oliwkami, do tego piwo, i poszedł przez pusty apartament do swojego gabinetu.
Usiadł przy dużym biurku ze szklanym blatem, przyciągnął do siebie telefon, otworzył kalendarz, przesunął palcem wskazującym wzdłuż numerów, które nagryzmolił na marginesie... Kaplan, Kimchiko, Kramer. To on. Jeff Kramer. Podniósł słuchawkę i wybrał numer. W Nowym Jorku mężczyzna odebrał po drugim sygnale. Max mówił przez kilka minut, potem się rozłączył. Rozparł się wygodnie w skórzanym fotelu, ścisnął palce obu dłoni i oparł je o wargi. Jego umysł pracował na pełnych obrotach. Po raz pierwszy miał do czynienia z kimś z Niemiec Wschodnich – ktoś z tamtej strony żelaznej kurtyny nawiązał z nim kontakt przez wspólnych znajomych. Chciał dostać dolary za wschodnioniemieckie marki, sprzedać dużą partię produkowanych w Niemczech Wschodnich trabantów i zapewnić sobie lukratywny kontrakt budowlany w Uzbekistanie, jednej z republik radzieckich położonych na wschód od Morza Czarnego. Max kiwnął głową: wschodnioniemieckie marki można sprzedać znajomym z Polski albo Czech – to nie stanowiło żadnego problemu. Dostałby prowizję od obu zainteresowanych stron. Mógłby się też rozejrzeć, gdzie wysłać auta – najlepiej do Afryki albo na Bliski Wschód. Sprzedanie ich w Europie albo Ameryce graniczyłoby z cudem. Ameryka Południowa prawdopodobnie jest za daleko, a rynek azjatycki już został zalany przez import z Korei i Japonii... Tak, ewentualne rynki to Iran, Irak, Sudan... Trzeba będzie znów zadzwonić. Ostatnia część umowy – budowa elektrowni wodnej na północy kraju – hmmm, trzeba zbadać sprawę. Znaleźć partnerów, utworzyć konsorcjum. Dostałby niezłe honorarium od obu stron. Ponownie wziął do ręki kalendarz i zaczął wodzić palcem po liście. Pięć minut później miał trzy nazwiska, których potrzebował. Podniósł słuchawkę i zaczął dzwonić.
8
Angela czuła się tak, jakby jej głowa z trudem trzymała się na karku. Miała sucho w gardle, oczy bolały ją od światła, a ciało... odnosiła wrażenie, że jeśli się czegoś nie przytrzyma – na przykład skraju łóżka – po prostu odfrunie. Spojrzała w stronę okna. Pomimo grubych, zaciągniętych zasłon w pokoju było za dużo światła. Odwróciła się od niego. Jej wzrok padł na zdjęcie Maxa i dzieci, które głupia pielęgniarka postawiła na telewizorze. „Będzie pani miała coś, co przypomni dom!” – powiedziała wesoło, po czym po raz ostatni poprawiła łóżko i wyszła. Angela próbowała krzyknąć za nią: „Nie chcę, żeby cokolwiek przypominało mi dom, ty głupia krowo!”, ale była zbyt wyczerpana. Poza tym siostra prawdopodobnie i tak by nie zrozumiała. Była Francuzką albo Belgijką, a może przedstawicielką jakiejś innej zapomnianej przez Boga narodowości. Angela zastanawiała się przez chwilę. Przecież kilka minut temu pielęgniarka odezwała się do niej po angielsku... Czyżby była w Anglii? Nie, w Belgii. Taką wiadomość Max przekazał jej przez panią Dewhurst. Drań! Nawet nie pofatygował się, żeby poinformować ją osobiście. Na myśl o tym oczy Angeli napełniły się łzami. Zsunęła się niżej na łóżku. Pościel była sztywna i zimna. Zaczęła się trząść. Nie miała w ustach alkoholu... próbowała obliczyć... od prawie trzech dni. Z poprzednich kuracji wiedziała, że najtrudniejszy jest pierwszy tydzień, ale trudno myśleć w kategoriach tygodnia, kiedy problemem jest przetrwanie najbliższych pięciu minut. Z całych sił starała się nie myśleć o zroszonej szklanicy zimnego piwa, kieliszku mocnego dżinu z cytryną, ciepłej brandy albo... Pod wpływem wysiłku aż się spociła. Zaczęła cicho płakać. Co ona tu, do diabła, robi? Dlaczego Max ją tu przysłał? Czym mu zawiniła?
Przypomniały jej się słowa matki, jakby zaledwie wczoraj była młodziutką dziewczyną i stała przed wysokim lustrem na podeście Haddon Hall. Matka, pani Bambridge i siostra, Mary Ann, kręciły się wokół Angeli, wplatając jej kwiaty we włosy i próbując zniechęcić do obgryzania paznokci. Była wtedy taka zakochana, myślała, że nic nigdy nie zniszczy szczęścia, które się do niej uśmiechnęło. Max... zawdzięczała mu wszystko. Nie zważała na to, co mówią lub myślą rodzice, nie przejmowała się, że przyjaciółki uznały go za przerażającego ani że siostra też prawie się w nim kochała. Nie liczyło się, co myślą inni. Max ją tego nauczył. Często powtarzał: zrób to dla siebie, nie dla kogoś innego.
– Angelo! – krzyknęła matka ostro. – Przestań się wiercić! Nie mogę ci przypiąć kwiatka!
– Przepraszam – mruknęła, spoglądając na swoje odbicie w lustrze.
– Mary Ann, czy mogłabyś z panią Bambridge przynieść mi kilka białych róż... tych, które przysłano z kwiaciarni... Wydaje mi się, że zostały na drewnianej ławce w przeszklonej werandzie. Chciałabym kilka wpleść jej we włosy.
Gdy siostra i gospodyni zbiegły ze schodów, matka Angeli powoli się wyprostowała.
– Kochanie – zaczęła z poważną miną, wyraźnie zdenerwowana, a jednocześnie niepewna.
Angela spojrzała, zaskoczona widokiem łez w oczach matki.
– O co chodzi? – spytała, zastanawiając się, czy tak właśnie postępują wszystkie matki: płaczą na ślubach córek.
– Kochanie... Chciałam... Chciałam ci coś powiedzieć. Tata kazał ci przekazać... kochanie, że gdyby coś... gdyby coś się nie ułożyło, niezależnie od powodu... no wiesz... że zawsze możesz tu wrócić. Wiesz o tym, prawda?
– Nie bądź głupia, mamusiu. Wychodzę za mąż. Nie lecę na Księżyc. Przecież będziemy mieszkać zaledwie o kilka domów dalej. W Londynie. Powinnaś się cieszyć moim szczęściem! – Angela próbowała rozproszyć śmiechem obawy matki.
– Wiem. Chodzi o to... o to, że Max... hmm... jak by to powiedzieć... trochę się od nas różni, kochanie. Jest... to znaczy... właściwie nic o nim nie wiemy. Tata bardzo się martwi.
– Nie powinien. – Głos Angeli stwardniał. – Max mnie kocha. Ja kocham jego. Tylko to się liczy.
– Och, kochanie. – Lady Weymouth otarła oczy chusteczką. – Na początku wszyscy tak mówią. Wyobraź sobie, że ja też tak myślałam! Niestety, w nim jest coś takiego... Po prostu mu nie ufam. Jestem pewna, że cię kocha, naprawdę w to wierzę... ale...
Nagle urwała. Na schodach pojawiły się Mary Ann i pani Bambridge.
– Nie ma tam żadnych białych róż – oświadczyła poirytowana Mary Ann, wbiegając do pokoju.
– Naprawdę? Wydawało mi się, że były. No cóż, w takim razie musi mi wystarczyć to, co mam – powiedziała lady Weymouth, wskazując na różowe kwiaty i odwracając się od córek.
Angela przełknęła ślinę. Co miała powiedzieć?
Odrzuciła kołdrę, próbując odsunąć na bok wspomnienia. Od tego dnia minęło siedemnaście lat, mimo to wciąż odczuwała ogromny ból, taki sam jak w chwili, kiedy zdała sobie sprawę, że matka miała rację. Spuściła nogi z łóżka. Usłyszała czyjś głos na korytarzu – widocznie nadszedł czas wizyt. Jakiś mężczyzna... mówił po francusku. Wiedziała, że sąsiedni pokój zajmuje gwiazda filmowa. Nie pamiętała nazwiska. Na końcu korytarza była żona kogoś znanego... słyszała, jak pielęgniarki rozmawiały o niej w dniu, w którym tu przyjechała. Same kobiety. Cały szpital pełen kobiet. Alkoholiczek, narkomanek, osób z depresją... czy kobiety takie jak ona nie mają innego wyjścia? Poszukała stopami pantofli, które stały pod łóżkiem, i zdjęła z haczyka na drzwiach jedwabny szlafrok. Miała ochotę na spacer. Musi wyjść z pokoju.
– Je m’appelle Angela – powiedziała szkolną francuszczyzną.
Uśmiechnęła się do młodego mężczyzny, który wyraźnie nie mógł oderwać od niej oczu. Jakimś cudem zostali sami w pokoju dla gości na końcu korytarza.
– Bruno.
Młody mężczyzna zarumienił się, zawahał, a potem wyciągnął rękę. Angela ją ujęła. Czując wilgotną, drżącą nerwowo dłoń, zastanawiała się, jak szybko zdoła go namówić, żeby przyniósł butelkę whisky, brandy albo czegoś innego.
– Vous... vous êtes malade? – spytał niepewnie.
Angela uśmiechnęła się.
– Non. Oui. Jestem alkoholiczką.
Roześmiała się. Uśmiechnął się niepewnie, a potem razem z nią wybuchnął śmiechem.
– C’est quoi... un drunk?
Był młody. Mógł mieć najwyżej osiemnaście lat. Prawdopodobnie przyszedł odwiedzić matkę.
– Rien. C’est rien. Avez-vous quelque chose à boire? – spytała, nagle pozwalając sobie na lekkomyślność.
Uniósł brwi. Och, wcale nie był taki młody. Pogroził jej palcem. Angela zachichotała.
– Deux minutes. Dwie minuty, dobrze?
Podskoczył. Serce pani Sall zabiło mocniej. Alkohol! Był wysoki i szczupły niczym tyczka, jak młody człowiek, który dopiero wkroczył w dorosłość. Angela ponownie zachichotała, gdy Bruno otworzył drzwi na korytarz i wyjrzał na zewnątrz. Potrzebowali zaledwie pięciu minut, żeby zostać wspólnikami. Rozluźniła pasek szlafroka i poprawiła włosy. Nie wiedziała, co prawda, czego będzie chciał w zamian, ale z przyjemnością była gotowa dać mu wszystko. Naprawdę wszystko.
– Voilà!
Drzwi się otworzyły. Pojawił się w nich nie z jedną, lecz z dwiema jakże cennymi butelkami curvoisiera. Angela była bliska łez. Poderwała się z kanapy i podbiegła do niego. Wyciągnął ostrzegawczo rękę.
– Pour ma mère – szepnął. – Ale dam je tobie.
– Jesteś aniołem – zapewniła go Angela również szeptem.
– Mais pas ici. Ale nie tutaj.
Jednak czegoś chciał. Angela przełknęła ślinę. Samo patrzenie na butelki przyprawiało ją o zawrót głowy. Pragnienie alkoholu było silniejsze niż największe pożądanie, jakie w życiu odczuwała.
– Świetnie. Chodź ze mną.
Otworzyła drzwi, szybko zlustrowała wzrokiem korytarz i pociągnęła go za sobą.
Działała jak automat. Uniosła butelkę do ust i zaczęła pić – najpierw powoli, potem szybko i zachłannie. Obserwował ją, niecierpliwie czekając, aż Angela sprawi sobie przyjemność. Chciał, żeby zaspokoiła jego potrzeby, nim pojawi się pielęgniarka i zacznie szukać któregoś z nich. Odstawiła butelkę, położyła się na plecach i patrzyła, jak chłopak szybko zdejmuje dżinsy i wsuwa się do zimnego łóżka obok niej. Kilka sekund później położył się na Angeli, podciągnął jej koszulę nocną, przesunął dłonią po piersi, szyi, w dół brzucha... Kobieta ani na chwilę nie odrywała wzroku od dwóch butelek, które stały na telewizorze obok zdjęcia Maxa. Bruno wsunął się w nią raz, drugi, trzeci... a potem ciężko opadł. Uśmiechnęła się. Wszystko trwało zaledwie kilka sekund. Zamknęła oczy, żeby nie patrzeć, jak mężczyzna szybko wciąga z powrotem bokserki, przeczesuje palcami włosy i wygładza koszulę.
– Ça va? – spytała z rozmarzeniem, znów sięgając po butelkę.
W dekolcie koszuli nocnej pojawiła się drobna, zaczerwieniona pierś. Mężczyzna odwrócił wzrok. Angela wzruszyła ramionami.
– Merci – powiedziała, kiwnięciem głowy wskazując na „prezent”.
Chociaż właściwie to żaden prezent – pomyślała z lekką drwiną, odsuwając się delikatnie od pozostawionej przez niego wilgotnej plamy.
– Dobrze. Bon, il faut... je me casse.
Wyraźnie chciał jak najszybciej zniknąć.
– Wrócę. Mercredi. Będziesz tu?
– O tak. Myślę, że tak. Przynieś następną – mruknęła Angela, znów przykładając butelkę do ust.
Uśmiechnął się.
– W porządku. À bientôt.
– Sayonara, żeglarzu.
Kiedy wykradł się na korytarz, Angela położyła się wygodnie na łóżku. Niebo. Istne niebo. Brandy spływała dobrze znaną drogą wzdłuż krtani, pokonując ból głowy, psychiczne zmęczenie, szczypanie w oczach... ból serca. Kobieta od razu poczuła się lepiej.
9
Minął miesiąc – cały miesiąc bez Amber – a Becky ku własnemu zaskoczeniu przekonała się, że nie spędza każdego dnia na liczeniu minut do przyjazdu przyjaciółki. Po pierwszym tygodniu przestała prowadzić pamiętnik, w którym każdego wieczora zapisywała, co chciałaby powiedzieć Amber po jej powrocie, na wypadek, gdyby o czymś zapomniała. Tak czy inaczej była zajęta nauką i – oczywiście – miała teraz Madeleine. Od dwóch tygodni niemal każdego dnia była u niej w domu i chociaż nigdy nie zaprosiła Becky do siebie, dziewczynkę coraz bardziej trawiła ciekawość, jak wygląda dom nowej przyjaciółki. Wiedziała, że matka Madeleine była niegdyś pisarką, a jej książki zostały zakazane – musi spytać rodziców, co to znaczy – natomiast ojciec pracował na Węgrzech jako optometra – kolejne pytanie do rodziców, kto to taki. Usłyszała też, że teraz, po przybyciu do Anglii, wiodą zupełnie inne życie. Oboje wykonują czarną robotę – matka jest sprzątaczką, a ojciec robotnikiem w fabryce. Madeleine niechętnie o nich mówiła i wyraźnie nie chciała zaprosić Becky do swojego domu. Jednak ciekawość i upór wzięły górę i w pewne piątkowe popołudnie Becky postawiła na swoim. Nagabywana wielokrotnie Madeleine w końcu się poddała.
– Uprzedzam, że mój dom w niczym nie przypomina twojego – ostrzegła, wracając myślami do obskurnego, wilgotnego korytarza w bloku.
– To nie ma znaczenia – zapewniła Becky szczerze.
Nie mogła zrozumieć zakłopotania Madeleine. W końcu jak bardzo jeden dom może się różnić od drugiego? Wsunęła stopy w ulubione białe tenisówki i zeskoczyła z łóżka.
– Gotowa? – spytała niecierpliwie.
Madeleine przytaknęła, wyraźnie przybita. Spojrzała na Becky, jakby próbowała ją sobie wyobrazić w swoim pokoju. Dziewczynka wyglądała niewiarygodnie czysto i świeżo. Długie, lśniące, kasztanowe włosy splotła w dwa identyczne, błyszczące warkocze, które opadały po obu stronach drobnej, lekko piegowatej twarzy. Orzechowozielone oczy błyszczały, ubranie było kolorowe i czyste. Wyglądała jak ktoś, kto nigdy nie postawił nogi w Riverfleet – okropnym komunalnym bloku Madeleine. Węgierka westchnęła i wstała z łóżka.
Razem przeszły Ladbroke Grove. W miarę zbliżania się do celu Madeleine coraz mniej mówiła. Na skrzyżowaniu z Barlby Road skręciły w lewo. Becky rozejrzała się dookoła. W ciągu niecałych dziesięciu minut opuściły elegancki, pełen białych stiuków świat Holland Park. Teraz ze wszystkich stron otaczały je ponure bloki mieszkalne. Madeleine skręciła w prawo, w wąską uliczkę, która prowadziła do torów kolejowych, i weszła do jednego z budynków. Riverfleet. Becky obserwowała, jak Madeleine wyjmuje z tornistra pęczek kluczy. Węgierka otworzyła drzwi i zaprosiła Becky do środka. W ciemnym korytarzu czuć było mocz i jakiś inny, kwaskowy zapach. Becky krzywiła się z obrzydzenia.
– Mieszkasz tutaj? – spytała.
Jej oczy zaokrągliły się na widok łuszczącej się farby i krzywo powieszonej na drzwiach windy tabliczki: „Zepsuta”.
– Niestety, tak – odparła Madeleine ponuro.
– O kurczę.
Becky nie umiała wymyślić nic innego. W milczeniu poszły schodami na czwarte piętro. Becky starała się wstrzymywać oddech na wypadek, gdyby w powietrzu unosiło się coś... groźnego. Zatrzymały się przed białymi drzwiami. Madeleine wyjęła ten sam pęczek kluczy i otworzyła drzwi.
– Mamo?! – zawołała, gdy weszły.
Becky rozejrzała się niemal ze strachem.
– Tato?!
Usłyszała ostry głos kobiecy. W mieszkaniu państwa Szabo było ciemno – promienie jasnego letniego dnia nie zdołały pokonać drzwi wejściowych. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny, wilgotnej pościeli, jakiejś egzotycznej kuchni i czegoś, czego Becky nie umiała nazwać. Jej oczy szybko przyzwyczaiły się do mroku. Na lewo znajdowała się mała – maleńka – sypialnia, na wprost zamknięte drzwi, wąski korytarz, potem po prawej stronie łazienka, a po lewej salon. Z boku, za koralikową zasłoną, była kuchnia. Becky weszła za Madeleine do salonu. Matka leżała z nogami do góry na zakurzonej różowej, aksamitnej sofie i najwyraźniej odpoczywała. W ręku trzymała ciężką książkę w zielonej oprawie z obcymi słowami na okładce. Becky błyskawicznie rozejrzała się po pokoju i odnotowała szczegóły, na które zawsze zwracała jej uwagę nauczycielka rysunków – oprawka książki, kolor sofy, wzór na wyblakłych, cienkich zasłonkach... rodzaj i liczba roślin próbujących jakoś przetrwać na mikroskopijnym balkoniku na zewnątrz. Starała się zapamiętać ten obraz – odtworzy go później na kartce papieru. Nigdy w życiu nie widziała takiego pokoju.
Pani Szabo uniosła wzrok, zaskoczona, że widzi kogoś obok córki. Odłożyła książkę, z wyraźnym trudem się podniosła, wygładziła ręką włosy i wetknęła je za uszy.
– Och. Mi baj van, Madeleine?
Wstała z kanapy. Była szczuplejsza niż córka, nie uśmiechała się i sprawiała wrażenie skurczonej, podczas gdy dziewczynka rozkwitała. Miała na sobie bawełnianą sukienkę, na niej zapięty wełniany cardigan i grube czarne rajstopy, co o tej porze roku wyglądało nieco dziwacznie. Wyciągnęła szorstkie, opuchnięte ręce. Becky zauważyła postrzępione paznokcie; patrzyła na dłonie, które często miały kontakt z wodą. Dziewczynka uśmiechnęła się nieśmiało. Pani Szabo wydawała się nie zwracać na to uwagi.
– Mamo? – powiedziała Madeleine, wyraźnie zdenerwowana.
Dodała coś po węgiersku. Becky z zafascynowaniem słuchała egzotycznego języka, którym posługiwała się Madeleine, zwłaszcza że wcześniej przyzwyczaiła się tylko do jej angielszczyzny. Przez minutę lub dwie obie Węgierki wyraźnie się sprzeczały, potem pani Szabo zdecydowanie kiwnęła Becky głową i wyszła z pokoju. Dziewczynka trzymała się w pobliżu Madeleine, nie wiedząc, co jest powodem kłótni – czyżby zrobiła coś złego? Od kiedy tu weszła, właściwie się nie odzywała.
– Hmm, usiądź – zaproponowała niezręcznie Madeleine, opadając na sofę w zagłębienie pozostawione przez matkę.
Becky usiadła ostrożnie na krześle naprzeciwko i rozejrzała się po pokoju. Było w nim pełno mebli i książek w języku, którego nie umiała odczytać. Miał trudne połączenia spółgłosek i akcentów. Péter Esterházy, Imre Kertész, György Konrád. Becky po cichu wymówiła te słowa. W kącie pokoju stał wspaniały, ciemny kredens, na jego powierzchni leżała pożółkła nieco ze starości koronkowa serwetka. Becky spojrzała na kolekcję zdjęć. Z owalnych oprawek spoglądali na nią dziadkowie i krewni, u których próbowała się doszukać podobieństwa do Madeleine. Znalazła je w wyrazistych kościach policzkowych i przenikliwych ciemnobrązowych oczach. Odwróciła się do przyjaciółki.
– Kto to? – spytała, pokazując na zdjęcie, które zajmowało honorowe miejsce w kolekcji.
Z czarno-białej fotografii w pozłacanych ramkach spoglądał młody mężczyzna. Miał na sobie wojskowy mundur, a na czubku jego głowy sterczała zawadiacko szara czapka. Na przeciwległej ścianie wisiało następne zdjęcie młodzieńca.
– Mój brat – powiedziała Madeleine niespokojnie.
Becky spojrzała na nią z podziwem. Dorosły brat, w mundurze?
– Niesamowicie przystojny. Służy w wojsku?
– Nie żyje – wyjaśniła Madeleine bezbarwnym głosem, gwałtownie przerywając przyjaciółce.
Becky cofnęła się, zaszokowana.
– Napijesz się czegoś? – spytała Madeleine po chwili.
Becky bez słowa potrząsnęła głową. Nie żyje? Nigdy nie znała nikogo, kto już nie żyje. Chciała zapytać, jak zmarł, ale widząc zaciśnięte usta Madeleine, powstrzymała się. Nagle zdała sobie sprawę, co wyczuła w tym mieszkaniu i czego na początku nie umiała określić. Smutek. Powietrze było przesycone smutkiem.
Madeleine cierpiała w milczeniu, obserwując Becky ze swojej pozycji na kanapie po przeciwnej stronie pokoju. Oczywiście wizyta się nie udała – nie mogła się udać. To nie tylko kwestia okropnego domu czy zachowania matki, która zniknęła, gdy tylko Madeleine pojawiła się w drzwiach. Chodziło o wszystko: zdjęcia Pétera, uporczywy, wszechobecny zapach kapusty, sztuczne obicie sofy, której wciąż nie zabrano. Wszystko to musiało być zupełnie obce dziewczynie, której matka codziennie stawia na stole szklankę mleka i talerz kruchych ciasteczek, a obok piękny bukiet kwiatów i ładny dzbanek z herbatą. Z pewnością Becky będzie chciała jak najszybciej wyjść. Dlaczego ktoś miałby przebywać w takim mieszkaniu, skoro może mieć jasne, słoneczne sypialnie pełne przedmiotów zbytku i wszystkiego, czego dusza zapragnie? Nagle Madeleine wstała, chcąc jak najszybciej pozbyć się Becky i wrócić do tego, co kiedyś było jej całym światem. Do ciszy i samotności. Prawdę mówiąc – pomyślała gorzko, niemal wypychając gościa z pokoju – byłam głupia, myśląc, że uda mi się z nią zaprzyjaźnić. Dziewczynki takie jak Becky pasują do dziewczynek takich jak Amber – dlatego były najlepszymi przyjaciółkami. Dlaczego liczyła, że może być inaczej? Ignorując zdumioną i przerażoną minę Becky, zamknęła drzwi i oparła się o nie. Czuła zażenowanie i potworny zawód. Po chwili usłyszała, jak Becky powoli idzie w stronę schodów.
– Może wybrałabyś się tam jutro po południu – zaproponowała matka Becky podczas kolacji, spoglądając na nieszczęśliwą minę córki. – Zanieś jej matce bukiet kwiatów. Na pewno się ucieszy.
– Myślę, że Madeleine mnie nie lubi – powiedziała rozżalona dziewczynka, bawiąc się jedzeniem.
– Jestem pewna, że cię lubi, kochanie – pocieszała córkę Susan.
Zerknęła na męża, chcąc, żeby ją poparł, ale był zbyt zajęty jednoczesnym czytaniem raportu i jedzeniem.
– Wiem, że nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale jesteś bardzo szczęśliwym dzieckiem... ojciec i ja cię rozpieszczamy. Nie powinniśmy, ale... Spotkanie z kimś takim jak Madeleine powinno ci uzmysłowić, ile miałaś szczęścia. A teraz dokończ ziemniaki. Jutro po południu po szkole pomogę ci wybrać kwiaty. Możesz je zanieść w porze podwieczorku.
Becky wyglądała na wdzięczną. Matka zawsze wiedziała, co należy zrobić.
Usłyszawszy pukanie do drzwi, Madeleine uniosła głowę. Z poirytowaniem odłożyła książkę i wstała z łóżka. Prawdopodobnie sąsiedzi – ich kot zawsze wchodził na balkon państwa Szabo, a potem nie umiał z niego zejść. Przeszła krótkim korytarzem do drzwi, odsunęła zasuwę i otworzyła.
– Och!
Rozdziawiła buzię.
Na progu stała Becky. W jednej ręce trzymała olbrzymi bukiet pięknych, żółtych słoneczników, a w drugiej szkicownik i kredki. Spoglądała nerwowo na Madeleine.
– Cześć – powiedziała niepewnie.
Madeleine zerknęła na nią. Co ona tu, do diabła, robi?
– Przyniosłam je... dla twojej mamy – wyjaśniła Becky szybko. – Myślałam, że może jej się spodobają. Są naprawdę ładne, a moja mama powiedziała...
– Nie obchodzi dzisiaj żadnych urodzin ani niczego takiego – zapewniła Madeleine, ze zmarszczonym czołem spoglądając na Becky. – Po co je przyniosłaś?
– Po prostu przyszło mi na myśl, że jej się spodobają.
Zapadła krótka cisza. Becky odchrząknęła.
– Madeleine, zastanawiałam się... Jeszcze wczoraj chciałam cię o to spytać, ale... no cóż... jak sądzisz, czy mogłabym cię narysować? – dokończyła pospiesznie.
Przyjaciółka spojrzała na nią z niedowierzaniem.
– Chcesz mnie narysować? Po co?
– Sama nie wiem. Po prostu chciałabym spróbować. Dotychczas rysowałam tylko rodziców... Amber nie potrafi długo wysiedzieć w spokoju. Zgódź się. Proszę.
Madeleine na chwilę zamarła w bezruchu, jakby nie wiedziała, czy może zaufać szczeremu, niemal błagalnemu uśmiechowi przyjaciółki. Potem otworzyła szeroko drzwi, odsunęła się na bok i wpuściła Becky. Wzięła od niej słoneczniki i włożyła je do wanny – matka była jeszcze w pracy. Wprowadziła przyjaciółkę do salonu, starając się nie pokazać, jak bardzo jest zadowolona i zaskoczona. Cały poprzedni wieczór wyliczała w myślach, dlaczego lepiej jej bez Becky, a rano była już niemal przekonana, że tak jest naprawdę. Teraz, gdy ta niespodziewanie pojawiła się na jej progu, nagle wróciła radość i tęsknota za przyjaciółką, coś, co Madeleine czuła od dnia, kiedy podeszła do niej w bibliotece. Uśmiechnęła się do siebie i wróciła do salonu, w którym Becky rozkładała już swoje przybory. To była następna jej cecha, która bardzo podobała się Madeleine – nie lubiła tracić czasu.
Maja spojrzała na obrazek, który Madeleine ustawiła na ladzie kuchennej przed wyjściem do szkoły. Węgierka chwyciła się piecyka, czując potworny ból. Szkic został zrobiony niewprawną ręką. Mała dziewczynka, nowa przyjaciółka Madeleine... narysowała córkę Mai siedzącą na sofie w salonie z lekko odwróconą głową i kaskadą gęstych, ciemnoblond włosów opadającą na jedno oko. Idealnie uchwyciła ich fakturę i miękkość. Maja wyciągnęła rękę, żeby dotknąć rysunku, zaskoczona gładkością papieru i niemal fotograficzną dokładnością wizerunku. Jednak nie on przykuł uwagę kobiety, lecz tło. Tuż nad Madeleine, dokładnie na środku kartki, znajdowało się zdjęcie Pétera. Maja zatkała ręką usta i odwróciła się, nie chcąc na to patrzeć. Chwiejnym krokiem dotarła do łazienki, jednym ruchem odsunęła na bok buteleczki szamponów i tubki z pastą, po czym opadła na kolana.
10
Każdego ranka Amber z fascynacją i jednocześnie wstrętem obserwowała, jak Paola i Francesca szykują się do wyjścia z domu. Zza zasłon w salonie widziała, jak się stroją i poprawiają przed ogromnym lustrem w korytarzu, a potem w eleganckiej windzie z kutego żelaza. Paola miała dziesięć lat – zaledwie dziesięć! – mimo to zachowywała się, jakby była przynajmniej o sześć lat starsza od przyrodniej siostry. Przygotowanie się do szkoły bardziej przypominało rytuał, który czasami trwał nawet dwie godziny, nim powiedziała, że jest gotowa. Uczęszczała do prywatnego lycée o trzy przecznice od domu, ale żeby pokonać tę odległość, każdego ranka potrzebowała szofera. W szkole lekcje odbywały się po włosku, francusku, angielsku i hiszpańsku. Zakichana poliglotka! Amber z niechęcią musiała przyznać, że jest pod wrażeniem. Lekcje w szkole kończyły się o drugiej po południu, ale potem czas wypełniała ogromna liczba dodatkowych zajęć, łącznie z cotygodniowymi wizytami u fryzjera. Amber nie wierzyła własnym uszom. Poza tym w każdy sobotni poranek Paola wraz z matką odwiedzała manicurzystkę. Obserwując obie Włoszki, córka Angeli powoli zaczynała zdawać sobie sprawę, że Francesca wychowuje córkę w jedyny znany sobie sposób – tak, by dziewczynka podobnie jak matka umiała oczarować przedstawicieli płci przeciwnej. Dla Amber ciągłe wyprawy na zakupy, rozmowy przy stole o strojach, makijażu i modzie były niemal tak samo dziwne jak myśl o posiadaniu matki. Odkąd sięgała pamięcią, to ona musiała się zajmować Angelą, nie odwrotnie. Na samą myśl, że mogłaby pójść do matki po radę, Amber energicznie potrząsała głową.
Niemniej było coś zdumiewającego w bliskiej więzi, która łączyła Francescę z córką... Amber za nic w świecie by się nie przyznała, ale czuła w sercu ukłucie zazdrości, gdy widziała, jak obie chichoczą, otwierając paczki w salonie, albo kiedy Francesca głaszcze Paolę po głowie przed snem... Amber po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jak bardzo jej tego brakuje... prawdę mówiąc, Angela prawie w ogóle nie zwracała na córkę uwagi. Co prawda od czasu do czasu dziewczyną zajmowała się mama Becky, ale przecież to nie to samo. Na myśl o przyjaciółce Amber się skrzywiła. Bardzo za nią tęskniła, ale ostatnio w jej listach ciągle pojawiało się imię jakiejś innej dziewczyny, Madeleine. Dziewczynkę ogarnęła stara, dobrze znana panika – nie straci Becky, prawda?
11
Becky poczuła gwałtowny i niespodziewany ucisk serca. Z góry spoglądał na nią zaskoczony starszy brat Amber, Kieran.
– Wraca w piątek – powtórzył poirytowany, zastanawiając się, co się z nią dzieje.
Znał Becky Aldridge od... prawdę mówiąc, od zawsze. Odkąd pamiętał, ona i Amber były właściwie nierozłączne. Spojrzał na nią, marszcząc czoło. Nagle wydoroślała – miała teraz długie, błyszczące, kasztanowe włosy, zielone oczy; ładną buzię; była drobniutka i wyjątkowo zgrabna... Do diabła, ile ona ma lat: czternaście? piętnaście? Chyba zbyt długo traktował ją jak nieznośne dziecko. Zerknął na zegarek.
– Przyjdę... w takim razie przyjdę w piątek – wydukała Becky.
Oblała się pąsem. Kieran wzruszył ramionami.
– W porządku. Powinna być po południu. No cóż, muszę już lecieć... do zobaczenia – powiedział, podnosząc ze stolika w przedpokoju kask motocyklowy.
Becky zaczęła schodzić ze schodów.
– Zaczekaj! – zawołał za nią Kieran. – Jeśli chcesz, możesz się ze mną przejechać – zaproponował.
Kiedy się odwróciła, na jej twarzy ujrzał promienny uśmiech. Spodobała mu się jeszcze bardziej.
– Oczywiście, jeśli nie masz nic lepszego do roboty.
– Do roboty? Nie... nie... nie mam żadnych planów. Chcesz, żebym pojechała z tobą?
Pytanie samo wyrwało się z ust Becky. Wpatrywała się w niego.
– Tak. Jadę odebrać nagrania od kolegi jedną przecznicę stąd. Jeśli chcesz, możesz wskoczyć na tylne siodełko.
– Twojego motoru?
Becky niemal zemdlała, wstrzymując oddech w oczekiwaniu. Spojrzała z góry na swój szkolny mundurek.
– Podciągnij spódniczkę – zaproponował Kieran beztrosko, idąc w jej stronę. – To tylko minuta jazdy.
Dziewczynka przytaknęła, zbyt ucieszona, aby cokolwiek powiedzieć. Podeszła za nim do zaparkowanego przed domem motocykla.
Dwadzieścia minut później siedziała na łóżku Tima i co chwila zerkała na Kierana. Nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że brat Amber niemal na jej oczach przeobraził się z powściągliwego, ponurego typka, snującego się po domu przyjaciółki, w przystojnego, dowcipnego młodego mężczyznę. Mocno się do niego przytulała, gdy jechali Holland Park Avenue, a jej włosy rozwiewał wiatr. Spojrzała na chłopaka spod rzęs. Stał w rogu pokoju i wybierał nagrania z plastikowych pudełek. Nigdy wcześniej nie zauważyła, że jego gęste, kędzierzawe włosy układają się od czoła tak samo jak włosy Amber ani że błękitne oczy Kierana otoczone są ciemnymi, gęstymi rzęsami. Jak to się stało, że tego nie dostrzegła?
– Poczęstuj się.
Przyjaciel Kierana zaproponował Becky papierosa. Wzięła go zdenerwowana, mając nadzieję, że nie będą jej się trzęsły ręce. Bacznie obserwowała Tima i robiła dokładnie to samo, co on, tyle że starała się nie wciągać dymu w płuca. Niemal się zakrztusiła. Wyglądało na to, że żaden z chłopców tego nie zauważył. Prawdę mówiąc, ani Kieran, ani Tim nie zwracali na nią większej uwagi. Porozumiewali się jakimś sobie tylko znanym językiem, pełnym aluzji i żartów, których Becky nie rozumiała, mimo to podobało jej się jego brzmienie. Nie przejmowała się, że nie rozumie żartów. Wystarczało, że była w tym samym pokoju co chłopcy. Siedziała na łóżku i obserwowała bacznie każdy ich ruch, czując się trochę śmiesznie w pretensjonalnym mundurku. Zsunęła skarpetki do kostek i rozluźniła paski bezrękawnika... byle nie wyglądać tak dziecięco.
Wybór kaset zajął następne dziesięć minut. W końcu, z niewielkim zapasem pudełeczek pod pachą, Kieran odwrócił się do Becky.
– Gotowa? – spytał.
Przytaknęła energicznie. Wstała z łóżka i ruszyła za chłopakiem po schodach.
– Wskakuj – polecił, zapinając kask pod brodą.
Zauważyła, że kiedy podciągała spódnicę, Tim zerknął na jej nogi. Zarumieniła się. Zamarła na chwilę w bezruchu, dopiero potem oparła policzek o plecy Kierana, a gdy mocno go objęła, poczuła pod palcami twardy, płaski brzuch. Kiedy motor ruszył, zadrżała. Chciała, żeby to popołudnie trwało wiecznie.
– Trzymaj! – Kieran podał Becky skręta, wydmuchując dym przez nozdrza i spoglądając na nią z typową dla siebie sardoniczną miną.
Chociaż dziewczynce drżały ręce, ostrożnie pociągnęła. Zrobiło jej się niedobrze. Oddała trawkę Kieranowi, bezwładnie opuściła rękę i czekała. Chciała, żeby znów zaczął ją pieścić – wszędzie – chciała czuć jego dłonie na swoim ciele, lekki, ale pewny nacisk, który budził w niej dziwną potrzebę kontaktu. Dziwną, bo normalnie wieczorami odwracała się od matki i rzadko, może nawet nigdy nie całowała ojca. Becky chciała, żeby Kieran ją pieścił. Leżała w całkowitym bezruchu i czekała. Całą uwagę skupiła na palcach prawej ręki, która leżała na narzucie blisko niego. Kieran skończył palić, niemal obojętnie odwrócił się w stronę Becky i oparł głowę na łokciu. Niebezpiecznie zakołysał się nad dziewczynką i bacznie się jej przyjrzał, nie zwracając uwagi, że kędzierzawe, brązowe włosy opadają mu na czoło. Kiedy się nad nią pochylił, Becky zapomniała o zdenerwowaniu, mdłościach i o całym bożym świecie... Po chwili nastąpiła gorąca, słodka niespodzianka: pocałował ją. Trzymała lekko rozchylone wargi i czekała, aż mrowienie minie. Nie minęło. Usta Becky płonęły, topniały pod wpływem dotyku jego języka, który zataczał leniwie kółka na jej wargach i we wnętrzu, tam gdzie zaczyna się jedwabista skóra. Kiedy Kieran uniósł głowę, dziewczynka niemal podążyła za wargami chłopaka, a potem objęła go za szyję, żeby przyciągnąć ukochanego z powrotem i zmniejszyć odległość między tymi cudownie ciężkimi wargami i erotycznym żarem, który wytwarzały, a jej własnymi, nieśmiałymi pocałunkami. Położył dłoń na jej udzie, rozchylił wilgotne ciało i delikatnie musnął palcami skórę. Nagle usiadła, przerażona i podniecona.
– Zaczekaj! – zaprotestował Kieran, gdy się od niego odsunęła.
Przytrzymał ją w pasie i ściągnął z powrotem w dół. Z trudem się broniła, ciężko oddychając. Spanikowała.
– Muszę... muszę już iść do domu – powiedziała szybko piskliwym, zasapanym głosem.
Spojrzała z góry na Kierana, który zakrył ręką oczy. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała. Becky poczuła nagłe podniecenie – czyżby to była jej sprawka? To przez nią tak ciężko oddychał, to przez nią na jego twarzy pojawiło się wyczerpanie i ból? Dziewczyna była zaskoczona. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę ze swojej mocy i pomimo strachu bardzo chciała poczuć ją ponownie. Chciała ją przetestować, sprawdzić, o ile dalej może go pchnąć. Pragnęła mieć pewność, że to nie jednorazowy przypadek i że przez nią, małą Becky Aldridge, ktoś tak boski jak Kieran Sall może usychać z pożądania. Poprawiła bluzkę i wetknęła włosy za uszy. Kieran leżał nieruchomo, ale nie odzywał się ani nie ruszał. Zawahała się.
– Mogę przyjść jutro – powiedziała, chociaż było to bardziej pytanie niż stwierdzenie.
Nadal milczał.
– Kiedy Amber wróci... – Urwała.
Chłopak odwrócił się na brzuch i ukrył głowę w ramionach. Ręka Becky zamarła na klamce.
– Taaak. Do zobaczenia – powiedział Kieran przytłumionym głosem.
Dziewczyna otworzyła drzwi i zeszła powoli po schodach. Co za dzień! Miała wrażenie, że w ciągu zaledwie kilku godzin całe jej życie uległo zmianie. Amber. Kieran. Madeleine. Jak się okazało, sześć tygodni, których tak potwornie się bała, przyniosło jej nowe przyjaźnie... i nowe komplikacje.
12
Amber była wyraźnie zaskoczona na widok Madeleine. Niezależnie od tego, jak na podstawie listów Becky wyobrażała sobie Węgierkę, na pewno nie przypuszczała, że zobaczy postawną, wyjątkowo piękną dziewczynę, która właśnie siedziała na łóżku na jej miejscu. Przede wszystkim była bardzo dziwnie ubrana. Miała na sobie obcisłe brązowe spodnie ze sztruksu, męską koszulę, pod nią koszulkę polo bez rękawów, a na nogach skarpetki w paski i chodaki. Chodaki? Amber nie znała nikogo, kto nosiłby takie obuwie. Efekt był zaskakujący i dziwaczny. Zepchnęła stosik świeżo wypranej odzieży z fotela w rogu pokoju i usadowiła się na nim. Madeleine spoglądała na nią, a w kącikach jej ust igrał nieśmiały uśmieszek. Becky nerwowo krzątała się po pokoju. Bardzo chciała, żeby Amber polubiła Madeleine. Oczywiście, Madeleine polubi Amber. Wszyscy lubią Amber.
– Jak jest w King George? – spytała Amber z zaciekawieniem.
Tak samo jak Becky nigdy nie rozmawiała z nikim ze szkoły przy tej samej ulicy.
– Okropnie. – Madeleine uśmiechnęła się z lekką drwiną.
– W takim razie dlaczego tam chodzisz?
– Bo jesteśmy biedni.
Becky oblała się pąsem. Madeleine nie. Amber spodobała się odpowiedź dziewczyny – zabrzmiała niemal jak wyzwanie. Przy tych słowach Madeleine spojrzała prosto w oczy Amber. Miała ciemne, niemal czarne oczy otoczone długimi, gęstymi rzęsami... i przenikliwe spojrzenie, do tego gęste, falujące, ciemnoblond włosy. Co dziwne, posługiwała się niemal idealną angielszczyzną. Nikły obcy akcent i dziwaczny ubiór – tego potrzebowała Amber w ich małym, ograniczonym światku, zwłaszcza po sześciu tygodniach spędzonych w Rzymie.
– No cóż, w takim razie musisz przychodzić tu częściej – zaproponowała z uśmiechem.
Stojąca w przeciwległym rogu pokoju Becky westchnęła z ulgą. Amber polubiła Madeleine.
– Będę.
Nieco później Madeleine niechętnie wstała z łóżka i odwróciła się do koleżanek.
– Lepiej już pójdę – powiedziała, robiąc głupią minę.
Opowieści Amber o lecie spędzonym w Rzymie, o „drugiej” rodzinie, strojach, które musiała nosić... stanowiły dla Madeleine inny świat. Córka Maxa Salla o wszystkim opowiadała od niechcenia i bezosobowo: o wyprawie do sklepu; wizycie u fryzjera; prywatnych lekcjach... W świecie Madeleine takie rzeczy się nie zdarzały i z pewnością nigdy się nie zdarzą.
– No więc?
Pytanie Amber przywołało Madeleine do rzeczywistości. Przestraszyła się. Przez chwilę nie słuchała.
– O co chodzi? – spytała.
Amber wpatrywała się w nią pytająco.
– O plany na jutro. Wybieramy się do kina. Pójdziesz z nami?
– Och, nie, nie... Nie mogę... Muszę zostać w domu. Pomóc mamie.
Madeleine dukała jak idiotka. Bardzo chciałaby pójść, ale nie mogła poprosić mamy o pieniądze.
– Dziękuję za zaproszenie – dodała, idąc w stronę wyjścia.
– Do zobaczenia! – zawołała Becky, zamykając za nią drzwi.
– Taaak, cześć – doleciał do niej głos Amber.
Madeleine otworzyła drzwi wejściowe. Nagle nie wiadomo skąd w jej głowie zaświtał pewien pomysł. Właściwie natchnęło ją drobne kłamstewko, którym się posłużyła. „Muszę pomóc mamie”. No cóż – pomyślała, nagle podekscytowana – rzeczywiście może w jakiś sposób pomóc mamie. Wiele koleżanek z jej klasy w soboty pracuje. Wydają pieniądze na stroje i kosmetyki... albo na kino. Jeżeli chce spędzać czas z nowymi przyjaciółkami i robić to, co one, musi mieć trochę pieniędzy, a skoro rodzice nie mogą dać jej kieszonkowego, a naprawdę nie mogą, wcale nie musi się tak cholernie nad sobą rozczulać. Pora samodzielnie zarobić trochę pieniędzy! Rozradowana, praktycznie biegła przez całą drogę do domu. To był wspaniały pomysł. Dlaczego nie wpadła na niego wcześniej?
– Chcesz pracować? – Maja spojrzała na córkę przerażona. – Kiedy?
– W soboty. Raz w tygodniu.
– A co będzie z lekcjami? – spytał Imre, unosząc głowę znad talerza.
– Tatusiu, to tylko jeden dzień w tygodniu. Będę miała mnóstwo czasu na odrobienie lekcji – zapewniła Madeleine łagodnie.
Imre przytaknął, choć wcale nie był do końca przekonany.
– No cóż, przypuśćmy, że zajęłabyś się domem pana Dormana – powiedziała Maja z wahaniem, spoglądając na męża. – Mogłabyś... mogłabyś w sobotnie poranki ścierać u niego kurze i sprzątać cały dom. Z grubsza robię tam porządki we środy... – Urwała, zastanawiając się. – W porządku. Spytam go w tym tygodniu. Chociaż nie zarobisz zbyt dużo – zaznaczyła, nakładając łyżką ziemniaki na talerz Madeleine.
– Wiem. Po prostu chciałabym mieć jakieś kieszonkowe. Wszystkie dziewczęta ze szkoły tak robią.
Madeleine nie wspomniała o Becky. Jedynym komentarzem Mai po ostatniej wizycie dziewczyny było stwierdzenie, że słoneczniki musiały kosztować majątek i tylko bogaci mogą sobie pozwolić na takie ekstrawagancje. Madeleine nie wspomniała matce o Amber. Od Becky dowiedziała się, że rodzina Sallów jest bogata, naprawdę bogata, i wcale nie należy do klasy średniej, do bogatej klasy średniej – tak jak Becky.
– W porządku. Porozmawiam we środę z panem Dormanem. – Maja usiadła.
Dokończyli posiłek w milczeniu, każde zatopione we własnych myślach.
*
– Jest miła – zgodziła się Amber, wracając na swoje miejsce w nogach łóżka Becky. – Tylko nosi najdziwniejsze pod słońcem łachy.
– Wiem. Są naprawdę biedni – zapewniła Becky. – Miała brata, ale on już nie żyje. Wyobrażasz sobie?
– Naprawdę? Kiedy zmarł?
Amber patrzyła na przyjaciółkę, zastanawiając się, jakim cudem zawsze potrafi ona wyciągnąć z ludzi ich największe tajemnice.
– Nie wiem – przyznała Becky, siadając obok niej na łóżku. – Był bardzo przystojny... w salonie jest jego zdjęcie. Służył w wojsku. Na pewno był szpiegiem.
Amber prychnęła. Przyjaciółka zawsze miała zbyt bujną wyobraźnię.
– Och, daj spokój. Na pewno zachorował albo coś w tym stylu. Naprawdę, Becky... potrafisz wymyślać najdziwniejsze historie.
– Wcale sobie tego nie wymyśliłam! Spytaj ją sama.
– Po co? Jeśli będzie chciała, sama nam o tym powie – zapewniła panna Sall z udaną szczerością.
– Och, czasami starasz się być taka cholernie dobra – powiedziała Becky, urażona sceptycyzmem przyjaciółki i jej ukrytą krytyką.
Amber zawsze chciała znać prawdę. Dla Becky prawda często była nudna, dlatego wolała puszczać wodze fantazji. Nadąsana, skubała kłaczki z narzuty. Ignorując ją, Amber wzięła do ręki książkę. Na kilka minut w pokoju zapadła cisza. Becky z zazdrością zerknęła na opalone ręce i twarz przyjaciółki. Wyglądała wspaniale: brązowe loki i brązowe kończyny. W tym momencie bardzo przypominała Kierana. Na myśl o nim Becky poczuła ucisk w żołądku. Ani słówkiem nie pisnęła Amber o jej bracie... nie wiedziała, jak się przyznać. Bawiła się watowaną narzutą. Chciała pójść do domu Sallów i zobaczyć się z nim, tylko kiedy? I jak? Co powiedziałaby przyjaciółka? Od pytań aż kręciło jej się w głowie. Wyczerpana, położyła się na poduszkach, nie zwracając uwagi na dziwne spojrzenie koleżanki. Miała za sobą męczący dzień. Niepokoiła się o Amber; o Madeleine; o Kierana... a teraz widziała, że przyjaciółka zaczyna martwić się o nią. Zamknęła oczy. Za dużo zmartwień. W ciągu zaledwie sześciu tygodni życie przestało się ograniczać do sympatycznej, dobrze znanej szkolnej rutyny, domu Amber i rysowania. Zamieniło się w huśtawkę emocji, przy czym każda była silniejsza i bardziej nieprzewidywalna od poprzedniej. Becky tak długo czekała na powrót przyjaciółki, a teraz, kiedy ta wróciła, myślała tylko, jak się jej pozbyć i spotkać z Kieranem. Co więcej, miała wyrzuty sumienia, że zaprosiły Madeleine do kina. Widziała wyraźne zażenowanie Węgierki. Leżąc z zamkniętymi oczami, Becky skonstatowała, że czasami za bardzo się wszystkim przejmuje. Niekiedy chciałaby być mniej wrażliwa na wszystko i wszystkich wokół siebie. Amber była taka gruboskórna i twarda – afronty ze strony innych ludzi i ich przykre zachowanie spływały po niej jak woda po kaczce... Nie cierpiała za nikogo, co często zdarzało się Becky, dlatego czasami chciałaby być bardziej podobna do przyjaciółki.
13
Madeleine z zaciekawieniem spojrzała na fasadę domu pana Dormana. Była fioletowa, odcinała się od kremowych i jasnoróżowych domów przy tej samej ulicy. Jaskrawy, krzykliwy fiolet, złote drzwi i – przymrużyła oczy – lustrzane okna. Nigdy nie widziała takiego połączenia. Patrzyła na odbicie – matka zmagała się z kluczami, a ona sama stała obok z otwartą buzią. Zamknęła usta i weszła za Mają do przedpokoju. Na wprost wejścia stała olbrzymia noga słonia – była ogromna i czarna, miała poczerniałe paznokcie i ciemne, sterczące włoski. Madeleine spojrzała na nią przerażona. Odwróciła się do matki, ale Maja poszła już do kuchni, wyraźnie obojętna na dziwny gust pana Dormana.
– No więc – zaczęła Maja, wręczając córce fartuszek i parę rękawiczek. – Zacznij od kuchni, a potem posprzątaj resztę parteru. Następnie zajmij się łazienką na półpiętrze i dwoma pokojami gościnnymi, a skończ na pierwszym piętrze – jest tam sypialnia pana Dormana i jego łazienka. W takiej kolejności. Igen?
Madeleine przytaknęła, biorąc rękawiczki i fartuszek. Przechodząc obok nogi słonia, zadrżała, a chwilę później zauważyła na ścianie głowę zebry. Maja pokazała jej, gdzie co jest – ścierki do kurzu, szmaty, odkurzacz, mopy... wszystko, czego będzie potrzebowała. Nauczyła ją, jak przecierać lustra, gdzie położyć naczynia, jak zasłać jego łóżko. Otrzyma za to książęcą sumę: dwa i pół funta za godzinę. Maja oceniała, że sprzątanie zajmie dziewczynie cztery godziny. Dziesięć funtów to dla Madeleine fortuna.
– Wrócę o pierwszej – zapowiedziała Maja, biorąc płaszcz. – Nie trać czasu – przestrzegła surowo z ręką na klamce.
Córka przewróciła oczami.
– Poradzę sobie.
Maja wyszła. Miała co innego do zrobienia.
Praca była cięższa, niż się wydawało. Posprzątanie kuchni zajęło Madeleine prawie godzinę. Zastanawiała się, jak można korzystać z talerza i potem zostawić go byle gdzie, nawet wiedząc, że ktoś inny go zabierze, wymyje, wytrze i włoży na swoje miejsce do szafek, które wisiały w kuchni. Pan Dorman wyraźnie miał inne sprawy na głowie – nawet łyżeczki, którymi mieszał kawę, leżały w kałużach rozlanego mleka. Madeleine włożyła wszystko do zmywarki, po czym wyszorowała garnki. Wyglądało na to, że pan Dorman nie był zbyt dobrym kucharzem – wszystko przypalał. Właściciel domu zaintrygował Madeleine; sądząc po wyglądzie pomieszczenia, żył samotnie. Żadna kobieta nie zniosłaby takiego bałaganu. Dziewczyna uporządkowała zawartość lodówki – trzy butelki szampana i torba grzybów – opróżniła kosz na śmieci, a potem myła, wycierała i polerowała, aż wszystkie powierzchnie lśniły. Kiedy zdjęła rękawiczki i wierzchem dłoni otarła twarz, zastanawiała się, skąd Maja czerpie siły, żeby codziennie tak pracować. Sprzątanie biur to jedno, ale porządkowanie chlewu zostawionego przez rozwydrzonego mężczyznę w średnim wieku, który nie umie nawet ugotować jajka, to już całkiem inna sprawa. Poszła schodami do pierwszej łazienki.
Po dwóch godzinach, mając świadomość, że zostało jej już niewiele czasu, Madeleine dotarła do sypialni pana domu. Rozejrzała się z ciekawością po dużym, przestronnym pokoju z gigantycznym podwójnym łóżkiem, przepastną drewnianą komodą i właściwie niczym więcej. Niezależnie od tego, czym się zajmował pan Dorman, wyraźnie jego pasją były zwierzęta. Na łóżku leżała rozesłana duża skóra – Madeleine nie umiała powiedzieć, czy lamparta, czy może tygrysa, nie bardzo potrafiła odróżnić jedno zwierzę od drugiego. Następną skórę zobaczyła na podłodze. Na pomalowanych na biało ścianach nie było żadnych ozdób. Madeleine zasłała łóżko tak, jak pokazała jej matka, zebrała brudną pościel i wrzuciła ją do kosza. Maja w środę zrobi pranie. Wytarła szmatką stół, odkurzyła podłogę i wypolerowała komodę. Zerknęła na zegarek. Zostało jej piętnaście minut. Poszła szybko do łazienki, która bardzo przypominała sypialnię: była duża, biała i prawie pusta. Madeleine wymyła umywalkę, kurki i szafki. Właśnie miała zejść na parter, kiedy na półce nad ubikacją dostrzegła małe zdjęcie w oprawce. Ostrożnie wzięła je do ręki. Bardzo przystojny młody mężczyzna uśmiechał się do obiektywu. Zastanawiała się, kto to taki. Może syn pana Dormana? Był opalony, miał falujące, ciemnobrązowe włosy i ciemne oczy. Dziewczynie spodobał się jego uśmiech.
– Madeleine!? – dobiegł ze schodów głos Mai.
Drgnęła, szybko odstawiła zdjęcie na swoje miejsce i zamknęła za sobą drzwi. Zbiegła ze schodów. Maja stała w płaszczu w przedpokoju i sprawdzała palcem, czy Madeleine dobrze starła kurz ze stołu. Kiwnęła potakująco głową. Czysty.
– Skończyłaś? – spytała, poprawiając flakon z kwiatami na stole w jadalni.
– Tak. Wszystko gotowe.
Maja szybko sprawdziła wszystkie pomieszczenia. Sprawiała wrażenie zadowolonej.
– Jak sądzisz... dasz sobie radę z tym domem? Chcesz go sprzątać w soboty? – spytała, gdy wychodziły na ulicę i kierowały się w stronę przystanku autobusowego.
Madeleine energicznie przytaknęła.
– Tak, tak. To wcale nie takie trudne... Nie ma za dużo pracy – dodała szybko, nie chcąc, żeby jej słowa zabrzmiały lekceważąco.
– Kiválló. W porządku. W takim razie wrócisz tu za tydzień. Dzisiaj dobrze się spisałaś.
Sięgnęła do torebki, wyjęła portmonetkę i podała córce dziesięciofuntowy banknot. Pierwsze wynagrodzenie Madeleine. Dziewczyna z promiennym uśmiechem wsunęła go do kieszeni. Maję bardzo trudno było zadowolić – skoro uznała, że córka odwaliła kawał dobrej roboty, to rzeczywiście mogła być z siebie zadowolona. Szła obok matki, muskając palcami śliczny, nowiutki banknot i zastanawiając się, co za niego kupi i na jak długo wystarczy jej pieniędzy.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.