Читать книгу Gorzka czekolada - Lesley Lokko - Страница 6

CZĘŚĆ PIERWSZA

Оглавление

PROLOG

Chicago, 1999

– Na pewno nie chcesz, żebym poszedł z tobą? – zapytał, nie spuszczając badawczego wzroku z jej twarzy.

– Nie, wolę załatwić to sama. – Potrząsnęła głową.

– Będzie dobrze – powiedział miękkim głosem i przyciągnął ją do siebie.

– Zobaczysz go i będziesz wiedziała, jak się zachować.

Ufnie wtuliła się w jego silne, bezpieczne ramiona. Przez chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu. Za niespełna godzinę skończy się koszmar. Od siedemnastu lat obsesyjnie myślała o jednym i tym samym, zastanawiała się, zgadywała, spekulowała. Spuściła oczy, wbiła wzrok w dłonie i powoli zaczęła obracać na palcu wąską ślubną obrączkę.

– A jeśli… jeśli nie będzie chciał ze mną rozmawiać? – zapytała po chwili.

– Będzie chciał. Wierz mi, będzie chciał.

Wzięła głęboki oddech i próbując się uspokoić, powoli wypuściła powietrze z płuc.

– Pójdę już. – Wyswobodziła się z jego ramion. – Później do ciebie zadzwonię. Zadzwonię, kiedy… kiedy…

– Zadzwoń, gdy już będziesz gotowa do rozmowy – powiedział i pochylił głowę. Pocałował ją mocno, niemal brutalnie. – Wszystko będzie dobrze – zapewnił stanowczym tonem. Sama się przekonasz.

Skinęła głową i skierowała się do wyjścia. Obserwował ją spokojnym, uważnym wzrokiem, od początku tak na nią patrzył. Odwróciła się, uśmiechnęła niepewnie i otworzyła drzwi.

Na zewnątrz było chłodno. Był listopad i od strony jeziora wiał zimny północny wiatr. Zacisnęła paskiem płaszcz w talii i postawiła kołnierz. Gęste włosy wsunęła pod spód, otulając nimi szyję. Szła ulicą Willow w kierunku Fremont, zastanawiając się, co powie. Co właściwie mogłaby powiedzieć? Jak wyjaśnić? Ciągle nie mogła uwierzyć, że go odnalazła. Po roku nieudanych prób i niespełnionych, boleśnie zawiedzionych nadziei w końcu go odnalazła. Dwukrotnie rozmawiała przez telefon z jego rodzicami, Howardem i Geraldine. Raz, po pierwszym niezobowiązującym liście, zadzwoniła, żeby im podziękować za zrozumienie, potem, kilka tygodni temu, telefonicznie uprzedziła o swoim przyjeździe. W obu przypadkach rozmawiali z nią ostrożnie, ale uprzejmie. Nie, nie powiedzieli mu. Często się nad tym zastanawiali, jednak zawsze chwila wydawała się nieodpowiednia. Niedawno, na kilka miesięcy przed jego osiemnastymi urodzinami, znowu o tym rozmawiali. Temat poruszyli, oczywiście, również dlatego, że otrzymali od niej list. Zupełnie niespodziewanie.

Szła ulicą Fremont. Na dębach pozostały już prawie gołe gałęzie; ziemia pod stopami była wilgotna i lepka od opadłych z nich czerwonych i złotych liści. Popatrzyła na stojące przy ulicy domy. Nie było wątpliwości: Washingtonom dobrze się powodziło. Mieszkania w wysokich, eleganckich domach z czerwonej cegły miały wspaniały widok na promenadę nad jeziorem. Tak, z pewnością powodzi im się lepiej niż dobrze. Jakże inaczej mogliby sobie pozwolić na dziecko?

Silny powiew wiatru poderwał liście z ziemi. Minęła boisko do koszykówki na niezabudowanej przestrzeni między dwoma budynkami. Grupa młodych ludzi grała w piłkę. Zatrzymała się na chwilę, żeby na nich popatrzeć.

– Hej! Darrell! Dawaj, twoja piłka!

Stanęła jak wryta. Młody człowiek skoczył wyżej od innych, szary podkoszulek, jaki miał na sobie, zafalował w górę, odsłaniając brzuch. Zatrzymał się na ułamek sekundy, jakby zawisł w powietrzu, zanim wycelował w obręcz kosza. Gdy opadł na ziemię, rozległy się gromkie okrzyki i tuzin rąk uniosło się w górę, w gratulacyjnym geście dla zdobywcy punktu.

– Fantastycznie! Doskonale, chłopie. Świetny rzut.

Obrócił się na pięcie i zajął swoje miejsce na linii boiska. Na chwilę ich oczy się spotkały. Uśmiechnął się do niej przelotnie, radośnie. Kilku młodych ludzi gwizdnęło z podziwem na jej widok.

– Hej, mała! – krzyknął jeden z nich, a pozostali wybuchnęli śmiechem.

Małolaty. Grupa przypadkowych chłopców, ale wszyscy w typowych miejskich strojach: workowatych spodniach i koszulkach z kapturami. Właściwie niczym się od siebie nie różnili. Poza tym jednym chłopakiem. Poczuła, jak krew napływa jej do twarzy i serce zaczyna szybciej bić. Poznałaby go wszędzie. Gdziekolwiek by był.

1

Port-au-Prince, Haiti, 1985

Było upalne, duszne majowe popołudnie, stojącego powietrza nie poruszał nawet najlżejszy powiew wiatru. Ameline, młoda reste-avec, dziewczyna do towarzystwa, pchnięciem otworzyła drzwi do salonu, wciągnęła za sobą do środka wiadro i froterkę. Dochodziła trzecia, upał nadal był nie do zniesienia. Pani St Lazare jak zawsze odbywała popołudniową sjestę. W domu panowała absolutna cisza. Nie poruszały się nawet wskazówki starego zegara dziadka. Mechanizm podobno zatrzymał się w chwili, gdy mąż pani domu odszedł do lepszego świata. Przynajmniej tak twierdziła madame. Zmarł pewnej niedzieli pięć po trzeciej. Ameline nie była pewna, czy może jej wierzyć. Ona sama nie znała męża pani, nigdy go nie widziała.

Dokładnie zamknęła za sobą drzwi. Tylko o tej porze wolno jej było wchodzić do salonu. Cleones, wiekowa służąca i kucharka, już nie mogła się schylać, naturalnym więc biegiem rzeczy obowiązek froterowania drewnianych podłóg spadł na Ameline.

Odstawiła wiadro i szybciutko przetarła ściereczką blaty ciemnych ciężkich mebli. Pani bardzo lubiła te sprzęty, ale widać na nich było najmniejszy pyłek. Kurz pokrywał je upiorną bielą, zupełnie jak talk, którym od czasu do czasu w niedzielę Ameline pudrowała skórę, gdy razem z Cleones szły do kościoła. Podniosła mosiężne świeczniki. Od dawna nie było w nich świec. Spostrzegła, że im również przydałoby się czyszczenie, i ostrożnie odstawiła je na miejsce. Delikatnie odkurzyła dwie porcelanowe figurki. Laura, nastoletnia wnuczka pani St Lazare, powiedziała, że pochodzą z Paryża, z Francji. Najpierw wytarła z kurzu pomalowane główki, potem sztywne gładkie fałdy spódnic, na końcu – podstawki. Odstawiając figurki na miejsce, spostrzegła list. Bladoniebieska lotnicza koperta leżała na zielonym suknie. Wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczyma. Zawahała się chwilę, potem, z bijącym sercem, podniosła kopertę. Rozejrzała się wokół i szybko wsunęła ją do kieszeni fartucha. Pani zejdzie na dół dopiero o piątej, kiedy słońce będzie już niżej. Laura zapewne siedzi w swoim ulubionym miejscu: na trzeciej gałęzi ponad ziemią na drzewie jacarandy, rosnącym przed oknem jej sypialni. Musi zanieść jej list. I to szybko. Zanim starsza pani się obudzi.

Szybkimi uderzeniami dłoni spulchniła poduszki, poprawiła narzutę na kanapie i błyskawicznie zamiotła podłogę. Zapastuje ją i wyfroteruje później, teraz musi się zająć pilniejszą sprawą. Przejechała ściereczką do kurzu po górnej krawędzi drzwi, zamknęła pokój, szybciutko schowała wiadro i mopa w schowku przy wejściu do kuchni. Co sił w nogach wybiegła przed dom – chciała zdążyć, zanim Cleones przyjdzie sprawdzić, czy dobrze posprzątała.

Wypadła na dwór przez boczne drzwi i pobiegła do ogrodu na tyłach domu. Przy każdym kroku obciążona kopertą kieszeń fartucha uderzała ją po udach. Wybuchnie afera, kiedy pani zorientuje się, że list zniknął. Będzie się musiała gęsto tłumaczyć, jakim cudem trafił do rąk Laury, mimo że przecież właśnie do niej był adresowany. Na kopercie widniało imię i nazwisko wypisane ręką Belle St Lazare, jej matki mieszkającej w Chicago. Ameline zatrzymała się pod drzewem jacarandy.

– Lulu! Lulu! Popatrz, co znalazłam! – zawołała półgłosem.

Przejmujący szept Ameline przedarł się przez liście i wyrwał z rozmarzenia śniącą na jawie szesnastoletnią Laurę St Lazare. Dziewczyna westchnęła. Miała taki piękny sen: śniła, że właśnie opuszcza Haiti, z walizką w ręku idzie przez płytę lotniska ku ogromnemu samolotowi, którym odleci do Chicago, wyrwie się z przytłaczającej atmosfery domu babki, ucieknie od popołudniowych upałów, potu oblepiającego całe ciało, powodującego, że włosy na głowie skręcają się w pierścionki i nos błyszczy od wilgoci.

– O co chodzi? – zapytała, zerkając w dół przez gałęzie drzewa.

Ameline trzymała coś w wyciągniętej w górę ręce i niecierpliwie machała. Laura skupiła wzrok. To list. Serce zaczęło jej szybciej bić. List? List od Belle?

– Znalazłam to – szepnęła Ameline, podnosząc wysoko kopertę. – Sprzątałam w salonie i znalazłam to. Masz, bierz. Szybko! Zanim Cleones zobaczy.

Zwinnie wskoczyła na najniższą gałąź i wyciągnęła rękę z listem ku Laurze. Dziewczyna pochyliła się i z bijącym sercem schwyciła list. Lotnicza jasnoniebieska papeteria mogła oznaczać jedno: list od Belle. Jej matki. Niepewnie trzymała kopertę w ręku, jakby nie wierzyła własnym oczom.

Jeszcze raz spojrzała w dół, ale Ameline już biegła z powrotem do domu. Drobna, silna postać mknęła przez ogród, aż zniknęła z pola widzenia. Dziewczyna ponownie spojrzała na kopertę. Tak, to było dziecinne, kaligraficzne pismo matki; stempel pocztowy z Chicago… Spojrzała na datę na pieczątce: 3 marca 1985. Ponad dwa miesiące temu. Znowu popatrzyła na kopertę i drżącymi palcami wyjęła list.

2

Londyn, 1985

Melanie Miller spojrzała na zegar stojący na kominku. Dziesięć po dziewiątej. Zamrugała powiekami, powstrzymując łzy rozczarowania i unikając zaniepokojonego wzroku matki. Siedziały na pluszowychkanapach. W salonie panowała niezręczna cisza, żadna z nich nie miała ochoty się odezwać.

– Zapewne zatrzymano go na lotnisku, kochanie, albo coś w tym rodzaju – powiedziała w końcu Stella Miller i głośno westchnęła. Mimo starań nie potrafiła ukryć irytacji.

– Ale przecież to moje urodziny – fuknęła ostrym tonem, ze złością Melanie. – Czyżby zapomniał?

– Na pewno lada chwila się zjawi, skarbie.

– Powtarzasz to od siódmej, a jego ciągle nie ma.

– Wiem, kochanie. Zaraz przyjdzie.

– Dlaczego w kółko to samo powtarzasz?! – Melanie podniosła głos. Gwałtownie wstała z kanapy.

– Kochanie… – Matka również się podniosła. Z rezygnacją opuściła ramiona. – Obiecuję, że ci to wynagrodzi.

– Ale powiedz, czy mu przypomniałaś?

Po policzku Melanie spłynęła pojedyncza łza. Szybko zamrugała powiekami. Nie chciała płakać przy matce.

– Tak – skłamała bez namysłu Stella. – Rozmawiałam z nim dzisiaj po południu… Właśnie wybierał się na lotnisko. Miał… kupić ci prezent i…

– Mamo, proszę – jęknęła Melanie. – Mam już osiemnaście lat nie jestem dzieckiem. Nie musisz mnie okłamywać!

– Nie okłamuję cię, kochanie – wyjąkała matka, lecz zdradził ją rumieniec na policzkach. – Dokąd… dokąd idziesz?

– Wychodzę. – Melanie ruszyła ku drzwiom.

– Wychodzisz?! – krzyknęła za nią matka z wyraźnym niepokojem w głosie. – Dokąd?

– Co cię to obchodzi?! – odkrzyknęła Melanie.

Pobiegła na górę, z trzaskiem zamknęła drzwi do swojej sypialni i rozpłakała się ze złości. Gorące łzy, które cały wieczór zbierały się pod powiekami, strumieniem spływały po policzkach.

– Do ciężkiej cholery, Mike – mruknęła Stella ze złością i sięgnęła po papierosa. – Biedna Melanie, moje biedactwo.

Córka od tygodni niecierpliwie czekała na urodzinową kolację. Osobisty sekretarz Mike'a zarezerwował stolik w restauracji Le Caprice, Melanie kupiła sobie nową sukienkę… To miał być wyjątkowy wieczór, ostatnia rodzinna uroczystość przed egzaminami. Stella sama miała ochotę się rozpłakać. Przypominała mu, i to nie raz, ale trzy razy w tym tygodniu, a mimo to zapomniał. Tymczasem ona bardzo się starała, kupiła mnóstwo wspaniałych prezentów, między innymi przepiękny srebrny naszyjnik z brylantami u Tiffany'ego. „Nie licz się z kosztami” – radośnie polecił jej przez telefon z Dusseldorfu czy Monachium, gdziekolwiek wtedy właśnie koncertował. „Chodzi o moją małą dziewczynkę – niech to będzie najpiękniejszy prezent”. Ripostę miała na końcu języka, już, już miała powiedzieć: „Jej nie zależy na prezencie, lecz na tym, żebyś w tym dniu był z nią”. Jednak, oczywiście, nic nie powiedziała. A on, oczywiście, nie przyjechał.

– Idę do Jessie. – Melanie przerwała rozmyślania matki.

– Dobrze, kochanie. – Stella spojrzała na zapłakaną twarz córki. – Może cię odwiozę?

– Nie, przejdę się. Cały dzień siedziałam w domu. – Melanie wsunęła dłonie w kieszenie płaszcza. – Do widzenia.

Stella bezsilnie obserwowała, jak córka, przygnębiona rozczarowaniem, przygarbiona od rozdzierającego serce bólu, wychodzi z pokoju.

– Do ciężkiej cholery, Mike – powtórzyła pod nosem. – Niech cię diabli. Niech cię diabli!

3

Laura drżała ze zdenerwowania, ale postanowiła nie okazywać niepokoju w obecności babki. Wyprostowała się, uniosła wyżej głowę i spojrzała jej prosto w oczy. W pokoju panowała cisza. Zegar w holu wybił drugą po południu, najgorętszą porę dnia.

– Skąd to masz? – spytała starsza pani przez zaciśnięte zęby.

Laura przełknęła ślinę.

– Leżał na stoliku. W holu.

– Kto ci go dał? Ta idiotka?

Laura poczuła narastającą złość. Nienawidziła, gdy babka w taki sposób wyrażała się o Ameline. Dziewczyna była jej bliska jak siostra; troszczyła się o nią bardziej niż babka. Codziennie okazywała jej więcej sympatii niż starsza pani przez całe życie.

– Nie jest idiotką – zaprzeczyła, oburzona. – Nic nie zawiniła. To mój list. Jest adresowany do mnie.

– Nie, to nie jest twój list. Matka powinna być mądrzejsza. Zawsze mąci ci w głowie jakimiś głupimi pomysłami. A ty, Lauro, nic nie rozumiesz.

– Właśnie, nie rozumiem. – Dziewczyna zacisnęła pięści. – Nie rozumiem, ponieważ nikt mi nic nie mówi. – Serce coraz mocniej dudniło jej w piersi. – Chce, żebym przyjechała… Zresztą sama przeczytaj. – Laura wyciągnęła list przed siebie.

Starsza pani zignorowała ten gest, tak jak ignoruje się brzęczącą w pokoju ospałą muchę.

– Jesteś zbyt młoda, żeby to zrozumieć.

– Mam szesnaście lat. Już nie jestem dzieckiem.

– Jesteś, dopóki ja tak mówię – oznajmiła autorytatywnym tonem starsza pani i ruchem dłoni odprawiła wnuczkę. – Spal ten przeklęty list. Twoja matka nie wie, co czyni. Zaprasza cię do siebie, do Ameryki, też coś! Chętnie przyłożyłabym tej dziewczynie.

– Może właśnie dlatego… – wybuchnęła Laura. – Może ona…

– Lauro! – warknęła ze złością babka. – Dość tego! Marsz do swojego pokoju! I już dzisiaj nie pokazuj mi się na oczy. Jak śmiesz! No, wynoś się. Wynocha!

Babka podniosła się, wyprostowała i groźnie spojrzała na Laurę. Dziewczyna rzuciła okiem na zagniewaną, wykrzywioną ze złości twarz starszej pani i wybiegła. Przeskakując po dwa stopnie naraz, wpadła do swojego pokoju i rzuciła się na łóżko. Szum wentylatora pod sufitem zagłuszał jej szloch. W dłoni ściskała drogocenny list. Cienki papier był wilgotny od potu. Na plecach poczuła przejmujący dreszcz. Matka do niej napisała. Mimo wszystko pamiętała o niej. Chciała, żeby przyjechała. Mieszka w Chicago, wielkim mieście w Stanach Zjednoczonych Ameryki, i chce, żeby ona, Laura, do niej przyjechała. Całe życie na to czekała.

Tego wieczoru nie zeszła na kolację. Słyszała, jak Ameline i Cleones krzątają się na dole, nakrywają do stołu, rozkładają wypolerowane srebra, rozstawiają lśniącą porcelanę i kryształowe kieliszki. Starsza pani uparcie domagała się, aby używać ich codziennie, nawet jeśli do kolacji zasiadały tylko we dwie. Laura nienawidziła widoku starannie nakrytego stołu. Wszystko na pierwszy rzut oka wyglądało bogato, zamożnie, ale gdy się lepiej przyjrzeć, nie sposób było nie zauważyć śladów zniszczenia. Obrus był sprany i poprzecierany, talerze poobtłukiwane, wyszczerbione, kryształowe szklanki porysowane od wielokrotnego mycia i polerowania… Lakier na mahoniowym kredensie łuszczył się z powodu wilgoci, a nie było komu go odświeżyć. Ostatni stolarz, z pochodzenia Szwajcar, który dbał o meble babki, wyjechał dawno temu. Ogromny, trzeszczący ze starości dom, gdzie mieszkali wszyscy: starsza pani, Laura, Ameline, Cleones i 'Ti Jean – wyciągnięty przez babkę z płonących ruin Madere, letniej rezydencji rodziny St Lazare – był niemal w tak samo kiepskiej kondycji jak całe Haiti. Pozbawiony nadziei, skazany na powolną śmierć, ale ciągle jeszcze piękny. Po raz Bóg wie który wygładziła pościel, przesunęła palcami po wyhaftowanych literach Laura St Lazare. Czasami, nie wiadomo dlaczego, to nazwisko wydawało się jej przekleństwem.

4

Ameline popatrzyła na nieszczęśliwą twarz Laury i łzy napłynęły jej do oczu. Bardzo nie lubiła, kiedy Laura była smutna. Gorączkowo zastanawiała się, jak rozchmurzyć dziewczynę, jak ją pocieszyć. Sytuacja wyglądała na beznadziejną. Chociaż sama nigdy nie była na żadnym przyjęciu, doskonale wiedziała, jak Laura się czuje. Z tego, co zrozumiała, w szkole Laury od miesięcy nie mówiło się o niczym innym tylko o zbliżającym się przyjęciu u Josette Demarchelier. Początkowo pani nawet nie chciała słuchać próśb o pozwolenie na udział w przyjęciu, nie mówiąc już o wysupłaniu paru groszy na nową sukienkę, pantofle i małą torebkę, podobną do tej, jaką Ameline widziała u snobistycznej koleżanki Laury, Regine de Menieres: białą, w delikatne różyczki i ze złotymi pączkami. Coś pięknego. Nie mogła oderwać oczu od torebki i tak samo ozdobionych pantofelków, aż Regine, przyłapawszy ją na tym, zniecierpliwiona, kazała jej zejść na dół do kuchni po szklankę soku pomarańczowego. Wychodząc z pokoju, Ameline usłyszała jeszcze, jak Regine szepcze do koleżanki: „W jej obecności dostaję gęsiej skórki”. Słyszała również ostrą ripostę Laury: „Jest dla mnie jak siostra, więc nawet nie próbuj być dla niej niegrzeczna”. Schodząc na dół, Ameline radośnie się uśmiechała. Choć nie była siostrą Laury – i, oczywiście, nikt oprócz niej tak jej nie traktował – miło jej było, że panienka tak o niej mówi.

Nie, nie była siostrą Laury St Lazare, lecz reste-avec. Rodzina oddała ją, żeby panienka miała się z kim bawić. Podobno mieszka tutaj od drugiego roku życia. Nie pamiętała, kiedy przyjechała, nie pamiętała niczego ze swojego życia przed przybyciem do tego domu. Podobno jej rodzice zmarli dawno temu, jedno po drugim. Nigdy nie dowiedziała się, co było przyczyną ich śmierci. Pozostałe rodzeństwo pozabierali do siebie sąsiedzi i dalecy krewni z okolic lub samego Jacmel, skąd pochodziła. Rzadko o tym myślała. Lulu wystarczała jej za całą rodzinę. Ameline właściwie nie wiedziała, kiedy dokładnie się urodziła. Była kilka lat starsza od Laury, ale ze swoją chudą, kościstą sylwetką, w porównaniu z wysoką, apetycznie zaokrągloną Laurą, wyglądała na młodszą.

A teraz pojawił się nowy problem: przyjęcie u Josette. Popatrzyła na Laurę i ze współczucia usta wygięły się jej w podkówkę. Po miesiącach błagań starsza pani poddała się i zgodziła, by Laura poszła na przyjęcie, stanowczo jednak odmówiła wyasygnowania jakichkolwiek środków na odpowiedni na tę okazję strój.

– Ciotka kupiła Regine sukienkę w Miami – ponurym głosem odezwała się po chwili Laura. – Białą, a do niej odpowiednie pantofelki.

– I tak będzie wyglądała jak straszydło – skwitowała lojalnie, chociaż nie dość celnie, Ameline.

Regine nie miała migdałowych oczu Laury ani wyraźnie zarysowanych kości policzkowych. Żyły jednak w społeczności, w której liczył się przede wszystkim kolor skóry, a Regine miała karnację nobilitującą: delikatnie brązowawą. Temu nie można było zaprzeczyć. Laura natomiast była niemal równie ciemna jak Ameline, miała skórę w kolorze czekolady. Rzecz niewybaczalna. Ameline zdawała sobie sprawę, że to właśnie było jednym z powodów, dla których starsza pani nie potrafiła wybaczyć córce. Dostatecznie wielkim skandalem było to, że Belle St Lazare w wieku piętnastu lat zaszła w ciążę z czarnym jak smoła chłopcem stajennym i po dziewięciu miesiącach urodziła córkę o karnacji palonego karmelu… Ludzie z Petionville, okolicy, gdzie mieszkali, położonej na wzgórzach, ponad slumsami Port-au-Prince, do tej pory z nieukrywaną radością strzępili sobie na nich języki. Noworodek był śliczny… ale czarny. Co za wstyd!

Laura nie przejmowała się gadaniem sąsiadek z pobliskich willi, ale co innego w szkole. Szczególnie teraz, kiedy skończyła szesnaście lat i zaczęły się przyjęcia, potajemne liściki wymieniane z chłopcami, wesołe chichoty z koleżankami. Powoli dochodziło do jej świadomości, że kolor skóry nie pozostaje bez znaczenia. Podobał się jej kolega z wyższej klasy, tymczasem z każdym dniem coraz boleśniej zdawała sobie sprawę z tego, że ona jemu się bynajmniej nie podoba, i to z tego samego powodu, z jakiego starsza pani usunęła ze swojego życia własną córkę. Określenie „ciemnoskóra” nie przystoi komuś, kto szczyci się taką pozycją społeczną jak Laura. Ród St Lazare jest biały. Najbielszy z białych. W ich rodzinie Kreolki miały jasną karnację, blond włosy i niebieskie oczy. Miały do czasu, kiedy Belle związała się z mężczyzną niegodnym siebie.

– Czekaj, chyba wiem – niespodziewanie odezwała się Ameline, chociaż pomysł ledwie zaświtał jej w głowie. – Pamiętasz, jak poszłyśmy na strych i w kufrze znalazłyśmy sukienki Belle? Pamiętasz? Tam daleko, w odległym końcu strychu? Chodź, zobaczymy, może jest tam coś, co mogłoby ci się przydać. Pospieszmy się, zanim pani wstanie.

Na strychu panował mrok i duchota. Wszystkie okna były szczelnie pozamykane. Ciepło z całego domu unosiło się w górę i przenikało przez drewniany sufit. Ameline mocowała się z jednym z malutkich okienek, aż się otworzyło i wypuściło na zewnątrz nieco żaru uwięzionego w długim, wąskim pomieszczeniu. Dziewczęta nerwowo rozglądały się wokół. Mimo panującej tu wysokiej temperatury Laura poczuła dreszcz. Tutaj, na strychu, zostały umieszczone wszelkie dowody istnienia pięknej, samowolnej Belle St Lazare, spakowane i schowane w kufrach. Chwilę stała bez ruchu, wpatrując się w nie. Nie pamiętała matki. Miała zaledwie dwa latka, kiedy Belle uciekła z domu. Starsza pani zadała sobie wiele trudu, żeby nic nie przypominało kobiety, którą w swoim czasie uznawano za najpiękniejszą w Port-au-Prince. Nie zatrzymała ani jednego zdjęcia córki, jakby Belle St Lazare nigdy nie istniała.

Laura jednak coś miała: jedną jedyną rzecz, która przypadkiem ocalała. Była to malutka, niewyraźna fotografia w srebrnej ramce. Pewnego dnia Ameline znalazła ją za serwantką w salonie. Podobnie jak niedawno list, wsunęła ją wtedy do kieszeni fartucha i oddała Laurze. Dziewczynka uważnie przyjrzała się wizerunkowi kobiety utrwalonemu na fotografii, podświadomie szukając rodzinnego podobieństwa. U żadnej ze znanych jej pań nie widziała takiego wyrazu twarzy: wilgotne, błyszczące karminowe wargi były lekko rozchylone, ale nie w uśmiechu. „Belle. Mama. Moja matka”. Próbowała porównać wizerunek niewiarygodnie pięknej młodej kobiety na zdjęciu z urodą mamy Regine czy matki Sabine. O nie! Belle w niczym ich nie przypominała. Matka Regine była bardzo ładna, mama Sabine świetnie się ubierała, ale Belle wyglądała zupełnie inaczej. Była… zmysłowa, pewna siebie. Laura miała wówczas dwanaście lat i zaczynała rozumieć pewne rzeczy. Poczuła się niezręcznie, że tak zachłannie wpatruje się w fotografię. Odłożyła ją. Była poruszona uczuciami, jakie wzbudziło w niej to zdjęcie. Bardzo chciała dowiedzieć się czegoś więcej. Wypytywała Ameline o szczegóły: Czy jest podobna do Belle? Czy ma jej oczy? Jej usta? Matka Regine kiedyś opowiedziała jej o balu, na którym były z Belle jako nastolatki. Wspominała, że Papa Doc, szef rządu, nie mógł oderwać od Belle oczu… Starsza pani zapakowała wtedy córkę do samochodu i natychmiast odesłała do domu, tak bardzo się o nią bała. Czy to prawda? Czy Ameline widziała Belle tego wieczoru? Jak była ubrana?

Ameline starała się wypełnić luki w zasłyszanych przez Laurę wspomnieniach o matce, ale było to prawie niemożliwe. Belle bowiem prawie nigdy z nią nie rozmawiała, czasem tylko wysyłała po sukienkę, którą oddała Cleones do prasowania, albo do kuchni po szklankę zimnej wody z lodówki. Ameline bała się jej humorów, wybuchowego charakteru, nagłych, dzikich ataków złości. Chociaż była wówczas podlotkiem, wcale się nie zdziwiła, kiedy Belle uciekła. Panienka przypominała bowiem rzadkiego motyla uwięzionego w domu pełnym zakazów i nakazów.

Ameline przeciągnęła jeden z kufrów bliżej światła. W powietrzu uniosła się chmura sinego kurzu; od ponad roku nikt niczego na strychu nie ruszał. Podważyła wieko, pokrywa uniosła się ze skrzypnięciem i wokół rozeszła się zwietrzała woń perfum, dymu z papierosów. Zapach Belle. Dziewczęta, ciężko oddychając, stały nad kufrem w milczeniu.

– Popatrz – szepnęła Ameline.

Przyklękła i wyciągnęła z kufra długą, wąską srebrną suknię mieniącą się cekinami jak rybie łuski. Wstała i przyłożyła ją do siebie. Laura wpatrywała się w nią bez słowa. Na chudej, kościstej figurze Ameline, płaskiej jak deska i bez zarysowanych bioder, suknia wisiała jak na wieszaku. Laura potrafiła sobie jednak wyobrazić Belle w tej kreacji. Kiedyś słyszała, jak pani Dupuy szeptem powiedziała do starszej pani: „Dobry Boże, ona ma piersi Belle i…”. Poczuła dreszcz na plecach. Przynajmniej pod tym względem była podobna do matki. Z radości aż zakręciło jej się w głowie.

Pochyliła się nad kufrem. Na wierzchu leżała szkatułka na biżuterię. Otworzyła ją, ze środka wysypały się w nieładzie naszyjniki i pierścionki. Obie z Ameline aż sapnęły z wrażenia.

– Spójrz na to – przyciszonym głosem odezwała się Ameline, biorąc do ręki naszyjnik z pereł z ozdobnym zapięciem z turkusem oprawionym w złoto. – Albo to… – Wsunęła na palec pierścionek z dużym połyskującym kamieniem. – Czy to brylant?

– Ależ skąd, głuptasie – roześmiała się Laura. – To zwykłe szkiełko… A ten niebieski… to chyba topaz – powiedziała, zerknąwszy na kamień. Odwróciła wzrok od tanich świecidełek i skupiła uwagę na strojach w kufrze.

– Co powiesz na to? – Ameline wyciągnęła sukienkę z cienkiego jak mgiełka czarnego materiału, z ramiączkami niewiele szerszymi od sznurowadeł. Tkanina była niemal przezroczysta. – Popatrz, mogłabyś włożyć do niej to! – Wyciągnęła parę złotych pantofelków, ozdobionych niewiarygodnie wielkimi kokardami. Laura pokręciła głową. Ameline, delikatnie mówiąc, nie miała dobrego gustu. – A może to? – Pomocnica wyciągnęła skromną sukienkę z białej koronki, z bufiastymi rękawkami. Zanurkowała w głąb kufra i wyłowiła z niego szeroki czarny pasek. – A do tego to… i to… Tylko spójrz! – Wskazała czarny szal. – Mogłabyś zawinąć go sobie… – Zakłopotana, zastanawiała się chwilę i znalazłszy odpowiednie słowo, powiedziała z uśmiechem: – Na głowie. Popatrz, na przykład tak! – Chwyciła jeden koniec i zarzuciwszy szal na głowę, owinęła nim szyję.

– Wyglądasz jak żona pana Habiba – zachichotała Laura i pokręciła głową. Habib, z pochodzenia Syryjczyk, miał sklep z warzywami i owocami w pół drogi w dół wzgórza. – Przecież to jest szal, głuptasie, nie chustka! Poza tym do wieczorowej sukni nie nosi się chustki na głowie.

– Dlaczego?

– Po prostu się nie nosi.

– Moim zdaniem razem ładnie by to wyglądało – broniła się Ameline. Sięgnęła do kufra, chwilę przewracała zawartość i nagle zamarła. – Lu… Lulu – wykrztusiła napiętym głosem.

– O co chodzi? – odwróciła się ku niej Laura.

– Tutaj coś jest… O Boże… Lulu, to schwyciło moją rękę!

– Co ty mówisz? – Laura podbiegła do Ameline. Dziewczyna z przerażoną miną klęczała na podłodze, z ręką uwięzioną w kufrze. Laurze żołądek podszedł do gardła. – Co się stało? Co cię chwyciło za rękę? Pokaż!

– Nie mogę… To mnie trzyma – jęknęła Ameline.

– Poczekaj. – Laura chwyciła Ameline za ramię i szarpnęła.

Dziewczęta w osłupieniu wpatrywały się w szczerzącą zęby głowę lisa, w którego pysku utknęła dłoń Ameline. Laura wybuchnęła śmiechem.

– Co to jest? – pisnęła Ameline.

– Cicho-sza! – ostrzegawczo syknęła Laura i sięgnęła po łeb lisa. – Starsza pani nas usłyszy. – To jest etola, Am.

– Co to jest?

– Etola. Narzuca się ją na ramiona. Czekaj, nie ruszaj się… Wszystko przez ten pierścionek… Utknął między zębami – chichotała. Ostrożnie rozwarła szczęki zwierzęcia i Ameline wyciągnęła dłoń. Zerwała pierścionek z palca i szybko wrzuciła go z powrotem do kufra. – Ale miałaś minę! – Laura ciągle się śmiała. – Żałuj, że tego nie widziałaś…

– Po co nosić na ramionach martwe zwierzę? – dopytywała się Ameline. Nadal nie potrafiła powstrzymać drżenia rąk.

– Pewnie taka była wtedy moda – wyjaśniła Laura, ocierając łzy.

– To szaleństwo! – obruszyła się Ameline. – Futro w taki upał?

– Szkoda, że tego nie pamiętam – westchnęła Laura. – Tylko pomyśl… Mama, babcia i pani de Menieres… Wyobrażasz sobie? Wystrojone jak gwiazdy filmowe…

– Pani de Menieres? Ten baleron? Nie zmieściłaby się w żadną z tych sukienek – lekceważąco fuknęła Ameline. Nie darzyła sympatią ani Regine, ani jej matki.

Laura zachichotała. Ameline miała rację. Pieszczotliwie gładziła porozrzucane wokoło jedwabie, satyny, lny, koronki… Nigdy nie widziała takich materiałów. Przesunęła ręką po sztywnym szyfonie długiej czarnej wieczorowej sukni i puszystym aksamicie wąskiej spódnicy do kolan. Oglądając stroje w mdłym świetle pogrążonego w półmroku, pełnego kurzu strychu, uświadomiła sobie, że nie zna nazw niektórych kolorów i tkanin. Turkusowy, seledynowy, piaskowy, spiżowy… Suknie z materiałów prążkowanych, ozdobione kryzą, plisowane, układane w fałdy, zakładki… Belle żyła na Haiti w innych czasach – czasach dobrobytu, kiedy popołudniami odbywały się przyjęcia, na których mężczyźni występowali w smokingach i palili kubańskie cygara. To wszystko należało już do przeszłości. Pomyślała o praktycznych, prostych sukienkach, które babka nosiła na co dzień i od święta, o stercie starannie wyprasowanych podkoszulków i wygodnych bawełnianych spódnicach. Właściwie tylko to wolno jej było nosić. Spojrzała na Ameline i ból ścisnął jej serce. Ona miała jeszcze mniej: trzy czy cztery spłowiałe podkoszulki i jedną jasnozieloną, odziedziczoną po niej spódnicę. Czy Ameline miała kiedyś coś, co wcześniej nie należało do Laury?

– Wezmę tę – oświadczyła, podnosząc się z kolan. – Ta będzie odpowiednia. – Wybrała suknię z cekinami, pierwszą, jaką wyjęła Ameline.

– Och Lauro… Jest przepiękna – szepnęła Ameline, patrząc na nią z zachwytem. – Będziesz wyglądała…

– Chodźmy – przerwała jej bezceremonialnie Laura i piętą zatrzasnęła wieko kufra. – Nie chcę niczego więcej oglądać. – Rzuciła Ameline suknię. – Poprawki zrobi się później. Ja… ja nie czuję się dobrze – powiedziała.

Bała się, że zaraz wybuchnie płaczem. Odwróciła się i niemal zbiegła na dół wąskimi krętymi schodami. Zaskoczona Ameline została sama na zakurzonym strychu z wściekle mieniącą się suknią w dłoniach.

Trzy dni później, po południu przed przyjęciem u Josette, Laura zaczesała włosy za uszy i wygładziła przerobioną przez Ameline suknię, sięgającą teraz kolan. Z odciętego kawałka materiału powstały szersze ramiączka. Nieco zdenerwowana, zeszła za Ameline schodami na dół. Zapukała do drzwi salonu. Było kilka minut po czwartej. Słońce zaczynało się powoli chować za górami, wyrastającymi ponad wzgórzami Petionville. Cienie stawały się coraz dłuższe. W salonie, zamkniętym w ciągu dnia, babka jak co dzień o tej porze stawiała pasjansa. Laura nie lubiła unoszącego się w pokoju zapachu kamfory, koniaku i zmurszałych krzeseł, z których prawie nikt nigdy nie korzystał.

- Oui - usłyszały zniecierpliwiony głos starszej pani. Laura pchnęła drzwi i weszła do środka. Za nią, nerwowo chichocząc, wsunęła się Ameline. – Z czego ona się śmieje? – zapytała babka, nie podnosząc wzroku.

Laura nie musiała się odwracać, wiedziała, że uśmiech natychmiast znikł z twarzy Ameline. Czasami zastanawiała się, dlaczego starsza pani tak bardzo lubi pastwić się nad biedną Ameline. Po prostu organicznie nie znosiła tej dziewczyny.

– Z niczego, proszę pani – pospiesznie odpowiedziała Ameline.

Gorzka czekolada

Подняться наверх