Читать книгу Kumpelka - Lisa Aldin - Страница 5

Оглавление

Rozdział pierwszy

Uwielbiam początek obławy. Żadne z nas nie odczuwa zmęczenia ani głodu, nie marudzi. Otwiera się przed nami ocean możliwości; może uda się sfilmować legendarne monstrum z jeziora; może położymy kres wątpliwościom dotyczącym jego istnienia; może i my przejdziemy do legendy…

Powierzchnię jeziora Champlain marszczą drobne fale, a ja wyobrażam sobie, że wesolutki Jeziorak pływa w głębinach, łypiąc na nas okiem. Kolana mi drżą jak u małolaty czekającej na Świętego Mikołaja. Nie mogę usiedzieć spokojnie, ale chłopaki są na totalnym luzie; milczą, patrzą w mrok i czekają. Woda pluszcze cicho o burtę podskakującej na falach motorówki Lansera, a powietrze zalatuje wodorostami.

Śmiało, Jezioraku. Pokaż się. Nie pękaj.

Spoglądam na niebo upstrzone chmurami i mam nadzieję, że spadnie deszcz. Lubię wracać do domu z obławy ciut śmierdząca i przemoczona. Muszę przyznać, że wieczór wydaje się zmarnowany, jeśli nie naniosę błota do salonu.

Szkoda, że nie mam pojęcia, jak wywabić prastare monstrum z głębiny. Okruchami chleba? Transową pieśnią? Rytualnym pląsem? Próbowaliśmy wszystkiego, ale Jeziorak nie pokazał się ani razu od pamiętnego lata przed piątą klasą. Tamto przeżycie scementowało naszą przyjaźń. Wszyscy czworo ujrzeliśmy wtedy ogromny czarny ogon tnący powierzchnię wody.

Wyrywa mi się potężne beknięcie. Siedzący przy sterze Wodnik odwraca głowę i spogląda karcącym wzrokiem. Jego zwykły biały T-shirt łopocze na wietrze. Uśmiecham się przepraszająco. To nie był odpowiedni moment na demonstrowanie mego talentu.

Pierwsza skucha.

W czasie obławy obowiązuje cisza. Trzykrotne złamanie reguły oznacza koniec wyprawy. Jeziorak lubi spokój. Dlatego od stuleci ukrywa się na samym dnie.

– Wybacz – szepczę, powstrzymując kolejne beknięcie. Trzeba ograniczyć colę.

Po chwili Wodnik uśmiecha się i rzuca bezgłośnie:

– Mistrzostwo świata.

Tłumię śmiech. Zgadza się. Grunt to spontaniczność, jak by powiedział mój tata.

Lanser klepie się po ręku.

– Cholerne robactwo – mamrocze.

Wzdycham. Narzekanie czas zacząć. Mogłabym bez słowa skargi przez całą noc siedzieć zgrzana i spocona wśród roju owadów, ale Lanser z trudem wytrzymuje niespełna pół godziny z buzią na kłódkę. Grzebię w plecaku z akcesoriami niezbędnymi podczas obławy na wodnego potwora, wyciągam owadobójczy aerozol i rzucam go Lanserowi na drugi koniec łodzi.

– Dzięki, Buła – mówi szeptem. Spryskuje ramię, aż skóra lśni wilgocią.

Kowboj kaszle i marudzi po cichu:

– Nie przesadzaj z tą trutką. – Odsuwa się od Lansera, zatyka nos i usta.

– Robactwo roznosi zarazki. – Lanser pochyla się, żeby spryskać potężnie owłosione nogi. Powinien je chyba golić. Przypominają włochate gąsienice. – Nie zamierzam ryzykować.

– I kto to mówi? Facet dla zabawy śmigający po górach na desce! – Kowboj opiera łokcie na kolanach. Wielki owad wpełza między kosmyki jego płowych włosów. Kowboj lekko potrząsa głową i robal znika w ciemności.

– Jeżdżąc na snowboardzie, nie łapię żadnych chorób – odcina się Lanser nieco głośniejszym szeptem. Krzywię twarz; powinien siedzieć cicho. Spłoszymy potwora, a przecież obława dopiero się zaczyna. Kowboj odchyla głowę do tyłu i przymyka oczy. Nudzi się. Jak to możliwe? Czatujemy na potwora! Mnie ściska w dołku tak samo jak podczas oglądania ulubionego filmu, który zaraz się skończy, a nie ma szans na powtórkę.

– Cicho – mówię zduszonym głosem. Komar siada na moim ramieniu i kłuje. – Odstraszysz Jezioraka tym głupim marudzeniem.

– Zima jest super. – Lanser wyciera ręce o luźne szorty. – Nie ma wtedy robactwa.

– Jeziorak nienawidzi hałasu – szepcze Wodnik, bawiąc się profesjonalnym aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi.

– Racja – przytakuje szeptem Kowboj, nie otwierając oczu.

Wszyscy milkną. Drapię bąbel po ukłuciu komara i oddycham swobodniej, uradowana ciszą, choć to stan przejściowy. Zachowanie Kowboja działa mi na nerwy, bo ten głupek oczy nadal ma zamknięte. Podczas obławy na potwora! Jak zamierza cokolwiek zobaczyć?

Biorę głęboki oddech i próbuję wyluzować. Negatywne wibracje odstraszają Jezioraka. Wiatr marszczy powierzchnię wody, a ja błądzę spojrzeniem po górach otaczających jezioro. Mogę się założyć, że przez setki lat wielokrotnie oglądały Jezioraka. Obserwowały każde wynurzenie, każdą akcję. Znają także naszą historię. Gdyby tylko potrafiły mówić! Nam nikt nie wierzy, że widzieliśmy monstrum.

Po chwili spoglądam na Wodnika. Lekko trzyma ster, bez wysiłku prowadząc łódź. Nie mogę się na niego napatrzeć w tych pięknych ocolicznościach przyrody, podczas obławy na legendarnego zwierza. Kilka minut później wyłącza silnik, wstaje i wsuwa dłonie do tylnych kieszeni dżinsów.

Poprawka. Dopiero teraz następuje moja ulubiona część obławy: obserwowanie Wodnika wstrzymującego oddech i jego ust poruszających się jak podczas modlitwy, choć dobrze wiem, że się nie modli, tylko mówi do Jezioraka, pertraktuje z nim i targuje się, licząc na fajny pokaz.

– Ej, Buła! Kopsnij chipsy. Może być ser i cebulka – mówi Lanser.

Zdumiewa mnie ta prośba. Lanser już nie szepcze. Odrywam wzrok od Wodnika i grzebię w plecaku. Nie ma chipsów. Racja, pożarłam wszystkie, kiedy tu jechaliśmy. Zamiast chipsów rzucam mu puszkę coli. Mam nadzieję, że teraz będzie cicho.

– Hej – odzywa się Kowboj cicho, choć nie szeptem. – Rzuć i mnie, dobra?

Niech się wypcha. Powinnam mu podać to picie, ale mi się nie chce. Jestem rozleniwiona. Siedzę wygodnie. Rzucam puszkę, która wyślizguje się z rąk Kowboja i uderza głośno o dno łodzi, a potem toczy się ku mnie. Natychmiast ją przydeptuję. Wodnik napina ramiona. Ciemnymi oczyma wpatruje się w wodę.

Druga skucha.

Nagle za moimi plecami rozlega się plusk. Lanser z Kowbojem zrywają się na równe nogi i wychylają się za burtę tak mocno, że któryś wpadnie zaraz do wody. Klnąc, grzebię w plecaku, a tymczasem Wodnik kieruje na jezioro światło latarki i obiektyw aparatu. Znajduję wreszcie swoją latarkę i dwa blade snopy światła mkną po tafli jeziora.

Serce mi wali.

Wstrzymuję oddech.

Jedyny dźwięk to chlupot fal.

Wciskam się między Lansera i Kowboja. Czuję odór spreju na robale pierwszego i porażającą woń perfum drugiego. Podejrzewam, że idąc na obławę, Kowboj zlewa się pachnidłem, bo nie wyklucza przypadkowego spotkania z Katie Morris, w której kocha się od dawna. Mało prawdopodobne, żeby ta panna wybrała się kiedyś na poszukiwanie monstrum z jeziora.

Przez kilka minut obserwujemy powierzchnię wody, szukając źródła plusku. Może Jeziorak raczy nam dziś pokazać pyszczek, łapę albo pazur. Byłoby miło z jego strony.

Lanser z westchnieniem odsuwa się od relingu. Serce mi się ściska. Chwileczkę, koleś. Nie pękaj. On jest tam, w głębinie. Trzeba cierpliwie poczekać. Po chwili Kowboj siada ciężko na ławce i sięga po colę. Słychać trzask otwieranej puszki. Kulę się. Skucha numer trzy? Zerkam na Wodnika. Jeszcze nie. Wysoka postać jest nieruchoma jak posąg. Wodnik i ja nadal obserwujemy powierzchnię jeziora. Nie rozumiem, czemu Lanser i Kowboj się poddali. Jeszcze młoda godzina. Przez te wszystkie lata przeżyliśmy wiele fałszywych alarmów. Drobnostka. Fałszywy alarm nie oznacza, że rezygnujemy.

Gruby konar niesiony falą mija łódź. Wodnik gasi latarkę i pociera zarośnięty policzek. Z westchnieniem wyłączam swoją. Gdy Wodnik pasuje, nadziei ubywa. Ramiona mu opadają, siada znów za sterem. Chciałabym zagadać i jakoś go wesprzeć, ale obawiam się, że to by oznaczało oficjalny kres obławy.

Siadam, lecz w ostatniej chwili zerkam na jezioro. Nic nie widzę.

– E, Wodnik. – Lanser chichoce. – Masz kolejne kadry do filmu o pływających patykach.

Wściekła opadam na siedzisko. Klamka zapadła. Trzecia skucha.

Wodnik uruchamia silnik.

– To się nie liczy – mówię z westchnieniem.

– Jeziorak krąży pewnie z dala od łodzi, więc raczej go dziś nie zobaczymy – mówi Wodnik, kierując łódź do nabrzeża. – Nie ma sensu tkwić na wodzie, skoro co chwila go płoszymy.

Opuszczam wzrok, zaciskam usta i podciągam czarne spodenki gimnastyczne. Koniec obławy mnie dołuje. Wszyscy są opryskliwi i posępni.

Kowboj ziewa.

– Tak się zastanawiam… Może wtedy zobaczyliśmy węgorza-giganta albo coś takiego? Chyba tracimy czas.

Lanser kiwa głową.

– Tak. Albo wyobraźnia jedenastolatka ze zwykłego patyka zrobiła wielki ogon.

Nie. Nie. Nie. Takie gdybanie mnie nie kręci. Prycham gniewnie i próbuję głupim żartem poprawić humory mojej ferajnie.

– Dobrze kombinujesz, Lanser. Najwyraźniej bawi cię udawanie, że niektóre obłe kształty wydają się większe niż w rzeczywistości.

Kowboj parska śmiechem i cola tryska mu nosem. Lanser szczerzy zęby, kręci głową i morduje komara. Patrzę na Wodnika, ciekawa jego reakcji. Ściska koło sterowe i milczy, zatopiony w myślach. Czuję się odrobinę dotknięta. Zwykle śmieje się z moich kiepskich żartów.

Zapada cisza. Jasne. Wszyscy się w końcu zamknęli. Słychać tylko szum silnika. Przez moment łudzę się, że będziemy kontynuować poszukiwania, ale Wodnik nie zawraca. Pomost się zbliża i rośnie w oczach.

– Prawie całe lato na tym strawiliśmy – mówi Lanser. – Szukaliśmy monstrum. Gdzie jest Wielka Stopa, Jeziorak, Nessie, mamut, tygrys szablozębny? Po co nam to było? Ludzie, za rok kończymy szkołę. Nie możemy ciągle uganiać się za stworzeniem, które podobno widzieliśmy, mając jedenaście lat. Wystarczy tej gonitwy za niepewną złudą.

– Sfilmujemy potwora i zyskamy dowód – tłumaczy Wodnik. – Musimy tylko zachować czujność we właściwym momencie.

– Wszyscy tam byliśmy. – Kowboj smukłymi palcami muska kołnierzyk flanelowej koszuli z krótkimi rękawami. – Wszyscy pamiętamy. Czemu powinno nam zależeć na dowodach dla innych?

Wodnik zwleka z odpowiedzią. Zniża głos do szeptu. Widzę jego twarz z profilu. Tańczą na niej mrok i światło.

– Bo niektórzy z nas zapominają.

Dopływamy do nabrzeża. Lanser i Kowboj wyskakują od razu i przywiązują łódź. Chętnie pogadałabym z Wodnikiem o nadziei i tak dalej, ale nie oglądając się, wysiada na brzeg, więc milczę.

Opuszczam łódkę ostatnia. Chłopaki nadal sprzeczają się o Jezioraka, dlatego umyślnie zostaję w tyle, bo jestem wściekła. Pod stopami mam cztery imiona – nasze prawdziwe, sprzed nadania ksywek – wyryte koślawymi kulfonami na deskach pomostu, rozpostarte jak czerwony dywan.

Toni. Mike. Luke. Justin.

Gdy podnoszę wzrok, chłopaki są w połowie mola prowadzącego na parking i nadal kłócą się zawzięcie, czy Jeziorak istnieje. Przed rokiem wszyscy święcie wierzyliśmy w monstrum żyjące w głębinach. Skąd ta zmiana?

– Hej! Jest wcześnie – krzyczę, przestępując z nogi na nogę.

– Mam dość szukania potworów! – woła Lanser, odwracając głowę. – Jeśli nie masz lepszego pomysłu, wracam do domu.

Kowboj przystaje, odwraca się i patrzy na mnie. Uśmiechnięty wciska ręce w kieszenie dżinsowych szortów.

– Muszę doczytać „Moby Dicka”.

Idzie dalej. Chłopaki wydają się coraz mniejsi, coraz bardziej odlegli. Nagle dociera do mnie, że stało się. To ostatnia obława. Koniec naszej ferajny. Nie tak miało być.

– Mam pomysł! – wołam. – Rewelacja! Hit sezonu! Totalny odlot! Kosmiczna niespodzianka!

Chłopaki zatrzymują się i odwracają w moją stronę. Wszystkie oczy są teraz skierowane na mnie. Oblewam się potem, gorączkowo próbując wymyślić zręczne kłamstwo, żeby ich zadowolić; cokolwiek, byle tylko zostali. Biorę głęboki oddech i ruszam w ich stronę.

– Pakujcie się do bryki – komenderuję z uśmiechem. – Kurde, to będzie niezapomniany wieczór.

Kumpelka

Подняться наверх