Читать книгу Marzenia Joy - Lisa See - Страница 7
JOY
Dropsy
ОглавлениеSkręcam w Broadway, a potem na Sunset, żeby mijać miejsca, które chcę zapamiętać. Meksykańska uliczka Olvera Street, atrakcja turystyczna, jest zamknięta, ale rzędy wesołych jarmarcznych światełek rzucają złocisty blask na nieczynne stragany z pamiątkami. Po prawej stronie znajduje się Plaza, kolebka miasta, z estradą z kutego żelaza. Tuż za nią widzę wlot Sanchez Alley. W dzieciństwie mieszkałam tutaj na piętrze Garnier Building. Teraz serce wypełniają mi wspomnienia babci bawiącej się ze mną w Plazie, cioci kupującej mi meksykańskie lizaki na Olvera Street i mamy prowadzącej mnie tędy codziennie do szkoły w Chinatown i z powrotem. Szczęśliwe dni – a jednak pełne tak wielu sekretów, że zastanawiam się, czy w ogóle żyłam naprawdę.
Palmy przede mną rzucają idealne cienie na zdobione gipsową sztukaterią ściany dworca. Zegar wskazuje 2:47. Miałam ledwie roczek, kiedy oddano ten budynek do użytku, więc także on wydaje się stałym punktem mojego życia. O tej godzinie nie ma samochodów ani autobusów, toteż nie czekam na zmianę świateł i przebiegam przez Alameda. Przed dworcem stoi samotna taksówka. W wielkiej poczekalni nie ma nikogo. Moje kroki odbijają się echem od marmurowych i ceramicznych podłóg. Wślizguję się do budki telefonicznej i zamykam drzwi. Zapala się światło; widzę swoje odbicie w szybie.
Mama zawsze tępiła we mnie próżność. „Nie bądź jak twoja ciocia”, karciła mnie, gdy spoglądałam w lustro. Dziś rozumiem, że nie chciała, żebym przyjrzała się sobie zbyt uważnie, bo teraz, gdy na siebie patrzę – gdy naprawdę patrzę – widzę, jak bardzo przypominam ciocię May. Moje brwi mają kształt liści wierzby, skóra jest blada, usta pełne, a włosy czarne jak onyks. Rodzina nalegała zawsze, żebym ich nie ścinała, i kiedyś miałam tak długie warkocze, że mogłam na nich usiąść, ale w tym roku poszłam do salonu w Chicago i poprosiłam o obcięcie na Audrey Hepburn. Fryzjerka powiedziała, że ta fryzura nazywa się „pixie”. Teraz mam włosy jak chłopiec – krótkie i błyszczące nawet w przyćmionym świetle budki.
Wysypuję zawartość portmonetki na parapet i wybieram numer Joego. Telefonistka z centrali mówi mi, ile będą kosztować pierwsze trzy minuty. Wsuwam w otwór monety, słyszę sygnał. W Chicago zbliża się piąta, więc go obudzę.
– Halo? – słyszę zaspany głos.
– To ja – mówię, siląc się na entuzjastyczny ton. – Uciekłam z domu. Jestem gotowa zrobić to, o czym rozmawialiśmy.
– Która godzina?
– Musisz wstać. Spakuj się. Złap samolot do San Francisco. Lecimy do Chin. Powiedziałeś, że powinniśmy wziąć udział w tym, co się tam dzieje. No to już!
Słyszę, jak Joe podnosi się i siada.
– Joy?
– Tak, tak, to ja. Lecimy do Chin!
– Do Chin? Do Chińskiej Republiki Ludowej? Jezus, przecież jest środek nocy. Oszalałaś? Coś się stało?
– Sam kazałeś mi wyrobić paszport, żebyśmy mogli polecieć razem.
– Zwariowałaś?
– Powiedziałeś, że w Chinach będziemy pracować w polu i śpiewać – ciągnę. – I robić ćwiczenia w parku. Pomożemy sprzątać okolicę i rozdzielać jedzenie. Nie będziemy ani biedni, ani bogaci. Wszyscy będziemy równi.
– Joy...
– Chińskie pochodzenie może nam ciążyć na barkach i w sercach jak brzemię, ale możemy również czerpać z niego dumę i radość. To także twoje słowa.
– Rozmowa o tym, co się dzieje w Chinach, to jedno, ale ja mam tu przyszłość: studiuję stomatologię, przejmę gabinet ojca... nigdy tak naprawdę nie chciałem tam jechać.
Słysząc drwiącą nutkę w jego głosie, zastanawiam się, po co mu były te zebrania i gadanie. Mówiliśmy o równych prawach, podziale majątku i znaczeniu socjalizmu tylko po to, żeby mógł mi zdjąć majtki? (Zresztą mu nie pozwoliłam).
– Zabiliby mnie, ciebie też – kończy dyskusję Joe, powtarzając te same propagandowe komunały, którymi wujek Vern karmił mnie przez całe lato.
– Ale to twój pomysł!
– Słuchaj, jest środek nocy. Zadzwoń jutro. Albo nie, to za dużo kosztuje. Wrócisz tu za parę tygodni, wtedy porozmawiamy.
– Ale...
W słuchawce rozlega się sygnał.
Nie dopuszczę, by rozczarowanie Joem odwiodło mnie od realizacji planu. Mama zawsze starała się wzmocnić moje najlepsze cechy. Urodzeni w roku Tygrysa to uzdolnieni artystycznie romantycy, ale ona ostrzegała mnie, że w naturze Tygrysa leży też popędliwość i impulsywność, skłonność do ucieczki z miejsca zagrożenia. Te cechy mama starała się we mnie spętać, ale pragnienie, by uciec wielkimi skokami, jest silniejsze ode mnie. Nie mogę pozwolić, żeby to rozczarowanie mnie powstrzymało. Postanawiam znaleźć mojego ojca, nawet jeśli mieszka w kraju liczącym sześćset milionów ludzi.
Wychodzę na dwór. Taksówka nadal czeka. Kierowca śpi za kierownicą. Pukam w okno, a on podrywa się gwałtownie.
– Proszę na lotnisko – mówię.
Na miejscu idę prosto do stanowiska Western Airlines, bo zawsze lubiłam ich reklamy telewizyjne. Żeby dostać się do Szanghaju, najpierw muszę polecieć do Hongkongu. W tym celu muszę dotrzeć do lotniska w San Francisco. Kupuję bilet na ten etap podróży i wsiadam w pierwszy samolot. Ląduję jeszcze przed południem. Idę do stanowiska Pan Am, by zapytać o lot 001, trasę dookoła świata z międzylądowaniami w Honolulu, Tokio i Hongkongu. Kobieta w niebieskim uniformie patrzy na mnie dziwnie, kiedy płacę gotówką za bilet w jedną stronę do Hongkongu, ale sprawdza mój paszport i wydaje mi bilet.
Do odlotu zostało mi jeszcze parę godzin. Znajduję budkę telefoniczną i dzwonię do Hazel. Nie chcę jej zdradzać, dokąd się udaję. Joe mnie zawiódł, a podejrzewam, że Hazel zareaguje dużo gorzej. Ostrzeże mnie, że komunistyczne Chiny to straszny kraj i tak dalej – cała ta propaganda, którą obie słyszymy od naszych bliskich.
Telefon odbiera Yee, najmłodsza z sióstr, i oddaje słuchawkę Hazel.
– Chcę się pożegnać – mówię. – Wyjeżdżam z kraju.
– Ale jak to?
– Muszę się stąd wydostać.
– Wyjeżdżasz za granicę?!
Słyszę, że Hazel mi nie wierzy – bo żadna z nas nie zawędrowała dalej niż do Big Bear i San Diego na weekendowe wypady z Kościołem metodystów i uczelnią – ale jeszcze mi uwierzy. Później. Tylko że wtedy znajdę się gdzieś nad Pacyfikiem. Nie będzie odwrotu.
– Zawsze byłaś moją przyjaciółką – mówię. W oczach stają mi łzy. – Najlepszą. Nie zapominaj o mnie.
– Nie zapomnę. – A potem, po chwili, Hazel pyta: – Chcesz iść dzisiaj do Bullock’s? Mogłabym sobie kupić parę rzeczy do Berkeley.
– Uwielbiam cię. Cześć.
Szczęknięcie widełek, na które odkładam słuchawkę, ma w sobie jakąś ostateczność.
Ogłaszają mój lot. Wchodzę na pokład samolotu i zajmuję miejsce. Zaciskam palce na woreczku, który mam na szyi. Ciocia May dała mi go zeszłego lata, gdy wyjeżdżałam do Chicago. Znajdują się w nim trzy ziarna sezamu, trzy fasolki i trzy chińskie miedziaki. „Kiedy Pearl i ja uciekałyśmy z Szanghaju, matka dała nam te woreczki – wyjaśniła ciocia wczoraj wieczorem. – Mój podarowałam ci w dniu, gdy się urodziłaś. Twoja matka nie chciała, żebyś go nosiła jako dziecko, ale pozwoliła, żebym ci go ofiarowała, kiedy pójdziesz na studia. Cieszę się, że nosiłaś go przez ten rok”. Moja ciocia... mama... w oczach stają mi łzy, ale z nimi walczę, bo jeśli zacznę płakać, to chyba nigdy nie przestanę.
Ale jak May mogła mnie oddać? Jak mój prawdziwy ojciec mógł ze mnie zrezygnować? A co z moim ojcem Samem? Wiedział, że nie jestem jego dzieckiem? May powiedziała, że tej tajemnicy nie zna nikt. Gdyby wiedział, nie zabiłby się. Nadal by żył i wyrzuciłby mnie z domu – jako bękarta przynoszącego mu wstyd i ściągającego mu na głowę kłopoty i hańbę. No cóż, sama odeszłam. Mama i ciocia pewnie już wstały i nadal się do siebie nie odzywają, ale zaczynają się zastanawiać, gdzie się podziałam. Dobrze, że nie muszę wybierać, którą z nich uznać za matkę, jakiej jestem winna miłość i lojalność, bo nie umiałabym dokonać takiego wyboru. Najgorsze, że nadejdzie chwila spokoju, mama i ciocia się pogodzą, znowu zaczną wszystko roztrząsać w najdrobniejszych szczegółach, jak to mają w zwyczaju, dodadzą dwa do dwóch i dojdą do tego, że to ja, nie ciocia May, jestem prawdziwą przyczyną tego, co spotkało mojego ojca Sama. Jak zareagują, kiedy wreszcie do nich dotrze, że to mną interesowało się FBI, że to ja ściągnęłam do naszego domu agenta Sandersa, co doprowadziło do takiej tragedii? Kiedy to zrozumieją, ucieszą się, że odeszłam. Chyba.
Puszczam woreczek i wycieram o spódnicę spocone ręce. Boję się – każdy by się bał – ale nie mogę sobie pozwolić na myślenie o tym, jak moja decyzja wpłynie na mamę i ciocię. Kocham je, lecz w tej chwili jestem na nie wściekła i boję się, co o mnie pomyślą – i nagle pojmuję, że zawsze będę nazywać May ciocią, a Pearl mamą. W przeciwnym razie jeszcze bardziej się pogubię. Gdyby Hazel mi towarzyszyła, powiedziałaby: „Och, Joy, ale jesteś pokręcona”. Na szczęście jej tu nie ma.
Jakiś miliard godzin później samolot ląduje w Hongkongu. Pracownicy lotniska dostawiają do samolotu schody. Wysiadam wraz z innymi pasażerami. Fale żaru biją od nawierzchni, w powietrzu unosi się dusząca wilgoć, gorsza nawet niż ta w czerwcu w Chicago. Idę za innymi brzydkim korytarzem do hali, gdzie stoi mnóstwo kolejek do kontroli paszportów. Kiedy docieram do urzędnika, ten pyta mnie z suchym angielskim akcentem:
– Cel podróży?
– Szanghaj w Chińskiej Republice Ludowej – odpowiadam.
– Proszę stanąć z boku!
Sięga po telefon i za parę minut przychodzą po mnie dwaj strażnicy. Zabierają mnie do punktu odbioru bagażu, gdzie chwytam swoją walizkę, a potem prowadzą mrocznymi korytarzami. Nie widzę innych pasażerów, są tylko ludzie w mundurach, którzy przyglądają mi się podejrzliwie.
– Dokąd idziemy?
W odpowiedzi strażnik szarpie mnie za ramię. W końcu docieramy do podwójnych drzwi. Przechodzimy przez nie i znowu uderza mnie ten okropny upał. Trafiam na tył furgonetki bez okien. Zostaję pouczona, że mam siedzieć cicho. Strażnicy wsiadają i samochód rusza. Nic nie widzę. Nie rozumiem, co się dzieje, i zaczynam się bać – właściwie wpadam w panikę. Pozostaje mi tylko mocno się trzymać, gdy furgonetka wchodzi w ostre zakręty i podskakuje na wybojach. Jazda trwa pół godziny. Strażnicy wysiadają i stają przy furgonetce. Rozmawiają przez parę minut, a ja siedzę zamknięta, przerażona i spocona. Kiedy drzwi się otwierają, widzę, że dotarliśmy na wybrzeże, gdzie wielki statek przyjmuje ładunek. Na statku powiewa flaga Chińskiej Republiki Ludowej – pięć złotych gwiazd na czerwonym tle. Ten niemiły strażnik szarpie mnie, żebym wysiadła, i ciągnie mnie na trap.
– Nie będziesz tu szerzyć komunistycznej propagandy – prawie krzyczy. – Wchodź na pokład i zostań tam aż do Chin.
Strażnicy czekają na końcu trapu, żebym przypadkiem nie zawróciła. Wszystko to mnie zaskakuje – w nieprzyjemny, niepokojący sposób. Po drugiej stronie trapu widzę żeglarza. Nie, to niewłaściwe słowo. Raczej marynarza. Mówi do mnie szybko po mandaryńsku, w oficjalnym języku Chin, którego czystą postacią władam bardzo nieporadnie. Przez całe życie słyszałam, jak mama i ciocia rozmawiają w szanghajskim dialekcie wu. Nim mogę się posługiwać, choć nie tak płynnie jak kantońskim, który stanowi oficjalny język Chinatown. Z rodziną zawsze rozmawiam trochę po kantońsku, trochę po szanghajsku i trochę po angielsku. O angielskim mogę chyba już zapomnieć.
– Może pan powtórzyć, troszkę wolniej? – proszę.
– Wracasz do ojczyzny?
Kiwam głową, prawie pewna, że go zrozumiałam.
– Dobrze, witaj! Pokażę ci twoją kabinę i zaprowadzę do kapitana. Kupisz u niego bilet.
Spoglądam na dwóch strażników, którzy nadal obserwują mnie z brzegu, i jak idiotka macham im ręką. Idę za marynarzem. Kiedy byłam młodsza, pracowałam z ciocią jako statystka w wielu filmach. Kiedyś grałam w filmie o chińskich sierotach, które podczas wojny uciekły z Chin na statku, ale tu wygląda zupełnie inaczej. Wszystko zardzewiałe. Schodki wąskie i strome. Korytarze toną w półmroku. Nadal stoimy w porcie, ale pod stopami czuję lekkie kołysanie fal, co oznacza, że statek nie należy chyba do najbardziej odpornych. Powiedziano mi, że dostanę własną kabinę, ale na jej widok dociera do mnie, że tak klaustrofobicznie ciasnej klitki po prostu nie można z nikim dzielić. Na dworze panuje upał, tu jest jeszcze gorzej.
Później poznaję kapitana. Ma zażółcone tytoniem zęby i mundur poplamiony jedzeniem i olejem. Zagląda mi do portfela, kiedy płacę za bilet. Wszystko to mnie trochę przeraża.
Wracając do kabiny, powtarzam sobie, że tego przecież chcę. Uciec. Przeżyć przygodę. Znaleźć ojca. Przeżyć radosne spotkanie. Choć dopiero się dowiedziałam, że jestem córką Z.G. Li, już o nim słyszałam. Malował portrety mojej mamy i cioci, kiedy były modelkami w Szanghaju. Nigdy nie widziałam tych wizerunków, ale oglądałam ilustracje, jakie zrobił dla „Przebudowy Chin”, propagandowego pisma, które mój dziadek kupował spod lady w trafice. To dziwne zobaczyć twarze matki i ciotki na okładce magazynu z komunistycznych Chin. Z.G. Li malował je z pamięci, i to wiele razy. Wtedy zmienił już nazwisko na Li Zhi-ge, pewnie żeby dotrzymać kroku zmianom politycznym w Chinach, jak twierdzi mama. Ciocia lubiła przypinać nad łóżkiem okładki pism z jego ilustracjami, więc czuję się, jakbym już coś o nim wiedziała – w każdym razie jako o artyście. Jestem pewna, że Z.G. – czy jak się tam chce nazywać – ucieszy się na mój widok. Ta myśl na chwilę łagodzi moją troskę o wytrzymałość statku i dziwne zachowanie kapitana.
Odbijamy od brzegu, a ja idę na kolację. Okazuje się, że ten statek służy specjalnie do przewożenia powracających do kraju Chińczyków. Codziennie z Hongkongu odpływa jeden taki. Dwudziestu pasażerów – wyłącznie mężczyźni – z Singapuru, Australii, Francji i USA zostało, tak jak ja, przetransportowanych tu bezpośrednio z innych samolotów i statków. (Co sobie wyobrażają ci ludzie z Hongkongu? Że co się wydarzy, jeśli któreś z nas zostanie na ich ziemi przez noc albo nawet przez tydzień?). W połowie posiłku robi mi się niedobrze. Przed deserem wychodzę, bo chce mi się wymiotować. Ledwie udaje mi się dotrzeć do kajuty. Zapachy oleju i latryny, upał oraz emocjonalne i fizyczne zmęczenie ostatnich dni uderzają we mnie z całą mocą. Przez następne trzy dni walczę o to, by utrzymać w żołądku rosół i herbatę. Śpię, siedzę na pokładzie w nadziei, że złapię jakiś chłodny powiew, i rozmawiam z pasażerami, którzy dają mi mnóstwo nieskutecznych rad na chorobę morską.
Czwartej nocy kołysanie wreszcie ustaje. Pewnie wpływamy na rzekę Jangcy. Powiedziano mi, że minie parę godzin, zanim dotrzemy do rzeki Whangpoo, która doprowadzi nas do Szanghaju. Wstaję tuż przed świtem i wkładam ulubioną sukienkę – z błękitnego tiulu w kropeczki, na białej podszewce. Idę do kapitana i daję mu kopertę, prosząc go o jej wysłanie z Hongkongu. Pytam, czy może zmienić część moich pieniędzy na chińską walutę. Daję mu pięć dwudziestodolarówek, a on wręcza mi równowartość sześćdziesięciu dolarów w juanach, zatrzymując dla siebie czterdzieści dolarów. Zdumienie odbiera mi mowę, ale to wydarzenie uświadamia mi, że nie wiem, czego się spodziewać po przybiciu do brzegu. Czy potraktują mnie tak jak w Hongkongu? Czy ludzie, których spotkam, będą przypominać kapitana i zabiorą mi pieniądze? A może wydarzy się coś zupełnie innego?
Mama zawsze mówiła, że w Chinach panuje korupcja. Myślałam, że po komunistycznym przewrocie znikła, ale najwyraźniej nie do końca. Co by zrobiła mama na moim miejscu? Ukryłaby pieniądze, tak jak w domu. Wracam do kabiny, dzielę banknoty, które jej ukradłam, na dwie kupki, większą owijam w chusteczkę i przypinam do bielizny. Resztę – dwieście pięćdziesiąt dolarów – wkładam do portfela z chińskimi pieniędzmi. Potem biorę walizkę, opuszczam kabinę i schodzę na ląd.
*
Jest ósma rano, a powietrze już przypomina gęstą, ciężką, gorącą kartoflankę. Wraz z innymi pasażerami zaganiają mnie do dusznego pokoju pełnego dymu papierosowego i mocnego zapachu jedzenia, które zbyt długo leżało na tym upale. Ściany mają przykry groszkowy kolor. Taka wilgoć, że na szybach zbiera się para. W Ameryce panowałby porządek, ludzie staliby w kolejce. Tutaj pasażerowie prą tłumnie naprzód do jednego jedynego stanowiska. Ja trzymam się z brzegu, bo boję się powtórki doświadczenia z kontroli paszportów w Hongkongu. Kolejka przesuwa się bardzo wolno, z licznymi przestojami, których powodów nie dostrzegam ani nie potrafię odgadnąć. Do okienka docieram po trzech godzinach.
Urzędnik w niedopasowanym brudnozielonym mundurze pyta:
– Przyczyna przyjazdu?
Mówi szanghajskim dialektem, co sprawia mi ulgę, ale chyba nie powinnam wyznawać mu prawdy – że przyjechałam, by odnaleźć ojca, choć nie wiem, gdzie ani jak go szukać.
– Przyjechałam, by pomóc budować Chińską Republikę Ludową – odpowiadam.
Urzędnik prosi mnie o dokumenty. Na widok mojego amerykańskiego paszportu robi wielkie oczy. Spogląda na mnie, a potem na zdjęcie.
– Dobrze, że przyjechałaś w tym roku, a nie w zeszłym. Przewodniczący Mao mówi, że chińska emigracja nie musi się już ubiegać o pozwolenie wjazdu na teren kraju. Teraz potrzebuję tylko twojego dowodu tożsamości, a ten już dostałem. Chcesz przyjąć status bezpaństwowca?
– Słucham?
– Obywatele USA nie mogą podróżować po Chinach legalnie. Zatem czy jesteś bezpaństwowcem?
Mam dziewiętnaście lat. Nie chcę wyjść na ignorantkę. Nie chcę się przyznać, że nie wiem, co znaczy „bezpaństwowiec”.
– Przybyłam do Chin w odpowiedzi na wezwanie skierowane do chińskich patriotów ze Stanów Zjednoczonych, by służyli narodowi – recytuję to, czego nauczyłam się w klubie w Chicago. – Chcę coś zrobić dla ludzkości i pomóc w przebudowie kraju!
– No więc dobrze – mówi urzędnik.
Wrzuca mój paszport do szuflady i zamyka ją na klucz. To mnie niepokoi.
– Kiedy odzyskam paszport?
– Nigdy.
Nie przyszło mi do głowy, że mogłabym zrezygnować z prawa powrotu do Stanów. Mam wrażenie, że za moimi plecami zatrzaskują się ciężkie drzwi. Co zrobię, jeśli będę chciała wyjść? Potem przed oczami stają mi twarze matki i ciotki i wszystkie burzliwe i smutne emocje ostatnich dni znowu zaczynają we mnie wrzeć. Nigdy nie wrócę. Nigdy.
– Bagaż osobisty chińskich emigrantów musi zostać przeszukany – oznajmia inspektor, wskazując tablicę z napisem: „Procedura postępowania w sprawie bagażu osobistego chińskich emigrantów”. – Szukamy kontrabandy i ukrytej obcej waluty.
Otwieram walizkę, a on zaczyna w niej grzebać. Konfiskuje moje staniki, co by mnie rozbawiło, gdybym nie była tak oszołomiona i przestraszona. Paszport i staniki?
Urzędnik patrzy na mnie surowo.
– Gdyby była tu strażniczka, zabrałaby ten, który masz na sobie. W nowych Chinach nie ma miejsca na reakcyjne stroje. Proszę, wyrzuć ten obraźliwy ubiór jak najszybciej. – Zamyka walizkę i odsuwa ją na bok. – Ile pieniędzy przywiozłaś? Zostaniesz przydzielona do jednostki pracy, ale na razie nie możemy cię wpuścić, jeśli nie zdołasz się utrzymać.
Podaję mu portfel. Zabiera mi połowę dolarów. Dobrze, że większość pieniędzy przypięłam do bielizny, ale nie spodziewałam się takiej korupcji i czuję się bardzo rozczarowana. Potem urzędnik mierzy mnie spojrzeniem, przyglądając się mojej sukience w kropki. Teraz uświadamiam sobie, że nie powinnam była jej wkładać. Mężczyzna każe mi się nie ruszać z miejsca i wychodzi, a ja martwię się, że powtórzy się incydent z Hongkongu. Ale gdzie mnie teraz wyślą? Może Joe i wujek mieli rację. Może spotka mnie coś naprawdę złego. Po plecach zaczyna mi spływać pot.
Urzędnik wraca z paroma mężczyznami w takich samych zgniłozielonych mundurach. Uśmiechają się entuzjastycznie. Mówią do mnie tong chih. To tyle co „towarzyszka”, ale z sugestią, że to osoba tego samego ducha, celów i ambicji. To słowo trochę dodaje mi otuchy. Widzisz, mówię sobie, nie ma się o co martwić. Obstępują mnie, żeby zrobić sobie ze mną zdjęcie, co wyjaśnia wcześniejsze przestoje. Potem pokazują mi ścianę pełną fotografii – podobno to ludzie, którzy wkroczyli na teren Chin przez to biuro. Widzę głównie mężczyzn, parę kobiet i kilka rodzin. Nie wszyscy są Chińczykami. Niektórzy mają białą skórę. Nie wiem, skąd pochodzą, choć sądząc po ubraniu – nie z Ameryki. Może z Polski, NRD lub innego kraju bloku wschodniego. Wkrótce na ścianie zawiśnie też moja podobizna.
Urzędnicy pytają, gdzie zamieszkam. To mnie zaskakuje. Mężczyźni widzą moją niepewność i wymieniają zmartwione – podejrzliwe – spojrzenia.
– Nie możemy cię wpuścić, dopóki nie powiesz, gdzie się zatrzymasz – mówi ten najważniejszy.
Spuszczam głowę i spoglądam na nich spod rzęs, sugerując, że jestem niewinna i bezbronna. Nauczyłam się tej miny dawno temu od cioci, na planie filmowym.
– Szukam ojca – wyznaję w nadziei, że obudzę w nich litość. – Matka wyjechała z Chin, kiedy była ze mną w ciąży. Teraz wróciłam do domu, gdzie moje miejsce. – Aż do tej chwili nie skłamałam, ale potrzebuję ich pomocy. – Chcę zamieszkać z ojcem i pomóc mu budować kraj, ale matka nie powiedziała mi, gdzie go znaleźć. Zbyt przesiąkła amerykańskimi zwyczajami. – Krzywię się, jakby było to coś najbardziej obrzydliwego na świecie.
– Czym się zajmuje? – pyta ten najważniejszy.
– Jest malarzem.
– Ach, dobrze. Pracownik kulturalny. – Szybko dyskutują nad możliwościami. Potem najważniejszy urzędnik mówi: – Idź do Ogólnochińskiego Związku Działaczy Kulturalnych. W tej chwili nazywają się po prostu Związkiem Artystów, filia szanghajska. Sprawują nadzór nad wszystkimi pracownikami kultury. Będą wiedzieli, gdzie go znaleźć.
Rysuje mi mapkę, zapisuje wskazówki, jak trafić na miejsce, i informuje, że Związek Artystów znajduje się niedaleko. Potem życzą mi szczęścia i wreszcie wychodzę na zewnątrz, w tłum idących Bundem ludzi, którzy wyglądają dokładnie tak jak ja. Chinatown w Los Angeles to mała enklawa, a na uniwersytecie w Chicago nie studiuje zbyt wielu Chińczyków. Tu jest ich więcej, niż widziałam przez całe życie. Ogarnia mnie fala zachwytu.
Stoję na promenadzie dla pieszych, która wygląda niemal jak park nad brzegiem rzeki. Przede mną rozciąga się ulica pełna rowerzystów. Dopiero południe, więc może wszyscy wyszli na przerwę obiadową, ale nie mam pewności. Po drugiej stronie ulicy ciągną się wzdłuż Bundu ogromne wieżowce – masywniejsze, okazalsze i potężniejsze niż te, do których przywykłam w Los Angeles – opasując zakole Whangpoo. Stając plecami do rzeki, widzę statki chińskiej marynarki wojennej oraz handlowe, najróżniejszych kształtów i rozmiarów. Na wodzie kołyszą się niczym wodne owady dziesiątki setek sampanów. Chińskie dżonki suną z podniesionymi żaglami. Tłum nagich do pasa mężczyzn – wydaje się, że tysiące – taszczy na pokład lub znosi na ląd bele bawełny, kosze produktów i wielkie skrzynie. Wszyscy i wszystko znajduje się w ciągłym ruchu.
Zerkam na mapę, żeby się zorientować, gdzie jestem, biorę walizkę i przeciskam się przez tłum w stronę ulicy. Czekam, kiedy rowery przystaną, żebym mogła przejść. Nie przystają. Nie ma ulicznych świateł. Nieprzerwany strumień przechodniów popycha mnie i potrąca. Patrzę, jak inni śmiało lawirują wśród rowerów. Kiedy ktoś znowu wypuszcza się między nie, idę tuż za nim w nadziei, że utoruje mi drogę.
Idąc ulicą Nankińską, mimo woli porównuję Szanghaj do Chinatown, gdzie większość mieszkańców pochodzi z Kantonu w prowincji Kwangtung na południu Chin. Moja rodzina też pochodzi z Kwangtung, ale mama i ciocia dorastały w Szanghaju. Zawsze powtarzały, że tu jedzenie było słodsze, a ubrania modniejsze. Miasto było bardziej kolorowe – z klubami i dansingami, z wieczornymi przechadzkami po Bundzie i jeszcze jednym: śmiechem. W dzieciństwie rzadko słyszałam śmiech mamy, ale mówiła mi, jak chichotała w sypialni z ciocią May, gdy opowiadały sobie żarty o przystojnych młodzieńcach, i jak śmiała się z czystej radości, że znalazła się w najlepszym z możliwych miejsc – Paryżu Azji – i w najlepszej z możliwych chwil – przed inwazją Japończyków, zanim babcia, mama i ciocia musiały uciekać, żeby ratować życie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej