Читать книгу W pogoni za Harrym Winstonem - Лорен Вайсбергер - Страница 7

„Majtki” to ohydne słowo

Оглавление

Kiedy o dziewiątej w poniedziałkowy wieczór niespodziewanie odezwał się dzwonek u drzwi, Leigh nie pomyślała: Rany, ciekawe, kto to może być. Pomyślała: Cholera. Idź sobie. Czy naprawdę istnieją ludzie lubiący niezapowiedzianych gości, którzy wpadali „powiedzieć cześć” albo „sprawdzić, co słychać”? Pewnie jacyś pustelnicy. Albo przyjaźni ludkowie ze Środkowego Zachodu sportretowani w Big Love, których w rzeczywistości nigdy nie spotkała – tak, im to pewnie nie robiło różnicy. Zgroza! Prawdziwy afront. Poniedziałkowe wieczory były święte i niedostępne dla reszty świata, Czas Bez Kontaktów Międzyludzkich, kiedy Leigh mogła wylegiwać się w dresie i jeden po drugim oglądać nagrane na TiVo kolejne cudowne odcinki Projektu Wybieg. Był to jedyny moment w tygodniu spędzany przez nią w samotności i po przeprowadzeniu intensywnego szkolenia przyjaciele, rodzina oraz jej chłopak, Russell, w końcu się do tego dostosowali.

Dziewczyny przestały pytać o plany na poniedziałkowy wieczór pod koniec lat dziewięćdziesiątych, Russell, który na początku związku wyraźnie się boczył, teraz powstrzymywał się od głośnych żalów (a w sezonie rozgrywek futbolowych wręcz cieszył się z wolnych poniedziałków), matka zmuszała się, żeby przetrwać ten jeden wieczór w tygodniu bez podnoszenia słuchawki, by porozmawiać z córką, po latach przyjąwszy do wiadomości, że Leigh nie odezwie się aż do wtorkowego ranka bez względu na to, ile razy wciśnie się „redial”. Nawet wydawca, dla którego pracowała, nie śmiał zlecać jej na poniedziałkowe wieczory żadnej lektury… ani, broń Boże, przeszkadzać telefonami. I właśnie dlatego dźwięk dzwonka był tak trudny do pojęcia – niezrozumiały i wywołujący panikę.

Zakładając, że to dozorca w sprawie wymiany filtra w klimatyzacji, dostawca z Hot Enchiladas z nowym menu albo ktoś, kto pomylił jej drzwi z drzwiami sąsiadów, wcisnęła na pilocie „wycisz” i nawet nie drgnęła. Przechyliła głowę na bok jak labrador, starając się uzyskać potwierdzenie, że intruz sobie poszedł, ale usłyszała tylko stłumione nieprzerwane dudnienie dobiegające z góry. Cierpiała na coś, co jej psychiatra nazywał „uwrażliwieniem na hałas”, a całą resztę „pieprzoną neurozą”.

Leigh oczywiście dokładnie obejrzała sobie sąsiadów z góry, a dopiero potem wtopiła oszczędności całego życia: mieszkanie mogło sobie być najlepszym, jakie widziała podczas półtorarocznych poszukiwań, ale nie chciała ryzykować.

Zapytała Adrianę o plotki na temat kobiety z mieszkania piętro wyżej, lokalu 17D, ale przyjaciółka tylko ściągnęła pełne usta i wzruszyła ramionami. Mimo że Adriana mieszkała w zajmującym całe piętro budynku apartamencie od dnia, gdy jej rodzice przeprowadzili się do Nowego Jorku z Sao Paulo, od razu przyjęła nowojorską zasadę „obiecuję, że nie obdarzę cię uwagą, jeżeli wyświadczysz mi tę samą grzeczność” i nie mogła podać Leigh żadnych informacji o sąsiadce. I tak pewnej wietrznej grudniowej soboty, tuż przed Gwiazdką, Leigh w stylu godnym Bonda wsunęła odźwiernemu w garść dwadzieścia dolarów i zaczekała w holu, udając, że czyta maszynopis. Przez trzy godziny spędzonych studiowała tę samą anegdotę, aż wreszcie odźwierny głośno kaszlnął i znacząco spojrzał znad okularów. Podnosząc wzrok, Leigh od razu poczuła ulgę. Przed nią, wyjmując z pocztowej skrzynki katalog „QVC”, stała tęga kobieta w podomce w groszki. Co najmniej osiemdziesiątka, pomyślała Leigh i odetchnęła z ulgą. Żadnych szpilek stukających o parkiety, nocnych imprez, parady hałasujących gości.

Zaraz następnego dnia wypisała czek na kwotę zaliczki i dwa miesiące później radośnie wprowadziła się do wymarzonego apartamentu w idealnym stanie z jedną sypialnią. Składała się na niego odnowiona kuchnia, wielka wanna i bardzo przyzwoity widok na Empire State Building od północy. Może i było to jedno z najmniejszych mieszkań w budynku – no dobrze, najmniejsze – ale i tak wymarzone, piękne, spełnione marzenie w budynku, który Leigh początkowo uznała za zbyt drogi, a każdy nieprzyzwoicie drogi metr kwadratowy powierzchni opłaciła z własnej ciężkiej pracy i oszczędności.

Skąd mogła wiedzieć, że ta pozornie nieszkodliwa sąsiadka z góry okaże się zapaloną zwolenniczką potężnych drewnianych trepów ortopedycznych? W każdym razie Leigh regularnie robiła sobie wyrzuty za to, że uznała wysokie obcasy za jedyne źródło potencjalnego hałasu. Typowy błąd amatora. Zanim wypatrzyła sąsiadkę w problematycznym obuwiu, wypracowała zawiłe wyjaśnienie dla nieustannego hałasu z góry. Uznała, że kobieta musi być Holenderką (wszyscy wiedzą, że Holendrzy noszą trepy) i przywódczynią wielkiego, dumnego, holenderskiego klanu, przyjmującą nieustanne wizyty licznych dzieci, wnuków, siostrzenic, bratanków, rodzeństwa, kuzynów i rozmaitych interesantów. a wszyscy w holenderskich trepach. Gdy przyuważyła sąsiadkę w stabilizatorze na nodze, udała zainteresowanie jej stopami i ich chorobami o okropnie brzmiących nazwach, wśród których znalazło się (i nie tylko) zapalenie powięzi podeszwy, wrastające paznokcie, nerwiaki i odciski, po czym, cmokając jak najbardziej współczująco, pognała na górę po swój egzemplarz przepisów dotyczących wspólnoty. Oczywiście stwierdzały, że właściciele są zobowiązani przykryć dywanem osiemdziesiąt procent drewnianych podłóg – co pozostawało wymogiem czysto teoretycznym, z czego zdała sobie sprawę, odkrywając na kolejnej stronie, że sąsiadka z góry jest przewodniczącą rady wspólnoty.

Leigh przecierpiała niemal cztery miesiące nieustannego stukania trepami, co mogłoby być zabawne, gdyby przytrafiło się komuś innemu. Stan jej nerwów był bezpośrednio zależny od poziomu głośności i częstotliwości stałego łup-łup-łup, które zmieniało się w bum-łup-bum-łup-łup, gdy serce Leigh zaczynało dostosowywać się do tego rytmu. Próbowała oddychać powoli, ale jej wydechy stawały się krótkie i chrapliwe, przerywane wdechami „na rybkę”. Gdy w lustrzanych drzwiach szafy w przedpokoju oglądała swoją bladą cerę (w dobrych dniach myślała o niej jako o „eterycznej”, we wszystkie pozostałe akceptowała określenie „niezdrowa”), na czole miała cienką warstwę potu.

Zdarzało się to coraz częściej, całe to pocenie z dyszeniem – i nie tylko wtedy, gdy słyszała walenie drewnem o drewno. Czasami Leigh budziła się ze snu tak głębokiego, że aż bolesnego, by odkryć, że serce jej wali, a pościel jest wilgotna. W poprzednim tygodniu podczas całkowicie relaksującej sawasany – choć instruktor czuł się zmuszony puścić przez głośniki śpiewaną a cappella wersję Amazing Grace – przy każdym rytmicznym oddechu pierś Leigh przeszywał ostry ból. A tego samego ranka, gdy przyglądała się ludzkiej fali wciskającej się do pociągu N – zmuszała się do jazdy metrem, ale serdecznie tego nienawidziła – zacisnęło jej się gardło, a puls z niewyjaśnionych powodów przyspieszył. Wyglądało na to, że są tylko dwa sensowe wyjaśnienia i chociaż trochę hipochondryczka, nawet Leigh nie uważała się za prawdopodobną kandydatkę do zawału. To był klasyczny atak paniki.

W daremnym wysiłku uspokojenia się Leigh przycisnęła palce do skroni i poruszała głową na boki, co ni cholery w niczym nie pomogło. Miała wrażenie, że jej płuca wypełniają się w zaledwie dziesięciu procentach i gdy właśnie zastanawiała się, kto znajdzie jej zwłoki – i kiedy – usłyszała stłumiony szloch i kolejny dzwonek.

Podeszła na palcach do drzwi i spojrzała przez wizjer, ale zobaczyła tylko pusty korytarz. Ludzie w Nowym Jorku są napadani i gwałceni dokładnie w taki sposób – namówieni przez jakiegoś mistrza zbrodni do otwarcia drzwi.

Ja się na to nie nabiorę, pomyślała, ukradkiem wykręcając numer portiera. I co z tego, że zabezpieczenia budynku mogły konkurować z zabezpieczeniami w siedzibie ONZ, że podczas ośmiu lat spędzonych w mieście nie poznała osobiście nikogo, kto padłby ofiarą chociaż kieszonkowca, że szanse na to, by psychopatyczny morderca spośród ponad dwustu innych mieszkań wybrał właśnie jej apartament… Tak się to wszystko zaczęło.

Portier odebrał po czterech długich jak wieczność dzwonkach.

– Gerardzie, to Leigh Eisner z szesnaście D. Ktoś jest pod moimi drzwiami. Chyba próbują się włamać. Możesz przyjechać na górę? Czy mam dzwonić pod dziewięćset jedenaście? – Słowa wylewały się z niej bezładnie, gdy krążyła po niedużym korytarzyku i wprost z foliowego opakowania wrzucała do ust kwadraciki nicorette.

– Oczywiście natychmiast kogoś przyślę, panno Eisner, ale może bierze pani pannę Solomon za kogoś innego? Zjawiła się kilka minut temu i poszła prosto do pani mieszkania… Co jest dozwolone w przypadku osób z listy ze stałą zgodą na wejście.

– Emmy tu jest? – zdziwiła się Leigh. Zupełnie zapomniała o swojej nieuchronnej śmierci z powodu choroby lub zabójstwa i szeroko otworzyła drzwi, by znaleźć Emmy z kolanami ciasno przyciśniętymi do piersi, kiwającą się na podłodze w przód i w tył z policzkami mokrymi od łez.

– Czy mogę jeszcze w czymś pomoc? Czy mam mimo wszystko…

– Dziękuję za pomoc, Gerardzie. Już wszystko w porządku – zapewniła Leigh, gwałtownie zamykając komórkę i wpychając ją do kieszeni na brzuchu bluzy dresowej. Bez namysłu padła na kolana i wzięła Emmy w ramiona.

– Kochanie, co się dzieje? – wyszeptała, odgarniając mokre od łez włosy z twarzy Emmy. – Co się stało?

Te oznaki troski wywołały nowy strumień łez. Emmy szlochała tak rozpaczliwie, że jej drobnym ciałem wstrząsały drgawki. Leigh zastanawiała się, co mogło wywołać taką rozpacz, i doszła do wniosku, że tylko trzy rzeczy: śmierć w rodzinie, zbliżająca się śmierć w rodzinie albo facet.

– Czy chodzi o twoich rodziców, kochanie? Coś się im stało? Coś z Izzie?

Emmy pokręciła głową.

– Odezwij się, Emmy. Czy z Duncanem wszystko w porządku?

Sprowokowało to jęk tak żałosny, że Leigh poczuła ból. Bingo.

– Koniec. – Emmy płakała, a głos wiązł jej w gardle.

– To koniec na dobre.

Emmy wygłaszała to oświadczenie nie mniej niż osiem razy w ciągu pięciu lat spędzonych z Duncanem, ale dziś zabrzmiało jakoś inaczej.

– Kochanie, to na pewno tylko…

– Poznał kogoś.

– Co? – Leigh opuściła ręce i przysiadła na piętach.

– Przepraszam, ujmę to inaczej: kupiłam mu kogoś.

– O czym ty gadasz?

– Pamiętasz, jak na trzydzieste pierwsze urodziny opłaciłam mu członkostwo w Clay, bo rozpaczliwie chciał wrócić do formy? I potem nigdy z tego nie skorzystał, ani razu przez cholerne dwa lata, bo, jak to ujął, stanie na bieżni nie jest „efektywnym wykorzystaniem czasu”. Aja, zamiast wszystko odwołać i zapomnieć o tej cholernej sprawie, ja, wyjątkowy geniusz, postanowiłam wykupić mu serię zajęć z osobistym trenerem, żeby nie musiał tracić ani jednej cennej sekundy na ćwiczenia takie jak dla wszystkich.

– Chyba rozumiem, w którą stronę to zmierza.

– Co? Myślisz, że się z nią pierdolił? – Emmy roześmiała się bez śladu rozbawienia. Ludzie bywali zaskoczeni, słysząc Emmy z zapałem używającą brzydkich wyrazów – miała tylko metr siedemdziesiąt dwa wzrostu i wyglądała na nastolatkę – ale Leigh już prawie tego nie zauważała.

– Jak dla mnie to już wystarczająco kiepsko brzmi, kochanie. – Okazała jak najszczersze zrozumienie i wsparcie, ale Emmy nie wyglądała na pocieszoną.

– Pewnie się zastanawiasz, co może być gorszego, tak? Dobra, pozwól, że ci powiem. On jej nie pierdolił… z tym może bym sobie poradziła. Nieee, nie mój Duncan. On się w niej „zakochał”. – Emmy wyrysowała w powietrzu cudzysłów, używając wskazujących i środkowych palców obu rąk i wznosząc w górę przekrwione oczy. – On „czeka na nią” – otworzyć cudzysłów, zamknąć cudzysłów – aż będzie „gotowa”. Bo jest DZIEWICĄ, do kurwy nędzy!

Zniosłam pięć lat jego zdrad, kłamstw i dziwacznego seksu, żeby mógł się ZAKOCHAĆ W TRENERCE DZIEWICY, KTÓRĄ SAMA MU WYNAJĘŁAM? Zakochać! Co ja teraz zrobię, Leigh?

Leigh, czując ulgę, że wreszcie może się czymś zająć, wzięła Emmy pod rękę i pomogła jej wstać.

– Wejdź, kochanie. Chodźmy do środka. Zrobię herbaty i opowiesz mi, co się stało.

Emmy pociągnęła nosem.

– O Boże, zapomniałam… jest poniedziałek. Nie chcę ci przeszkadzać. Dam sobie radę…

– Nie bądź śmieszna. Nic takiego nie robiłam – skłamała Leigh. – Wchodź zaraz.

Zaprowadziła Emmy do sofy i poklepała tapicerowany podłokietnik, by wskazać, gdzie ma oprzeć głowę, po czym zniknęła za ścianą oddzielającą salon od kuchni. Z blatami z nakrapianego granitu i wyposażeniem z nierdzewnej stali kuchnia była ulubionym pomieszczeniem Leigh w całym mieszkaniu. Wszystkie garnki i patelnie wisiały na haczykach pod szafkami, uszeregowane według wielkości, a przybory i przyprawy z obsesyjną schludnością umieściła w pasujących pojemnikach ze stali i szkła. Okruchy, plamy, opakowania, brudne naczynia nie miały tu racji bytu. Lodówka wyglądała, jakby ktoś ją przed chwilą odkurzył, na blatach nie było ani śladu smug. Gdyby pomieszczenie mogło stanowić personifikację neurotycznej osobowości właściciela, kuchnia i Leigh byłyby jednojajowymi bliźniaczkami.

Napełniła czajnik (kupiony zaledwie w ubiegłym tygodniu na wyprzedaży sprzętów gospodarstwa domowego u Bloomingdale’a, bo kto powiedział, że człowiek ma prawo do nowych rzeczy tylko z okazji ślubu?), postawiła na tacy talerzyki z serem i krakersami, po czym zajrzała przez okno do salonu, by upewnić się, że Emmy wygodnie leży. Widząc ją płasko na plecach, ramieniem zakrywającą oczy, ukradkiem wzięła komórkę i znalazła w książce telefonicznej nazwisko Adriany. Napisała: „SOS. E. i D. zerwali. Zejdź tu TERAZ”.

– Masz advil?! – zawołała Emmy z salonu. A potem, znacznie ciszej, dodała: – Duncan zawsze nosił przy sobie advil.

Leigh otworzyła usta, żeby powiedzieć, że Duncan zawsze nosił przy sobie mnóstwo rzeczy – wizytówkę ulubionej agencji towarzyskiej, własne zdjęcie z czasów dzieciństwa. Czasem nosił też coś w sobie, na przykład brodawki na genitaliach, które, jak przysięgał, wcale nie były weneryczne. Opanowała się jednak. Po pierwsze nie chciała przysparzać Emmy więcej cierpień, po drugie unikała hipokryzji: wbrew powszechnemu przekonaniu związek Leigh też był daleki od ideału. Odsunęła jednak od siebie myśl o Russellu.

– Jasne, zaraz przyniosę – powiedziała, wyłączając gwiżdżący czajnik. – Herbata gotowa.

Dziewczyny upiły po łyku herbaty, gdy odezwał się dzwonek. Emmy spojrzała na Leigh, która powiedziała tylko:

– Adriana.

– Otwarte! – zawołała gospodyni w stronę drzwi frontowych, ale Adriana zdążyła sama to sprawdzić. Wpadła do salonu i z rękami na biodrach przyjrzała się całej scenie.

– Co się tu dzieje? – zażądała odpowiedzi. Lekki brazylijski akcent, niewiele więcej niż miękkie seksowne seplenienie, gdy była spokojna, sprawiał, że niemal nie można jej było zrozumieć, gdy czuła się, według własnych słów, „roznamiętniona” przez coś lub kogoś. Czyli właściwie zawsze. – Gdzie napoje?

Leigh wskazała kuchnię.

– Woda jest jeszcze gorąca. Zajrzyj do szafki nad mikrofalówką. Mam masę różnych smaków.

– Żadnej herbaty! – wrzasnęła Adriana i wskazała Emmy. – Nie widzisz, że dziewczyna się sypie? Potrzebne nam prawdziwe napoje. Przygotuję caipirinhas.

– Nie mam mięty. Ani limonek. Właściwie nawet nie wiem, czy mam właściwy alkohol – stwierdziła Leigh.

– Wszystko przyniosłam. – Adriana uniosła nad głowę dużą papierową torbę i uśmiechnęła się szeroko.

Leigh często uważała obcesowość Adriany za irytującą, czasem nawet trochę przytłaczającą, ale dziś wieczorem była jej wdzięczna za przejęcie kontroli nad sytuacją. Minęło dwanaście lat, odkąd Leigh po raz pierwszy zobaczyła uśmiech Adriany, a wciąż sprawiał, że czuła się oszołomiona i zaniepokojona. Jak ktoś może być tak piękny? – zastanawiała się po raz tysięczny. Jaka to wyższa siła zaaranżowała tak idealne połączenie genów? Kto uznał, że ta jedna pojedyncza dusza zasłużyła na takie ciało? To było zdecydowanie nie fair.

Minęło jeszcze kilka minut, zanim drinki zostały przygotowane i rozdane, a dziewczyny usadowiły się wygodnie. Emmy i Adriana wyciągnięte na kanapie, Leigh po turecku na podłodze.

– No więc mów, co się stało – poprosiła Leigh, łapiąc Emmy za kostkę. – Nie spiesz się i po prostu wszystko nam opowiedz.

Emmy westchnęła i po raz pierwszy, odkąd przyszła, wyglądała na spokojną.

– Nie mam zbyt wiele do opowiadania. Jest absolutnie rozkoszna… Urocza do wyrzygania. I młoda. Bardzo, bardzo młoda.

– Co to znaczy „bardzo, bardzo młoda”? – chciała wiedzieć Leigh.

– Dwadzieścia trzy.

– To nie taka młoda.

– Ma profil na MySpace – dodała Emmy.

Leigh się skrzywiła.

– I jest na Facebooku.

– Dobry Boże – mruknęła Adriana.

– Tak, wiem. Jej ulubiony kolor to lawendowy, a ulubiona książka Dieta South Beach. Po prostu „uwielbia” surowe ciasto, spotkania przy ognisku i sobotnie poranne kreskówki. Och, i po prostu „musi” przespać dziewięć godzin, bo robi się bardzo, bardzo drażliwa.

– Co jeszcze? – zapytała Leigh, chociaż potrafiła przewidzieć odpowiedź.

– A co jeszcze chcesz wiedzieć?

Adriana rozpoczęła rundę pytań:

– Nazwisko?

– Brianna Sheldon.

– College?

– Uniwersytet Metodystów w Dallas, komunikacja, Kappa Kappa Gamma. – Emmy wymówiła trzy ostatnie słowa, idealnie naśladując wymowę rozpuszczonej próżnej dziewuchy.

– Pochodzi z…

– Urodzona w Richmond, wychowana na przedmieściach Charlestonu.

– Muzyka?

– Jakbyś nie wiedziała. Kenny Chesney.

– Sport w liceum?

– Powiedzmy to jednocześnie… – zaproponowała Emmy.

– Cheerleaderka! – Adriana i Leigh krzyknęły razem.

– Jasne. – Emmy westchnęła, ale potem lekko się uśmiechnęła. – Na stronie jakiegoś fotografa znalazłam jej zdjęcia ze ślubu siostry. Wygląda ładnie nawet w szmaragdowej tafcie. Dosłownie mnie od tego mdli.

Dziewczyny się roześmiały, wszystkie obznajomione z najstarszą tradycją, sprzyjającą tworzeniu więzi między kobietami. Kiedy twoje życie spływa w kiblu, bo były chłopak nagle pojawił się na stronie dla nowożeńców weddingchannel.com, nic tak nie pociesza, jak obgadanie jego nowej dziewczyny. Od tego zresztą zaczęła się ich przyjaźń. Leigh i Emmy poznały się na astronomii. Obie wybrały te zajęcia, by zrealizować wymagania programowe w kwestii przedmiotów ścisłych. Żadna nie zdawała sobie sprawy, że astronomia to w rzeczywistości wybuchowa mieszanka chemii, rachunku różniczkowego oraz fizyki, a nie okazja, by poznać wszystkie konstelacje i pooglądać śliczne gwiazdy, jak miały nadzieję. Na ćwiczeniach były najgorsze i miały najniższe oceny, a ich opiekun naukowy dołożył do tego kazania wystarczająco długie, by dotarło do nich, że albo zaczną się uczyć, albo nie dostaną zaliczenia. Skłoniło to dziewczyny do spotykania się trzy razy w tygodniu w pomieszczeniu do nauki w akademiku Emmy, przeszklonej, oświetlonej jarzeniówkami klitce, wciśniętej między kuchnię a łazienkę. Zaczęły właśnie zmagać się z notatkami do zbliżających się egzaminów, gdy usłyszały bębnienie, a potem zdecydowanie kobiece wrzaski. Spojrzały na siebie z uśmiechem, słuchając pełnych złości słów, rzucanych na dole w korytarzu, pewne, że to kolejna kłótnia między wzgardzoną studentką a pijanym facetem, który „dzień po” nie zadzwonił. Krzyki przeniosły się wyżej i po chwili Emmy oraz Leigh zobaczyły, jak dokładnie pod ich drzwiami wspaniałą blondynkę o miodowych włosach i seksownym akcencie zalewa fala słów blondynki rozhisteryzowanej, czerwonej na twarzy i znacznie brzydszej.

– Nie mogę uwierzyć, że na ciebie głosowałam!

– Wrzeszczała ta o czerwonej twarzy. – Wystąpiłam przed całą kapitułą, żeby wypowiedzieć się na twoją korzyść, i tak się odwdzięczasz? Sypiając z moim chłopakiem?

Piękność z akcentem westchnęła, po czym odezwała się ze spokojną rezygnacją:

– Annie, już mówiłam, że mi przykro. Nigdy bym tego nie zrobiła, gdybym wiedziała, że to twój chłopak.

Krzykaczki to nie uspokoiło.

– Jak mogłaś nie wiedzieć? Jesteśmy razem od miesięcy!

– Nie wiedziałam, bo to on mnie wczoraj zaczepił, on ze mną flirtował, kupował mi drinki i zaprosił na imprezę bractwa. Przepraszam, że nie przyszło mi do głowy, że ma dziewczynę. Gdyby przyszło, zapewniam cię, że nie byłabym zainteresowana. – Dziewczyna przepraszającym gestem wyciągnęła rękę na zgodę. – Proszę. Faceci nie są tacy ważni. Zapomnijmy o tym, dobrze?

– Zapomnijmy? – Rozzłoszczona dziewczyna syknęła, a właściwie prawie warknęła przez zaciśnięte zęby: – Jesteś tylko małą kurewką z pierwszego roku, która sypia z seniorami, bo myśli, że ją lubią. Trzymaj się z daleka ode mnie i trzymaj się z daleka od niego. I precz z mojego życia z tym głupim puszczalstwem. Zrozumiano?! – Jej głos nabierał siły, pytanie do Adriany, czy zrozumiała, zostało już wykrzyczane.

Emmy i Leigh przyglądały się, jak Adriana zmierzyła dziewczynę przeciągłym spojrzeniem, najwyraźniej zastanawiając się, co odpowiedzieć, a potem, zmieniając zdanie, powiedziała po prostu:

– Bardzo dobrze zrozumiałam.

Wściekła blondynka okręciła się na pięcie butów firmy Puma i wybiegła. Adriana wreszcie pozwoliła sobie na uśmiech, i to zanim jeszcze zauważyła, że Emmy i Leigh przyglądają jej się z pokoju.

– Widziałyście to? – zapytała, stając w drzwiach.

Emmy kaszlnęła, a Leigh zaczerwieniła się i kiwnęła głową.

– Była naprawdę wkurzona – stwierdziła.

Adriana się roześmiała.

– Jak to uprzejmie zauważyła, jestem tylko głupią studentką pierwszego roku. Skąd mam wiedzieć, kto tu z kim chodzi? Szczególnie, kiedy rzeczony facet spędził pół nocy, opowiadając mi, jak wspaniale jest być singlem po trwającym cztery ostatnie miesiące związku. Miałam zaciągnąć go do wykrywacza kłamstw?

Leigh odchyliła się na krześle i wypiła łyk dietetycznej coli.

– Może powinnaś zacząć nosić ze sobą listę wszystkich studentek powyżej pierwszego roku z numerami telefonów? W ten sposób za każdym razem, kiedy spotkasz faceta, możesz je obdzwonić i sprawdzić, czy jest wolny.

Twarz blondynki rozjaśnił szeroki uśmiech i Leigh została oczarowana: od razu zrozumiała, dlaczego chłopak z poprzedniego wieczoru w obecności Adriany zupełnie zapomniał o swojej dziewczynie.

– Jestem Adriana – przedstawiła się piękność, machając najpierw w stronę Leigh, a potem Emmy. – Najwyraźniej znana też jako królowa suka rocznika dwa tysiące.

– Jestem Leigh. W następnym semestrze chciałam się zapisać do bractwa, ale to było, zanim poznałam twoją znajomą. Dzięki za pożyteczną lekcję.

Emmy zagięła róg w skrypcie i uśmiechnęła się do Adriany.

– Mam na imię Emmy, znana też jako ostatnia dziewica z rocznika dwa tysiące, w razie gdybyś nie słyszała. Miło cię poznać.

*

Dziewczyny rozmawiały tego wieczoru przez trzy godziny, a kiedy skończyły, miały ustalony plan gry na kilka następnych tygodni: Adriana wystąpi z bractwa, do którego się zapisała pod przymusem (nacisk ze strony matki), Leigh wycofa swoje podanie o przyjęcie do bractwa na wiosnę, a Emmy straci dziewictwo, gdy tylko spotka odpowiedniego chłopaka. Podczas dwunastu lat, które minęły od tamtej nocy, dziewczyny ledwie miały czas zaczerpnąć powietrza.

– I tak się też złożyło, że na jej stronie we Friendstair przeczytałam, że… oczywiście korzystając z hasła Duncana… że marzy o dwóch chłopcach i dziewczynce i chce być młodą mamą. Czy to nie rozkoszne? Nie wyglądało na to, żeby Duncan się tym przejął.

Leigh i Adriana wymieniły spojrzenia, a potem zerknęły na Emmy, która w skupieniu usuwała skórkę przy paznokciu w aż nazbyt widocznym wysiłku, by się nie rozpłakać.

Więc o to chodzi. Wiek nowej dziewczyny, to, że była cheerleaderką, a nawet rozkoszniutkie imię mogły być wkurzające, ale do zniesienia. Prawdziwym gwoździem do trumny okazał się fakt, że ona też chciała zostać mamą najwcześniej, jak to możliwe. Odkąd ktokolwiek sięgał pamięcią, Emmy bardzo wyraźnie artykułowała pragnienie posiadania dzieci. Miała na tym punkcie obsesję. Każdemu, kto chciał słuchać, opowiadała, że chce mieć wielką rodzinę i to najszybciej, jak się da. Czwórkę, piątkę, szóstkę dzieci – chłopców, dziewczynki, kilkoro każdej płci, dla Emmy nie miało to znaczenia pod warunkiem, że wydarzy się… wkrótce. I chociaż Duncan lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, jak bardzo Emmy pragnie zostać mamą, udało mu się wykręcić od jakiejkolwiek poważnej dyskusji na ten temat. Przez pierwsze dwa lata związku Emmy zachowywała to marzenie dla siebie. Mieli po dwadzieścia pięć lat i nawet ona wiedziała, że ma masę czasu. Jednak w miarę, jak mijały ich wspólne lata, i to z kosmiczną prędkością, Emmy zaczęła nalegać, a Duncan zaczął być ostrożny. Mówił rzeczy typu „statystycznie rzecz biorąc, są szanse, że pewnego dnia będę miał dzieci”, a Emmy ignorowała jego brak entuzjazmu i wybór zaimka osobowego, skupiając się na fakcie, że Duncan wypowiedział te trzy czarodziejskie słowa: „będę miał dzieci”. To z powodu owych trzech magicznych słów Emmy zgadzała się na nocne nieobecności Duncana „z powodów służbowych” i raz – bóg jeden wie dlaczego – zaakceptowała niewyjaśniony wysyp chlamydii. Aż wreszcie zgodził się zostać ojcem jej przyszłych dzieci.

Adriana przerwała milczenie, robiąc to, co zawsze robiła, gdy czuła się nieswojo: zmieniła temat.

– Leigh, querida, na dworze jest dwadzieścia stopni, dlaczego jesteś ubrana jak w środku zimy?

Leigh spojrzała na swoje grube spodnie z polaru i bluzę do kompletu i wzruszyła ramionami.

– Nie czujesz się dobrze? Jest ci zimno?

– Nie wiem, po prostu miałam to pod ręką. Jakie to ma znaczenie?

– Nie, żeby miało znaczenie, po prostu to dziwne, że ktoś tak, jak by to ująć, wrażliwy na temperaturę, teraz nawet nie oblewa się potem.

Leigh nie miała zamiaru przyznać, że właściwie jest jej ciepło – za ciepło – ale istniały okoliczności łagodzące. Adriana mogła pytać, jednak stanowczo nie chciała usłyszeć, że Leigh opatuliła się tak szczelnie, bo nie znosiła, kiedy jej ramiona i uda przyklejały się do skórzanej sofy, że oczywiście wolałaby siedzieć w bokserkach i topie, ale z powodu lepkości skóry w kontakcie z ciałem, nie wspominając już o irytującym dźwięku za każdym razem, gdy zmieniała pozycję, nie było to możliwe. Leigh wiedziała, że uznałyby ją za wariatkę, gdyby wyjaśniła, że zużyła już wszystkie lekkie długie spodnie od piżamy i nawet spodnie do jogi, a to dlatego, że wolała nosić je bez bielizny pod spodem, przez co funkcjonowały jako jednorazówki i szybko trafiały do prania. Więc tak naprawdę miała na sobie dres z polaru tylko dlatego, że był jedyną czystą rzeczą mogącą ochronić ją przed okropną skórzaną sofą, którą i jej matka, i Emmy uznały za najodpowiedniejszą, chociaż Leigh tak naprawdę chciała sofę obitą tkaniną, siedzenie na której nie przypominałoby tkwienia w kadzi z lepkim cementem. Nie wspominając o tym, że za kilka krótkich miesięcy (sześć) nadejdzie zima, a ona nadal będzie skazana na strój Eskimosa, ponieważ, choćby w mieszkaniu było ciepło jak w uchu, kanapa przy zetknięciu z gołą skórą będzie zimna jak lód, a nie przytulna i ciepła jak mikrozamsz, za którym głosowała cała reszta. Nie, najlepiej po prostu to wszystko przemilczeć.

– Hmm – mruknęła Leigh, mając nadzieję zakończyć rozmowę bez udzielania odpowiedzi. – Chyba jesteśmy gotowe na kolejną rundę.

Drugi drink wszedł łatwiej niż pierwszy, prawdę mówiąc z taką łatwością, że nawet wzmożony łomot z góry nie sprawiał, że Leigh czuła się… wytrącona z równowagi. Przyszedł czas na przyjacielską ofensywę.

– No dobrze, powiedz nam o Duncanie trzy rzeczy, które napełnią cheerleaderkę prawdziwym obrzydzeniem – zażądała Leigh, łącząc podeszwy stóp i przyciskając kolana do podłogi, co sprawiło, że poczuła, jak naciągają jej się wewnętrzne mięśnie ud.

– Tak, tak, świetny pomysł. – Adriana kiwnęła głową.

Kosmyk naturalnie ciemnych włosów Emmy – jako jedyna kobieta na całym Manhattanie nigdy nie farbowała, nie rozjaśniała i nie prostowała włosów ani nie robiła trwałej, nie spryskiwała nawet długiej do ramion czupryny sokiem cytrynowym – wysunął się z końskiego ogona, zakrywając połowę czoła i całe lewe oko. Leigh miała ochotę wsunąć go Emmy za ucho, ale się powstrzymała. Zamiast tego wsunęła do ust kolejny kawałek nicorette.

Emmy podniosła wzrok.

– O co ci chodzi?

– No wiesz, jakie ma wady. Ohydne przyzwyczajenia. Wstrętne sekrety – wyjaśniła Leigh.

Adriana z irytacją wyrzuciła ręce w powietrze.

– Daj spokój, Emmy. Cokolwiek! Dziwactwa, zahamowania, obsesje, uzależnienia, sekrety… lepiej się po tym poczujesz. Powiedz nam, co jest z nim nie tak.

Emmy pociągnęła nosem.

– Nic…

– Nie waż się powiedzieć, że nic – przerwała jej Leigh.

– Duncan był oczywiście bardzo… – umilkła, chcąc powiedzieć „nieszczery”, „skłonny do manipulacji” albo „podstępny”, ale w samą porę się powstrzymała – …czarujący, ale musiało być coś, o czym nam nie powiedziałaś. Jakaś tajna informacja, która sprawi, że rezolutna Brianna zawiesi swoje pompony na kołku.

– Narcystyczne zaburzenie osobowości? – podsunęła Adriana.

Leigh podjęła przekomarzanie.

– Zaburzenia erekcji?

– Uzależnienie od hazardu?

– Płakał więcej od ciebie?

– Był agresywny po alkoholu?

– Miał kłopoty z mamusią?

– Sięgnij głębiej – przynagliła Leigh.

– No więc była taka rzecz, którą zawsze uważałam za trochę dziwną… – przyznała wreszcie Emmy.

Dziewczyny spojrzały na nią wyczekująco.

– Nie, żeby to było coś poważnego. I nie podczas seksu ani nic – dodała szybko.

– Od razu zrobiło się ciekawiej – stwierdziła Adriana.

– Wyrzuć to z siebie, Emmy – zachęciła przyjaciółkę Leigh.

– On… – Kaszlnęła i odchrząknęła. – Właściwie nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale on, eee, czasami nosił do pracy moje majtki.

Ta rewelacja sprawiła, że dwie osoby, które uważały się za profesjonalne gaduły, zamilkły. Plotły trzy po trzy na sesjach u psychologa, potrafiły wyłgać się z mandatów i wkręcić do restauracji bez jednego wolnego miejsca, ale przez wiele sekund – możliwe, że całą minutę – żadna nie była w stanie zdobyć się na choćby w najmniejszym stopniu logiczną czy racjonalną reakcję na tę informację.

Pierwsza doszła do siebie Adriana.

– „Majtki” to ohydne słowo – stwierdziła. Ściągnęła brwi i opróżniła dzbanek, wlewając resztę koktajlu do swojego kieliszka.

Leigh się na nią zagapiła.

– Nie mogę uwierzyć, że jesteś taka trywialna. Jedna z naszych najlepszych przyjaciółek właśnie ci powiedziała, że jej chłopak, z którym spędziła prawie pięć lat, lubi nosić jej majtki, a ty największy problem masz z samym słowem?

– Wskazuję tylko na jego relatywną ohydę. Wszystkie kobiety nienawidzą tego słowa. „Majtki”. Po prostu to powiedz. „majtki”. Mam od tego gęsią skórę.

– Adriano! On nosił jej bieliznę.

– Wiem, możesz mi wierzyć, że słyszałam. Zrobiłam tylko uwagę, zauważ, że w nawiasie, że w przyszłości nie powinnyśmy raczej używać tego słowa. „Majtki”. Fuj. Nie jest obrzydliwe?

Leigh zastanawiała się przez chwilę.

– Tak, chyba tak. Ale nie to stanowi istoty sprawy.

Adriana napiła się i znacząco spojrzała na Leigh.

– Więc co w takim razie?

– Fakt, że jej chłopak – Leigh wskazała Emmy, która przysłuchiwała się tej wymianie zdań z szeroko otwartymi oczami i zdezorientowaną miną – codziennie wkładał garnitur i wychodził do biura, że pod tym garniturem miał na sobie parę rozkosznych majteczek z koronkami. Czy to nie porusza cię bardziej niż słowo „majtki”?

Dopiero gdy Emmy gwałtownie nabrała powietrza, Leigh zdała sobie sprawę, że posunęła się za daleko.

– O mój Boże, przepraszam, kochanie. Nie chciałam, żeby to zabrzmiało tak okropnie, jak…

Emmy uniosła dłoń, rozstawiając palce.

– Przestań, proszę.

– Byłam taka niedelikatna. Przysięgam, że nawet…

– Chodzi o to, że wszystko źle zrozumiałaś. Duncan nigdy nie interesował się moimi koronkowymi gatkami. Ani biodrówkami czy szortami, jeśli już o to chodzi. – Emmy uśmiechnęła się szelmowsko. – Ale najwyraźniej darzył uczuciem moje stringi.

*

– Hej, suko, teraz mogę cię wziąć. – Gilles klepnął Adrianę w ramię, przechodząc obok i niemal wytrącając jej komórkę, którą przytrzymywała między podbródkiem a lewym ramieniem. – I rusz się. Mam ciekawsze rzeczy do roboty niż słuchać, jak uprawiasz seks przez telefon.

Starsze panie podniosły wzrok znad swych „Vogue’ów” i „Town and Countries”, z dezaprobatą przyjmując to niestosowne zachowanie, tę kompletną ignorancję w kwestii podstawowych zasad własnego wychowania. Podniosły wzrok w samą porę, by zobaczyć, że Adriana odstawia porcelanową filiżankę na spodek i, mając jedną rękę wolną, unosi prawe ramię nad głowę, po czym wystawia środkowy palec. Zrobiła to, nie odwracając się, wciąż pogrążona w prowadzonej rozmowie.

– Tak, querido, tak, tak, tak. Będzie idealnie, idealnie.

– Zniżyła głos, ale tylko o pół tonu. – Nie mogę się doczekać, brzmi pysznie. Mmm. Cmok, cmok. – Stuknęła polakierowanym na czerwono paznokciem w ekran dotykowy iphone’a i wrzuciła go do szeroko otwartego worka Bottega Veneta.

– Kto w tym tygodniu miał szczęście zostać twoją ofiarą?

– Gilles zapytał o to Adrianę, gdy tylko do niego podeszła. Obrócił krzesło w jej stronę, a ona, świadoma, że skupia się na niej uwaga całego salonu, leciuteńko się nachyliła, pozwalając, by jedwabna bluzka zsunęła się o kilka centymetrów z jej piersi i pupy – całkiem sporej, ale zaokrąglonej i jędrnej tak, że zachwycała mężczyzn – po czym z idealną gracją opadła na skórę.

– Proszę cię, naprawdę cię to obchodzi? To nudziarz w łóżku, więc tym bardziej nie warto o nim mówić.

– Ktoś jest dzisiaj w dobrym humorze. – Stanął za Adrianą, przeczesując jej kręcone włosy grzebieniem o grubych zębach, i zwracając się do jej odbicia w lustrze:

– Rozumiem, że to, co zwykle?

– Może trochę jaśniejsze wokół twarzy? – Wysączyła ostatnie krople kawy, a potem oparła głowę na piersi Gillesa i westchnęła. – Popadłam w rutynę, Gilles. Zmęczyli mnie wszyscy ci faceci, wszystkie imiona i twarze, których nie wolno pomylić, że nie wspomnę o kosmetykach! Moja łazienka wygląda jak drogeria. Mam tyle różnych opakowań pianki do golenia i mydeł, że mogłabym otworzyć biznes.

– Adi, kochanie – wiedział, że nienawidzi tego zdrobnienia, więc z rozkoszą używał go przy każdej możliwej okazji – jesteś taka niewdzięczna. Zdajesz sobie sprawę, ile dziewczyn zamieniłoby się z tobą w mgnieniu oka, żeby choć na jedną noc mieć ciało takie jak twoje? Cholera, dokładnie dziś rano czesałem dwie wschodzące gwiazdy towarzystwa, które plotły, jakie to cudowne masz życie.

– Naprawdę? – Wydęła usta, patrząc na siebie w lustrze, ale wyczuł, że sprawiło jej to przyjemność.

To prawda, że nazwisko Adriany regularnie pojawiało się we wszystkich liczących się kolumnach towarzyskich – ale cóż mogła poradzić, że fotografowie ciągnęli za nią stadami? I oczywiście znajdowała się na liście gości niemal każdego przyjęcia, promocji, otwarcia czy liczącej się imprezy charytatywnej.

I tak, gdyby była zupełnie uczciwa, musiałaby przyznać, że w swoim czasie spotykała się z naprawdę bogatymi, wspaniałymi i sławnymi facetami, jednak powszechne założenie, że atrybuty baśniowego życia wystarczą jej do szczęścia, doprowadzało Adrianę do szału. Nie, żeby nie były wspaniałe – albo że skłonna byłaby zrezygnować z choćby jednej sekundy własnej egzystencji – jednak w tak zaawansowanym wieku (zbliżała się do trzydziestki) zaczęła podejrzewać, że może istnieć jeszcze coś innego.

– Naprawdę. Więc uszy do góry, dziewczyno. Możesz sobie roztaczać anielski czar na imprezach, ale w głębi duszy jesteś zepsutą suką i za to cię kocham. Poza tym na ostatniej sesji zajmowaliśmy się tobą. Teraz moja kolej.

– Z wysuniętym biodrem niecierpliwie wyciągnął rękę i asystentka, tykowata brunetka z oczami jelonka Bambi i przestraszoną miną, w te pędy umieściła na jego dłoni kawałek folii.

Adriana westchnęła i ruchem ręki wysłała asystentkę po kolejne cappuccino.

– No dobrze, a co u ciebie?

– Jak miło, że pytasz! – Gilles pochylił się i pocałował ją w policzek. – Niech pomyślę. W kwestii poszukiwań męża postanowiłem skupić się na facetach, którzy są już w poważnych związkach. Oczywiście to dopiero początek, ale mam już pewne pozytywne rezultaty.

Adriana znów westchnęła.

– Czy nie wystarczy singli, żeby zapewnić ci zajęcie? Czy naprawdę musisz bawić się w niszczyciela?

– Wiesz, jak to mówią, kochanie, jeżeli nie możesz mieć szczęśliwej rodziny, to jakąś zniszcz.

– Kto tak mówi?

– Ależ ja oczywiście. Nie dowiesz się, co znaczy męska radość z dobrze zrobionej laski, dopóki nie zobaczysz faceta, któremu ktoś obciągnął ostatnio dziesięć lat temu.

Adriana roześmiała się i szybko spuściła wzrok na kolana. Zawsze udawała nonszalancję i starała się sprawiać wrażenie, że wyraziste i bezpośrednie opisy gejowskiego seksu w wydaniu Gillesa jej nie bulwersują, ale w gruncie rzeczy czuła się z tym trochę nieswojo, co z kolei ją irytowało. Winą za to staroświeckie podejście do erotyki obarczała rodziców, którzy, choć wielkoduszni w kwestiach finansowych i wydający pieniądze w wyrafinowany sposób, nie należeli do pionierów obyczajowych. Oczywiście w kwestii własnego życia miłosnego nie była specjalnie konserwatywna – straciła dziewictwo w wieku trzynastu lat i od tamtej pory spała z dziesiątkami facetów.

– Naprawdę uważam, że coś w tym jest. – Gilles z przechyloną na bok głową i czołem zmarszczonym w skupieniu zręcznie układał kawałki folii wokół jej twarzy, formując srebrną aureolę.

Adriana przywykła do częstych zmian dokonywanych przez Gillesa „w stylu życia” i uwielbiała relacjonować je dziewczętom. Poprzednie spotkania zaowocowały perełkami mądrości w rodzaju „W razie wątpliwości użyj wosku”, „Prawdziwi faceci zatrudniają dekoratorów” i „Pracuj nad rzeźbą, a randka sama cię znajdzie”, których to zasad trzymał się z zaskakującym uporem. Z trudem przychodziło mu trzymanie się tylko jednego postanowienia, poczynionego podczas czterdziestych urodzin, kiedy to wyrzekł się prostytutek i chłopców z agencji. („Kurwiszony są dla dzieci. Od tej chwili tylko cywile”). Kolejna przysięga, że wyrzeknie się Vegas, od razu skończyła się niepowodzeniem.

Zadzwoniła komórka Adriany. Zaglądając jej przez ramię, Gilles jako pierwszy zobaczył, że to Leigh.

– Powiedz jej, że jeżeli nie przekona tego adonisa, którego ma za chłopaka, żeby niedługo wsunął jej obrączkę na palec, porwę go i zapoznam z urokami gejowskiego życia.

– Uhumm, na pewno jest przerażona. – Do telefonu:

– Słyszałaś, Leigh? Musisz natychmiast wyjść za Russella albo Gilles go uwiedzie.

Gilles gładkim ruchem, po którym nastąpiło lekkie wstrząśnięcie nadgarstka, wtarł płyn w kosmyk włosów. Potem zwinął lok i za pomocą precyzyjnego stuknięcia grzebieniem z chrzęstem otulił folią cały lepki bałagan.

– Co powiedziała?

– Że możesz go sobie wziąć. – Gilles otworzył usta, ale Adriana pokręciła głową i uniosła rękę w geście „stop”.

– Świetnie! Możesz na mnie liczyć. Oczywiście mam plany na dzisiejszy wieczór, ale z ulgą przywitam powód, żeby je odwołać. Poza tym, skoro Emmy chce wyjść, jak mogłybyśmy ją powstrzymywać? O której? Świetnie, querida, spotkamy się w holu o dziewiątej, pa!

– Co się stało Emmy? – zapytał Gilles.

– Duncan poznał dwudziestotrzylatkę, która nie może się doczekać, żeby urodzić mu dzieci.

– Ach, oczywiście. Jak się trzyma?

– Właściwie to nie wydaje mi się, żeby była załamana – stwierdziła Adriana, zlizując z warg mleczną piankę.

– Po prostu uważa, że powinna być. Gada w stylu „już nigdy nikogo nie poznam”, ale tak naprawdę ma to niewiele wspólnego z tęsknotą za Duncanem. Nic jej nie będzie.

Gilles westchnął.

– Marzę o tym, żeby dobrać się do jej włosów. Zdajesz sobie sprawę, jak niespotykane są w dzisiejszych czasach dziewicze włosy? To coś w rodzaju świętego Graala farbowania.

– Nie zapomnę jej tego przekazać. Masz ochotę na wieczorne wyjście? Idziemy na kolację i drinki. Nic wielkiego, same dziewczyny.

– Wiesz, że uwielbiam babskie wieczory, ale mam randkę z kierownikiem sali z zeszłego weekendu. Mam nadzieję, że wskaże mi drogę wprost do cichego kącika na tyłach jego sypialni.

– Będę trzymała kciuki.

Gilles zabezpieczył ostatni kosmyk włosów folią i rozłożył ręce w geście voila, jednocześnie podążając wzrokiem za spojrzeniem w stronę drzwi.

– Skończyłem, kochanie. – Asystentka o oczach jelonka Bambi chwyciła Adrianę za ramię i zaprowadziła do suszarki. Gilles, nie ruszając się sprzed lustra, zawołał dość głośno, żeby wszyscy – a z pewnością nowy gość – usłyszeli:

– Po prostu tam siedź i skup się na tym, żeby trzymać kolana razem. Wiem, że to niełatwe, ale proszę tylko o piętnaście minut.

Adriana teatralnie przewróciła oczami i pokazała mu środkowy palec, tym razem unosząc dłoń odpowiednio wysoko, by zobaczył ją cały salon. Z przyjemnością zarejestrowała spojrzenia wstrząśniętych pań z towarzystwa, które wyglądały jak jej matka. Kątem oka zauważyła, że mężczyzna, który przyglądał się jej i Gillesowi, uśmiecha się z rozbawieniem. Jestem już na to za stara, pomyślała, ponownie zerkając ukradkiem na przystojnego nieznajomego. Mężczyzna przeszedł obok i obdarzył ją uśmiechem. Wiedziona w równym stopniu wyrachowaniem, jak wrodzonym instynktem, Adriana podniosła na niego szeroko otwarte oczy, które mówiły: „Kto, ja?” i czubkiem języka dotknęła środka górnej wagi. Powinna, i to koniecznie, przestać się tak zachowywać, stanowczo. Tylko w tej chwili było to takie zabawne.

*

Cichutko krzątając się po mieszkaniu, żeby nie obudzić Otisa, Emmy zdała sobie sprawę, że nie bardzo ma co porządkować. Mieszkanie było małe nawet jak na kawalerkę na Manhattanie, łazienka nieco ponura, a światło – szczególnie w sobotnie popołudnia, kiedy człowiek przywykł zatrzymywać się w mieszkaniu chłopaka – praktycznie tu nie docierało, ale na co innego można liczyć, kiedy chce się mieszkać w najbardziej zadrzewionej części West Village za niecałe dwa i pół tysiąca dolarów miesięcznie? Urządziła mieszkanie najlepiej, jak pozwalał jej podyplomowy budżet, to znaczy skromnie, ale przynajmniej udało jej się pomalować ściany na jasnożółto, zainstalować ekonomiczne łóżko Murphy’ego, a na wyjątkowo puszystym dywanie rozrzucić wygodne poduszki, które znalazła na wyprzedaży w sklepie z resztkami. Nic specjalnego, ale mieszkanie było przytulne. Dopóki Emmy nie zaczynała myśleć o kuchni Izzie w apartamencie w Miami albo o nowym lokum Leigh z jedną sypialnią czy pałacowych wnętrzach penthouse’u Adriany – szczególnie ta Adriana – mogła je nawet lubić. Rzecz w tym, że niemożność posiadania kuchni przez kogoś, kto kocha jedzenie tak bardzo jak ona, kto z rozkoszą spędza każdą wolną minutę albo przy garnkach, albo na rynku, zakrawa na okrucieństwo. Czy istnieje drugie takie miejsce na ziemi, gdzie roczny czynsz w wysokości trzydziestu tysięcy dolarów nie uprawnia człowieka do posiadania piekarnika? Tu była zmuszona zadowolić się zlewem, mikrofalówką i lodówką bardziej nadającą się do akademika. Właściciel – i to dopiero po upokarzających błaganiach i prośbach – kupił jednak dla Emmy nowiutki podgrzewacz. Przez pierwszych kilka lat dzielnie walczyła, by w tak trudnych warunkach jednak gotować, ale w końcu zmęczyła się tym, że wszystko oprócz podgrzewania stanowiło tu wyzwanie. Teraz, podobnie jak większość nowojorczyków, była studentka szkoły kulinarnej zamawiała jedzenie na wynos albo stołowała się poza domem.

Emmy zrezygnowała ze sprzątania, klapnęła na niepościelone łóżko i zaczęła przerzucać strony albumu fotograficznego w twardej oprawie, który zaprojektowała na kodakgallery.com, by upamiętnić pierwsze trzy lata swojego związku z Duncanem. Całe godziny poświęciła na wybór najlepszych zdjęć, przycięcie ich do odpowiednich rozmiarów i usuwanie czerwonych oczu. Klik, klik, klik – klikała myszką, aż zdrętwiały jej palce i rozbolała ręka, zdeterminowana, by osiągnąć perfekcję. Na niektórych stronach umieściła kolaże, inne prezentowały pojedyncze dramatyczne ujęcia. Na okładkę wybrała swoje najbardziej ulubione, czarno-białe zdjęcie, które zrobił ktoś na osiemdziesiątych piątych urodzinach dziadka Duncana w Le Cirque. Z tamtego wieczoru najlepiej zapamiętała nieziemskiego dorsza zapiekanego w sezamie. Dopiero teraz, po latach, zauważyła, jak obronnym gestem obejmuje ramiona Duncana i patrzy na niego z uśmiechem, gdy on z rezerwą unosi kąciki ust i patrzy w inną stronę. Specjaliści od języka ciała z US Weekly mieliby używanie. Nie wspominając już o tym, że sam album, wręczony przy kolacji dla uczczenia trzeciej rocznicy, wywołał entuzjazm z rodzaju tych zarezerwowanych na okazję otrzymania szalika i pary rękawiczek (nawiasem mówiąc, dokładnie to jej wręczył, komplet, profesjonalnie opakowany). Duncan zerwał papier i wstążki z takim staraniem wybrane ze względu na ich męski charakter, nie zadając sobie nawet trudu, by odkleić – nie wspominając już o czytaniu – kartkę umieszczoną z tyłu. Podziękował jej i pocałował w policzek, a potem przerzucił strony z pełnym napięcia uśmiechem, po czym wymówił się koniecznością odebrania telefonu od szefa. Tego wieczoru poprosił, żeby zabrała album do siebie, żeby nie musiał nosić go z powrotem do biura, i w ten sposób przeleżał w jej salonie kolejne dwa lata, otwierany tylko przez przypadkowych gości, którzy oczywiście musieli skomentować, jaką to ładną parę tworzą Duncan i Emmy.

Otis obudził się w klatce stojącej w kącie przypominającego literę L mieszkania. Objął dziobem jeden z metalowych prętów, potrząsnął nim z determinacją i zachrypiał:

– Otis chce wyjść. Otis chce wyjść.

Ponad jedenaście lat, a Otis wciąż miewa się świetnie. Emmy przeczytała gdzieś, że afrykańskie papugi szare dożywają sześćdziesiątki, jednak codziennie modliła się, żeby okazało się to błędem drukarskim. Niespecjalnie lubiła Otisa, nawet kiedy znajdował się pod wyłączną opieką Marca, pierwszego z jej trzech chłopaków, ale odkąd dzieliła z ptakiem liczące ponad sto metrów kwadratowych mieszkanie i poznała opanowane przez niego (zero treningu i absolutne zero zachęty) niedogodnie obszerne słownictwo, niemal wyłącznie ograniczone do żądań, krytyki i dyskusji o samym sobie prowadzonych w trzeciej osobie, lubiła go jeszcze mniej. Z początku odmówiła opieki nad papugą przez trzy tygodnie, na które po zrobieniu w czerwcu dyplomu Marc pojechał do Gwatemali szlifować hiszpański. Jednak tak prosił, że się ugięła. Typowe. Zapowiadane przez Marca trzy tygodnie zmieniły się w miesiąc, miesiąc przedłużył się do trzech, trzy przeszły w stypendium Fullbrighta na badanie wpływu wojny domowej na pokolenie gwatemalskich dzieci. Marc już dawno temu ożenił się z urodzoną w Nikaragui i wykształconą w Stanach ochotniczką z Korpusu Pokoju i przeprowadził się do Buenos Aires, a Otis tkwił u Emmy.

Otworzyła klatkę i zaczekała, aż ptak pchnie drzwiczki, otwierając je na oścież. Niezręcznie wyskoczył na podstawione ramię i spojrzał Emmy prosto w oczy.

– Grono! – skrzeknął.

Westchnęła i wygrzebała jedno z miski stojącej w zagłębieniu zmiętej kołdry. Emmy wolała owoce, które mogła pokroić albo obrać ze skórki, ale Otis miał odjazd na punkcie winogron. Ptak wyrwał winogrono spomiędzy jej palców, połknął w całości i natychmiast zażądał jeszcze.

Jest taka banalna! Rzucona przez ordynarnego faceta, zastąpiona młodszą kobietą, gotowa podrzeć namacalny symbol swojego pełnego kłamstw związku, skazana na towarzystwo niewdzięcznego zwierzaka. Byłoby to dość zabawne, gdyby nie chodziło o jej własne żałosne życie. Cholera, rzecz była zabawna, kiedy chodziło o Renee Zellweger w roli słodkiej pulchnej dziewczyny, urządzającej w oparach alkoholu sesję użalania się nad sobą, ale nie wydawała się już taka komiczna, kiedy sama zajęła pozycję słodkiej, pulchnej dziewczyny. No dobrze, kościstej i to w niezbyt atrakcyjny sposób. W każdym razie jej życie właśnie zmieniło się w żałosny żart. Pięć lat do spuszczenia w kiblu. Między dwudziestym czwartym a dwudziestym dziewiątym rokiem życia istniał tylko Duncan, przez cały czas, i co jej teraz zostało? Nie przyjęła posady, którą szef Massey zaproponował rok temu, a która dałaby jej możliwość podróżowania po świecie w poszukiwaniu miejsc na nowe restauracje i nadzorowania ich organizacji – Duncan błagał ją, by zachowała stanowisko głównego menedżera w Nowym Jorku, żeby mogli się częściej widywać. No i z pewnością nie doczekała się zaręczynowego pierścionka, to było zarezerwowane dla niemal nieletniej dziewicy, która nigdy, przenigdy, nie będzie zmuszona do przeżywania wyrazistych koszmarów na temat kurczących się jajników. Emmy musiała zadowolić się srebrnym wisiorkiem w kształcie serca od Tiffany’ego, który Duncan dał jej na urodziny. Identycznym jak te, co odkryła później, które kupił na urodziny także siostrze i babci. Oczywiście gdyby faktycznie chciała dokonać aktu samoudręczenia, mogłaby zauważyć, że tak naprawdę to matka Duncana wybrała i kupiła wszystkie trzy, by oszczędzić zapracowanemu synowi trudu związanego z nabywaniem prezentów.

Kiedy zrobiła się taka zgryźliwa? Jakim sposobem wszystko tak się ułożyło? Sama jest sobie winna, co do tego miała absolutną pewność. Jasne, kiedy zaczęli się umawiać, Duncan był inny – chłopięcy, czarujący i jeśli nie dało się powiedzieć, że poświęcał jej uwagę, to przynajmniej był trochę bardziej obecny – ale podobnie było z Emmy. Właśnie rzuciła pracę kelnerki w Los Angeles, żeby wrócić do szkoły gastronomicznej, o której marzyła od dziecka. Po raz pierwszy od czasów college’u była z Leigh i Adrianą i, rozradowana pobytem na Manhattanie, czuła dumę, że podjęła tak zdecydowane działania. Jasne, szkoła okazała się trochę inna od jej wyobrażeń: zajęcia często były sztywne i nudne, a koledzy z klasy jak szaleni konkurowali o praktyki i inne stanowiska w restauracji. Ponieważ mieszkała w Nowym Jorku tymczasowo i nie znała nikogo oprócz innych studentów, życie towarzyskie szybko nabrało kazirodczego posmaku. A, był jeszcze ten incydent z odwiedzającym ich szefem kuchni wysoko ocenionym przez Michelina, który trwał nawet krócej niż czas potrzebny na przygotowanie grzanki croque monsieur.

Emmy nadal kochała gotowanie, ale straciła złudzenia co do szkoły gastronomicznej, kiedy załapała się na praktykę w restauracji szefa Masseya, Willow. Poznała Duncana właśnie w czasie praktyki, szalonego, niemal pozbawionego snu okresu, gdy zaczęła zdawać sobie sprawę, że znacznie bardziej odpowiada jej praca z klientami niż w kuchni, i trudziła się jak szalona, żeby odkryć dla siebie jakieś miejsce w przemyśle restauracyjnym. Nienawidziła wybujałego ego szefów kuchni i braku kreatywności, bo zaledwie odtwarzali starannie przedyktowane przepisy. Dręczyła ją niemożność kontaktu z ludźmi, którzy faktycznie jedli to, co pomagała przygotowywać. Nie znosiła zamknięcia na osiem czy dziesięć godzin w gorącej, pozbawionej okien kuchni, gdzie tylko krzyki przy wydawaniu dań i brzęk garnków przypominały, że nie znalazła się w piekle. Nic z tego nie pasowało do jej romantycznej wizji życia światowej sławy kucharza. Jeszcze bardziej zaskoczyło ją, że uwielbia obsługiwać stoły i zajmować się barem, pogawędzić z klientami i resztą personelu, a później prowadzić jako asystentka głównego menedżera, pilnować, żeby wszystko toczyło się gładko. Był to dla niej niespokojny czas ponownego określenia, jakiej naprawdę chce kariery zawodowej i życia. Teraz zdawała sobie sprawę, że aż się prosiła o kogoś w rodzaju Duncana.

Właściwie prawie można było zrozumieć – prawie – dlaczego natychmiast zakochała się w Duncanie w nocy po przyjęciu dla młodych przyjaciół tego czy tamtego, jednej z dziesiątek imprez, na które tego roku zaciągnęła ją Adriana.

Emmy zauważyła go całe wieki wcześniej, nim do niej podszedł, chociaż wciąż nie umiałaby powiedzieć dlaczego. Może chodziło o pognieciony garnitur i poluzowany krawat, jednocześnie pełne smaku i konserwatywne oraz idealnie dobrane, tak odmienne od workowatych poliestrowych kucharskich uniformów, do których się przyzwyczaiła. A może dlatego, że wydawał się znać wszystkich i rozdawał klepnięcia w plecy, pocałunki w policzek i, od czasu do czasu, pełne galanterii ukłony przyjaciołom oraz przyszłym przyjaciołom. Jak można być tak pewnym siebie? Jak można z taką łatwością poruszać się wśród ludzi, nie zdradzając ani odrobiny niepewności? Emmy śledziła go, gdy przemieszczał się po sali, z początku dyskretnie, a potem z natężeniem, którego sama nie potrafiła zrozumieć. Dopiero gdy większość młodych profesjonalistów wyszła zjeść późne kolacje albo wcześnie położyć się spać, a Adriana odpłynęła ze swoim aktualnym mężczyzną, Duncan do niej podszedł.

– Cześć, jestem Duncan. – Bokiem wślizgnął się między jej stołek a puste siedzenie, prawe ramię opierając o bar.

– Och, przepraszam. Właśnie wychodziłam. – Emmy zsunęła się tyłem ze stołka, umieszczając siedzenie między nimi.

Uśmiechnął się szeroko.

– Nie chodzi mi o twoje miejsce.

– Och, ummm, przepraszam.

– Chcę zaprosić cię na drinka.

– Dzięki, ale właśnie, eeeee…

– Wychodziłaś.

– Tak.

– Już to mówiłaś, ale mam nadzieję, że zdołam cię przekonać, żebyś została trochę dłużej.

Zmaterializował się barman z dwoma kieliszkami martini, malutkimi w porównaniu do tych wielkości akwarium, których używano w większości knajp. Przejrzysty płyn w jednym, mętny w drugim, w obu szpadki z ogromnymi zielonymi oliwkami.

Duncan przesunął w jej stronę ten po lewej, przyciskając palce do płaskiego szkła tworzącego podstawę kieliszka.

– Oba są z wódką. Ten normalny, a ten – gdy poruszył prawą ręką, zauważyła, jak czyste i białe ma paznokcie, jak miękkie i zadbane skórki – specjalnie wzmocniony. Który wolisz?

Dobry Boże! Można by pomyśleć, że to wystarczy, by włączyć system wczesnego ostrzegania przed gnojkami, ale nie, nie u Emmy. Uznała, że facet jest wręcz zniewalający i kilka chwil później radośnie zgodziła się towarzyszyć mu do domu. Oczywiście nie spała z Duncanem ani tamtej nocy, ani w następny weekend, ani w kolejny. W końcu miała przed nim tylko dwóch facetów (francuski szef się nie liczył, planowała seks z nim do chwili, gdy ściągnęła z niego wyjątkowo obcisłe białe spodnie i odkryła, co dokładnie miała na myśli Adriana, upierając się, że Emmy „będzie to po prostu wiedziała”, gdy znajdzie się sam na sam z nieobrzezanym). Do tego obaj byli jej długoletnimi chłopakami. Denerwowała się. Jej pruderyjność, coś, z czym nie spotkał się jeszcze u żadnej dziewczyny, wzmogła determinację Duncana i Emmy zupełnie niechcący zaczęła odgrywać rolę trudnej do zdobycia. Im dłużej się opierała, tym bardziej na nią naciskał i pod tym względem ich kontakty zaczęły przypominać związek. Były wtedy romantyczne kolacje na mieście i kolacje przy świecach w domu, były wystawne niedzielne brunche w modnych bistrach w centrum. Dzwonił tylko po to, żeby powiedzieć „cześć”, przysyłał jej do szkoły gumisie i czekoladki z masłem fistaszkowym, zapraszał z dużym wyprzedzeniem, chcąc mieć pewność, że nie zaplanuje czegoś innego. Kto mógł przewidzieć, że całe to szczęście ze zgrzytem stanie w miejscu pięć lat później, że ona stanie się cyniczna, a Duncan straci połowę włosów.

I że związek z najdłuższym wśród przyjaciół stażem rozsypie się jak zamek z piasku przy pierwszych oznakach tropikalnej burzy? Emmy zadała to pytanie siostrze w chwili, gdy podniosła słuchawkę. Odkąd Duncan rzucił Emmy, Izzie dzwoniła dwa razy częściej niż normalnie. W tej chwili już czwarty raz w ciągu dwudziestu czterech godzin.

– Czy naprawdę właśnie porównałaś swój związek do zamku z piasku, a cheerleaderkę do tropikalnej burzy? – zapytała Izzie.

– Przestań, Izzie, bądź przez chwilę poważna. Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że to się tak skończy?

Nastąpiła pauza, gdy Izzie rozważnie dobierała słowa.

– Cóż, nie jestem pewna, czy to dokładnie tak.

– Dokładnie jak?

– Krążymy po obrzeżach tematu, Em.

– Więc mów prosto z mostu.

– Mówię tylko, że nie jest to całkowite zaskoczenie – miękko stwierdziła Izzie.

– Nie rozumiem, co masz na myśli.

– Po prostu nie jestem pewna, czy mówiąc, że wszystko załamuje się na widok… hmm, innej dziewczyny, ściśle trzymasz się faktów. Nie, żeby ścisłość miała jakieś znaczenie, oczywiście. Tak czy owak to idiota i głupek, w ogóle kompletnie nie na twoim poziomie.

– No dobrze, może nie był to faktycznie pierwszy raz. Ale każdemu należy się druga szansa.

– To prawda. Ale szósta czy siódma?

– O rany. Nie żałuj sobie teraz, Izzie. Poważnie, powiedz mi, co naprawdę myślisz.

– Wiem, że to brzmi brutalnie, Em, ale taka jest prawda.

Razem z Leigh i Adrianą Izzie wspierała Emmy przy większej, niż dałoby się policzyć, liczbie „pomyłek” Duncana, błędnych ocen, przeoczeń, wypadków, potknięć i (ulubionych przez wszystkich) „nawrotów”. Emmy wiedziała, że siostra i przyjaciółki nienawidzą Duncana za to, że tak ją dręczył. Ich dezaprobata była wyczuwalna i po pierwszym roku została wyraźnie wyartykułowana. Ale czego nie rozumiały, czego nie potrafiły zrozumieć, to uczucia, którego doświadczała, gdy odnajdował wzrokiem jej spojrzenie na gwarnym przyjęciu. Albo kiedy zapraszał ją pod prysznic i robił peeling pachnącą ogórkiem solą morską, albo kiedy pierwszy wsiadał do taksówki, żeby nie musiała przesuwać się na tylnym siedzeniu. Kiedy wiedział, że ma zamówić dla niej sushi z tuńczykiem z ostrym sosem, ale bez imbiru. Tego typu drobiazgi istnieją oczywiście w każdym związku, ale Izzie i dziewczyny po prostu nie mogły wiedzieć, jakie to uczucie, kiedy Duncan koncentrował swoją rozproszoną uwagę i rzeczywiście skupiał się na niej, nawet jeśli tylko na kilka chwil. W tym momencie wszystko inne wydawało się robieniem hałasu o nic, jak zawsze zapewniał ją Duncan. To były niewinne flirty, nic więcej.

Co za bzdura!

Wpadła w złość na samą myśl o tym. Jak mogła akceptować jego wywody, że zejście na kanapie jakiejś dziewczyny było zrozumiałe – cholera, po prostu logiczne, kiedy wypiło się tyle whisky co on. Co sobie myślała, kiedy wpuściła Duncana z powrotem do swojego łóżka, nie szukając zadowalającego wyjaśnienia po odsłuchaniu dość niepokojącej wiadomości na jego poczcie głosowej, wiadomości od „starej przyjaciółki rodziny”? Nie wspominając o zdarzeniu, które wymagało pilnej wyprawy do ginekologa, gdzie, dzięki Bogu, wszystko okazało się w porządku, nie licząc opinii jej lekarza, że „nieistotny wyprysk” Duncana był najprawdopodobniej świeżą zdobyczą, a nie – jak twierdził Duncan – rozdrapanym pryszczem ze studenckich czasów.

Głos Izzie przerwał te rozmyślania.

– I nie mówię tego tylko dlatego, że jestem twoją siostrą, którą jestem, ani dlatego, że czuję się do tego zobowiązana, do czego oczywiście czuję się zobowiązana, ale dlatego, że jestem szczerze przekonana: Duncan nigdy się nie zmieni i wy dwoje nie będziecie, nie moglibyście, teraz ani nigdy, być razem szczęśliwi.

Niemal ją zatkało od prostoty tego stwierdzenia. Izzie, młodsza od Emmy o dwadzieścia miesięcy i będąca niemal jej klonem, jeszcze raz dowiodła, że jest nieskończenie bardziej spokojna, mądrzejsza i znacznie dojrzalsza. Od jak dawna tak myślała? I dlaczego podczas wszystkich tych niekończących się dziewczyńskich rozmów o chłopaku (obecnie mężu) Izzie, Kevinie, albo rodzicach czy Duncanie, Izzie ani razu tak wyraźnie nie wypowiedziała tej jakże oczywistej prawdy?

– To, że nigdy wcześniej tego nie słyszałaś, nie znaczy, że tego nie powiedziałam. Emmy, wszyscy to mówiliśmy. Powtarzaliśmy. To ty jakby straciłaś rozum na pięć lat.

– Jesteś po prostu słodka. Założę się, że każdy chciałby mieć taką siostrę jak ty.

– Proszę cię. Obie wiemy, że jesteś notoryczną monogamistką i masz kłopoty z określeniem się poza związkiem. Brzmi znajomo? Bo jeśli chcesz znać moje zdanie, bardzo mi to przypomina mamę.

– Dziękuję ci za tę dogłębną analizę. Może oświecisz mnie także, jak to wszystko wpływa na Otisa? Jestem pewna, że zerwania także na papugi mogą wpływać destrukcyjnie. Jeśli się nad tym zastanowić, powinnam pewnie załatwić mu jakąś terapię. Boże, byłam taka samolubna. A ten ptak cierpi!

– Chociaż Izzie była teraz rezydentką na ginekologii w szpitalu uniwersyteckim w Miami, miała za sobą przelotny flirt z psychiatrią i rzadko kiedy powstrzymywała się od analizowania wszystkiego – rośliny, człowieka czy zwierzęcia – napotkanego po drodze.

– Żartuj, skoro chcesz, Em. Zawsze radziłaś sobie ze wszystkim dzięki żartom i nie mówię, że to najgorsze rozwiązanie. Chciałabym cię tylko skłonić, żebyś spędziła trochę czasu sama. Skup się na sobie, rób to, co lubisz, kiedy chcesz, nie biorąc pod uwagę niczyich potrzeb.

– Jeżeli znowu zaczniesz te bzdury o dwóch połówkach, które nie tworzą całości, czy coś w tym rodzaju, chyba rzygnę.

– Wiesz, że mam rację. Poświęć trochę czasu sobie. Przenieś środek ciężkości swojego wyobrażenia własnego „ja”. Na nowo odkryj, kim jesteś.

– Innymi słowy, bądź singlem. – Łatwo radzić, mając kochającego męża – pomyślała Emmy.

– Czy to naprawdę brzmi tak okropnie? Byłaś w bliskich związkach odkąd skończyłaś osiemnaście lat. – Nie powiedziała tego, co było oczywiste: i były to udawane związki.

Emmy westchnęła i spojrzała na zegar.

– Wiem, wiem. Doceniam tę radę, Izzie, naprawdę, ale muszę lecieć. Leigh i Adriana zabierają mnie na wielką imprezę pod tytułem „Bez niego jest ci lepiej” i muszę się przygotować. Pogadamy jutro?

– Zadzwonię na twoją komórkę ze szpitala, po północy, kiedy wszystko się uspokoi. Wypij dziś kilka drinków, dobra? Pochodź po klubach. Pocałuj nieznajomego. Tylko proszę, nie poznawaj swojego następnego chłopaka.

– Postaram się – obiecała Emmy. W tym momencie Otis czterokrotnie wyskrzeczał to samo słowo.

– Co on mówi? – zapytała Izzie.

– „Majtki”. Powtarza „majtki”.

– Powinnam zapytać? Nie, stanowczo nie.

*

Po raz pierwszy, odkąd Leigh wprowadziła się do tego budynku, Adriana wyprzedziła ją w drodze do holu. Zrobiła to z konieczności: właśnie wróciła z relaksującej wizyty w salonie – randka z seksownym nieznajomym zaklepana na przyszły weekend – by odkryć, że władzę nad jej apartamentem przejęli rodzice. Teoretycznie rzecz biorąc, był to ich apartament, ale ponieważ zatrzymywali się w nim zaledwie na kilka tygodni w roku, czuła się usprawiedliwiona, uważając go za swoją wyłączną własność. Byli gośćmi. Trudnymi do zniesienia, okropnymi gośćmi. I jeżeli nie podobało im się, że zastąpiła nudne dywany skórami autentycznych afrykańskich zebr albo że załatwiła, by wszystkie światła, żaluzje i sprzęt elektroniczny działał na pilota, cóż, to nie jej problem. I nikt, nawet rodzice, nie mógł twierdzić, że woli ręcznie rzeźbiony, specjalnie sprowadzony z Włoch marmurowy prysznic i wannę od supernowoczesnej kabiny z kurtyną wodną, sauną i łaźnią parową, które umieściła w głównej łazience. W każdym razie nikt przy zdrowych zmysłach. Dokładnie dlatego Adriana musiała się ubrać i zmykać najszybciej jak się da: podczas czterech krótkich godzin jej eleganckie sanktuarium zmieniło się w szarpany konfliktami krąg piekielny.

Nie, żeby ich nie kochała. Tata się starzał i na tym etapie życia był znacznie łagodniejszy, niż kiedy Adriana dorastała. Wydawał się zadowolony, zdając się na żonę, i rzadko upierał się przy czymkolwiek oprócz wieczornego kubańskiego cygara i zachowania tradycji, że wszystkie jego dzieci – troje z pierwszą żoną, troje z drugą, Adriana z obecną i, miejmy nadzieję, ostatnią – spotykały się w posiadłości w Rio de Janeiro na tydzień przed i po Gwiazdce. Z matką sprawy miały się dokładnie odwrotnie. Pani de Souza była wyluzowana i pełna zrozumienia dla nastoletniej Adriany i wszystkich jej eksperymentów z seksem i narkotykami, jednak jej liberalne nastawienie nie obejmowało niezamężnych dwudziestodziewięcioletnich córek – szczególnie tych, których upodobanie do seksu i narkotyków trudno już było nazwać „eksperymentowaniem”. Nie chodzi o to, że nie rozumiała potrzeby wygodnego życia, w końcu była Brazylijką. Jedzenie (niskotłuszczowe, niskokaloryczne), alkohol (jedna za drugą butelki drogiego białego wina), miłość (kiedy nie dało się już udawać kolejnego bólu głowy) – stanowiły esencję życia. Oczywiście w stosownej sytuacji: w przypadku beztroskiej młodej dziewczyny, a potem nie wcześniej, niż po znalezieniu i zabezpieczeniu sobie odpowiedniego męża. Sama jako nastolatka podróżowała, pracowała jako modelka i imprezowała – niektórzy wciąż nazywali ją Gizelle jej pokolenia. Camilla de Souza zawsze jednak ostrzegała Adrianę, że mężczyźni są tylko nieco mniej ulotni niż uroda. Przed ukończeniem dwudziestego trzeciego roku życia zaklepała sobie bajecznie bogatego, starszego męża, i postarała się o śliczną córeczkę. I tak właśnie powinno być.

*

Na myśl o słuchaniu gadania matki przez kolejne dwa tygodnie Adrianie zrobiło się słabo. Wyciągnęła się na podniszczonej sofie w holu i opracowała strategię. Liczne zajęcia w ciągu dnia, powrót do domu późno albo wcale, przekonywanie rodziców przy każdej możliwej okazji, że cała jej energia – nie wspominając o znacznym funduszu powierniczym – skierowana jest na znalezienie odpowiedniego męża. Jeżeli będzie ostrożna, nigdy się nie dowiedzą o niechlujnym brytyjskim miłośniku rocka, który mieszkał w domu bez windy w East Village, ani seksownym chirurgu z praktyką na Manhattanie oraz żoną i dziećmi w Greenwich. Jeżeli będzie sprytna, mogą nie wpaść na ślad cudownego Izraelczyka, który twierdził, że przekłada papiery w izraelskiej ambasadzie, ale, Adriana była o tym przekonana, pracował dla Mossadu.

Chrapliwy głos Leigh – jedna z niewielu jej naturalnie seksownych cech, Adriana zawsze jej to powtarzała, co nie znaczy, że ktoś tego słuchał – przerwał jej myśli.

– Rany – westchnęła Leigh, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w Adrianę. – Genialna sukienka.

– Dziękuję, querida. Rodzice są w mieście, więc musiałam im powiedzieć, że idę na randkę z argentyńskim biznesmenem. Mama była taka szczęśliwa, że pożyczyła mi jedną ze swoich sukienek od Valentina. – Adriana przesunęła dłońmi po krótkiej czarnej sukni i zakręciła się w miejscu. – Czyż nie jest piękna?

Sukienka rzeczywiście była wspaniała – jedwab sprawiał wrażenie myślącej istoty, która wiedziała, gdzie przylgnąć do wypukłości, a gdzie zręcznie się udrapować – ale przecież Adriana wyglądałaby równie cudownie owinięta serwetą w czerwoną kratkę.

– Piękna – potwierdziła Leigh.

– Chodźmy, zanim zejdą na dół i zobaczą mnie z tobą zamiast z jakimś południowoafrykańskim graczem w polo.

– Myślałam, że miał być biznesmenem?

– Wszystko jedno.

Taksówka pełzła przez Trzynastą Ulicę w ślimaczym tempie, grzęznąc w charakterystycznym dla centrum sobotnim korku, który sprawiał, że kilka przecznic ciągnęło się jak dojazd z New Jersey. Dziewczętom wystarczyłoby dziesięć minut, by przejść od ich apartamentowca do West Village, ale żadna nawet nie rozważała chodzenia pieszo. Szczególnie Adriana sprawiała wrażenie narażonej na obrażenia i być może paraliż, gdyby choć pomyślała o przejściu więcej niż kilku starannie przemyślanych metrów w butach od Christiana Louboutinsa.

Zanim zajechały przed Waverley Inn, Emmy wysłała po kilka SMS-ów do każdej z nich.

– Gdzieście były? – syknęła cicho, gdy dziewczyny przecisnęły się przez wąskie frontowe drzwi. Opierała się o biurko hostessy i machała w ich stronę. – Bez was nie pozwolą mi usiąść nawet przy barze.

– Mario, ależ z ciebie paskuda! – zagruchała Adriana, całując przystojniaka o nieokreślonym pochodzeniu w oba policzki. – Emmy jest moją przyjaciółką i zaprosiłam ją dziś na kolację. Emmy, to właśnie jest Mario.

Zanim dziewczyny zostały odprowadzone do sali z tyłu i posadzone przy stoliku dla trzech osób, wymieniono uprzejmości i pocałunki – powietrze, policzek, ręka. Restauracja nie była zatłoczona tak jak zwykle, ponieważ wielu stałych biesiadników spędzało weekend obejmujący Memorial Day w Hamptons, ale i tak nie brakowało okazji, żeby pogapić się na fantastycznych ludzi.

– To właśnie jest Mario? – zapytała Emmy, przewracając oczami. – Żartujesz?

– Mężczyznom trzeba schlebiać, querida. Nie zliczę, ile razy próbowałam was tego nauczyć. Czasami wymagają delikatności. Jeśli się wreszcie nauczysz, kiedy stosować twardy chwyt, a kiedy kryć dłoń w aksamitnej rękawiczce, będą twoi na zawsze.

Leigh wrzuciła do ust nicorette.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz. – Odwróciła się do Emmy. – Czy ona w ogóle mówi po angielsku?

Emmy wzruszyła ramionami. Przywykła już do tego, że Adriana rok po roku zdradzała im podobne sekrety. Przypominały bajeczki: zabawne, ale najwyraźniej bezużyteczne w prawdziwym życiu.

Adriana zamówiła dla nich wódkę z sokiem, łapiąc kelnera za rękę i mówiąc:

– Weźmiemy trzy moje ulubione, Nicolasie. – Oparła się wygodnie, by zlustrować tłum. Zdaniem Adriany wciąż było trochę za wcześnie – prawdziwy ruch nie zacznie się przed północą czy coś koło tego, kiedy wszyscy nowicjusze i poszukiwacze gwiazd wyjdą, a stali bywalcy na serio rozpoczną nocne picie i życie towarzyskie – ale tłum trzydziestokilkuletnich typów z mediów i świata rozrywki wyglądał na szczęśliwy i atrakcyjny.

– No dobra, dziewczyny, może załatwimy to od razu, żebyśmy mogły z przyjemnością zjeść kolację? – zapytała Emmy w chwili, gdy Nicholas przyniósł drinki.

Adriana patrzyła uważnie na przyjaciółki.

– Co chcesz mieć z głowy?

Emmy uniosła kieliszek.

– Toast, którego nie uniknę, gdy któraś z was zechce mi przypomnieć, o ile lepsze jest moje życie bez Duncana. Coś o tym, jak wspaniale jest być singlem. Albo jaka to jestem młoda i piękna i że faceci będą się dobijali do moich drzwi. No, dalej, załatwmy sprawę i miejmy to za sobą.

– Nie widzę niczego wspaniałego w byciu singlem – oznajmiła Leigh.

– I chociaż z pewnością jesteś piękna, querida, nie powiedziałabym, że trzydziestka to młodość. – Adriana się uśmiechnęła.

– Na pewno w końcu spotkasz kogoś cudownego, ale w dzisiejszych czasach mężczyźni niespecjalnie dobijają się do czyichkolwiek drzwi – dodała Leigh.

– A przynajmniej nie ci wolni – stwierdziła Adriana.

– A zostali jacyś nieżonaci? – zapytała Leigh.

– Geje.

– Przynajmniej na razie, ale już niedługo. A potem wszyscy będą już żonaci.

Emmy westchnęła.

– Dzięki, dziewczyny. Zawsze wiecie, co powiedzieć. Wasze nieustające wsparcie wiele dla mnie znaczy.

Leigh odłamała kawałek chleba i umoczyła go w oliwie.

– A co Izzie na to wszystko?

– Próbuje tego po sobie nie pokazać, ale wiem, że jest zachwycona. Ona i Duncan nigdy za sobą nie przepadali. A do tego jest opętana ideą, że „mam trudności w zdefiniowaniu samej siebie poza związkiem”. Innymi słowy, to co zwykle, psychologiczne bajdurzenie.

Adriana i Leigh wymieniły znaczące spojrzenia.

– Co? – zapytała Emmy.

Leigh zagapiła się w talerz, a Adriana uniosła swoje idealne brwi, ale żadna się nie odezwała.

– Dajcie spokój! Nie mówcie mi tylko, że zgadzacie się z Izzie. Ona nie ma pojęcia, o czym mówi.

Leigh sięgnęła przez stół i poklepała Emmy po ręce.

– Oczywiście, kochanie, oczywiście. Ma idealnego męża, uprawia sport na świeżym powietrzu i jest lekarzem. Czy o czymś zapomniałam? Ach tak, dostała rezydenturę w wymarzonym przez siebie szpitalu i teraz ubiega się o stanowisko szefowej rezydentów – cały rok wcześniej, niż można się było tego spodziewać. Masz rację… Jest zupełnie nieprzygotowana, żeby dawać siostrzane rady.

– Zbaczamy z tematu – wtrąciła Adriana. – Wcale nie zamierzam być taktowna, ale Leigh chyba chciała powiedzieć, że Izzie może mieć trochę racji.

– Racji?

Adriana skinęła głową.

– Naprawdę minęło sporo czasu, odkąd byłaś sama.

– Na przykład nigdy? – dodała Leigh. – Co niekoniecznie jest złe, ale tak wygląda prawda.

– Rany. Jest jeszcze coś, o czym zamierzacie mnie poinformować? – Emmy przytuliła menu do piersi. – Nie żałujcie sobie.

– Cóż… – Adriana spojrzała na Leigh.

– Po prostu to powiedz. – Leigh skinęła głową.

– Nie mówiłam poważnie – zapewniła Emmy z szeroko otwartymi oczyma. – Jest coś jeszcze?

– Emmy, querida, rzuca się to w oczy jak wielki biały nosorożec w pokoju.

– Słoń.

Adriana machnęła ręką.

– Wszystko jedno. Wielki biały słoń. Masz prawie trzydzieści lat…

– Dziękuję, że znów mi o tym przypomniałaś.

– …a byłaś z zaledwie trzema facetami. Trzema! Trudno w to uwierzyć, a jednak to prawda.

Dziewczyny zamilkły na czas, gdy Nicolas podawał przystawki, którymi miały zamiar się podzielić: tatar z tuńczyka z awokado i kopiasty talerz ostryg. Był gotów przyjąć ich zamówienie, ale Emmy położyła obie dłonie na menu i rzuciła mu gniewne spojrzenie. Pokonany oddalił się, szurając.

– Jesteście niewiarygodne. Od dwudziestu minut mówicie mi, że nie potrafię być sama, a potem zmieniacie taktykę, i to bez ostrzeżenia, i stwierdzacie, że nie umawiałam się z wystarczającą liczbą facetów. Słyszycie same siebie?

Leigh wycisnęła cząstkę cytryny na ostrygi i delikatnie wyjęła jedną z muszli.

– Nie umawiała się, spała.

– Daj spokój, co za różnica.

Adriana głośno nabrała powietrza.

– Tak, moja droga, na tym dokładnie polega problem. Co za różnica? Między chodzeniem a seksem bez zobowiązań? Mój Boże, przed nami masa pracy.

Emmy spojrzała na Leigh, szukając pomocy, ale Leigh pokiwała głową.

– Nie mogę uwierzyć, że to mówię, ale muszę się zgodzić z Adrianą. Jesteś notoryczną monogamistką i w efekcie byłaś tylko z trzema facetami. Myślę, że Adi chce powiedzieć… – udało jej się wtrącić znienawidzone zdrobnienie, bo Adriana dzieliła uwagę między jedzenie, drinka i rozmowę o seksie – że przez jakiś czas powinnaś być sama. A bycie singlem oznacza spotykanie się z różnymi ludźmi, dojście do tego, kto i co najlepiej do ciebie pasuje i, przede wszystkim, trochę dobrej zabawy.

– Więc tak naprawdę chcecie powiedzieć, i nie owijajmy niczego w bawełnę, że powinnam częściej się puszczać – stwierdziła Emmy.

Leigh uśmiechnęła się jak dumna matka.

– Tak.

– A ty? – Emmy zwróciła się do Adriany, która splotła dłonie i pochyliła się do przodu.

– Dokładnie to chcę powiedzieć. – Skinęła głową. Emmy westchnęła i odchyliła się na oparcie.

– Zgadzam się.

W tym samym momencie i niemal takim samym pełnym niedowierzania tonem Leigh i Adriana zapytały:

– Naprawdę?

– Oczywiście. Miałam czas, żeby trochę się nad sobą zastanowić i doszłam do tego samego wniosku. Istnieje tylko jedna logiczna droga, którą mogę pójść: będę uprawiała seks z przypadkowymi facetami. Wszelkiego rodzaju, rozmiaru i koloru przypadkowymi facetami. I jeśli już o to chodzi, wszelkiego rodzaju seks. – Zrobiła pauzę i spojrzała na Adrianę. – Poziom rozwiązłości, który planuję, sprawi, że będziesz ze mnie dumna.

Adriana odwzajemniła jej spojrzenie i zaczęła się zastanawiać, czy dobrze zrozumiała przyjaciółkę. Doszła do wniosku, że tak, ale musiał ujść jej uwagi sarkazm wypowiedzi – ta deklaracja była nie do pojęcia. Powiedziała więc to, co mówiła zawsze, kiedy nie wiedziała, co powiedzieć:

– Cudownie, querida, po prostu cudownie. Genialny pomysł.

Leigh użyła noża, by nałożyć nieco tuńczyka i plasterek ogórka na czubek widelca i elegancko przenieść go do ust. Ciche chrupnięcie, kilka ruchów szczęką i przełknęła.

– Emmy, kochanie. Wiesz, my tylko żartowałyśmy. Uważam, że to świetnie, że nie spałaś z tabunem facetów. Kiedy ktoś pyta, z iloma facetami spałaś, nie musisz nawet dzielić przez trzy! Czy to nie miłe? Nie musieć kłamać?

– Naprawdę nie żartuję – zapewniła Emmy. Spojrzeniem ściągnęła do stolika przechodzącego kelnera i gdy podszedł, zamówiła trzy kieliszki szampana. – To początek mojego nowego życia i możecie mi wierzyć, że za długo z tym czekałam. Pierwszą rzeczą, jaka zrobię w poniedziałek rano, będzie zadzwonienie do szefa Masseya i powiedzenie mu, że przyjmuję tę pracę. Zastanawiacie się, którą pracę? Tę, w której chcą mi zapłacić kupę pieniędzy i dołożyć ogromny budżet na wydatki, żebym mogła podróżować po całym świecie, zatrzymywać się w najładniejszych hotelach i jadać w najlepszych restauracjach, szukając inspiracji. Inspiracji! Do nowych pomysłów w menu. Słyszałyście kiedyś coś równie absurdalnego? I kto przez ostatnie dwa miesiące zachowywał się jak pieprzona idiotka, bo nie chciał opuszczać swojego biednego samotnego chłopaka? Niżej podpisana. Nie chciałam, żeby biedny Duncanek czuł się opuszczony i niekochany, kiedy lecę odrzutowcem w jakieś rozkoszne miejsce. Więc tym razem zadzwonię do szefa i tę pracę przyjmę. A potem zamierzam przelecieć każdego wolnego faceta o zachęcającym wyglądzie, jakiego spotkam. Pięknych seksownych obcokrajowców. I mam na myśli absolutnie wszystkich. Jak to brzmi, dziewczęta? Do przyjęcia? – Kelner wrócił z szampanem. – Więc proszę, wznieśmy toast.

Adriana wydała dźwięk, który w przypadku kogoś mniej oszałamiającego można by nazwać prychnięciem, ale gdy wydobywał się z jej ust, brzmiał egzotycznie i kobieco. Obie dziewczyny spojrzały na nią i nagle jakoś tak oklapła. Przyjaciółka właśnie przedstawiła jej plan życiowej zmiany na wielką skalę, a ona tymczasem od lat bez wysiłku podążała taką samą ścieżką. Czy jej pozycja trendsetterki jest zagrożona, czy po prostu za dużo wypiła? W stwierdzeniu Emmy było coś niepokojącego. A jeśli istniało jakieś uczucie, które było Adrianie obce, to niepewność.

Uniosła kieliszek i zmusiła się do uśmiechu.

Emmy też się uśmiechnęła i powiedziała:

– Jest tylko jeden warunek. Chcę mieć towarzystwo.

– Towarzystwo? – zdziwiła się Leigh. Przygryzła dolną wargę. Wyglądała na zdenerwowaną. Adriana zaczęła się zastanawiać, czemu właściwie przyjaciółka stale sprawiała wrażenie nerwowej, skoro wszystko pięknie się układa.

– Tak, towarzystwo. Zrobię z siebie kompletną dziwkę, jeżeli ty – Emmy wskazała Adrianę – zgodzisz się pozostać w bliskiej monogamicznej relacji. Z mężczyzną, którego oczywiście sama wybierzesz.

Adriana nabrała powietrza. Wykonała jeden ze swoich ulubionych gestów, to znaczy z roztargnieniem dotknęła warg czubkiem palca, zastygając na chwilę, a potem przesunęła palec do miejsca tuż poniżej lewego ucha. Sprawiło to, że czterej mężczyźni przy stoliku obok zaczęli się w nią wpatrywać, a Nicholas nadszedł pospiesznie. Poczuła znajomy dreszczyk, jaki przebiegał ją zawsze, gdy wiedziała, że jest obserwowana.

Dziewczęta zamówiły dania główne, jeszcze jedną rundkę drinków i, do podziału, talerz trufli i serów.

– Więc? Co powiesz? – zapytała Emmy.

– Czy moja matka cię do tego namówiła?

– Oczywiście, kochanie. Właściwie to był pomysł twojej mamy, żebym zobowiązała się pójść do łóżka z każdym facetem, którego spotkam w czasie najbliższego roku. I tylko po to, żebyś ty zgodziła się spotykać wyłącznie z jednym. Spryciara z niej – stwierdziła Emmy.

– Dajcie spokój, dziewczyny, bądźcie chociaż przez chwilę poważne – włączyła się Leigh. – Tak naprawdę żadna z was tego nie zrobi, więc możemy zmienić temat? Emmy, wyraziłaś się jasno. Jeżeli chcesz się pogrążyć w kolejnym związku na pięć lat, masz do tego święte prawo. A co do Adriany, to bardziej prawdopodobne, że zostaniesz kosmonautą, niż będziesz się spotykała wyłącznie z jednym facetem. Następne pytanie poproszę.

– Przecież nie zachęcam jej, żeby zrobiła coś naprawdę drastycznego w rodzaju znalezienia sobie pracy…

– Uśmiechnęła się szeroko Emmy.

Adriana zmusiła się, żeby odpowiedzieć uśmiechem, nawet jeśli z trudem przychodziło jej śmiać się z samej siebie. Szczególnie kiedy żarty dotyczyły tego, że nie pracuje.

W głowie zabrzmiało jej echo irytującego głosu matki.

– O rany. Ostro zagrywamy, querida? Wiesz co? Przyjmuję wyzwanie.

– Co takiego? – Emmy energicznie nawijała na palec kosmyk włosów.

Kieliszek Leigh zatrzymał się w połowie drogi do ust.

– Zrobicie to?

– Powiedziałam, że tak. Kiedy zaczynamy?

Emmy rozgryzła ze smakiem główkę szparaga, przełknęła.

– Moim zdaniem potrzebujemy trochę czasu, żeby wypracować warunki. Zgadzacie się przedstawić plan w przyszły weekend?

Adriana skinęła głową.

– Załatwione. W ten sposób – machnęła kieliszkiem szampana w stronę Leigh – będziesz miała szansę wymyślić, jakie będzie twoje postanowienie.

– Moje? – Świeżo wyskubane brwi Leigh spotkały się u nasady nosa. – Postanowienie? Dlaczego? Przecież to nawet nie Nowy Rok. To, że wy dwie zwariowałyście, nie znaczy, że ja też muszę.

Emmy przewróciła oczami.

– Leigh? Proszę! A co ona ma zmieniać? Idealna praca, idealny chłopak, idealne mieszkanie, idealna rodzina… – Głos Emmy stał się nosowy i śpiewny. – Marcia, Marcia, Marcia – zanuciła i lekceważąco uznała pełne niezadowolenia spojrzenie Leigh za przejściową niechęć.

– No dobrze, niech i tak będzie – westchnęła Adriana, patrząc na Leigh. – Ale musisz coś wymyślić. Potrafisz to zrobić Leigh, prawda? Wymyślić choć jeden aspekt życia, który chciałabyś zmienić? Przepracować?

– Oczywiście, że tak – z irytacją prychnęła Leigh.

– Z pewnością znajdzie się milion spraw.

Adriana i Emmy wymieniły spojrzenia, a każda dobrze wiedziała, o czym myśli druga: u Leigh wszystko szło jak po maśle, ale nie zaszkodziłoby, gdyby dziewczyna trochę wyluzowała i zaczęła cieszyć się życiem.

– W każdym razie masz dwa tygodnie, żeby coś wybrać, querida – oznajmiła autorytatywnie Adriana.

– A tymczasem, wznieśmy toast.

Emmy uniosła kieliszek, jakby był z ołowiu.

– Za nas – powiedziała. – Zanim nadejdzie kolejne lato, ja sprostytuuję się z połową Manhattanu, a Adriana odkryje uroki monogamii. A Leigh… coś zrobi.

– Zdrówko! – wykrzyknęła Adriana, znów przyciągając uwagę połowy restauracji. – Za nas.

Leigh bez przekonania stuknęła się z nimi kieliszkiem.

– Za nas.

Emmy nachyliła się i oświadczyła to scenicznym szeptem:

– Jesteśmy całkowicie, zdecydowanie i po królewsku popieprzone.

Adriana odrzuciła głowę do tyłu, częściowo z zadowolenia, a częściowo z przyzwyczajenia, dla efektu.

– W stu procentach jebnięte – roześmiała się.

– Czy możemy stąd wyjść, zanim zaczniemy zsuwać się po spirali wstydu, jakiej do tej pory żadna z nas nie znała? Bardzo proszę – błagała Leigh. Czerwone wino, które podał im Nicolas, zaczęło przyprawiać ją o ból głowy i wiedziała, że jest tylko kwestią czasu – właściwie minut – kiedy przyjaciółki z rozkosznie wstawionych zmienią się w hałaśliwie pijane.

Adriana i Emmy znów wymieniły spojrzenia i zachichotały.

– Daj spokój, Marcia. – Adriana wstała tanecznym ruchem, ciągnąc Leigh za rękę. – Może jeszcze nauczymy cię, jak się bawić.

W pogoni za Harrym Winstonem

Подняться наверх