Читать книгу W pogoni za Harrym Winstonem - Лорен Вайсбергер - Страница 8

Jeżeli uważasz, że jest za duży, to na niego nie zasługujesz

Оглавление

– Chodź do łóżka, kochanie, jest prawie pierwsza. Nie uważasz, że czas się położyć? – Russell zdjął podkoszulek i ułożył się na boku, twarzą do Leigh, opierając głowę na prawej dłoni. Lewą ręką pogładził prześcieradła, a potem lekko je poklepał. Gest ten miał być kuszący, zachęcający, ale Leigh zawsze widziała w tym swego rodzaju zagrożenie.

– Zostało mi jeszcze kilka stron. Światło ci przeszkadza? Mogę się przenieść do salonu.

Westchnął i wziął książkę, Anatomia treningu siłowego.

– Nie chodzi o światło, skarbie, świetnie o tym wiesz. Po prostu od tygodni nie zasypialiśmy razem. Tęsknię za tobą.

W pierwszym momencie pomyślała, że mówi jak jęczące uparte dziecko, w końcu chodziło o jedną z najbardziej poszukiwanych tegorocznych nowości i miało kluczowe znaczenie, by skończyła czytać maszynopis przed odbywającą się rano sesją sprzedaży. Potrzebowała ośmiu długich lat pełnej poświęcenia ciężkiej pracy, by wreszcie – wreszcie! – znaleźć się o krok od stanowiska starszego redaktora (w Brook Harris było tylko sześciu, a ona miała szansę zostać najmłodszym), natomiast Russell najwyraźniej uważał, że po roku spotkań jest uprawniony do zarządzania całym jej życiem. To nie ona zaprosiła go na noc, to nie ona zjawiła się u niego na progu w drodze z cotygodniowego pokera z trzepotem długich rzęs i całym tym: „Kochanie, po prostu musiałem się z tobą zobaczyć”.

Następna myśl: jest okropną, nieznającą uczucia wdzięczności suką, skoro w ogóle myśli w ten sposób o Russellu. Z pewnością rok temu nie była taka niezadowolona. Kiedy podszedł do niej na imprezie urządzonej przez wydawnictwo na cześć Billa Parcellsa (właśnie napisał wspomnienia z czasów, kiedy był trenerem drużyny Kowbojów), od razu go rozpoznała. Nie chodzi o to, że oglądała ESPN1 – nie oglądała – ale dość wiedziała o tym chłopięcym uśmiechu, dołeczkach i reputacji jednego z najbardziej pożądanych kawalerów na Manhattanie, żeby być szczególnie czarującą, gdy się przedstawił. Tamtego wieczoru rozmawiali całe godziny. Najpierw na przyjęciu, a potem nad piwem Amstel w tawernie Pete’a. Był szokująco szczery, mówiąc, jak bardzo ma dość nowojorskiego świata randek, jak to skończył z umawianiem się z modelkami i aktorkami i jest gotowy poznać, jak sam to określił, „prawdziwą dziewczynę”. Co oczywiście miało oznaczać, że to Leigh jest idealną kandydatką. Oczywiście pochlebiła jej ta uwaga: kto by nie chciał, żeby uganiał się za nim Russell Perrin? Miał absolutnie wszystkie cechy, które umieściła w ciągu ostatnich dziesięciu lat na listach opisujących idealnych partnerów. Pod każdym względem był dokładnie takim mężczyzną, jakiego miała nadzieję spotkać, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, że to możliwe.

A teraz, po niemal roku związku ze wspaniałym facetem, który, tak się złożyło, był jednocześnie wrażliwy, miły, troskliwy i do szaleństwa w niej zakochany, miała uczucie, że się dusi. Wszyscy oprócz Leigh byli więcej niż pewni, że nareszcie spotkała Tego Jedynego. Dlaczego ona sama nie jest o tym przekonana? Jak na zawołanie Russell odwrócił się, spojrzał jej w oczy i powiedział:

– Leigh, skarbie, tak bardzo cię kocham.

– Też cię kocham – odpowiedziała automatycznie bez najmniejszego wahania, chociaż bezstronny obserwator – nawet osoba zupełnie obca – mógłby zakwestionować szczerość jej deklaracji. Co człowiek robi, kiedy ktoś, kogo lubi i bardzo szanuje, ktoś, kogo miało się ochotę poznać lepiej, po dwóch miesiącach całkiem zwyczajnych spotkań nagle oznajmia, że zakochał się w tobie po uszy? Każda nieuznająca konfrontacji osoba zrobiłaby to samo i powiedziała „też cię kocham”. Leigh uznała, że z czasem dorośnie do tych słów. Kiedy lepiej się poznają, będzie mogła wygłosić je z większym przekonaniem. Denerwowało ją, że rok później wciąż jeszcze na to czekała.

Zmusiła się, żeby podnieść wzrok znad kartki, i użyła słodkiego jak ulepek głosu.

– Wiem, że ostatnio wszystko wyglądało trochę szaleńczo, ale tak jest co roku. Jak w zegarku: w kalendarzu pojawia się czerwiec, wszędzie zaczyna się chaos. Obiecuję, że nie zawsze tak będzie.

Leigh wstrzymała oddech i czekała, czy Russell wybuchnie (do tej pory się to nie zdarzyło). Czekała, aż powie jej, że nie zniesie takiego protekcjonalnego traktowania i nie życzy sobie, żeby mówiła do niego rodzicielskim tonem, jakby był dzieciakiem, który właśnie wtarł w dywan masło orzechowe. Zamiast tego Russell się uśmiechnął. I to nie uśmiechem pełnym żalu czy rezygnacji, ale prawdziwym, pełnym zrozumienia i niesamowicie przepraszającym.

– Nie chcę cię naciskać, kochanie. Wiem, jak uwielbiasz swoją pracę, i chcę, żebyś mogła się nią cieszyć, póki się da. Nie spiesz się i przyjdź do łóżka, kiedy wreszcie będziesz gotowa.

– Dopóki się da? – Leigh gwałtownie uniosła głowę – Naprawdę znowu poruszasz ten temat i to o pierwszej w nocy?

– Skarbie, wcale nie. Wyraziłaś się niezwykle jasno, że na razie nie masz w planach San Francisco, ale naprawdę chciałbym, żebyś nie była taka uprzedzona. Wiesz, to byłaby niesamowita szansa.

– Dla ciebie – prychnęła Leigh obrażona jak dziecko.

– Dla nas obojga.

– Russellu, jesteśmy ze sobą niespełna rok. Uważam, że trochę za wcześnie, żeby zaczynać rozmowy o wspólnej przeprowadzce na drugi koniec kraju. – Zdenerwowanie w jej głosie zaskoczyło ich oboje.

– Kiedy się kogoś kocha, nigdy nie jest za wcześnie, Leigh – powiedział głosem pewnym i spokojnym. Ten właśnie spokój, który tak bardzo spodobał jej się na początku, potrafił ją teraz wkurzyć. Fakt, że się nie irytował, panował nad emocjami, budził w niej wątpliwości, czy w ogóle słuchał, co mówiła.

– Nie rozmawiajmy o tym teraz, dobrze? – poprosiła.

Usiadł i przesunął się na koniec łóżka, bliżej narożnika, w którym Leigh ustawiła wygodny fotel do czytania i lampę rzucającą miękkie białe światło. Wielka kołdra, ta sama, na poszukiwanie której poświęciła całe tygodnie, testując każdy dostępny na rynku produkt pod względem miękkości i puszystości, ześlizgnęła się na podłogę i prawie strąciła drzewko bonsai z nocnego stolika. Russell jakby tego nie zauważył.

– Może zrobię ci herbaty? – zagadnął.

Leigh znów poczuła, że musi zebrać całą siłę woli, żeby nie wrzasnąć. Nie chce iść do łóżka, nie chce herbaty. Chce, żeby Russell przestał gadać.

Odetchnęła powoli, głęboko, starając się zrobić to dyskretnie.

– Dzięki, ale nie trzeba. Daj mi jeszcze tylko kilka minut, dobrze?

Spojrzał na nią z wyrozumiałym uśmiechem, a potem zerwał się z łóżka i zamknął ją w niedźwiedzim uścisku. Poczuła, że sztywnieje, nic nie mogła na to poradzić. Russell tylko wzmocnił uścisk i ukrył twarz w zagłębieniu jej szyi, dokładnie między ramieniem a podbródkiem. Popołudniowy zarost zadrapał jej skórę i zaczęła się wiercić.

– Łaskoczę? – roześmiał się. – Tata zawsze mówił, że w końcu będę musiał się golić dwa razy dziennie, ale nie chciałem mu uwierzyć.

– Hmm. Mm.

– Przyniosę wodę, chcesz?

– Jasne – powiedziała Leigh, chociaż nie chciała. Znów skupiła uwagę na rękopisie i przeczytała pół strony, kiedy Russell zawołał do niej z kuchni:

– Gdzie trzymasz miód?!

– Co? – odkrzyknęła.

– Miód. Robię dla nas herbatę z ciepłym mlekiem i miodem. Masz miód?

Wzięła głęboki oddech.

– W szafce nad mikrofalówką.

Parę chwil później wrócił z kubkiem w każdej ręce i torebką ciastek z kawałkami czekolady w zębach.

– Zrób sobie przerwę, kochanie. Obiecuję, potem zostawię cię w spokoju, ale po przekąsce o północy.

O północy? – pomyślała Leigh. – Jest wpół do drugiej nad ranem i muszę wstać za pięć i pół godziny. Nie wspominając o tym, że nie każdy ma naturalnie szczupłe ciało sportowca i może sobie pozwolić na okrągło chrupać ciasteczka.

Ugryzła kęs i przypomniała sobie, że zaraz po dwudziestce całe lata marzyła o takiej sytuacji: troskliwy chłopak, romantyczny piknik w środku nocy, wygodne mieszkanie pełne ukochanych drobiazgów. Wtedy wydawało się to niemożliwe albo co najmniej bardzo odległe. Teraz miała to wszystko, ale rzeczywistość w niczym nie przypominała marzenia.

Russell ledwie przełknął ciasteczka i nawet nie kończąc herbaty, objął poduszkę i szybko zapadł w głęboki i krzepiący sen. Kto tak śpi? Nigdy nie przestało to zdumiewać Leigh. Twierdził, że to pozostałość z dzieciństwa pełnego chaosu, że nauczył się spać przy gadaninie rodziców, dwóch sióstr, mieszkającej z rodziną niani i trzech hałaśliwych beagli. Może. Leigh uznała jednak, że ma to raczej coś wspólnego z jego czystym sumieniem i zdrowym stylem życia. A jeśli miała być całkiem szczera, to z faktem, że tak naprawdę prowadzi życie niespecjalnie stresujące. Czy problemy ze snem może mieć ktoś, czyj codzienny plan dnia obejmuje dwie godziny ćwiczeń (godzina podnoszenia ciężarów i godzina ćwiczeń aerobowych), wyklucza kofeinę, cukier, konserwanty, białą mąkę i tłuszcze trans? Ktoś, kto co tydzień nagrywał trzydziestominutowy program na temat (sport) miły mężczyznom z racji ich garnituru genetycznego i to przy pomocy zespołu pisarzy oraz producentów, którzy wszystko składają w całość? Ktoś pozostający w zdrowym, produktywnym związku tak z rodziną, jak z przyjaciółmi, kogo wszyscy kochają i podziwiają tylko za to, że jest sobą? Niedobrze się od tego robiło, a przynajmniej bardzo przykro. W każdym razie, jeśli miałaby być całkiem szczera, tak to często działało na Leigh.

Tego wieczoru szczególnie rozpaczliwie zapragnęła papierosa. Chociaż rzuciła palenie prawie rok temu, kiedy zaczęła spotykać się z Russellem, nie było dnia, żeby dramatycznie nie tęskniła za długim miłym dymkiem. Palacze nieodmiennie snuli opowieści o samym rytuale, jak to znaczną część przyjemności stanowi wyciąganie pudełka, odwijanie folii i wydłubywanie pachnącej pałeczki. Twierdzili, że uwielbiają zapalanie, strząsanie popiołu, uczucie trzymania czegoś między palcami. Wszystko to bardzo pięknie, ale nie ma to jak samo palenie: Leigh uwielbiała się zaciągać. Przytknięcie ust do filtra i poczucie dymu snującego się po języku, w głąb gardła i wprost do płuc oznaczało natychmiastowe doświadczenie nirwany. Pamiętała – codziennie – jakie ma się uczucie po pierwszym zaciągnięciu, gdy nikotyna dostaje się do krwiobiegu. Kilka sekund jednocześnie spokoju i wzmożonej uwagi zarazem w idealnych proporcjach. Następnie powolny wydech – dość mocny, aby dym nie sączył się z ust, ale niezbyt energiczny, żeby nie zakłócić uroku chwili – zwieńczenie rozkosznego doświadczenia.

Leigh nie była głupia i oczywiście znała wszystkie paskudne konsekwencje swojego ulubionego nałogu. Rozedma płuc. Rak. Choroby serca. Nadciśnienie. Konieczność oglądania wyrazistych fotografii czarnych płuc w czasopismach i przerażających reklam z ludźmi po tracheotomii mówiącymi głosem jak zza grobu. Żółte zęby, zmarszczki, cuchnące dymem włosy i plama od tytoniu na pierwszej kostce palca wskazującego prawej ręki. Dogadywanie matki. Ponure przepowiednie lekarza. Doprowadzający do szaleństwa ton pod tytułem „na wypadek, gdyby pani nie wiedziała”, którego zupełnie obcy ludzie używali, kiedy podchodzili do niej, gdy stała przed biurem, by wyliczyć niebezpieczeństwa czyhające na palacza. A do tego Russell! Pan Moje Ciało Jest Świątynią nigdy w życiu nie spotykałby się z palaczką i od pierwszego dnia postawił sprawę jasno. W sumie dość, by poddał się nawet najbardziej zawzięty palacz. Po ośmiu latach rozkoszowania się paczką dziennie Leigh w końcu rzuciła. Wymagało to od niej nadludzkiego wysiłku i umiejętności przetrwania dręczącego pragnienia przez całe tygodnie, ale wytrwała. Na razie nie zdołała całkowicie wyrzec się nikotyny. Można powiedzieć, że udało się jej tylko przerzucić z papierosów na gumę z nikotyną – taki przystanek w pół drogi. Miała nadzieję, że guma nie zabije jej w najbliższej przyszłości, a jeśli tak, to trudno.

Dla równego rachunku wrzuciła do ust dodatkowy kawałek gumy i odłożyła maszynopis. Zwykle nietrudno było wciągnąć się w książkę, o którą dobijały się liczne wydawnictwa, ale przy tej miała uczucie, że ciężko haruje. Czy amerykańska opinia publiczna naprawdę chce czytać kolejną ośmiusetstronicową książkę z gatunku fikcji historycznej o prezydencie z poprzedniego stulecia? Co za dużo, to niezdrowo. Leigh miała ochotę zwinąć się w kłębek z jakimś dobrym czytadłem i pogrążyć się w czymś, co nie byłoby tak zabójczo nudne. Oddałaby wszystko za poniedziałkowy wieczór bez kontaktów międzyludzkich. Wydrenowana nie miała nastroju, żeby przeczytać choć jedno słowo więcej o kampanii, która odbyła się ponad sto lat temu. Rzuciła maszynopis i położyła sobie na kolanach maca.

Jedna z jej przyjaciółek często bywała na czacie o drugiej nad ranem, ale dziś wszystko trwało w milczeniu. Leigh szybko przejrzała ulubione strony. Na CNN.com atak aligatora na południu Florydy. Na Yahoo! wideo z demonstracją, jak zrobić koszyk z arbuza przy użyciu noża i nietoksycznego markera. Na gofugyourself.com zabawny kawałek o fryzurze Toma Cruise’a i Flowbee. Na neimanmarkus.com ogłoszenia o podwyżce kosztów wysyłki wszystkich towarów skórzanych. Klik, klik, klik, klik. Przejrzała najnowszą listę bestsellerów na „Publisher’s Weekly”, kliknęła, by wesprzeć darmowe badania mammograficzne na stronie poświęconej rakowi piersi, a na Chase sprawdziła, czy przyszedł przelew. Przez chwilę rozważała, czy nie sprawdzić symptomów zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych na webMD, ale oparła się pokusie. Wreszcie zmęczona, a właściwie zupełnie wyczerpana, starannie umyła twarz, poprawnie wykonując koliste ruchy w górę. Zamieniła spodnie od dresu na lekkie bawełniane szorty. Kładąc się do łóżka, obserwowała twarz Russella, centymetr po centymetrze powoli wsuwała się pod kołdrę, zdecydowana go nie budzić. Nie poruszył się. Zgasiła światło i zdołała przejść na swoją stronę łóżka, nie przeszkadzając mu, ale kiedy jej umysł zaczął zwalniać, a członki odprężać się pod chłodną kołdrą, poczuła, że przytula się do niej całym ciałem. Całym podnieconym ciałem. Objął ją i naparł miednicą na jej pupę.

– Cześć – wyszeptał jej prosto do ucha. Wciąż jeszcze pachniał ciasteczkami.

Leżała bezwładna, jednocześnie modląc się, żeby znów zapadł w sen, i nienawidząc się za to, że tego pragnie.

– Leigh, kochanie, obudziłaś się? Ja stanowczo tak.

– Naparł na nią delikatnie, na wypadek, gdyby nie była pewna, co ma na myśli.

– Jestem wykończona, Russ. Jest tak późno, a jutro muszę wcześnie wstać, bo mam spotkanie. – Od kiedy to mówię jak moja matka? – zaczęła się zastanawiać.

– Obiecuję, że nic nie będziesz musiała robić.

Przyciągnął ją do siebie i pocałował w szyję. Zadrżała, co zinterpretował jako dreszcz zadowolenia, i przesunął palcami po gęsiej skórce, którą przyjął za dobry znak. Kiedy zaczęli się spotykać, uznała, że całuje najlepiej na świecie. Wciąż pamiętała ich pierwszy pocałunek – dosłownie nieziemski. Po przyjęciu w wydawnictwie i drinku w barze odwiózł ją do domu taksówką, a zanim dotarli do budynku, w którym mieszkała, przyciągnął do siebie i obdarzył jednym z najmiększych, najbardziej niesamowitych pocałunków, jakich w życiu doświadczyła. Było to doskonałe połączenie warg i języka, idealny nacisk, idealna doza namiętności. Nie było najmniejszych wątpliwości, że ma spore doświadczenie i z niego korzysta. W końcu był jednym z najbardziej znanych i poszukiwanych facetów, jakich w życiu poznała. A jednak w ciągu ostatnich miesięcy zaczęła odnosić wrażenie, że całuje kogoś obcego – i bynajmniej nie było to podniecające. Jego usta na swojej skórze odbierała już nie jako miękkie i ciepłe, ale zimne i wilgotne, przyprawiające o drżenie. Język poczynał sobie zbyt zachłannie, wargi zawsze zdawały się zbyt napięte albo lepkie. Dziś czuła je z tyłu szyi, jakby zrobione były z masy papierowej, która nie do końca stwardniała. Papkowata masa papierowa. Schłodzona, papkowata masa papierowa.

– Russ – westchnęła i mocno zacisnęła powieki.

Pogładził ją po włosach i rozmasował ramiona, żeby się zrelaksowała.

– Co kochanie? Czy to takie okropne?

Nie powiedziała, że każdy jego dotyk odbiera jak gwałt. Przecież seks był kiedyś fantastyczny? Kiedyś, kiedy Russell był odległy, uwodzicielski, gdy flirtował, nie był tak emocjonalnie zależny od niej i zdeterminowany, żeby ustatkować się z dziewczyną poważniejszą niż uwodzicielki z czasów, gdy miał dwadzieścia lat. Miała wrażenie, że było to bardzo dawno temu.

Zanim się zorientowała, co się dzieje, zsunął jej szorty do kolan i przyciągnął jeszcze bliżej. Ramiona miał potężne, mięśnie dosłownie pulsowały pod jej podbródkiem i niechcący uciskały gardło. Z jego piersi bił żar jak z pieca, a włosy na udach przypominały w dotyku papier ścierny. Po raz pierwszy, odkąd sypiała z Russellem, Leigh zaczęła odczuwać znajome symptomy ataku serca.

– Przestań! – wydyszała, a szept zabrzmiał głośniej, niż zamierzała. – Nie mogę teraz tego robić.

Uścisk od razu osłabł i Leigh poczuła ulgę, że jest zbyt ciemno, by widzieć jego twarz.

– Russ, przepraszam. Po prostu…

– Nie przejmuj się, Leigh. Naprawdę rozumiem. – Mówił spokojnie, ale wydawał się daleki. Odwrócił się do niej plecami i w ciągu kilku minut zaczął oddychać równo, pogrążony w głębokim śnie.

Leigh zasnęła wreszcie tuż przed szóstą, dokładnie w chwili, gdy kobieta z góry przywdziała liczne elementy swojego ekwipunku i rozpoczęła dzień łomotania trepami. Ostatnią myśl przed odpłynięciem w sen przypomniała sobie dopiero na porannym zebraniu następnego ranka, kiedy czuła się otępiała i ociężała ze zmęczenia. Chodziło o kolację z dziewczynami parę tygodni temu i ich zapowiedzi zmian. Emmy miała poszerzyć swoje doświadczenie w sprawach sercowych poprzez liczne romanse, Adriana poczyniła obietnicę, że da szansę monogamii. Od tamtej pory Leigh nie potrafiła wymyślić żadnego zobowiązania dla siebie. Aż do tej chwili. Czy nie byłoby zabawnie oznajmić, że zamierza zebrać się na odwagę i zakończyć swój obarczony licznymi wadami związek? I to mimo potwornego lęku przed samotnością i przekonania, że nie spotka już nikogo, kto kochałby ją choć w połowie tak jak Russell? Że czekała, by poczuć do Russella coś, co wszyscy uważali za stosowne, ale do tej pory się jej nie udało? Ha, ha. Strasznie śmieszne, pomyślała. W życiu mi nie uwierzą.

*

Próbowała myśleć o czymś innym: o pogodzie, zbliżającej się podróży, rozmowie rodziców o możliwości powrotu do Stanów – ale jej mózg stanowczo odmówił skupienia się na czymkolwiek poza wspaniałym kontrastem między grubymi, przypominającymi liny dredami Yaniego i mleczną barwą jego skóry. Za każdym razem, kiedy wyprężał wspaniały tors, Adrianie przyspieszał puls. Ukradkiem obserwowała kroplę potu płynącą mu z czoła na szyję i próbowała wyobrazić sobie, jak smakuje. Kiedy położył wielkie dłonie na jej biodrach, z trudem się opanowała, żeby nie jęknąć. Jeden z szorstkich dredów otarł się o jej ramię. Yani pachniał mchem, bardzo zielono, ale było to przyjemne, męskie. Położył dwa palce poniżej jej kręgosłupa i lekko pchnął naprzód miednicę Adriany.

– Dokładnie tak – powiedział miękko. – Dokładnie.

– Nieznacznie podniósł głos. – Delikatnie połóżcie lewą dłoń na podłodze i wróćcie do pozycji leżącej. Poczujcie, jak energia przepływa z waszych rąk do ziemi, z ziemi do waszych rąk. Nie zapominajcie o oddechu. Tak jest, tak zatrzymać.

Adriana usiłowała zagłuszyć jego głos, a kiedy okazało się to niemożliwe, przekształcić słowa, by brzmiały trochę rozsądniej. Grupa poruszała się jak zespół taneczny, wykonujący układ choreograficzny – zbiór muskularnych kończyn i szczupłych torsów, które pozornie zmieniały pozycję niemal bez wysiłku. Adriana uwielbiała jogę i pożądała Yaniego, ale nie tolerowała tego chwytającego za serce gadania: uwielbiała czułostki pod warunkiem, że były przeznaczone wyłącznie dla niej. Przez całe to rozprawianie o energii, karmie i duchu wydawał się mniej pociągający, a wielka szkoda – ale ostatecznie może o tym zapomnieć. Zmieniła pozycję, przenosząc ciężar ciała, tricepsy drżały jej z wysiłku, i spojrzała w górę, żeby zlokalizować Yaniego. Stał nad Leigh, umieścił stopy po obu stronach jej wyciągniętych nóg, trzymał rękę między jej łopatkami i mocniej przyciskał plecy do podłogi. Leigh napotkała wzrok Adriany i przewróciła oczami.

Jak zwykle w zajęciach brały udział wyłącznie kobiety. Zaraz po wejściu Adriana obrzuciła salę fachowym spojrzeniem i oceniwszy siebie jako najbardziej sprawną i najbardziej atrakcyjną, rozłożyła matę i zaklepała miejsce dla Leigh. Czuła dumę, że w tej sali pełnej pięknych kobiet – wszystkie koło dwudziestki albo trzydziestki, wszystkie co do jednej o idealnej wadze lub nieco poniżej tejże, wszystkie nieskazitelnie wyszykowane i to mimo niedzielnego poranka i wyczerpujących zajęć – a ona była najpiękniejsza. Świadomość tego nie zaskakiwała jej już ani nie cieszyła tak, jak w młodości, raczej działała niczym zastrzyk pewności siebie, który pomagał wygładzić twarde kanty dnia. Fakt, że Yani się z nią nie przespał, wskazywał, że najprawdopodobniej problem leży po jego stronie, ale chciała przedyskutować tę teorię z przyjaciółkami na śniadaniu.

– To bez sensu – stwierdziła Adriana, delikatnie wkładając do ust łyżeczkę pełną granoli. – Jak myślisz, co jest z nim nie w porządku?

Leigh upiła łyk kawy i uśmiechnęła się do kelnerki, prosząc o dolewkę. Jadłodajnia na rogu Dziesiątej i Uniwersytetu nie była najlepszym miejscem na brunch – personel często zachowywał się arogancko, jajka czasami podawano zimne, a kawa prezentowała cały wachlarz wad – bywała i wodnista, i gorzka – ale znajdowała się w pobliżu klubu i obie dziewczyny mogły być pewne, że nie spotkają tam nikogo znajomego. Niełatwo było znaleźć miejsce w centrum Manhattanu, gdzie można jeść w spodniach do jogi i z włosami ściągniętymi w wilgotny od potu kucyk, nie prowokując negatywnych komentarzy, więc trzymały się tego lokalu.

– Nie wiem. Pewnie nie uważasz, że jest gejem?

– Oczywiście, że nie – ostro zaprzeczyła Adriana.

– I nie ma takiej możliwości, że mu się nie podobasz…

Adriana zaprezentowała jedno ze swych uroczych mini-prychnięć.

– Daj spokój.

– W takim razie musi chodzić o jeden ze zwykłych powodów. Problemy z erekcją, epidemia opryszczki, przerażająco mały członek. A cóż innego?

Adriana rozważyła wspomniane opcje, ale nie brzmiały prawdopodobnie. Yani robił wrażenie spokojnego, pogodzonego ze sobą, idealnie pewnego siebie w szczególny cichy sposób. Nie zdarzyło się, żeby mężczyzna na nią nie reagował. I nie w tym rzecz, że się nie starała – minęły całe lata, odkąd musiała się tak wysilać, a w tamtym przypadku opór chłopaka był związany z jego zbliżającym się ślubem – ale czasami miała wrażenie, że Yani w ogóle jej nie dostrzega. Im częściej odrzucała włosy i wypinała idealne piersi, tym rzadziej ją zauważał.

– Co innego? Czyż to nie oczywiste? Moczy w nocy łóżko i boi się, że ktoś to odkryje. – Emmy zmaterializowała się jak za sprawą czarów i przez krótki moment Adriana poczuła irytację, że uwaga Leigh przeniosła się na przyjaciółkę.

– Hej! Nie wiedziałyśmy, czy dotrzesz. Daj mi swoje rzeczy, proszę – odezwała się Leigh, wyciągając ręce.

– Nie chcesz, żebym usiadła obok ciebie? Obiecuję, siądę bliziutko, może nawet będziemy się dotykały ramionami. Będzie zabawnie.

Leigh westchnęła.

Adriana poklepała miejsce obok siebie: wiedziała o problemie Leigh z „przestrzenią osobistą” i starała się być wyrozumiała, ale konieczność tłoczenia się w lożach i kulenia na kanapach była denerwująca.

– Jak Russell radzi sobie z faktem, że nie znosisz bliskości? – zainteresowała się.

– Nie chodzi o to, że „nie znoszę bliskości”. To kwestia strefy buforowej. Co jest złego w chęci zachowania odrobiny osobistej przestrzeni? – zapytała Leigh.

– Tak, ale poważnie, problem do niego dociera? Akceptuje go? Czy cię nienawidzi?

Leigh znów westchnęła.

– Nienawidzi. Aja czuję się paskudnie. Russell pochodzi z wielkiej szczęśliwej rodziny, gdzie wszyscy całują się w usta! Ja natomiast jestem jedynaczką, której rodzice są równie uczuciowi jak porcelanowe figurki. Pracuję nad tym, ale nic nie poradzę, że cała ta bliskość i dotykanie naprawdę mnie przeraża.

Adriana uniosła dłoń w geście poddania.

– Dla mnie w porządku. Dopóki zdajesz sobie sprawę z problemu.

Leigh skinęła głową.

– Stanowczo zdaję sobie sprawę. Stale, neurotycznie i żałośnie jestem go świadoma. Pracuję nad tym, daję słowo.

Emmy klapnęła na siedzenie obok Adriany. Miękki winyl westchnął nieco pod ciężarem dodatkowych prawie pięćdziesięciu kilogramów, po czym się uspokoił.

– Jak tam joga? Nadal śladu uczucia ze strony Y-mana?

– Jeszcze nie, ale ulegnie – zapewniła Adriana.

Leigh pokiwała głową.

– Zawsze ulegają. Przynajmniej tobie.

Emmy uderzyła dłonią w stół.

– Dziewczęta, dziewczęta! Tak szybko zapomniałyśmy? Adriana nie szuka już kandydatów do seksu bez zobowiązań. Oczywiście może zostać dziewczyną Yaniego, ale zgodnie z zasadami, nie może się z nim po prostu jednorazowo przespać.

– Ach tak. Te zasady. Zgodziłyśmy się na nie, bo za dużo wypiłyśmy i przynajmniej do dziś nic nie zostało ustalone. Moim zdaniem Yani wciąż wchodzi w grę. – Adriana podkreśliła swoją wypowiedź rozkosznym uśmiechem, bez podtekstu seksualnego, skupiając się na tym, żeby dołeczki, które się pojawiały, kiedy zachowywała się dziewczęco, wydawały się jak najgłębsze.

Emmy posłała jej całusa.

– Kochanie, oszczędź te dołeczki dla swojego przyszłego chłopaka. Przy tym stole są bezwartościowe. A poza tym mam wieści.

– O Duncanie? – automatycznie zapytała Leigh, na sekundę zapominając, że od zerwania minęły już prawie trzy tygodnie.

– Nie, nie wieści o Duncanie, chociaż wpadłam na jego siostrę, która mi powiedziała, że on i rozweselająca dziewica wybierają się do Hamptons, gdzie z trzema innymi parami wynajmą coś wspólnie na lipiec i sierpień.

– Mmm, brzmi wspaniale. Zapłacą dwadzieścia kawałków za małą sypialnię, wspólną łazienkę i ciągłe korki, a wszystko po to, żeby spędzić lato, nie uprawiając seksu. Brzmi rozkosznie. Czy muszę przypominać lato dwa tysiące trzy?

Adriana zadrżała. Irytowała ją sama myśl o tamtych wakacjach. To był jej pomysł – co mogło być złego w posiadłości w Hamptons z basenem, kortem tenisowym i czterdziestką czy pięćdziesiątką wykształconych dwudziestoparolatków? Przez całe tygodnie prowadziła hałaśliwą kampanię, aż Emmy i Leigh wreszcie się zgodziły. Czuły się tak okropnie w nieustającym hałasie, ciągłych imprezach i piciu w stylu „do wyrzygania”, że wszystkie weekendy w wynajmowanym wspólnie domu spędziły przytulone do siebie w odległym końcu basenu, walcząc o zachowanie resztek zdrowego rozsądku.

– Proszę cię, nie! Nawet o tym nie wspominaj. Nawet po tylu latach to traumatyczne wspomnienie.

– No cóż, jeżeli o mnie chodzi, Duncan i ta trenerka mogą iść się powiesić. Odbyłam w tym tygodniu długą rozmowę z szefem Masseyem i wciąż jest zainteresowany. Chce, żebym pracowała dla niego za granicą. Tylko w tym roku planuje otwarcie dwóch nowych restauracji i potrzebuje na miejscu ludzi, którzy dopilnują postępów prac, pomogą przy zatrudnianiu pracowników, takie tam rzeczy. I oczywiście przy okazji podrzucą pomysły do menu. Zaczynam za tydzień, licząc od poniedziałku.

– Gratulacje! – wykrzyknęła Leigh.

Adriana ścisnęła jej rękę i starała się wyglądać na zadowoloną. Oczywiście cieszyła się z sukcesu Emmy – w końcu dziewczynie rzeczywiście ostatnio się nie wiodło – ale z egoistycznego punktu widzenia czasami ciężko było jej słuchać o zawodowych sukcesach przyjaciółek. Wiedziała, że zazdroszczą jej wolnego czasu i dałyby się zabić, żeby mieć środki i czas pozwalające bardziej cieszyć się życiem, ale słuchanie ich zapewnień już nie poprawiało jej samopoczucia. Oczywiście nie chodziło o to, że zazdrościła dziewczynom ich konkretnych posad, co to, to nie. Tyrady Emmy o egocentrycznych szefach i nieznośnych kolegach były dość przerażające, by każdego odwieść od kariery w biznesie restauracyjnym, a Leigh pracowała w szalonych godzinach. Stale narzekała na stukniętych autorów i przytłaczającą liczbę lektur, a Adriana zastanawiała się, czy nie jest przypadkiem nieco zazdrosna o tych, którzy sami piszą książki, zamiast je redagować. Gdyby jednak miała być ze sobą szczera, musiałaby przyznać, że obie dziewczyny znajdowały w pracy pewnego rodzaju satysfakcję, której ona nigdy nie odczuje, choćby rygorystycznie przestrzegała planu dnia obejmującego upiększanie, posiłki, ćwiczenia i życie towarzyskie. Nie, żeby nie próbowała pracować – skosztowała, czym to pachnie. Zaraz po uzyskaniu dyplomu zapisała się na szkolenie dla osób dokonujących zakupów dla Saxa, ale zrezygnowała z niego w chwili, gdy zdała sobie sprawę, że będzie musiała zacząć od makijażu i dodatków i potrwa całe lata, zanim wywalczy sobie drogę do zakupów designerskich strojów. Był krótki epizod w agencji reklamowej, gdzie prawie jej się podobało, przynajmniej do chwili, kiedy szef kazał jej wyjść na zewnątrz w czasie śnieżycy i kupić sobie kawę na wynos. Przepracowała nawet kilka tygodni dla jednej ze sławnych galerii w Chelsea, ale szybko zdała sobie sprawę, jaka była naiwna, sądząc, że w świecie sztuki mogłaby spotkać heteroseksualnych mężczyzn do wzięcia. Po tej wpadce Adriana zrozumiała, że praca przez czterdzieści godzin tygodniowo i związane z tym odmawianie sobie przyjemności dla kilku tysięcy dolarów w tę czy w tę nie ma specjalnie sensu. Choć więc z doświadczenia wiedziała, że nigdy w życiu nie zamieniłaby swojej wolności na harówkę od dziewiątej do piątej, czasami żałowała, że nie jest dobra w niczym oprócz wciągania mężczyzn do łóżka. Od której to reguły wyjątek stanowiła aktualna sprawa z Yanim.

– …na każde cztery tygodnie przez jeden lub dwa będę podróżowała. I zacznie szukać nowego menedżera dla Willow, żebym mogła skupić się na nowych restauracjach. Zajmę się po trosze wszystkim: badaniem terenu, zatrudnianiem, konsultacją menu, a potem, kiedy już otworzą, zostanę tam na kilka tygodni, żeby mieć pewność, że wszystko idzie gładko. Czy to nie fantastyczne? – Emmy promieniała.

Adriana nie słyszała ani słowa.

– O co chodzi?

Leigh rzuciła jej groźne spojrzenie.

– Emmy właśnie mówiła, że oferta szefa Masseya jest wciąż aktualna. I Emmy ją przyjmie.

– Pensja nie jest taka, na jaką miałam nadzieję, ale będę tyle podróżowała, że prawie nic nie wydam na życie i… jesteście na to gotowe? Pierwszą podróż odbędę do Paryża na szkolenie. Niesamowite, co?

Adriana starała się nie mieć Emmy za złe widocznego na jej twarzy entuzjazmu. To tylko Paryż – pomyślała. – Każdy był tam tysiące razy. Zużyła całą siłę woli, żeby nie przewrócić oczami, kiedy Leigh westchnęła:

– Niesamowite.

Emmy przez pomyłkę wypiła kawę z jej filiżanki i Adriana z trudem się powstrzymała, żeby nie wbić jej w rękę widelca.

Czemu, do licha, jest taka zdenerwowana? Czy naprawdę okazała się zazdrosną małostkową osobą, która nie potrafi cieszyć się sukcesem swojej najlepszej przyjaciółki? Zmusiła się do uśmiechu i wydusiła coś w rodzaju gratulacji:

– Cóż, wiesz, co to znaczy, prawda, querida? Wygląda na to, że pierwszy romans będziesz miała z Francuzem.

– Tak, trochę o tym myślałam.

– Już się wycofujesz? – zapytała Adriana z fałszywą słodyczą. Objęła filiżankę dłońmi i przycisnęła wargi do jej brzegu.

Emmy odchrząknęła i udała, że wygładza brwi środkowym palcem.

– Wycofuję? Wprost przeciwnie. Chciałam po prostu ustalić pewne reguły.

– Strasznie dzisiaj jesteś zasadnicza, co? – syknęła Adriana.

– Hej, nie wyżywaj się na mnie tylko dlatego, że tracisz wprawę. To nie moja wina, że Yani nie jest zainteresowany – odcięła się Emmy.

– Dziewczyny, przestańcie. – Leigh westchnęła. Nieważne, ile lat minęło czy ile wzięły na siebie obowiązków, wciąż kłóciły się o głupstwa jak wściekłe nastolatki. W pewien sposób znajdowały w tym ukojenie: przypominało im to, jak bardzo są sobie bliskie. Znajomi zawsze zachowują się wobec siebie wzorowo, ale siostry kochają się tak bardzo, że mogą powiedzieć sobie wszystko.

– Czy to moja wina, że nie mogę się doczekać, kiedy zacznę? Obie bez skrępowania mi to wytknęłyście: jestem daleko, daleko za wami – powiedziała Emmy.

Adriana przypomniała sobie, że trzeba zachowywać się uprzejmie. Zacisnęła ręce i zapytała:

– No dobrze, o ilu facetach myślisz w tym roku?

Leigh, zdecydowana, by za żadne skarby nie przypominać dziewczynom, że sama nie zgłosiła propozycji zmian, wtrąciła niecierpliwie:

– Moim zdaniem trzech brzmi nieźle, nie uważacie?

Adriana wydała taki dźwięk, jakby krztusiła się kawą.

– Trzech? Daj spokój, to dobre na miesiąc, a nie na rok.

– Chociaż raz muszę się z tobą zgodzić – wtrąciła się Emmy. – Przy tylu podróżach nie sądzę, żeby trzech było realne.

– Więc co, chcesz przelecieć faceta z każdego kraju, który odwiedzisz? – Leigh się roześmiała. – W stylu: „Tu jest mój paszport, a tu klucz do hotelu, wejdziesz?”.

– Tak naprawdę myślałam raczej o jednym facecie na każdym kontynencie.

– Nie żartuj! – jednocześnie wykrzyknęły Leigh i Adriana.

– Co? Tak trudno wam to sobie wyobrazić?

– Tak. – Leigh pokiwała głową.

– To śmieszne – zgodziła się z nią Adriana.

– Cóż, już postanowiłam. Jeden facet na każdy kontynent, który odwiedzę. Obcokrajowcy, seksowni. Im mniej amerykańscy, tym lepiej. I żadnych zobowiązań. Żadnych związków, żadnych emocjonalnych perturbacji, tylko czysty, bezgrzeszny seks.

Adriana gwizdnęła.

– Querida! Przez ciebie się rumienię!

– A co z Antarktydą? – chciała wiedzieć Leigh. – Chyba nawet Adi nie zdołała się przespać z facetem z Antarktydy.

– Myślałam o tym. Antarktyda wydaje się mało realistyczna. Dlatego moim zdaniem można zamiast niej przyjąć Alaskę. – Emmy wyciągnęła ze swojej wielkiej torby zgniecioną kartkę i rozłożyła ją na stole.

– To lista? Proszę, nie mów, że zrobiłaś listę. – Adriana się roześmiała.

– Zrobiłam listę.

Leigh wzniosła oczy do nieba.

– Zrobiła listę!

– Wszystko rozważyłam. Oczywiście zaliczyłam już Amerykę Północną, więc to oznacza jeszcze sześć i technicznie rzecz biorąc, Marc, tatuś Otisa, urodził się w Moskwie, więc naprawdę można go zaliczyć za Europę.

– To jakaś bzdura – stwierdziła Leigh. – Masz ich zaliczyć w ciągu roku.

Kelnerka, kładąc na stole rachunek, ściągnęła brwi.

– Zgadzam się – rzekła Adriana. – Uznajemy ci Amerykę, ale tylko północną, Marc się nie liczy. Zresztą czemu chciałabyś go policzyć jako Europę? Za parę tygodni jedziesz do Paryża!

Emmy skinęła głową.

– Dla mnie w porządku. Jeden zaliczony, zostaje sześciu.

– A co, jeżeli w Grecji spotkasz Japończyka albo Australijczyka w Tajlandii? – zapytała Adriana, sprawiając wrażenie zakłopotanej. – Liczą się za Azję i Australię, czy seks musi się odbyć na danym kontynencie?

Emmy zmarszczyła czoło.

– Nie wiem. O tym nie myślałam.

– Dajmy dziewczynie spokój – powiedziała Leigh, patrząc na Adrianę. – Moim zdaniem powinna liczyć się albo narodowość, albo miejsce. Mój Boże, niesamowity jest już sam fakt, że w ogóle chce spróbować.

– Moim zdaniem to w porządku – zgodziła się Adriana.

– I aby zademonstrować dobrą wolę, dodam, że moim zdaniem powinnaś mieć prawo do jednego jokera.

– To znaczy?

– To znaczy, że powinnaś mieć możliwość ominięcia jednego kontynentu. Tylko w takiej sytuacji z góry nie narażasz się na niepowodzenie.

– Którego? – zapytała Emmy. Na jej twarzy odmalowała się ulga.

– A może Szwajcarzy liczyliby się jako joker? – podsunęła Leigh. – To neutralny kraj. Moim zdaniem, jeżeli prześpisz się ze Szwajcarem, możesz go zaliczyć dowolnie.

Dziewczyny śmiały się i śmiały śmiechem, który zbyt rzadko zdarza się ludziom po studiach.

Adriana wyjęła z kieszeni swojej sportowej torby niebieską metalową tubkę i wtarła w wargi nieco przezroczystego balsamu, świadoma, że obie jej przyjaciółki i niemal wszyscy goście przy pobliskich stolikach sprawiają wrażenie zahipnotyzowanych tym małym rytuałem. Dzięki temu poczuła się nieco lepiej. Miała kłopot z pozbyciem się dręczących ją ostatnio myśli, że uroda nie trwa wiecznie. Oczywiście zdawała sobie z tego sprawę – w ten sam sposób nastolatki wiedzą, że śmierć jest nieunikniona – ale zupełnie nie potrafiła tego pojąć. Matka przypominała jej o tym od dnia, kiedy czternastoletnia Adriana umówiła się na dwie randki z dwoma różnymi chłopcami tego samego wieczoru. Gdy matka zapytała, z którym z nich Adriana postanowiła się zobaczyć, ta podniosła na swą wciąż jeszcze piękną rodzicielkę nierozumiejące spojrzenie.

– Czemu miałabym odwoływać spotkanie z którymś z nich, mamo? – zapytała. – Wystarczy czasu na obu.

Matka uśmiechnęła się i dotknęła policzka Adriany chłodną dłonią.

– Ciesz się, póki możesz, querida, nie zawsze tak będzie.

Oczywiście miała rację, ale Adriana nie liczyła się z tym, że „nie zawsze” nadejdzie tak szybko. Przyszedł czas, by wykorzystać urodę do celów ważniejszych niż zapewnienie sobie stałego przypływu kochanków. Zobowiązanie, że znajdzie sobie chłopaka, było krokiem we właściwym kierunku, potrzebowała jednak bardziej dalekosiężnych planów.

Adriana teatralnym gestem podniosła lewą rękę i westchnęła dramatycznie:

– Widzicie tę dłoń, dziewczęta? – Obie kiwnęły głowami. – O tej porze w przyszłym roku znajdzie się na niej diament. Wyjątkowo duży diament. Niniejszym oświadczam, że w ciągu dwunastu miesięcy zaręczę się z idealnym mężczyzną.

– Adriano! – wrzasnęła Emmy. – Próbujesz mnie przebić.

Leigh zakrztusiła się kawałkiem melona.

– Zaręczona? Z kim? Spotykasz się z kimś?

– Nie, obecnie nie, ale zainspirowało mnie zobowiązanie Emmy o dokonaniu zmian. No i spójrzmy prawdzie w oczy, dziewczyny, nie robimy się młodsze i powinnyśmy przyjąć do wiadomości, że istnieje ograniczona liczba bogatych przystojnych mężczyzn sukcesu w wieku między trzydziestką a czterdziestką. Jeżeli teraz sobie ich nie zabezpieczymy – wzięła swoje jędrne piersi w obie dłonie i nieco uniosła – równie dobrze możemy o wszystkim zapomnieć.

– Cóż, dzięki Bogu, że to do ciebie dotarło – stwierdziła Emmy z rozbawieniem. – Po prostu wskażę palcem któregoś z dziesiątków, nie, setek przystojnych wolnych mężczyzn sukcesu koło trzydziestki, których znam, i zaklepię go dla siebie. Tak, to jest plan.

Adriana uśmiechnęła się i protekcjonalnie poklepała Emmy po ręce.

– Nie zapominaj, że ma też być bogaty, querida. A poza tym wcale nie twierdzę, że wszystkie powinnyśmy tak zrobić. Ty stanowczo musisz najpierw się trochę zabawić i w tym kontekście twój zbliżający się wypadzik do krainy promiskuityzmu jest zgodny z zaleceniem lekarza. Biorąc jednak pod uwagę, że ja… cóż, zaliczyłam ten wypad…

– Jeśli mówiąc „wypad”, masz na myśli „całkowite podporządkowanie sobie tego terytorium”, chyba się z tobą zgodzę – przyłączyła się Leigh.

– Śmiej się, jeśli chcesz – powiedziała Adriana, czując irytację, że jak zwykle nie traktują jej poważnie – ale w ponadpięciokaratowym okrągłym kamieniu w inkrustowanej oprawie od Harry’ego Winstona nie ma niczego śmiesznego. Absolutnie niczego.

– Tak, ale teraz to dość zabawne – orzekła Emmy, a Leigh pękała ze śmiechu. – Adriana zaręczona? Nie umiem sobie tego wyobrazić.

– Równie trudno wyobrazić sobie, że taka seryjna monogamistka jak ty rozkłada nogi dla każdego obcokrajowca, który znajdzie się w pobliżu – odcięła się Adriana.

Leigh otarła łzę, uważając, żeby nie naciągać delikatnej skóry pod okiem, która prawdopodobnie i tak jest skazana, ponieważ kiedyś paliła. Nie była pewna, czy to endorfiny po szczególnie forsownych zajęciach jogi, lekkie przerażenie na myśl o kolacji z rodzicami Russella tego wieczoru czy po prostu chęć dołączenia do wesołości przyjaciółek, ale zanim zdołała się powstrzymać – właściwie niemal zanim zdołała się zorientować, co robi – zaczęła mówić bez namysłu i nie zachowując ostrożności.

– Dla uczczenia waszej odwagi – powiedziała, a słowa wydobywały się z jej ust bez udziału jej woli – ja także chciałabym wyznaczyć sobie pewien cel. Przed końcem tego roku postanowiłam… – głos uwiązł jej w gardle. Zaczęła mówić, nie wiedząc, co chce powiedzieć, zakładając, że na coś wpadnie, ale nie miała nic do zaproponowania. Zasadniczo była zadowolona z pracy, choć czasami uznawała ją za nudną. Całkowicie satysfakcjonowała ją liczba mężczyzn, z którymi do tej pory spała, i już zabezpieczyła sobie chłopaka odpowiadającego wszystkim wyznaczonym przez Adrianę kryteriom – w dodatku nie jakiegoś tam chłopaka, ale znanego faceta, z którym chciała umawiać się połowa kraju i cała żeńska populacja Manhattanu. W końcu zaoszczędziła dość pieniędzy, by kupić mieszkanie. Robiła dokładnie to, czego się po niej spodziewano. Co takiego może zmienić?

– Zajść w ciążę? – usłużnie podsunęła Emmy.

– Zrobić sobie operację plastyczną? – wystąpiła Adriana z kontrpropozycją.

– Zarobić pierwszy milion?

– Zaangażować się w trójkąt?

– Uzależnić się od alkoholu albo dragów?

– Pokochać metro? – zapytała Adriana ze złośliwym uśmiechem.

Leigh zadrżała.

– Boże, nie. Nie to. – Uśmiechnęła się szeroko.

Emmy poklepała ją po dłoni.

– Wiemy, wiemy, kochanie. Ten brud, ten hałas, ten nieprzewidywalny rozkład jazdy…

– Wszyscy ci ludzie! – wykrzyknęła Adriana. Po dwunastu latach znajomości miała uczucie, że zna Leigh lepiej niż samą siebie. Jeżeli istniało coś, co doprowadzało biedaczkę do szaleństwa – jeszcze bardziej niż bałagan, głośne powtarzające się dźwięki albo niespodzianki – to tłum. Ostatnio dziewczyna była wrakiem i Adriana z Emmy omawiały ten problem przy każdej okazji.

Milczenie przerwała Emmy:

– Uznaj to za dobry znak, że nie istnieje w twoim życiu obszar, który domaga się gruntownej przebudowy. W końcu ile osób może tak o sobie powiedzieć?

Adriana skubnęła resztkę tostu.

– Poważnie, querida, wystarczy, jeśli docenisz swoje idealne życie. – Uniosła kubek z kawą. – Za zmiany.

Emmy sięgnęła po swoją prawie pustą szklankę soku grejpfrutowego i zwróciła się do Leigh.

– I za rozpoznanie perfekcji, kiedy się trafia.

Leigh przewróciła oczami i zmusiła się do uśmiechu.

– Za wspaniałych nieznajomych i diamenty wielkości kocich łbów – powiedziała.

Dwa naczynia spotkały się z jej kubkiem i wydały cudowne „brzdęk”.

– Na zdrowie! – wykrzyknęły jednocześnie. – Na zdrowie.

*

Jeżeli wszyscy jej irytująco gadatliwi koledzy nie zamkną się w cholerę w ciągu następnych siedmiu minut, nie ma mowy, żeby z zachodniej części miasta zdążyła na Upper East Side przed pierwszą. Czy ci ludzie nigdy nie mają dość własnego gadania? Czy nie bywają głodni? Leigh głośno zaburczało w brzuchu, jakby dla przypomnienia, że jest godzina lunchu, ale wydawało się, że nikt tego nie zauważył. Omawiali najnowszą publikację (Życie i przywództwo papieża Jana Pawła II) z energią godną debaty prezydenckiej.

– Lato to kiepski moment na biografię religijną, wiedzieliśmy o tym, kiedy się angażowaliśmy – skomentował z drżeniem jeden z redaktorów, wciąż nieprzywykły do wystąpień na zebraniach.

Ktoś z działu sprzedaży, kobieta o słodkiej buzi, która wyglądała znacznie młodziej niż metrykalne trzydzieści parę lat i której imienia Leigh jakoś nie mogła zapamiętać, zwróciła się do wszystkich:

– Oczywiście lato to nie jest idealny moment na cokolwiek poza plażowymi czytadłami, ale sama pora roku nie wystarczy, żeby wyjaśnić te rozczarowujące liczby. Wszystkie zamówienia, od B&N, z Boarders, od niezależnych księgarzy, są znacząco niższe, niż szacowano. Może gdybyśmy mogli zrobić jakiś szumek…

– Szumek? – Patrick, szef reklamy o królewskich manierach, uśmiechnął się szyderczo. – A w jaki sposób proponowałabyś zrobić „szumek” przy książce o papieżu? Dajcie nam coś choćby śladowo zachęcającego, to może coś wymyślimy. Tylko że zawartość tej książki mogłaby wytatuować sobie na piersiach Britney Spears, a ludzie i tak nie chcieliby o niej rozmawiać.

Jason, jedyny redaktor awansowany równie szybko, jak Leigh, i którego obecność w Brook Harris pozwalała jej zachować zdrowe zmysły, westchnął i zerknął na zegarek. Leigh zauważyła jego spojrzenie i skinęła głową. Nie mogła dłużej czekać.

– Wybaczcie mi, proszę – powiedziała. – Mam spotkanie na lunchu, którego nie mogę odwołać. Naturalnie biznesowe – dodała pospiesznie, chociaż oczywiście nikogo to nie obchodziło. Cicho zebrała papiery i wepchnęła do skórzanej teczki z monogramem, z którą się nie rozstawała, po czym na palcach wyszła z sali konferencyjnej.

Wpadła właśnie do swojego biura po torebkę, kiedy zadzwonił telefon i zobaczyła na wyświetlaczu wewnętrzny numer wydawcy. W chwili, gdy postanowiła nie odbierać, usłyszała głos swojej asystentki:

– Henry na pierwszej linii. Mówi, że to pilne.

– On zawsze mówi, że coś jest pilne – wymamrotała do siebie Leigh. Wzięła uspokajający wdech i podniosła słuchawkę.

– Henry! Jeżeli dzwonisz przeprosić za nieobecność na spotkaniu w sprawie sprzedaży, tym razem ci daruję, ale niech to się więcej nie powtórzy – zażartowała.

– Ha, ha, w głębi duszy pękam ze śmiechu, słowo daję – powiedział. – Nie zatrzymuję cię przed wyjściem na manicure czy szybki wypad do Barneys?

Leigh roześmiała się z przymusem. Tak dobrze ją znał, że było to niesamowite. Chociaż jeśli chodzi o szczegóły, planowała wizytę u fryzjera i szybki wypad do Barneys. Właściwie niespecjalnie mogła sobie teraz pozwolić na jedno czy drugie, ale niedostatki w zakresie higieny osobistej i brak prezentu upoważniały ją, by zaszaleć.

– Oczywiście, że nie. Co mogę dla ciebie zrobić?

– W moim biurze jest ktoś, kogo chciałbym ci przedstawić. Przyjdź tu na chwilę.

Cholera jasna! Ten facet miał niesamowity dar wyczuwania najbardziej niedogodnych momentów i zwracania się wtedy z jakąś prośbą. Było to przedziwne i po raz setny zaczęła się zastanawiać, czy założył w jej biurze podsłuchu. Zrobiła kolejny uspokajający wdech i zerknęła na zegarek. Spotkanie ma za piętnaście minut, salon jest oddalony o dziesięć.

– Zaraz będę – powiedziała z entuzjazmem wystarczającym, by powalić sekwoję.

Pospiesznie przemknęła między boksami i krętymi korytarzami, które oddzielały jej biuro od biura Henry’ego. Najwyraźniej chciał, żeby poznała potencjalnego autora albo kogoś nowego, kto właśnie podpisał umowę, ponieważ gorąco wierzył w skuteczność zademonstrowania, że Brook Harris działa jak rodzinna firma, i nalegał na przedstawianie nowym autorom wszystkich redaktorów. Była to jedna z rzeczy, które zrobiły na niej największe wrażenie, gdy zaczynała – i jeden z głównych powodów, dla którego tak wielu autorów podpisywało umowy z Brook Harris i trzymało się wydawnictwa przez całą karierę – ale dzisiaj było to naprawdę cholernie wkurzające. Jeżeli to ktokolwiek oprócz Toma Wolfe’a, nie była zainteresowana. Skręcając za róg i mijając windę, robiła obliczenia. Przemowa: „gratuluję przyłączenia się do rodziny, jesteśmy tacy szczęśliwi, że będziemy razem pracowali” albo coś w rodzaju: „nie możemy się doczekać, to wielki zaszczyt, że dołączył pan do naszej rodziny” potrwa tylko kilka minut. Kolejna minuta albo dwie na udawane zainteresowanie obecną pracą nowego/potencjalnego autora plus jeszcze jedna, by pogratulować mu sukcesu poprzedniej publikacji, i ma szansę wyjść stamtąd, nim upłynie pięć minut. Lepiej, żeby się to udało.

Poprzedniej nocy tak długo siedziała nad notatkami na temat ostatniego rozdziału wspomnień będących nowym nabytkiem wydawnictwa, że nie usłyszała budzika i musiała gnać do pracy bez prysznica, żeby zdążyć na spotkanie w dziale sprzedaży. Dopiero w chwili, gdy zobaczyła na swoim biurku wysoką jak wieża purpurową orchideę z notatką: Kocham Cię i nie mogę się doczekać wieczornego spotkania. Szczęśliwego pierwszego roku! – przypomniała sobie, że Russell zrobił rezerwację u Daniela, by uczcić ich pierwszą rocznicę. Typowe. Jedyny raz, odkąd zaczęła pracę – a może w ogóle w życiu – zaspała i wyszła z domu, wyglądając jak bezdomny, i ten jeden raz akurat miało to znaczenie. Na szczęście Gilles zgodził się wcisnąć ją na czesanie w ostatniej chwili („Możesz skorzystać z terminu Adriany, jeżeli nie będzie jej to przeszkadzało – zaproponował. – Nie przeszkadza jej! – wrzasnęła Leigh do telefonu. – Na moją odpowiedzialność!”). Wracając do biura, zamierzała wpaść do Barneys i złapać butelkę wody kolońskiej, krawat albo cokolwiek, co leży blisko kasy i jest zapakowane. Nie miała czasu do stracenia.

– Możesz od razu wchodzić. – Energiczna nowa asystentka Henry’ego śmiesznie rozciągała zgłoski. Sterczące włosy z różowymi pasemkami nie pasowały do południowego akcentu ani do polityki konserwatywnej firmy, ale wyglądało na to, że zna ortografię i nie robi wrażenia otwarcie wrogiej, więc przymknięto na nie oko.

Leigh skinęła głową w podziękowaniu i wpadła przez otwarte drzwi.

– Halo! – rzuciła do Henry’ego. Stawiała, że siedzący naprzeciw niego mężczyzna, którego widziała z tyłu, jest po czterdziestce. Mimo ładnej pogody miał na sobie bladoniebieską koszulę i oliwkową sztruksową marynarkę z łatami na łokciach. Włosy w kolorze brudnego blondu – właściwie jasnego brązu, teraz, kiedy przyjrzała się uważniej – miał w idealnym nieładzie, opadały lekko na kołnierzyk i zachodziły na uszy. Jeszcze zanim się odwrócił, wiedziała, że jest atrakcyjny, może nawet fantastyczny. Pewnie po części dlatego przeżyła taki wstrząs, kiedy ich oczy wreszcie się spotkały.

Zaskoczenie było podwójne. Przede wszystkim pomyślała, że nie jest nawet w połowie tak przystojny, jak się spodziewała. Żadnych elektryzująco niebieskich czy zielonych oczu, jak obstawiała, ale przeciętne szarobrązowe, a nos jednocześnie spłaszczony i wydatny. Miał jednak nieskazitelne zęby, proste, białe, fantastyczne zęby, zęby, które powinny zagrać główną rolę w reklamie pasty do zębów i to właśnie one przykuły jej uwagę. Dopiero kiedy się uśmiechnął, ujawniając głębokie, lecz w jakiś sposób atrakcyjne zmarszczki mimiczne, oczywiście, że od śmiechu, zdała sobie sprawę, że go rozpoznaje. Z niezobowiązującym uśmiechem i przyjaznym wyrazem twarzy patrzył na nią Jesse Chapman, człowiek, którego talent porównywano do talentu Updike’a, Rotha i Bellowa, MacInnerneya, Forda i Franzena. Rozczarowanie, pierwsza powieść – opublikowana, gdy miał dwadzieścia trzy lata – należała do tych niesamowicie rzadkich książek, które odniosły sukces jednocześnie komercyjny i literacki, a reputacja Jessego (niegrzeczny geniusz) ugruntowywała się z każdym przyjęciem, w którym wziął udział, modelką, z którą się umówił, i książką, którą napisał. Sześć czy siedem lat temu zniknął po, jak głosiła plotka, odwyku i serii fatalnych recenzji, ale nikt nie wierzył, że będzie się ukrywał wiecznie. Fakt, że jest tu, u nich w biurze, mógł oznaczać tylko jedno.

– Leigh, mogę przedstawić cię Jessemu Chapmanowi? Oczywiście znasz jego książki. Jesse, to Leigh Eisner, moja najbardziej obiecująca redaktorka, a także ulubiona, gdybym musiał wybrać.

Jesse wstał i chociaż tylko patrzył jej w oczy, czuła, że jest oceniana. Zaczęła się zastanawiać, czy podobają mu się dziewczyny z ciasno ściągniętymi kucykami i bez makijażu. Modliła się, żeby tak właśnie było.

– Mówi tak o wszystkich – stwierdziła uprzejmie, wyciągając rękę na spotkanie z ręką Jessego.

– Oczywiście – gładko odparł Jesse, obejmując jej dłoń obiema rękami. – I dlatego wszyscy go uwielbiamy. Przyłączy się pani do nas? – Machnął ręką w stronę wolnego miejsca obok siebie na małej sofie i spojrzał na Leigh.

– Cóż, właściwie, właśnie…

– Z przyjemnością się przyłączy – pospieszył z odpowiedzią Henry.

Leigh oparła się chęci obrzucenia go gniewnym spojrzeniem i usadowiła się na starożytnej sofie. Pa, pa, czesanie, pomyślała. Pa, pa, Barneys. To będzie cud, jeżeli Russell w ogóle się do niej odezwie po katastrofie, którą z pewnością okaże się dzisiejszy wieczór.

Henry odchrząknął.

– Jesse i ja właśnie omawialiśmy jego ostatnią powieść. Mówiłem, jak wszyscy, naprawdę cały przemysł wydawniczy, uznaliśmy atak w „Timesie” za niewybaczalny. Doprawdy, powinni się wstydzić, w oczywisty sposób była to recenzja z tezą. I zupełnie nikt nie potraktował jej poważnie. Był zupełnie…

Znów się uśmiechając, tym razem z lekkim rozbawieniem, Jesse zwrócił się do Leigh:

– A co pani o tym sądzi, moja droga? Czy uważa pani, że ta recenzja była uzasadniona?

Leigh zszokowała jego pewność, że nie tylko czytała, ale i zapamiętała tak książkę, jak tę konkretną recenzję. Co gorsza, rzeczywiście tak było. Recenzja znalazła się na pierwszej stronie niedzielnego dodatku „Book Review” sześć lat temu i do tej pory pozostał po niej fetor wściekłości. Dokładnie pamiętała, że zastanawiała się, jak musi czuć się autor, który czyta coś takiego o swojej pracy. Zastanawiała się, gdzie akurat był Jesse Chapman, kiedy po raz pierwszy wpadły mu w oko brutalne akapity. I tak przeczytałaby książkę – omawiała wcześniejsze powieści Jessego na niezliczonych zajęciach z literatury w college’u – ale czysta złośliwość recenzji przyspieszyła jej decyzję o kupnie egzemplarza w twardej oprawie. Połknęła ją jeszcze w tym samym tygodniu. Leigh, jak często jej się zdarzało, odezwała się bez zastanowienia. Ten zwyczaj nie pasował do jej osobowości, ale po prostu nie mogła się opanować. Potrafiła metodycznie urządzić mieszkanie albo zaplanować dzień czy stworzyć plan pracy, jakimś sposobem nie zdołała jednak przyjąć prostej prawdy, że nie wszystkie przemyślenia należy artykułować. Przyjaciółki i Russell twierdzili, że to czarujące, jednak zwyczaj ten bywał niekiedy żenujący. Na przykład podczas spotkania z szefem. Coś w spojrzeniu Jessego – zainteresowanie przy jednoczesnym zachowaniu dystansu – sprawiło, że zapomniała, gdzie się znajduje (w biurze Henry’ego, rozmawiając z jednym z najbardziej utalentowanych pisarzy dwudziestego pierwszego wieku) i wypaliła bez zastanowienia:

– Recenzja była małostkowa, to nie ulega wątpliwości. Przepełniona żądzą zemsty i nieprofesjonalna, z pewnością miała pana zniszczyć. To powiedziawszy przyznam, że uważam Urazę za najsłabsze pańskie dzieło. Nie zasługiwało na taką recenzję, ale daleko mu do Porażki księżyca czy, oczywiście, Rozczarowania.

Henry głęboko wciągnął powietrze i odruchowo zakrył dłonią usta.

Leigh zrobiło się słabo, serce zaczęło jej walić jak szalone i poczuła, że pocą się jej dłonie i stopy.

Jesse uśmiechnął się szeroko.

– Prosto z mostu. Bez kadzenia. To rzadkie w dzisiejszych czasach, nieprawdaż?

Nie mając pewności, czy naprawdę było to pytanie, Leigh wpatrywała się we własne ręce, które nerwowo wykręcała.

– Prawdziwa szkoła wdzięku, co? – Henry się roześmiał. Jego głos brzmiał głucho i co najmniej nerwowo. – Cóż, dziękuję, że podzieliłaś się swoją opinią z panem Chapmanem, Leigh. To była, oczywiście, tylko twoja opinia. – Uśmiechnął się blado do Jessego.

Leigh uznała to za sygnał, że powinna wyjść, i z entuzjazmem się temu podporządkowała.

– Jestem… jestem taka… nie chciałam pana obrazić, oczywiście. Jestem naprawdę pana wielką fanką, tylko że…

– Proszę nie przepraszać. Miło mi było panią poznać.

Z ogromnym wysiłkiem Leigh powstrzymała się przed kolejnymi przeprosinami. Zdołała wstać z sofy, minąć Jessego i opuścić biuro Henry’go bez dalszych upokorzeń, ale jedno spojrzenie na twarz asystentki i wiedziała, że spieprzyła sprawę.

– Naprawdę tak fatalnie wypadło? – zapytała, łapiąc się biurka dziewczyny.

– Rany, prawdziwy kopniak w jaja.

– Kopniak? Nie miałam takiego zamiaru. Próbowałam zachować się dyplomatycznie! Ależ ze mnie idiotka. Nie mogę uwierzyć, że to powiedziałam. O mój Boże, osiem lat pracy spływa w kiblu tylko dlatego, że nie umiem ugryźć się w język. Naprawdę tak kiepsko? – zapytała ponownie.

Zapadła cisza. Asystentka otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, po czym je zamknęła.

– Nie wypadło to dobrze.

Leigh zerknęła na zegarek i spojrzała w oczy ponurej prawdzie: nie ma szans zdążyć na spotkanie ani wrócić na czas, by wykonać zaplanowane na popołudnie telefony do różnych agentów. Poszła do biura i zajęła się rozmowami przez telefon. Przede wszystkim odwołała Gillesa, potem zadzwoniła do Barneysa. Sprzedawca o miłym głosie zgodził się przysłać prezent przez posłańca do biura przed szóstą. Zupełnie zbiło ją z tropu pytanie, co chce kupić. Nie będąc w stanie jasno myśleć i niespecjalnie się przejmując, poinstruowała sprzedawcę z działu męskiego, by zmieścił się w kwocie około dwustu dolarów i obciążył jej kartę American Express.

Kiedy o piątej trzydzieści przyniesiono pięknie opakowane pudło, Leigh była bliska łez. Henry, który zwykle nie potrafił wytrzymać nawet godziny bez telefonów czy wizyt, w ogóle się nie odezwał. Udało jej się wyskoczyć na chwilę na siłownię – nie poćwiczyć, tylko wziąć szybki prysznic, ale kiedy stała pod rozkosznie gorącą wodą, zdała sobie sprawę, że torbę zostawiła w biurze, a w niej kosmetyki, zmianę bielizny, a przede wszystkim suszarkę. Chociaż wydawało się to niemożliwe, miniaturowa suszarka z kablem długości mniej więcej pięciu centymetrów, zamontowana na ścianie, sprawiła, że włosy wyglądały znacznie gorzej niż przed prysznicem. Gdy wracała do biura, dzwonili Russell i jej matka, ale nie odebrała.

Jestem złym człowiekiem, pomyślała Leigh, przeglądając się w lustrze w toalecie. Była prawie siódma, a ona właśnie skończyła ostatnią rozmowę telefoniczną z jednym z najmniej ulubionych agentów. Włosy zwisały jej w strzępiastych strąkach, fryzura uwypuklała ciemne worki pod oczyma i wściekłą czerwień pryszcza na czole, którego nie mogła zakryć ani włosami, ani podkładem. Russell zażartował kiedyś, że marynarka, którą miała na sobie – jedyny posiadany przez Leigh ciuch haute couture – nadaje jej wygląd szykownej lesbijki. Chociaż uwielbiała dopasowany krój, grube złote łańcuchy oraz fakt, że to projekt Chanel, wyglądała w niej jak gracz futbolowy. Wcześniej tego nie zauważyła.

– Nie przejmuj się – wymamrotała, nie zdając sobie sprawy, że mówi sama do siebie. – Russell jest komentatorem sportowym. Pracuje dla ESPM. Poświęca życie rozgrywkom zawodowców. Russell uwielbia graczy w futbol! – Po czym biorąc pięknie opakowany prezent od Barneysa i próbując nie przejmować się faktem, że zawartość opakowania stanowi dla niej niewiadomą, zebrała swoje rozczochrane „ja” i popędziła na dół zawołać taksówkę.

Russell stał przed Danielem. Wyglądał na zrelaksowanego, eleganckiego i szczęśliwego, jakby właśnie wrócił z miesięcznej wycieczki na Karaiby, gdzie zajmował się wyłącznie traktowaniem swego ciała jak świątyni. Grafitowoszary garnitur opinał jego wyćwiczone mięśnie. Skóra promieniowała zdrowiem charakterystycznym dla człowieka, który codziennie przebiega dziesięć kilometrów. Był świeżo wykąpany i ogolony. Nawet buty – czarne wiązane na sznurowadła trzewiki, które kupił podczas ich ostatniej wyprawy do Mediolanu – dosłownie lśniły. Był idealny i Leigh poczuła do niego niechęć. Jakim cudem można pracować cały dzień i zachować taki czysty krawat oraz świeżutką koszulę? Jak można wszystko tak doskonale dopasować, dobrać spinki do mankietów do skarpetek, buty do teczki?

– Cześć, piękna. Zacząłem się już martwić.

Cmoknęła go w usta, ale odsunęła się, zanim zdołał rozchylić wargi.

– Martwić? Dlaczego? Jestem na czas.

– No wiesz, nie odzywałaś się przez cały dzień. Dostałaś orchideę? Wiem, że purpurowe to twoje ulubione.

– Dostałam. Jest piękna. Bardzo dziękuję. – Głos brzmiał dziwnie w jej własnych uszach, ten wysoki ugrzeczniony ton, którego używała w rozmowach z odźwiernym czy pracownikiem pralni chemicznej.

Russell położył dłoń poniżej talii Leigh i poprowadził ją do głównego wejścia. Natychmiast powitał ich mężczyzna w smokingu zbliżający się do końca wieku średniego, który najwyraźniej rozpoznał Russella. Przez chwilę konferowali szeptem, kierownik sali nachylony, dwaj faceci klepiący się po plecach. Chwilę później maitre ruchem ręki nakazał młodej dziewczynie w dopasowanej, ale konserwatywnej garsonce, by zaprowadziła ich do stolika.

– Fan futbolu? – zapytała Leigh, bardziej udając zainteresowanie, niż faktycznie je czując.

– Co? A, kierownik sali? Tak, musiał mnie rozpoznać. Bo w jaki inny sposób można wyjaśnić, że dostaliśmy ten stolik?

Dopiero w tym momencie Leigh stwierdziła, że to najlepszy stolik w restauracji. Z miejsca pod jednym z efektownych łuków mieli widok na całą wspaniałą salę. Oświetlenie było łagodne i idealne (Leigh pomyślała, że może nawet uda jej się dobrze wyglądać), a ciężkie brokaty i całe akry grubego czerwonego aksamitu działały kojąco po dniu z piekła rodem. Stoliki rozstawiono z zachowaniem odpowiedniej odległości, by ludzie nie siedzieli sobie na głowie, muzyka w tle była dyskretna i wyglądało na to, że nikt nie rozmawia przez komórkę. Pod względem poziomu stresu to miejsce wydawało się być niebem na ziemi – tego wieczoru było to szczególne ważne, biorąc pod uwagę, że Russell miałby pewnie większe niż zwykle powody do niezadowolenia, gdyby zaczęła kręcić nosem na wybór stolika.

Jeszcze bardziej odprężyła się po kieliszku pinot grigio i delikatnie karmelizowanych małżach, jednak nie potrafiła tak do końca porzucić myśli o pracy i skupić się na romantycznej kolacji we dwoje. Kiwała głową, gdy Russell omawiał przeznaczone dla całej firmy memorandum, które zamierzał napisać, gdy proponował, żeby spróbowali później tego lata odwiedzić dom jego kolegi z college’u na Martha’s Vineyard i kiedy powtarzał dowcip opowiedziany mu przez jednego z charakteryzatorów tego ranka. Dopiero gdy kelner przyniósł dwa kieliszki szampana i coś o nazwie „kokosowe dacquoise”, Leigh poczuła niepokój. Obok półmiska z ananasem w syropie otoczonym jagodami spokojnie leżało czarne aksamitne pudełko. Była zaskoczona i trochę zaniepokojona, że zobaczywszy pudełko z biżuterią, przede wszystkim poczuła ulgę: długi prostokątny kształt oznaczał, że nie jest to – dzięki Bogu – pierścionek. Oczywiście prawdopodobnie któregoś dnia zechce poślubić Russella – wszyscy przyjaciele i członkowie rodziny, którzy go poznali, natychmiast zaczynali wymieniać cechy predestynujące go do bycia dobrym mężem. Uprzejmy, przystojny, z udaną karierą zawodową, charyzmatyczny i w oczywisty sposób uwielbiający Leigh – a jednak nie była gotowa poślubić go teraz. Wydawało się, że nie zaszkodziłoby zaczekać kolejny rok albo dwa. Małżeństwo to, cóż… małżeństwo i chciała mieć absolutną pewność.

– Co to jest? – zapytała autentycznie podniecona, wyobrażając sobie wisiorek z jej inicjałem albo może ładną złotą bransoletkę.

– Otwórz i zobacz – powiedział łagodnie.

Leigh przesunęła palcami po pluszowym aksamicie i uśmiechnęła się szeroko.

– Nie powinieneś…

– Otwórz!

– Jestem pewna, że będzie cudowny.

– Leigh, otwórz pudełko, możesz być zaskoczona.

Wyraz jego oczu sprawił, że się zawahała, podobnie widok jego dłoni ciasno obejmującej kieliszek z szampanem. Szybko otworzyła pudełko i tak jak dzieje się to w każdej kiepskiej komedii romantycznej, głośno zaczerpnęła tchu. W samym środku pudełka odpowiedniego rozmiarem dla naszyjnika znajdował się pierścionek. Pierścionek zaręczynowy. Ogromny, bardzo piękny, pierścionek zaręczynowy.

– Leigh? – Russellowi drżał głos. Delikatnie wyjął pudełko z jej dłoni i wyłowił pierścionek. Jednym płynnym ruchem ujął jej lewą rękę i wsunął pierścionek na właściwy palec. Pasował idealnie. – Leigh, kochanie? Kocham cię od chwili, gdy cię poznałem rok temu. Myślę, że od pierwszego wieczoru oboje o tym wiedzieliśmy. To coś wyjątkowego, coś na zawsze. Wyjdziesz za mnie?

*

Pierwsze spotkanie z miejscową firmą zatrudniającą personel kuchenny Emmy miała dopiero o drugiej – jeden z licznych plusów restauracyjnego biznesu – ale zaczynała odczuwać zmęczenie wywołane zmianą stref czasowych. Kiedy zjawiła się w hotelu o dziesiątej rano, zamówiła do pokoju lekkie śniadanie złożone z croissanta, kawy i truskawek (po szybkim przeliczeniu euro na dolary zdała sobie sprawę, że jego koszt wyniósł trzydzieści jeden dolarów, i to bez napiwku), potem wykąpała się, zużywając trzyuncjową butelkę płynu do kąpieli, którą znalazła w minibarze ($50). Następnie trochę się przespała i kilka kolejnych godzin spędziła, potwierdzając spotkania na dzień następny, zjadła sałatkę nicejską z colą w restauracyjnym ogródku ($38). Żadna z tych rzeczy nie wydawała się jednak specjalnie ekstrawagancka w porównaniu z kolacją, prostym zestawem stek i frytki, który samotnie zjadła w hotelu dwie godziny wcześniej. Stek, frytki i jeden kieliszek czerwonego wina. („Wino domowe? Co ma pani na myśli, mówiąc »wino domowe«?”, zapytał kelner, ledwie powstrzymując szyderczy uśmiech. „Ach – powiedział po chwili wytężonego namysłu. – Ma pani na myśli »niedrogie«, tak? Przyniosę je dla pani, madam”). Rachunek wyniósł okrągłych dziewięćdziesiąt sześć dolarów, a wino smakowało jak Manischevitz. I nawet nie zwrócił się do niej „mademoiselle”!

Zajmujący pierwszorzędne miejsce przy szykownej Rue du Faubourg w pierwszym arrondisemenent – zaledwie kilka kroków od Ritza i Hermesa – hotel Costes był znany z klienteli składającej się z licznych sław i z zajmującej czołowe miejsce szykownej paryskiej sceny klubowej. Kiedy w dziale podróży zapytano ją, czy ma jakieś preferencje co do hotelu, Emmy nie zdołała zebrać się na odwagę, żeby zasugerować Costes. Dopiero kiedy agent przedstawił jej do wyboru fantastyczny hotel nad rzeką na lewym brzegu i Costes, podskoczyła z podniecenia. Czy może istnieć lepsze miejsce na rozpoczęcie Tour de Dziwka’07?

Emmy przez cały tydzień nie mogła się doczekać, aż znajdzie się w Costes. Godzinę po przyjeździe była zachwycona tym, jaki jest wspaniały. Po dwóch czuła się onieśmielona. Po trzech była gotowa się wyprowadzić. Costes mógł być najlepszym miejscem w mieście, ale do oglądania – wydawało się niemożliwe, żeby ktokolwiek się tam zatrzymywał. Albo Emmy naprawdę strasznie się postarzała, albo Costes miał poważny problem z nastawieniem do klientów. Korytarze były tak ciemne, że musiała przesuwać dłońmi po ścianie, by na którąś nie wpaść. Muzyka z holu rozbrzmiewała także w pokojach, a hałaśliwe rozmowy modelek sączących latte z chudym mlekiem i modnych typków z różnych krajów pociągających bordeaux na głównym dziedzińcu docierały do wszystkich okien. Czarująca wanna na nóżkach nie miała zasłony, więc kiedy użyła trzymanego w ręku prysznica, zalała podłogę. W łazience nie było gniazdka (prawdopodobnie dlatego, że wszyscy przywozili własnych stylistów), więc Emmy musiała wysuszyć włosy, i to bez lustra, przy biurku. Jak na razie została przez hotelowy personel potraktowana protekcjonalnie, zignorowana i wyśmiana. A jednak, choć było to irytujące, nie mogła pozbyć się uczucia, że powinna czuć się zaszczycona, że tu mieszka.

Siedziała więc w holu, starając się nie zwracać na siebie uwagi, czytając e-maile na laptopie i delektując się filiżanką espresso (z niechęcią musiała przyznać: nieskazitelną). Siostra napisała do niej, że zamierzają przyjechać z Kevinem do Nowego Jorku na Czwartego Lipca i pytała, czy Emmy będzie w mieście. Odpisała, że mogą zatrzymać się w jej kawalerce, a ona prześpi się u Adriany, kiedy odezwał się jej nowy, służbowy, międzynarodowy telefon.

– Tu Emmy Solomon – powiedziała najbardziej profesjonalnym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć.

– Emmy? To ty?

– Leigh? Skąd masz ten numer?

– Zadzwoniłam do twojej firmy i powiedziałam, że to nagły wypadek. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?

– Kochanie, czy wszystko w porządku? U ciebie jest druga nad ranem.

– Tak, wszystko świetnie, chciałam po prostu, żebyś dowiedziała się ode mnie, zanim wszystko rozniesie się e-mailem. Jestem zaręczona!

– Zaręczona? O mój Boże! Leigh, gratulacje! Nie miałam pojęcia, że w ogóle się nad tym zastanawiacie. To takie podniecające! Opowiedz mi wszystko. – Emmy zauważyła, że członek obsługi w uniformie rzucił jej niemiłe spojrzenie, ale nie pozostała mu dłużna.

– Ja, cóż… właściwie też się tego nie spodziewałam – odparła Leigh. – Tak jakoś wyszło bez zapowiedzi.

– No i jak to zrobił?

Leigh opisała to, co miało być zwykłą kolacją z okazji rocznicy, jak okropnie wyglądała i jak się czuła, i co każde z nich zamówiło u Daniela z drobiazgową dokładnością. Gdy wreszcie doszła do oświadczyn przy deserze, Emmy zaczęła jej przerywać, rozpaczliwie próbując wyciągnąć to, co ważne.

– Nie obchodzi mnie, jak wyglądałaś! Jak wygląda pierścionek? I pozwól mi przypomnieć sobie, że teraz nie czas na skromność.

– Jest ogromny.

– Jak ogromy?

– Bardzo ogromny.

– Leigh!

– Prawie cztery.

– Prawie cztery karaty? Cztery karaty?

– Martwię się, że jest za duży. Jak mogę nosić coś takiego w pracy? Pracuję w wydawnictwie. – Leigh westchnęła.

Emmy miała ochotę wrzasnąć.

– Nawet nie zniżę się do odpowiedzi. Czy poinformowałaś Adrianę… Nawet nie mogę się zmusić, żeby to powiedzieć.

– Tak. Oświadczyła, że jeśli uważam, że jest za duży, to na niego nie zasługuję.

– Podpisuję się pod tym. A teraz przestań się zachowywać się jak cholerna idiotka i podaj mi więcej szczegółów. Ustaliliście już datę? Jak myślisz, kiedy się do niego przeprowadzisz?

Na linii zapadła cisza, więc Emmy uznała, że zostały rozłączone.

– Leigh? Słyszysz mnie?

– Tak, przepraszam. Nawet nie zaczęliśmy jeszcze myśleć o wyborze daty, następne lato, może? Albo jeszcze następne?

– Leigh! Masz trzydzieści lat i nie młodniejesz. Myślisz, że pozwolimy ci być zaręczoną przez dwa lata? Na twoim miejscu postawiłabym tego chłopaka przed ołtarzem w pięć miesięcy. Na co czekasz?

– Na nic nie czekam. – Leigh wydawała się poirytowana.

– Po prostu nie rozumiem, po co ten pośpiech. Dopiero co się poznaliśmy, na litość boską.

– Poznaliście się rok temu, Leigh, i jak sama przyznawałaś przy licznych okazjach, Russell spełnia wszystkie wymagania, jakie kiedykolwiek miałaś wobec facetów. Z naddatkiem. Musiałabyś być nienormalna, żeby nie przypieczętować tego przy pierwszej możliwej okazji. Musisz co najmniej zająć strategiczną pozycję w jego mieszkaniu. Zaanektować terytorium.

– Emmy, jesteś śmieszna, „zaanektować terytorium”?

Żartujesz? Wiesz, co sądzę o mieszkaniu przed ślubem.

Emmy pisnęła, a potem, przypominając sobie, gdzie jest, zakryła usta dłonią.

– Nie mów mi, że naprawdę chcesz się trzymać tego absurdalnego pomysłu, gadasz jak jakiś fanatyk religijny!

– Och, Emmy, daruj sobie. Wiesz, że to nie ma nic wspólnego z religią czy moralnością. Po prostu tak chcę to zrobić. Trochę staroświecko, i co z tego?

– Russell wie?

– W ogólnych zarysach.

– Ale czy wie, że teraz, mimo że jesteście zaręczeni i macie się pobrać, nie zamierzasz się do niego wprowadzić?

– Jeszcze do tego nie doszliśmy. Na pewno będzie wyrozumiały.

– Dobry Boże, Leigh. Wiesz, że w którymś momencie będziesz musiała z nim zamieszkać, prawda? Nawet jeśli to facet i robi bałagan w łazience albo zechce obejrzeć telewizję, kiedy nie masz na to ochoty? Myślałaś o tym, prawda?

Leigh westchnęła i powiedziała:

– Wiem. W teorii wszystko to brzmi nieźle, ale w rzeczywistości… Po prostu przywykłam do tego, że mieszkam sama. Lubię mieszkać sama. Ten hałas, rzeczy rozrzucone po całym mieszkaniu i konieczność rozmawiania, nawet kiedy chcesz tylko usiąść i trochę się wyłączyć… przerażające.

Czując pewną ulgę, że Leigh przynajmniej przyznała się do lęku przed wspólnym mieszkaniem, Emmy przestała naciskać.

– Wiem, kochanie. Wszyscy się tego boją. Cholera, spotykałam się z Duncanem przez pięć lat i nigdy nie doszliśmy do etapu ogłoszenia tego oficjalnie. Ale ty go kochasz, on kocha ciebie i jakoś to rozwiążecie. Jeżeli chcesz zaczekać, dopóki tego nie zalegalizujecie, to kim jestem, żeby…

– Nie jestem w nim zakochana, Emmy. – Głos Leigh był wyraźny, a połączenie doskonałe, jednak Emmy uznała, że źle usłyszała.

– Co powiedziałaś? Zupełnie nic tu nie słychać.

Leigh milczała.

– Jesteś tam? Co przed chwilą powiedziałaś?

– Nie zmuszaj mnie, żebym to powtórzyła – wyszeptała Leigh, a głos jej się załamał na ostatnim słowie.

– Ale co masz na myśli, kochanie? Wydajecie się razem tacy szczęśliwi! Nigdy nie powiedziałaś o Russellu złego słowa, powtarzałaś tylko, jaki jest słodki i miły, i uważający – perswadowała Emmy.

– Wszystko to nie zmienia faktu, że czasami jestem nim znudzona do łez. Wiem, nie powinnam, ale to niczego nie zmienia. Nie mamy ze sobą nic wspólnego! On uwielbia sport, ja czytanie. On chce wyjść, spotykać się z ludźmi, a ja zaszyć się w domu. Nie jest w najmniejszym stopniu zainteresowany bieżącymi wydarzeniami czy sztuką, tylko futbolem, podnoszeniem ciężarów, odżywianiem, wynikami. Urazem z college’u. Nie zaprzeczam, że to fantastyczny facet, Em, ale nie jestem pewna, czy akurat dla mnie.

Emmy lubiła myśleć o sobie, że ma intuicję, ale akurat tego w ogóle nie wyczuła. Nerwy, pomyślała. Nic innego, jak tylko niemożność zaakceptowania, że Leigh zasługuje na świetnego faceta i naprawdę takiego znalazła. Wszyscy wiedzą, że wielka namiętność czy szalona miłość wychładzają się po pierwszych kilku miesiącach, może roku. Chodzi o znalezienie kogoś, kto będzie dobrym partnerem na dłuższą metę. Kto by wspierał, był dobrym mężem, dobrym ojcem.

1 jeżeli nie Russell, nie wiedziała, kto jeszcze może spełnić takie warunki. Zaczęła wyjaśniać to Leigh, ale przerwał jej pracownik hotelu z gniewną miną, który mocno poklepał ją po ramieniu.

– Madam? Uprzejmie proszę zdjąć buty z mebla.

– Kto to? – zapytała Leigh.

– Przepraszam? – Emmy spojrzała na mężczyznę. Speszyła się w pierwszej chwili, ale szybko przeszła do irytacji.

– Poprosiłem, aby była pani uprzejma zabrać buty z krzesła. Tu w ten sposób nie siadamy. – Mężczyzna wciąż stał w tym samym miejscu i wpatrywał się w Emmy.

– Emmy, co się dzieje? Kto to jest?

Emmy, zwykle unikająca jakiejkolwiek konfrontacji, poczuła falę gniewu. Zupełnie zapomniała o Leigh i obrzuciła mężczyznę gniewnym spojrzeniem.

– „W ten sposób tutaj nie siadamy”? Naprawdę pan to do mnie powiedział?

Leigh się roześmiała.

– Nagadaj mu.

Emmy powiedziała do telefonu szczególnie głośno:

– Siedzę w holu, bo w moim pokoju jest zbyt ciemno, żeby czytać, tylko siedzę, uważasz, i podwinęłam pod siebie nogę. A chcesz wiedzieć, jakiego to rodzaju buty rozkładam na meblach? Baletki. Nie buty na płaskim obcasie w stylu baletek, ale prawdziwe baletki bez podeszwy. Jestem w tym hotelu gościem, a on ma czelność upominać mnie, jakbym była dzieckiem! – Strzeliła oczami, żeby napotkać spojrzenie mężczyzny. Pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć „Amerykańska ignorantka”, i odwrócił się – w gruncie rzeczy wykonał piruet – po czym odszedł.

– Ta fantastyczna francuska gościnność – odezwała się Leigh. – Czy mam prawo przypuszczać, że nie załatwiłaś sobie jeszcze kochanka?

– Sprytne, ale nie sądź, że tak łatwo zmienisz temat.

– Em, naprawdę doceniam, że mnie wysłuchałaś, ale nie chcę już o tym mówić. Na pewno wszystko będzie dobrze.

I tak trzymać! – pomyślała Emmy. Leigh po prostu potrzebuje trochę czasu, żeby wszystko przemyśleć, zrozumieć, co jest ważne. Zwykły przypadek przesadnej drobiazgowości. Leigh zrozumie, że była po prostu niemądra.

– No dobrze. Wróćmy do pierścionka. Powiedz coś jeszcze.

– Jest naprawdę piękny – łagodnie stwierdziła Leigh.

– Taki klasyczny. Nie mam pojęcia, skąd wiedział, że taki mi się spodoba, właściwie chyba sama nie wiedziałam, że by mi się spodobał. Nie wybieraliśmy się na żadne zakupy ani poszukiwania, w ogóle nigdy o tym nie rozmawialiśmy.

– Cały Russell. Jaki ma kształt?

– Duży ze szlifem szmaragdowym w środku, po bokach dwa mniejsze, cięte w ten sam sposób, na bardzo cienkiej platynowej obrączce.

Emmy gwizdnęła.

– Brzmi fantastyczne. Naprawdę w ogóle nie miałaś pojęcia?

Nastąpiła długa pauza. Przez moment Emmy znów myślała, że zostały rozłączone, ale potem usłyszała, że Leigh ciężko oddycha.

– Wszystko w porządku, kochanie? Leigh?

Kolejne oddechy, tym razem krótsze, właściwie łkanie.

– Och, wszystko w porządku. Po prostu serce mi wali. To przez całe to podniecenie, wiesz?

Emmy przycisnęła komórkę do ucha, rozpaczliwie chcąc usłyszeć choć ślad tego rozchichotanego dziewczęcego entuzjazmu kogoś, kto właśnie się zaręczył, ale w gruncie rzeczy wcale tego nie oczekiwała. Leigh nie była rozchichotaną dziewczynką: była zabawna, wrażliwa, lojalna oraz neurotyczna. Chichotanie nie było w jej stylu. Może też czuła się trochę skrępowana, opisując swój pierścionek, gdy tymczasem wszyscy spodziewali się, że to Emmy będzie pierwsza. Emmy wróciła wspomnieniem do kolacji sprzed kilku miesięcy, kiedy z takim entuzjazmem opowiedziała Leigh i Adrianie, że Duncan zapytał, jaki nosi rozmiar pierścionka. Pomyślała wtedy, że to niezbyt romantyczny gest, ale na pewno oznaczający coś dobrego. Rumieniła się teraz, myśląc o swoim podnieceniu, i postanowiła, że nie pozwoli, aby Leigh się nad sobą litowała.

– A ty co dałaś mu na rocznicę? – zapytała z przesadną być może pogodą.

Kolejna długa pauza. Odgłosy wskazywały, że Leigh próbuje uspokoić oddech powolnymi wdechami.

– Leigh?

– Przepraszam, eee… nic mi nie jest. Tylko trochę… ee, dałam mu torbę do laptopa. Pomarańczową. – Zrobiła kolejny głęboki wdech i zakaszlała. – Od Barneysa.

Emmy starała się ukryć zaskoczenie.

– Russell wreszcie kupił sobie laptopa? Nie sądziłam, że tego dożyję. Jak go w końcu przekonałaś?

– Wciąż nie ma laptopa. – Leigh westchnęła. – Och, Emmy, jestem najgorszym człowiekiem na świecie.

– Co się stało, kochanie?

– Kompletnie się pogubiłam.

– Zamierzasz kupić mu laptop? To urocze! Nie mogłaś wiedzieć, że zamierza ci się tego wieczoru oświadczyć. Nie przejmuj się. Russell jest ostatnią osobą na świecie, która by się czymś takim przejmowała.

Nastąpiła kolejna długa chwila ciszy i gdy Leigh wreszcie się odezwała, Emmy wiedziała, że płacze.

– Kupiłam mu pomarańczową torbę do laptopa, bo byłam zbyt leniwa, żeby wybrać coś osobiście. – Głos miała przepełniony złością i żalem. – Zadzwoniłam do sklepu, podałam numer mojej karty kredytowej i to właśnie przysłali, torbę do laptopa! Dla kogoś, kto nawet nie ma laptopa. Pomarańczową. – Pociągnięcie nosem. – Russell nienawidzi jasnych kolorów.

– Leigh, kochanie, nie bądź dla siebie taka surowa. Russell tak bardzo cię kocha, że poprosił, abyś spędziła z nim resztę życia. Nie pozwól, żeby stanął temu na drodze jakiś głupi prezent. Na pewno nie miał ci tego za złe, prawda?

– Śmiał się, ale widziałam, że poczuł się zraniony.

– To duży facet, Leigh, poradzi sobie z drobnym upominkowym nieporozumieniem. – Obie wiedziały, że nie o to chodzi, ale pozwoliły, by przeszło bez komentarza.

– Więc mów, reszta też była zachwycona?

Leigh skrupulatnie opisała reakcję swojej matki i Adriany, a także rodziny Russella, wtrącając żarty i zabawne obserwacje we właściwych momentach. Dopiero kiedy się rozłączyły, obiecując sobie dłuższą rozmowę następnego dnia, Emmy pozwoliła na drgnienie niepokoju. Czy Leigh i Russell naprawdę mogą mieć problem? Czy możliwe, że Leigh faktycznie ma poważne wątpliwości? Absolutnie nie, stwierdziła Emmy. To tylko nerwy. Podniecenie, szok i nic groźniejszego. Ufała swojej ocenie sytuacji i była pewna, że wszystko się wyjaśni, kiedy tylko emocje trochę opadną. Wracając do swojego laptopa, zebrała się na odwagę, by zamówić u wrogo nastawionego kelnera kolejną kawę.

– Pardon? – Męski głos rozległ się nad jej prawym ramieniem, ale Emmy przekonana, że to kolejny pracownik hotelu chce ją za coś zganić, zignorowała go. – Przepraszam?

– Głos nie rezygnował. – Proszę wybaczyć, że przeszkadzam.

Emmy podniosła wzrok, w ostatniej chwili przypominając sobie, by wyglądać na znudzoną i niezadowoloną z tego, że ktoś zakłóca jej spokój. Jednak w momencie, gdy najbardziej rozdrażnionym tonem, na jaki mogła się zdobyć, powiedziała „tak”, pożałowała tego. Facet, który nad nią stał, należał do gatunku klasycznych przystojniaków – gęste ciemne włosy, przymrużone oczy, pogodny uśmiech, usta pełne prostych białych zębów – stanowił typ uniwersalnie atrakcyjny. Nie zabójczy czy seksowny jak gwiazda filmowa, ale przyjemny.

Uroda połączona z pewnością siebie i przyjaznym nastawieniem sprawiała, że zdaniem Emmy żadna normalna kobieta na świecie nie uznałaby go za niezachęcającego.

– Cześć – mruknęła. Bingo, pomyślała. Zawodnik startujący w Tour de Dziwka z numerem pierwszym. Obdarzył ją kolejnym uśmiechem i ruchem ręki wskazał krzesło obok, spoglądając pytająco. Emmy po prostu kiwnęła głową i gapiła się na niego, gdy siadał. Okazał się młodszy, niż pomyślała w pierwszej chwili, może nawet przed trzydziestką. Nabyta przez lata umiejętność błyskawicznej oceny, obecnie niemal instynktowna, wystawiła mu same plusy. Elegancko skrojony, choć zwyczajny granatowy bawełniany sweter na białej koszuli z kołnierzykiem. Porządne dżinsy, na szczęście pozbawione wymyślnych rozdarć, przesadnego przebarwienia, logo, ćwieków, haftów czy wojskowych kieszeni. Proste, acz eleganckie brązowe mokasyny. Przeciętny wzrost, rozsądna muskulatura niezdradzająca obsesji. Zadbany, ale męski. Gdyby musiała coś skrytykować, powiedziałaby, że dżinsy są trochę zbyt obcisłe. Z drugiej strony, jeżeli ktoś zamierza uwodzić Europejczyków, ciasne dżinsy to ryzyko zawodowe.

Ośmielona tym, że ją zagadnął, i nie zapominając, że jeśli chodzi o płeć męską, do tej pory rozmawiała wyłącznie z pracownikami hotelu, Emmy się uśmiechnęła.

– Jestem Emmy – powiedziała.

Uśmiechnął się szeroko i podał jej rękę. Żadnych pierścionków, obgryzionych paznokci, bezbarwnego lakieru – same dobre znaki.

– Paul Wyckoff. Niechcący podsłuchałem, co ten dupek do ciebie powiedział…

Cholera jasna. Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy: mimo obcisłych dżinsów, dobrych manier i gorącej chęci, by było inaczej, Paul mówił po angielsku z amerykańskim akcentem. Bez dwóch zdań urodził się i wychował w Stanach, a może – i to tyle jeśli chodzi o egzotykę – w Kanadzie. Była gorzko rozczarowana.

– …Niesamowite, prawda? – mówił. – Nigdy nie przestaje mnie zdumiewać, ile ludzie są skłonni zapłacić, żeby kiepsko ich traktowano.

– Więc to nie tylko o mnie chodzi? – zapytała Emmy, czując lekką ulgę, że nie została negatywnie wyróżniona.

– Absolutnie nie – zapewnił Paul. – Są napastliwi wobec wszystkich gości. Pod tym względem naprawdę trzymają równy poziom.

– Cóż, dzięki. Zaczynałam już wpadać w kompleksy.

– Cieszę się, że mogłem pomóc. Za pierwszym razem, kiedy się tu zatrzymałem, dostałem paranoi. Rodzice ciągnęli nas po całym świecie, właściwie dorastałem w hotelach, a tu wystarczył jeden dzień i poczułem się jak idiota.

Emmy się roześmiała, zapominając, że Paul nie spełnia wymaganych warunków. Wymaganych oczywiście tylko do zabawy. Podczas niespełna czterech minut niezobowiązującej rozmowy zdołała się zorientować, że idealnie nadawałby się na męża. Ale nie! Nie, do jasnej cholery, nie zamierza znów wpaść w tę samą pułapkę. Seks w porządku. Więź nie. Powtarzała sobie te cztery słowa, gdy w wyobraźni widziała wymarzoną suknię ślubną od Monique Lhuillier (bez rękawów, na ramiączkach, długa do ziemi, z brudnoróżową szarfą w talii) i idealne menu (na początek sałatka cytrusowo-pomidorowa według rodzinnego przepisu, potem grillowany tuńczyk ahai albo wołowa polędwica Matsuzake).

1

Ellen Fein, Sheri Schneider, Zasady. Sekretny poradnik jak zdobyć Mężczyznę Właściwego, Poznań 1998.

W pogoni za Harrym Winstonem

Подняться наверх