Читать книгу Mroczny zaułek - Louise Doughty - Страница 10

2

Оглавление

Następnego ranka siedzę przy kuchennym stole i czytam darmową lokalną gazetę, dostarczaną pod nasze drzwi raz w tygodniu, gdy mój mąż wchodzi do środka ociężałym krokiem. On też nie lubi poranków i oboje unikamy wtedy rozmów. Właśnie takie podobieństwa spajają długoletnie związki. W ostatecznym rozrachunku nie liczy się to, czy jesteście bratnimi duszami i dorównujecie sobie intelektualnie, lecz czy oboje czujecie się szczęśliwi, gdy przy śniadaniu wymienicie nie więcej niż kilka mruknięć.

On już jest ubrany. Zaczyna dziś wcześniej i jestem za to wdzięczna, bo wciąż przebywam myślami w kaplicy i po nieprzespanej nocy mam ochotę zostać sama, żeby się trochę zastanowić, przekonać samą siebie, że wciąż jestem normalną osobą. Mój mąż podchodzi do czajnika i robi sobie kubek herbaty, mamrocząc:

– Chcesz dolewkę?

Kręcę głową. Zabiera swoją herbatę na górę. Deski podłogowe na piętrze skrzypią, więc wiem, że przechadza się po swoim gabinecie, leżącym bezpośrednio nad kuchnią. Potem słyszę, jak używa elektrycznej szczoteczki do zębów w łazience przylegającej do gabinetu. Mam pewność, że gdy później pójdę na piętro, znajdę tę herbatę na jego biurku albo na zlewie przy mydelniczce, wystygłą i nietkniętą. Dziesięć minut później mój mąż wraca do kuchni. Podchodzi i pochyla się nade mną, na co ja unoszę twarz, a on z roztargnieniem całuje mnie na do widzenia suchymi ustami. Idzie do przedpokoju, po czym znowu wchodzi do kuchni, pytając:

– Czy ja ci dawałem kluczyki od samochodu?

Patrzę na niego i mówię:

– W brązowym płaszczu.

– Ach – odpowiada, przypominając sobie, w co był ubrany, gdy wrócił do domu poprzedniego wieczoru.

Mój mąż nie jest aż tak roztargniony, jakby się mogło wydawać. Wbrew powszechnym przekonaniom naukowcy rzadko są rozkojarzonymi indywiduami o dzikim wzroku i sterczących włosach. Wraca do kuchni wolnym krokiem i pyta o kluczyki nie dlatego, że nie zdołałby ich zlokalizować sam, lecz po to, aby mi przypomnieć, że po tylu latach małżeństwa wciąż mnie kocha. A ja mówię mu, gdzie są, aby zapewnić go, że wciąż odwzajemniam to uczucie.

Jedną z najmilszych rzeczy w samozatrudnieniu jest cisza, jaka zapada w domu po tym, gdy wybrzmi echo zatrzaskiwanych drzwi frontowych.

***

Wzdycham niepotrzebnie i wyjmuję telefon z kieszeni szlafroka – ubranie się potraktuję wyłącznie jako opcję tego ranka. Wpisuję w Google „klinika zdrowia seksualnego prywatna”. Nie zamierzam się udać do mojej lokalnej przychodni, gdziekolwiek ona się znajduje, i siedzieć w poczekalni przez dwie godziny wraz z tuzinem szlochających nastolatek. Umawiam się na wizytę. W myślach przeglądam listę wszystkich badań, które powinnam zrobić, począwszy od kandydozy, przez syfilis i rzeżączkę, a na HIV skończywszy – chociaż test na obecność wirusa HIV powie mi tylko, czy wcześniej byłam nosicielką. Żeby mieć pewność, iż nie zaraziłam się wczoraj, musiałabym powtórzyć badanie za dwanaście tygodni. Wiem, że tego nie zrobię. Za dwanaście tygodni cała ta sprawa zostanie już zapomniana. Możliwe, że nawet ta jedna wizyta nie jest mi potrzebna. Chcę się przebadać wyłącznie po to, żeby móc sobie pogratulować racjonalnego postępowania. Przynajmniej nie muszę się martwić ciążą. Trzy lata temu weszłam w okres menopauzy. Żadnych uderzeń gorąca, żadnych dramatów, po prostu miesiączki stawały się coraz bardziej skąpe, aż w końcu ustały. Zdrowiem seksualnym mojego męża też nie muszę się przejmować. Nie kochaliśmy się niemal od trzech lat. Umówiłam się na wizytę za dziesięć dni, żeby się przekonać, czy do tego czasu pojawią się jakiekolwiek symptomy. Bardzo prawdopodobne, że ostatecznie ją odwołam.

Wylewam resztki herbaty do zlewu i wstawiam kubek do zmywarki. Wyjmuję z szafki filiżankę oraz małą kawiarkę i idę do lodówki po kawę. Podczas gdy kawiarka perkocze, opieram się o kuchenny blat i wysyłam mężowi esemes z przypomnieniem, żeby sprawdził winietę podatkową na swoim samochodzie, jako że i tak zamierzam dziś kupić nową dla siebie. Od kiedy nasze dzieci opuściły rodzinne gniazdo, troszczymy się nawzajem o swoje auta. Przynajmniej nie uciekliśmy się do kupna kotów.

Dopiero po trzech dniach zaczynam się czuć wykorzystana. Nieźle, myślę sobie. Całkiem nieźle. Odrobina melancholii dopada mnie tylko dlatego, że w piątek muszę się wybrać do dzielnicy Westminster, nie do pałacu, ale na umówione śniadanie z Markiem, współpracownikiem z Instytutu Beauforta. Normalnie spędzam w biurze tylko poniedziałki i wtorki. Pełnię funkcję honorowego członka rady naukowej, co zdaniem władz instytutu – aż dziw o tym myśleć – podnosi status placówki. Poprosiłam Marca, żeby spotkał się ze mną poza terenem instytutu. Jeśli pójdę do biura, nie opuszczę go do końca dnia.

Powrót w okolice pałacu Westminster przypomina mi, że nie zostałam tutaj ponownie zaproszona – przez ciebie oczywiście. Nie pragnąłeś tego spotkania, nie zabiegałeś o nie. Nawet o to nie spytałeś.

Marc jest menedżerem do spraw zasobów ludzkich, co oznacza, że jego poczucie humoru zostało usunięte chirurgicznie. Chce ze mną omówić możliwość pracy na zastępstwo, za koleżankę, która bierze urlop macierzyński. Zrezygnowałam z etatu w Instytucie Beauforta, bo nie mogłam już znieść codziennych dojazdów. Myśl o tym, że musiałabym znowu to robić przez sześć miesięcy, sprawia, że mam ochotę zacząć walić głową o krawędź restauracyjnego stolika, podczas gdy Marc przedstawia mi zasady i warunki.

Gdy spotkanie dobiega końca, myślę sobie, że powinnam wrócić prosto do domu i uporać się ze stertą faktur piętrzących się na brzegu mojego biurka. Zamiast tego dochodzę do wniosku, że skoro jest piątek i świeci słabe późnozimowe słońce, równie dobrze mogę przejść się do pałacu Westminster. Gdy tam docieram, okrążam Parliament Square i przechodzę spacerowym krokiem przez most, po czym zatrzymuję się i opieram o kamienną balustradę, obserwując turystów unoszących iPady, żeby zrobić zdjęcie Big Benowi. Mężczyzna na drugim krańcu mostu gra na dudach. Mewy skrzeczą w akompaniamencie. Gdy w końcu nudzi mi się obserwowanie turystów, odwracam się do nich plecami i spoglądam na rzekę. Myślę o tym, jak klęczałeś u moich stóp, wkładając mi but. Przypominam sobie, jak położyłam ci dłoń na policzku, a czułość tego gestu wywołała twój uśmiech. Chcę, żeby to wydarzyło się znowu, chociaż wciąż nie jestem pewna, co takiego się stało. Uświadamiam sobie, że moje racjonalne zachowanie, umawianie wizyty w klinice, dojrzałość w obliczu całej tej sytuacji to tylko pozory. Nie mogę przestać o tobie myśleć, nie mogę przestać myśleć o tym, jak napierałeś na mnie swoim ciałem, jak powoli wyciskałeś ze mnie dech, gdy całowaliśmy się oparci o tamte drzwi. Przez cały tydzień kręciło mi się od tego w głowie.

Głupia, strofuję siebie. Już nigdy więcej go nie zobaczysz, przyzwyczaj się do tej myśli. Przetraw ją. Gdybyś dała mu kosza w tej kaplicy, zażądałby twojego imienia i numeru telefonu i uganiałby się za tobą przez cały tydzień niczym pocisk sterowany za pomocą termolokacji. Ale nie zrobiłaś tego, prawda? Uległaś mu. Od tamtej pory pewnie nawet o tobie nie pomyślał.

Oczywiście tylko zgaduję. Nie wiem nic o seksie bez zobowiązań. Seks zawsze oznaczał dla mnie początek czegoś. Zwierzęta nie uprawiają przypadkowego seksu, bo kierują się wyłącznie biologicznym imperatywem – chociaż możliwe, że właśnie to czyni wszelkie ich kontakty przypadkowymi, gdyby spojrzeć na to z antropomorficznego punktu widzenia. Ludzkie pragnienie przypadkowego seksu to interesujący eksperyment, zderzenie między natychmiastową gratyfikacją a postępowaniem w interesie przedłużenia gatunku. „Za dużo myślisz – lubił mawiać mój pierwszy chłopak – na tym polega twój problem”. Był seksistowskim draniem. I pewnie wciąż nim jest.

Obserwuję szare wody Tamizy przesuwające się pod mostem Westminsterskim, płynące bezgłośnie i bez końca, aż do morza. Zwierzęta nie rozważają powodów, dla których chcą się parzyć, podobnie jak woda nie myśli o tym, że pragnie płynąć z nurtem. Grupa mijających mnie turystów pokrzykuje radośnie po hiszpańsku. Kretynka, odzywa się cichy, rozbawiony głos w mojej głowie. Zostałaś wykorzystana. Czego się spodziewałaś? Bukietu kwiatów? Przynajmniej zdobyłaś nowe doświadczenie.

Zachowuję się tak dorośle, tak dobrze sobie z tym wszystkim radzę, tak racjonalnie, że pozostawiam rzekę turystom, przechodzę przez Bridge Street i zbliżam się do wejścia do Portcullis House, mimo że nie mam tu dziś do załatwienia żadnej sprawy. Przechodzę przez pierwsze obrotowe szklane drzwi i przystaję z wahaniem, dopóki nie zauważę znajomej strażniczki – dużej kobiety, która obszukiwała mnie we wtorek. Mam na sobie te same botki. Uśmiecha się do mnie, a ja kręcę głową.

– Nie mam dziś spotkania. Zastanawiałam się tylko, czy we wtorek nikt nie znalazł szalika.

Kobieta opiera się o urządzenie rentgenowskie. Nie ma kolejki, więc jest wyraźnie znudzona i z radością wdaje się w rozmowę:

– A jak wyglądał?

Myślę o moim nowym wełnianym szaliku, tym, który leży schludnie złożony na górnej półce w naszej garderobie.

– Jest szary z białym wzorem – mówiąc to, zerkam przez szklane przepierzenie w stronę kawiarni w atrium, w stronę łukowatch schodów prowadzących do pokojów obrad, jakby istniała jakakolwiek szansa, że akurat w tym momencie będziesz tamtędy przechodził.

Kobieta drapie się w ucho i marszczy nos.

– Nawet gdyby zostawiła go pani tutaj i tak powędrowałby do biura, ale nie przypominam go sobie. Może pani wysłać mail z zapytaniem. Sporządziłabym notatkę, ale i tak przechodziłaby przez wewnętrzny system z dziesięć dni.

– W porządku, dziękuję.

Wychodzę z powrotem na dwór. Blask słońca kłóci się z lodowatym wiatrem wiejącym od rzeki, ale przez kilka minut stoję na stopniach i rozglądam się, jakbym na kogoś czekała. Boże, jesteś żałosna, myślę sobie.

Jest piątek. Żaden wolny strzelec nie pracuje w piątki, chociaż lubimy udawać, że owszem. Postanawiam się przejść do Piccadilly. Może zajdę do księgarni albo do Królewskiej Akademii Sztuki. A może po prostu wrócę na przedmieścia, tam gdzie moje miejsce.

Skręcam z Bridge Street na Parliament Square i przechodzę pod frontową ścianą pałacu Westminster, gdzie turyści pozują po kolei u boku poważnego uzbrojonego policjanta przy wejściu dla parlamentarzystów, a protestujący przeciwko wojnie stoją przed swoimi namiotami po drugiej stronie ulicy. Kilka kroków stąd znajduje się wyjście, którym opuściłam budynek we wtorek, wciąż na drżących nogach, żeby pokręcić się przez kilka minut po okolicy, wdychając zimne powietrze, zanim wrócę przez Portcullis House na popołudniową sesję. Na nowo przeżywam to wszystko. Mijam brzydki blok, w którym mieści się Centrum Konferencyjne Królowej Elżbiety i zbliżam się do Storey’s Gate. Postanawiam przekroczyć Birdcage Walk i pójść skrajem parku Świętego Jakuba. Jest to park, który wydaje mi się inny za każdym razem, gdy przez niego przechodzę. Tym razem zauważam łabędzie, chatkę rodem z bajki o Jasiu i Małgosi oraz fontannę wypełnioną wodą – Boże, jakież to oczywiste. Próbuję stłumić melancholię, ostatecznie nie zasługuję na to. Staram się cieszyć udawaniem turystki we własnym mieście. Myślę o tym, jak rzadko chadzam na spacery – normalnie moje życie to kakofonia ostatecznych terminów. Przekraczam The Mall, wspinam się po schodach przylegających do Carlton House Terrace i skręcam w lewo w Pall Mall, żeby skrócić sobie drogę przez plac Świętego Jakuba. Mogłabym tu trochę posiedzieć, ale jest zimno, zresztą leży on za blisko mojego biura. Zmierzam w górę Duke of York Street, szukając kawiarni. Jestem już dość blisko Piccadilly, z dala od okolic pałacu. Mogę się zatrzymać na kawę bez poczucia, że cię śledzę, że kręcę się w pobliżu miejsc, w których mógłbyś być. Usiądę gdzieś i będę udawać, że sprawdzam pocztę na telefonie, jednocześnie obserwując innych ludzi i oceniając, jak celowe są ich działania w porównaniu z moimi. Będę to robić dopóty, dopóki nie zdołam już dłużej się oszukiwać, a wtedy wrócę do domu.

W połowie ulicy, po lewej, widzę włoską kawiarenkę z kelnerami i okrągłym stolikiem w wykuszowym oknie, idealną do moich celów. Gdy otwieram drzwi, rozlega się brzęk staromodnego dzwonka. Wewnątrz jest ciepło. Nie gra muzyka. Ktoś nawet zostawił dla mnie na stole zwiniętą gazetę.

Siadam i zastanawiam się, co bym zrobiła, gdybym zobaczyła, że przechodzisz ulicą. Nie mogłabym wybiec z kawiarni i cię zawołać. Nie znam twojego imienia.

Dlaczego ja? Właśnie to naprawdę chciałabym wiedzieć. Dlaczego ja?

Gdy tak siedzę pogrążona w wewnętrznym, przyjemnie bezcelowym dialogu – muszę zaznaczyć, że nie jest on przygnębiający, wciąż podchodzę do całej sprawy bardzo racjonalnie – widzę, jak idąca chodnikiem kobieta zatrzymuje się i wdaje w kłótnię z kierowcą zielonej furgonetki zaparkowanej przy krawężniku. Mówi coś ostro, a mężczyzna tylko wygodniej rozpiera się na siedzeniu, pali i patrzy prosto przed siebie. Jego duże ciężkie ramię zwisa z okna. Z ruchu jego warg można wywnioskować, że zajadle przeklina kobietę.

On musi ciągle to robić, myślę, i oczywiście chodzi mi o ciebie, nie o kierowcę. Przypominam sobie twoją spokojną pewność siebie, powolne, skradające się ruchy, brak jakiegokolwiek niepokoju czy pośpiechu. Wiedziałeś dokładnie, co zamierzasz. Zastanawiam się teraz, jak często to robisz. Zastanawiam się, czy to dla ciebie jakaś gra. Może próbujesz zaliczyć jedną tygodniowo? Myślę o tych wszystkich gabinetach parlamentarzystów, o niekończących się korytarzach, szatniach, toaletach i pakamerach. Być może – i to jedno sprawia, że się wzdragam, chociaż próbuję się zachowywać jak dorosła kobieta – należysz do jakiegoś internetowego klubu, którego członkowie chcą wygrać ranking na najbardziej absurdalny lub mało prawdopodobny numerek. Środek dnia w sercu najstarszej demokracji na świecie… Za to musi być chyba sporo punktów. Sęk w tym, i jest to tylko oznaka próżności – albo optymizmu – z mojej strony, że wykazujesz się pewnym poziomem dobrego gustu. Nie sądzę, byś uprawiał dogging na parkingach supermarketów w Essex. Powolny wdzięk, uprzejmość, z jaką postanowiłeś podniecić kobietę, której nigdy wcześniej nie spotkałeś. W tym, co robiłeś, nie było niczego szorstkiego ani wstrętnego. Patrzyłeś mi w oczy, po fakcie mnie pocałowałeś, przykląkłeś u moich stóp, pomagając włożyć but… Prowadzisz niewątpliwie bogate życie seksualne i lubisz ryzykowny seks z obcymi kobietami w nietypowych miejscach – ale jesteś też bardzo dobrze wychowany. Nie sugeruję jednak, że z moralnego punktu widzenia istnieje jakakolwiek różnica między tym, co zrobiliśmy my, a tym, co robią osoby uprawiające dogging na parkingach supermarketów w Essex. To jedno i to samo. Kamienne elementy elewacji, mozaiki i marmur – po prostu mieliśmy bardziej luksusowe tło dla naszych poczynań niż skarłowaciały żywopłot i rząd kontenerów do segregacji odpadów, i tyle.

Rozmyślając o tym wszystkim, stwierdzam, że kłótliwa kobieta gdzieś zniknęła, a kierowca zielonej furgonetki, wciąż rzucając przekleństwami, odjeżdża. Gdy auto się oddala, widzę, że po drugiej stronie ulicy, na chodniku stoi mężczyzna w granatowym garniturze w prążki i patrzy na mnie, siedzącą w oknie kawiarni. Tym mężczyzną jesteś ty.

***

Sześć miesięcy później, już po wypadku samochodowym i naszym rozstaniu, które po nim nastąpiło, opowiedziałeś mi o tym dniu, gdy zeszliśmy się na krótko i leżeliśmy w łóżku w pustym mieszkaniu w Vauxhall. Opowiedziałeś mi, że zobaczyłeś mnie na obrazie z kamer monitorujących wejście do Portcullis House, wyszedłeś z budynku, podczas gdy ja stałam na zewnątrz, i postanowiłeś pójść za mną. Zauważyłeś, gdy tylko zeszłam ze schodów, że zamierzam włóczyć się bez celu. Byłeś zaledwie kilka metrów za mną, gdy przecinałam Parliament Square. W którymś momencie, gdy spacerowałam przez park Świętego Jakuba, odwróciłam się i rozejrzałam. Pomyślałeś, że może cię zauważyłam, więc zostałeś trochę z tyłu. Ale gdy tylko stało się jasne, że nie jestem świadoma twojej obecności, znowu się do mnie zbliżyłeś i zaryzykowałeś, idąc tuż za mną po Duke of York Street. Nie odwróciłam się ponownie. Obserwowałeś, jak wchodzę do kawiarni i siadam przy stoliku. Postanowiłeś trochę poczekać i przekonać się, czy nie jestem z kimś umówiona. Stałeś po drugiej stronie ulicy, w drzwiach sklepu, i chociaż wyglądałam przez okno – a właściwie spoglądałam w dal – przez większość czasu, gdy tam siedziałam, nie zauważyłam cię. „Ludzie widzą to, co spodziewają się zobaczyć”, powiedziałeś. Wyjaśniłeś, że obserwowałeś mnie z przyjemnością, że podniecało cię, iż na mnie patrzysz, podczas gdy ja nie wiem, że tam jesteś. A ja powiedziałam ci, że nie zauważyłam cię głównie dlatego, że byłam pogrążona w myślach o tobie. To sprawiło ci ogromną satysfakcję. Tyle udało ci się odgadnąć. Po sposobie, w jaki wyglądałam przez okno, po zamyślonym ułożeniu moich warg zdołałeś stwierdzić, że myślę o tym, co zrobiliśmy w kaplicy. Twoja arogancja mnie zirytowała. Odwróciłam się na plecy, odsuwając od ciebie, i próbowałam wykręcić kota ogonem, twierdząc, że tamtego dnia w kawiarni nie myślałam o tobie wcale, że zastanawiałam się nad wprowadzeniem, które musiałam napisać do nowego podręcznika akademickiego – zbioru esejów szeroko traktujących temat biologii molekularnej. Wiedziałeś, że kłamię. Przeturlałeś się na mnie, jedną ręką unieruchomiłeś mi dłonie nad głową, a palcami drugiej zacząłeś dźgać mnie w bok, aż w końcu przyznałam, że myślałam o tobie, o tobie, o tobie… Gdy w końcu dałam za wygraną, piszcząc i błagając o litość, leżeliśmy przytuleni przez długą chwilę, aż wreszcie uniosłam palec, powiodłam nim po krzywiźnie twojego ramienia i zapytałam:

– Ale skąd wiedziałeś, że będę w pałacu Westminster tamtego dnia?

– Po prostu miałem przeczucie, to wszystko – powiedziałeś, lekko wzruszając ramionami. – Czułem, że warto się tam pojawić. A może… – dodałeś, gdy popatrzyłam na ciebie, i podparłeś głowę na ręce zgiętej w łokciu, wpatrując się we mnie z wystudiowaną swobodą – a może obserwowałem transmisję z kamer bezpieczeństwa przy wejściu każdego ranka od wtorku, mając nadzieję, że cię zobaczę…

Dalej patrzyłam na ciebie i twoja twarz nagle stężała.

– A może poprosiłem kilku znajomych, żeby mnie zaalarmowali, gdy pojawisz się przy stanowisku kontroli bezpieczeństwa.

Patrzyłeś mi w oczy twardo, nieustępliwie, dopóki nie zauważyłeś, że przez moją twarz przemyka cień prawdziwego zwątpienia, a wtedy uśmiechnąłeś się i powiedziałeś:

– Tylko żartuję! To był zbieg okoliczności…

Leżeliśmy półnadzy. Od spotkania, które omawialiśmy, minęło sześć miesięcy i cały świat wydarzeń. Teraz widzę cię, jak stoisz po drugiej stronie ulicy, i nagle czuję, że uśmiecham się szczerze. Mój uśmiech jest odzwierciedleniem twojego, mimo że między nami wte i wewte przejeżdżają samochody. Uśmiech opuszcza twoją twarz tylko na moment, gdy rozglądasz się, przechodząc przez jezdnię. A potem jesteś tam ze mną, w kawiarni, zrelaksowany w swoim granatowym prążkowanym garniturze (przemyka mi przez myśl, że nie wygląda równie elegancko jak ten szary). Właściwie to wypełniasz sobą tę kawiarenkę. Sam twój uśmiech mógłby to zrobić; zęby i oczy, właśnie to dziś w tobie zauważam.

– Proszę, proszę – mówisz, odsuwając krzesło i siadając naprzeciwko mnie przy małym okrągłym stoliku. – A więc jednak zamierzasz postawić mi tę kawę.

Odwracam się, żeby wezwać kelnerkę. To w trakcie tego spotkania zapytam po raz pierwszy z wielu:

Mroczny zaułek

Подняться наверх